Rozdział 1. Opowiem ci o moich przeżyciach
Nazywam się Piotr, a to, co trzymasz w rękach, to moja historia; opowieść o moich przeżyciach, o walce z depresją i innymi schorzeniami psychicznymi, które zaczęły przyczerniać linie mojego życia. Jestem dowodem na to, że czas, który leci nieubłaganie, niesie z sobą nie tylko wzloty, ale i bolesne upadki.
Byłem zwykłym dzieckiem o zwykłych marzeniach, które rosło niczym siewka w żyznym polu beztroski. Lata leciały obok mnie, a ja, zalany ciągłym słońcem dzieciństwa, nie wyobrażałem sobie, że cień depresji kiedyś zapuka do moich drzwi. Wszystko wydawało się być w porządku — mieszkaliśmy w ciasnym, lecz wytwornym w swojej prostocie domu, który był pełen miłości, śmiechu i ciepła.
Z miłością wspominam tamte czasy — domowe obiady, kiedy do stołu siadały trzy pokolenia, gry w ukrywanego na podwórku, drużynowe mecze piłki nożnej, które rozgrywaliśmy do zmierzchu. To była kraina, w której nie istniały covery ludzkich umysłów, kraina bez smutku, gdzie każdy problem z prostotą rozwiązywano przytuleniem lub słodkim deserem.
Nie pomyślałbym nigdy, że choroba, którą znałem tylko z nazwy i która zdawała mi się być rzadką odmiennością losu, dotknie właśnie mnie. Albo nie chciałem myśleć. Depresja była czymś abstrakcyjnym, coś, co można trzymać w bezpiecznej odległości, jak mityczne potwory z dziecięcych bajek, które nigdy nie zdają się być tak prawdziwe jak klatka w której śpimy.
Rok za rokiem, życie przepływało rzeką, w której nurty były łaskawe, a ja płynąłem, nieświadomy podwodnych prądów, które kryły się poniżej spokojnej powierzchni. Ale podobnie jak rzeka zawsze zmierza do morza, tak i każde życie ma swoje nieuchronne przełomy…
Tak więc zaczniemy od początku — od tych najwcześniejszych wspomnień blasku dzieciństwa, zanim pierwsze symptomaty rozpaczliwej mgły zaczęły otulać moje myśli, zanim pierwszy raz poczułem, że moje serce i umysł zaczynają tańczyć w rytmie melancholii, której tak desperacko starałem się nie słuchać. Co sprawiło, że ja, wesoły chłopiec o niespożytej energii, zacząłem spoglądać na świat przez szary filt życiowych doświadczeń
Chodziłem do szkoły jak każde inne dziecko w moim wieku, śmiejąc się z rówieśnikami i zgłębiając tajniki wiedzy, którą nauczyciele podawali nam z nieukrywanym entuzjazmem. Słońce świeciło nieskończenie jasno — nie tylko wysoko na niebie, ale co ważniejsze — w zakamarkach mojego serca. Byłem bez wyjątku uosobieniem radosnej beztroski, symbolem młodzieńczej żywotności, która widoczna była we wszystkich moich czynach, słowach, celach.
Ale pewnego dnia, który zakradł się do mej kroniki łagodnie jak zwykły poniedziałek, coś się zmieniło. Nie była to gwałtowna burza ani nagły impet; zmiana ta przyszła cicho, jak zmierzający w sen zmrok, pełzająca po powierzchni wody mgła, która przynosi tuż przed świtem pierwsze zwiastuny chłodu.
Właśnie tak samo subtelnie, jak zmienia się światło dnia, z mojego wnętrza zaczęły znikać barwy. Z trudem zauważalne początkowo, jak niuanse zmiany sezonów. Zanikająca chęć do wyjścia na przerwie, coraz częstsze zamykanie się we własnym świecie podczas lekcji. Wcześniej widziałem w szkole miejsce możliwości i odkryć, teraz stała się ona przestrzenią, którą nie mogłem zinterpretować — mapą bez legendy.
Rozpoczęły się dni, kiedy przyjaciele zaczęli mnie pytać, czy wszystko jest w porządku; ich głosy enigmatyczne i wydają się znajdować w nieskończonej odległości. Rozśmieszające anegdoty, które przyzwyczaiłem się opowiadać, zaczęła ślizgać się po powierzchni mojej świadomości, a śmiech, który kiedyś płynął spontanicznie, stał się reakcją wymuszona.
