Rozdział 1
Widział śmierć. Widział krew. Czuł… Nie… Najgorsze jest to, że nie czuł nic. Nic poza ściekającą po jego dłoniach krwią. Świeżą krwią.
Ciemność tłumiła jego myśli… jego… sumienie. Czuł… nic. Był jak coś pustego, coś bez zawartości. Nic się nie zmieniło… nawet tej nocy.
W nocy, którą rządziła pełnia księżyca na tle ciemnego, nieprzeniknionego obrazu nicości. Jedynie jasne, srebrne światło rozświetlało polanę znajdującą się blisko gęstego, ciemnego lasu. Lekka mgła unosiła się nisko nad ziemią, która była spowita bujną roślinnością, niewinnie ruszającą się w rytm powolnego, chłodnego wiatru.
Jasny blask srebrnego globu odbijał się od ostrza ociekającego duszami antagonistów, którzy poili glebę jeszcze świeżą i czarną krwią. Cienie drzew, gałęzi i liści na ciałach poległych ruszały się, tańczyły wręcz, tworząc na ziemi niespotykane wzory, urojone i ukształtowane przez resztki zmysłów. Zatracenie, czarna melancholia i śmierć były tu wyraźnie odczuwalne i widoczne, unosiły swój ciężki odór w powietrzu.
Niekontrolowana złość, ból i wściekłość ukazywały się pod postacią obficie pieniącej się śliny i wyszczerzonych do granic możliwości zębów. Czarno-szara sierść, która pokrywała ciało młodej wenery, nastroszyła się. Jej uszy zesztywniały, złożyły się, nie żeby nasłuchiwać, ale żeby unaocznić postawę gotującą się do działania. Zgarbiła się, wystawiając łeb do przodu, patrząc żółtymi oczami z pionowymi źrenicami, wąskimi jak czarne kreski. Rozłożyła obie kończyny, zakończone ostrymi pazurami, sygnalizując gotowość do ataku. Przepełniona szałem rzuciła groźbę napastnikowi w postaci głośnego warkotu. On jednak stał wyprostowany, z wymierzonym ostrzem ku ziemi.
Jego postać była w czerni i w mroku. Rzucała słabo widoczny, długi cień za jego plecami. Twarzy wroga nie widziała, ponieważ pokrywała ją ciemna bandana. Jedynie dwa małe punkty, znajdujące się tam, gdzie powinny być oczy, emanowały białym, bladym blaskiem. Wyostrzyła wzrok, następnie warknęła.
— To ty! — wykrzyczała, dostrzegając jego zakrwawiony miecz. Dzieliło ich parędziesiąt długich kroków, leżały na nich brutalnie zmasakrowane zwłoki wenerów. — Zarżnę cię! — Wypowiadając to z pełną furią i zajadłością, ruszyła na niego.
Wypływająca z niej rozpacz nie dała jej stać bezczynnie. W jej umyśle tkwiło tylko pragnienie zemsty i żądza krwi. Zbliżała się szybko, dziko pędząc na czterech kończynach. Zamaskowany nie ruszył się, stał jak wbity w ziemię, nie bojąc się zbliżającej się śmierci. Kiedy była wystarczająco blisko, naprężyła tylne kończyny, by doskoczyć do niego, żeby jak najszybciej zadać mu śmiertelny cios. Uniknął szarży, w ostatniej chwili odchylając bark i wykonując szybki zwód w prawo. Uderzyła przednimi kończynami o ziemię, w tym samym momencie odwróciła się i w szale zamachnęła, tnąc powietrze pazurami, tuż przed jego obliczem. Znów wymierzyła cios, tym razem od dołu. Jej oponent odskoczył w samą porę. Zwaliła się na niego całym ciałem niewiarygodnie szybko, aż ślina chlapała z jej pyska, rozbijając się na mniejsze krople. W oczach miała pragnienie śmierci. Jego śmierci.
Poczuła chłód w nozdrzach i ciepło w przełyku, kiedy szarżowała na niego jak wściekły, wygłodniały wilk, sapiąc bladym oparem z pyska. Zamachnęła się, wyprowadzając cios z prawej strony, mierząc w głowę. Zamaskowany uchylił się w samą porę. W tym momencie poczuła przeszywający ból. Jego miecz spotkał się z jej ciałem, przebijając je. Trafił w brzuch. Stróżki krwi uchodziły z jej ciała, pojąc ostrze. Wyciągnął energicznie miecz z jej skóry, robiąc uskok i słysząc świst przeszywanego przez pazury powietrza. Zachwiała się, przekładając ciężar ciała na drugą kończynę by zaatakować. Jednak on czmychnął szybko, siarczyście tnąc jej ramię.
Kłapała zębami tuż przed jego twarzą nie mogąc go dosięgnąć. Z tej frustracji jej ruchy były jeszcze bardziej szaleńcze, a z jej ran coraz mocniej bryzgała krew. Na moment cofnął się, a następnie szybko dostąpił do niej, robiąc niewiarygodnie szybkie uniki. W końcu przebił się przez jej maniakalne ataki, przeszywając żebra ostrą stalą. Parsknęła, dławiąc się posoką, przestając wymachiwać kończynami. Zrobiła dwa wolne ciężkie kroki do tyłu, widocznie tracąc siły, nie mogąc złapać powietrza.
Wenera padła na kolana, po czym zwaliła się, uderzając prawą częścią pyska o trawę, chlapiąc ją posoką i ciężko łapiąc oddech.
Zamroczyło ją, widziała bardzo niewyraźnie, tak jakby patrzyła w zaparowane lustro. Mrugała zawzięcie, a oczy zaczęły jej lekko łzawić. Jednak kiedy przestała poruszać powiekami, zaczęła widzieć coraz wyraźniej. Dostrzegła go. Stał bez ruchu, był zwrócony w jej stronę, jednak wzrok miał utkwiony przed siebie, jakby patrzył w nicość.
Obserwowała jego broń, ostrze zakończone kanciastym czubkiem, ale najbardziej skupiła się na ściekającej z niego krwi, czerwonej, parującej, jeszcze ciepłej. Powoli włożył miecz za swoje plecy, do pochwy, z charakterystycznym dźwiękiem