Gdy zmęczenie przestało być tylko sygnałem potrzeby snu, a stało się towarzyszem każdej godziny dnia, zacząłem odczuwać pierwsze symptomaty czegoś, co nie dało się łatwo zdiagnozować. Cienie stały się dłuższe, ciemność głębsza, a światło, które kiedyś było obietnicą radości, zaczęło migotać, chwiejąc się w niepewnym rytmie.
Nie było konkretnego momentu, którego mógłbym wskazać jako początek. Nie było jednego wydarzenia, które by wyjaśniło przemianę, którą zacząłem przeżywać. Był to raczej zbiór małych chwil, spojrzeń, uczuć — mozaika, którą składałem sam, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że obraz, jaki się tworzył, zaczął płynąć w stronę ciemności, która już czekała, aby mnie pochłonąć.
Ten rozdział miał bowiem opowiadać o zwiastunach — o pierwszych symptomach zagrażającej burzy. Stałem u progu czegoś nowego, nieznanego i bez wątpienia przerażającego. Czułem, jak coś we mnie słabnie i ustępuje — jak wschodzące słońce ustępuje miejsca mroku nocy. Ale to była tylko preludium. Główny akt mojej walki z depresją właśnie się zaczął. temu zapobiec? Czy ktokolwiek mógł?
Rodzina taty Filipa zawsze wydawała się oazą spokoju i stabilności w moim życiu. Rokroczne wizyty były jak miłe przerwy w codzienności, splątany sznur wspomnień, pozostający gęstym splotem bliskich momentów. Byliśmy jedną wielką rodziną, wzorcowym obrazkiem szczerze uśmiechniętych osób, które wzajemnie czerpią z siebie radość. Odwiedziny, zarówno te u nas, jak i te, na które ja, tata Filip i mama wybieraliśmy się, były składaniem ofiar na ołtarzu tradycji — podtrzymania rodzinnych więzi.
Święta, urodziny, bądź zwykłe, bez większego powodu, weekendowe spotkania, pełne były gwaru rozmów i dziecięcego śmiechu. Podczas tych odwiedzin świętowaliśmy życie, z jego prostotami i skomplikowaniami, ale zawsze razem. Wszystko było cudownie przewidywalne, każde spotkanie kartką z kalendarza spójnej, szczęśliwej egzystencji.
Do roku 2012 — roku, w którym nieoczekiwane wiatry zmiany zaczęły szemrać swoje przestrogi. Były niemal niewyczuwalne na początku, ukrywając się w przerwach między chwilami śmiechu i codziennymi konwersacjami, pod pozorami zwyczajności. Trudno jest precyzyjnie wskazać moment, w którym dostrzegłem pierwsze oznaki zmierzchu, uderzające cicho pośród nieskazitelnego blasku rodzinnego słońca.
Tato zaczął nosić pewien niepokój w głosie, matka stawała się bardziej skupiona na sobie, a moje dziecięce serce zaczęło odczuwać nieokreśloną pustkę, rosnącą z każdym miesiącem. Spotkania rodzinne, które wcześniej były moimi oazami beztroski, stawały się teraz scenami niewypowiedzianego napięcia, maskowanego rutynowymi żartami i zmuszonym optimizmem.
W 2012 zaczęła się moja osobista saga, która rozpostarła się na helikoidalną ścieżkę ku zrozumieniu, jak cienka jest linia dzieląca radość od smutku, a rodzinne więzy od poczucia zupełnej izolacji. To nie było raptem jedno wydarzenie, ale seria sytuacji, które zbiegły się, by ujawnić zbliżającą się burzę. Był to czas po cichu zbierający siły, by bez ostrzeżenia dotknąć mnie i całą moją rodzinę, zmieniając to, co zdawało się niezmienne — naszą radosną codzienność.
Rok 2012 zainaugurował erę nieoczekiwanych, burzliwych zmian. To, co niegdyś było domem pełnym ciepła i śmiechu, przemieniło się w skomplikowaną areopag, gdzie z każdym dniem narastała atmosfera napięcia i niepokoju. Tatę Filipa, który zawsze był moją skałą, opanowanym mecenasem rodzinnych wartości, stałem się świadkiem jego chwiejnego upadku do otchłani alkoholowego zapomnienia.
Kiedyś rzadkie, niemal niezauważalne, teraz czarne chmury nad naszym domem zawisły gęsto i ciężko, przynosząc ze sobą głośne awantury. Butelki z niespotykaną częstotliwością zapełniały kosz pod zlewem, a ich pusty rezonans dobijał się do najdalszych krańców naszego świata. Dzień za dniem tata Filip wycofywał się w świat, gdzie my — jego najbliżsi — nie mogliśmy za nim podążać.
Rodzina taty, dotychczas tak bliska, teraz sprawiała wrażenie demonów szeptających słowa, które moje dziecięce uszy nie mogły pojąć. Kiedy mama próbowała prosić ich o pomoc, prosić, by porozmawiali z nim i pomogli mu odnaleźć utraconą drogę, odpowiadali niemocą i milczeniem. Odwrócili wzrok od naszej rodzinnej tragedii, jakby nie chcieli zobaczyć, jak jeden z ich własnych tonie bezsilnie w szaleństwie, jakie niosła za sobą jego uzależnienie.
Tata zaczął pławić się nie tylko w alkoholu, ale i przemocy. Jego kiedyś tak łagodne ręce zmieniały się w nieprzewidywalne narzędzia gniewu. Sceny, które obserwowałem, trwająco wpijały się w moją pamięć — sceny bezradności, lęku i cierpienia. Agresja stała się naszym domowym duchem, który w przestrzeniach pokojów wnosił chaos, w którym trudno było znaleźć spokój ducha.
Pod moją skórą rosło coś, na co nie miałem jeszcze nazwy; to była mieszanina strachu, wstydu i złości, kiełkująca na przekorny trawnik, którego nie umiałem jeszcze skosić. To był czas, gdy łuski spadły z moich chłopięcych oczu, zmuszając mnie do stawienia czoła dorosłej rzeczywistości, która wybiegała poza zrozumienie radosnej niewinności. Dom, który kiedyś był moim azylem, teraz był terenem wojennym, a ja — młody żołnierz bez broni.
W tamtych dniach narastała we mnie gorączka — nie na ciele, lecz na duszy. Dom stał się dla mnie więzieniem, a ja wściekłym więźniem swoich własnych uczuć, który desperacko szukał wyjścia. Nerwowość i agresja stały się moimi nieproszonymi towarzyszami, rzucając cień na każdy mój dzień.
Nie mogłem znieść hałasu własnych myśli, ciszy, która była za głośna, ani spojrzeń, które wydawały się zbyt przenikliwe. W domu, w desperackiej próbie poszukiwania poczucia kontroli, rzucałem wszystkim, co tylko wpadło mi w ręce — nieważny był cel, ważny był wyraz frustracji, który towarzyszył temu odruchowi.
W szkole nie było lepiej. Walka z agresją przerodziła się w stocznie rzeczywistych bitew, gdy każda prowokacja stała się dla mnie beckonerem, wołającym do konfrontacji. Wpadałem w wir potyczek słownych, a czasem fizycznych — był to mój krzyk, moje nieudolne wezwanie o pomoc, które zakłócone zostało przez język przemocy.
Pewnego dnia, kiedy fala gniewu zalała mnie w domu, kiedy w powietrzu latały przedmioty, a ściany zdawały się wstrząsane od moich wybuchów, mama, bezsilna i zrozpaczona, zadzwoniła po ciotkę Agnieszkę. Kiedy przyszła, razem z nią były jeszcze trzy inne osoby — wszystkie, którym mama mogła zaufać w tym kryzysowym momencie.
Złapali mnie, z większym trudem niż można by się spodziewać przy moim otyłym ciele, i przytrzymali mocno, zdecydowanie, ale nie bez troski. Ciocia Agnieszka, która zawsze miała we mnie jakiś sposób, położyła mi ręce na plecach i mocno trzymała, mówiąc łagodnymi, ale stanowczymi słowami, żebym nie wstawał.
W tej chwili, wśród zgiełku i chaosu, zacząłem czuć, jak ciśnienie powoli spada, jak fala złości i frustracji zaczyna ustępować, pozwalając na pierwszy od długiego czasu oddech spokoju. Był to moment, w którym to, co było we mnie zatrute i bolesne, zaczęło wydostawać się na zewnątrz.
Przygnieciony przez ciężar własnej agresji, leżąc tam na podłodze z rękoma ciotki na moich plecach, poczułem pierwszy raz coś więcej niż tylko gniew — poczułem ulgę, jakby każdy oddech ciotki przesiąkał do mnie, zwoływał mnie do powrotu z krainy mroku, w którym błądziłem. To był początek skomplikowanej podróży ku zrozumieniu i leczeniu, pierwszy krok w kierunku ujarzmienia burz, które przetaczały się przez moje wnętrze.
Droga do domu nigdy nie była dla mnie przyjemnością. Z każdym krokiem, który przybliżał mnie do celu, serce biło mi coraz ciężej. Owiązał mnie strach i niepokój, rodzaj apatii, którą próbowałem przełamać przypominając sobie, że to zaledwie kilka godzin przed nocą. Nocą, kiedy mogłem zamknąć oczy i przez chwilę odpocząć od tej rzeczywistości.
Rozdział 2.Czy Piotr wstanie na nogi?
Kiedy wreszcie stanąłem przed drzwiami, klucz w ręku drżał niemal tak mocno jak moje zaciśnięte dłonie. Wiedziałem, co mnie czeka — zamknięte zło, które wisiało w powietrzu jak duszny, cuchnący dym. Wrzaski, przekleństwa i krzyżujące się w lot spory były gorzką codziennością, która stawała się coraz trudniejsza do zniesienia.
Picie alkoholu przez mojego tatę było jak odliczanie do nieuchronnej eksplozji. Butelki stawały się zapalnikiem, który z radością zostawał odpalony w niemal rytualnym akcie samozniszczenia. A bójki… ah, te bójki, które z dzieciństwa, które powinno być nieświadome takich rzeczy, zrobiły trybunał, w którym każdego dnia byłem bezsilnym świadkiem.
Miałem tego dość, dość tego piekła, które było moim domem. Lecz to był jedynie wstęp do historii, która naznaczyła mnie na resztę życia. To było dopiero rozgrzewanie przed prawdziwym, wszechogarniającym mrozem, który miał z czasem zacząć wykruszać każdą część mojego chwiejącego się świata. Dopiero teraz zaczynałem rozumieć, że to nie był koniec — to był dopiero początek ciemnej historii mojej depresji.
Każdy dzień stawał się coraz cięższy, jak stalowy koc, który nieubłaganie przygniatał mnie do łóżka każdego ranka. Ucieczka stawała się moim jedynym wytchnieniem, moim sposobem na złapanie oddechu. Nogi same niosły mnie tam, gdzie rozum przestawał opowiadać historie strachu i rozpaczy. Uciekałem, bo tylko ruch wydawał się życiem, tylko zmiana scenerii mogła dać mi złudzenie, że mogę zmienić też to, co noszę w sobie.
Nie chodziło o to, że nie kochałem rodziny, ani nawet, że moje domowe życie było jakieś wyjątkowo okrutne. Cierpiałem na depresję, a to choroba, która filtruje każdy promyk światła, dopóki wszystko, co widzisz, nie zostaje zabarwione szarością. Kiedy wracałem, obawiałem się, że nie będę w stanie udźwignąć ciężaru kolejnej nocy, kolejnego dnia, kolejnej maski, którą musiałem nałożyć, aby przez kolejne godziny pretensjować „normalność”.
Nadzieje, jakie kiedyś miałem, wyblakły i bałem się, że już nigdy nie odnajdę ścieżek, którymi kiedyś podążałem. Co gorsza, nie miałem pojęcia, jak prosić o pomoc, jak wyrazić to, czego doświadczałem bez budzenia litości lub niepokoju. Tak więc moje ucieczki były milczącymi wołaniami o ratunek, wysyłanymi z najdalszych zakątków mojego umęczonego umysłu.
W kontynuacji naszej historii, występują momenty kiedy słowa przeprosin wydają się być niewystarczające, aby naprawić szkody w relacjach. Ojciec, postać zmaga się z własnymi demonami, może i stara się leczyć rany, ale nieumiejętność radzenia sobie z emocjami prowadzi do dalszych napięć i konfliktów.
Nasz bohater, choć przepełniony skruchą, nie jest w stanie przełamać cyklu destrukcyjnych zachowań, które mają swoje źródło w głębiej zalegających problemach, być może nawet w nie zdiagnozowanej chorobie psychicznej. Kolejna kłótnia, mimo ubiegło dniowych obietnic poprawy, rozbrzmiewa w domu, wzbudzając poczucie lęku i niepewności w jego domownikach
agresja taty doprowadziła że tata rzucił mamę o podłogę ja uciekłem z domu pobiegłem do babci co była u cioci na tej samej ulicy zacząłem głośno płakać babcia pobiegła do domu wezwano pogotowie ta agresja doprowadziła że mama miała złamaną nogę
Następnego dnia, po nieprzespanej nocy, która była pełna niepokoju wywołanego wydarzeniami z poprzedniego dnia z babcią i dziadkiem, obudziliśmy się wcześnie rano. Choć zmęczeni, wszyscy czuliśmy się zobowiązani do odwiedzin mamy w szpitalu. Niezależnie od trudności w domu, w naszych sercach tliła się nadzieja, że będzie lepiej, że zdrowie mamy poprawi się.
Droga do szpitala wydawała się dłuższa niż zwykle, każdy z nas pogrążony był w swoich myślach, rozważając to, co się wydarzyło i co mogło zostać zrobione inaczej. Spojrzenia wymieniane między nami były pełne niepewności, ale też troski i solidarności rodzinnej.
Po dotarciu do szpitala, pełni obaw co do stanu zdrowia mamy, zbliżyliśmy się do recepcji, by zapytać o pokój, w którym została umieszczona. Drogi szpitalne korytarze, pełne innych pacjentów i personelu medycznego, sprawiały wrażenie labiryntu, w którym każdy krok przybliżał nas do drogiej nam osoby.
Kiedy w końcu dotarliśmy do jej pokoju, serca waliły nam mocniej. Widok mamy leżącej na szpitalnym łóżku był dla nas trudny, ale jej uśmiech, gdy nas zobaczyła, był promieniem słońca w pochmurny dzień. Pomimo bólu i zmęczenia, pokazała nam, że jest silna i gotowa walczyć o powrót do zdrowia.
Odwiedziny mamy przyniosły nam pocieszenie, że jest w dobrych rękach i że będzie lepiej. To był moment, w którym zrozumieliśmy, że mimo ciężkości życia i bolesnych momentów, rodzina staje się opoką, na której możemy polegać. Przez kilka chwil przy jej łóżku, dzieliliśmy opowieści, żarty, a nawet łzy — zarówno smutku, jak i radości z ponownego spotkań
Czułem się podzielony pomiędzy ulgą, że mama odzyskuje zdrowie, mimo złamanej nogi owiniętej teraz białym gipsem, a złością na tatę. Złością, którą chciałem przekrzyczeć, ale która coraz to bardziej rozpuszczała się w moim sercu, dając miejsce zwykłemu rozczarowaniu.
Wiatr szumiał na zewnątrz, a w pokoju rozchodziło się ciche buczenie zegara. Mój umysł wciąż nie mógł pojąć tego, co się wydarzyło.
Następnego dnia, słoneczne promienie wpadające przez okiennicę w pokoju zdawały się być zapowiedzią nowego początku. Tata przyszedł do mnie jeszcze ze śladami nocy na twarzy, pomarszczonymi od trosk i niepokoju. Patrzyłem na niego, widząc w jego oczach mieszankę smutku i determinacji.
Siedział obok mnie, jego głos był spokojny, ale przepełniony emocjami, gdy wypowiadał słowa przeprosin. Słuchałem, próbując zrozumieć i przyjąć każde słowo. Wiedziałem, że błędy, które popełniał, były wynikiem jego wewnętrznych rozterek, konfliktów z którymi walczył samotnie.
Wybaczenie nie przychodziło łatwo, nie było to jednorazowa decyzja, lecz proces rozumienia i akceptacji. Ale patrząc na niego w tamtym momencie, wiedziałem, że go kocham — że pomimo burz, które przeszliśmy razem, jest to miłość silniejsza od wszystkich potknięć. Podająca rękę, otwierająca serce na mocowanie blizn.
Tata, z wdzięcznością przyjął moje wybaczenie, a naszemu wzajemnemu gestowi towarzyszyły łzy — któregoś z ulgi, drugiego z nadziei. Był to moment, w którym oboje zrozumieliśmy, że choć przeszłość nie może być zmieniona, przyszłość jest kartą, która wciąż czeka, by została napisana na nowo.
Najcudowniejszy dzień nastał, gdy po kilku długich, niepewnych dniach spędzonych w szpitalu, mama w końcu wróciła do domu. Jej powrót był jak pierwszy oddech wiosny po srogiej zimie — orzeźwiający, pełen nadziei i obietnicy nowego początku. Byłem u jej boku od pierwszej chwili, oferując pomoc i opiekę, której potrzebowała, aby powoli wracać do zdrowia.
Każdy dzień, gdy wspólnie przekraczaliśmy kolejne etapy w procesie rekonwalescencji, był dla mnie lekcją empatii i bliskości. Pomagałem jej w prostych czynnościach, które zdrowie wspólnie na nowo ocenić. Przygotowywałem posiłki, przynosząc je do pokoju, i z zadowoleniem patrzyłem, jak mały kąsek po kąsku, mama odzyskiwała siły.
Tata w tym czasie był kimś nie do poznania — jego spokój i cierpliwość, które do tej pory były mi rzadko okazywane, nagle stały się codziennością. Jego zmiana zachowania sprawiała, że strach i napięcie, które wcześniej unosiły się nad naszym domem, ustępowały miejsca atmosferze wybaczenia i zrozumienia. To przynosiło ulgę naszym skołatanym przez ostatnie wydarzenia duszom.
Wszyscy razem, jako rodzina, przeżywaliśmy te chwile z szczególną uważnością i wdzięcznością. To, co się wydarzyło, było dla nas przestrogą, ile można stracić, ale jednocześnie przypominało, jak wiele można odnaleźć. Zakończenie tego okresu pełnego niepewności, z wiarą patrzyliśmy w przyszłość myśląc, że nasze domowe piekło może się wreszcie skończyć.
W końcu nadszedł dzień, kiedy tata zaczął stopniowo odbudowywać to, co zostało zniszczone. Zaangażował się w obietnice które przysiągł nam rodzinie że przestanie pić i być agresywny a jego postępy, choć powolne, były widoczne. Oczywiście, nie było łatwo. Były chwile, kiedy jego obecność przypominała o przeszłości, ale także niosła nadzieję na lepszą przyszłość.
Często łapałem się na tym, że zerkałem na mamę, próbując wyczytać z jej oczu prawdziwe uczucia. Była dzielna, z uśmiechem, który nie zawsze docierał do spojrzenia, ale miłość, która łączyła ich oboje, wydawała się być nadal silna.
Życie pisze różne scenariusze, a nasza rodzina przekonała się, jak trudne mogą być niektóre z jego rozdziałów. Ale może właśnie te przeszkody miały nas nauczyć, że nawet w mroku można znaleźć iskrę, która zaprowadzi nas do nowego dnia.
Był ciepły, wiosenny dzień, kiedy tata zdecydował się zaprosić koleżankę na kawę. Dom na chwilę wypełnił się lek
ością i radością. Śmiechy dobiegały z kuchni, a zapach świeżo mielonej kawy unosił się w powietrzu. Dla chwili całą ciężkość ostatniego czasu udało się odłożyć na bok.
Jednakże, po jej wyjściu, w domu ponownie zawisła gęsta atmosfera. Napięcie wróciło jak bumerang, przynosząc ze sobą kolejną nieoczekiwaną burzę. Tata zaczął pakować swoje rzeczy, postanowił, że musi wyjść i zostawić ten dom. W szafie wisiały ubrania, które teraz były suszone i składane do torby z determinacją, która była równie bolesna, co jego milczenie.
Nie wiedziałem, co mam robić. Siedziałem na łóżku, obejmując kolana, czując, jak łzy spływają mi po policzkach. Byłem zagubiony w gąszczu myśli, które krążyły po mojej głowie, krzycząc przeciwko każdej sekundzie tej nieprzewidywalnej sytuacji. Myśl o nieobecności taty była przytłaczająca.
Dorośli czasami podejmują decyzje, które dla dzieci są niezrozumiałe i wydają się krzywdzące. Ta chwila, wyryta głęboko w pamięci, stała się symbolem chwil, kiedy życie rzuca nam wyzwanie, które wykracza poza zdolność zrozumienia i akceptacji.
Rozdział 3. Czy po wyprowadzce ułoży się wszystko na nowo co się stanie dalej czy to jest koniec problemów?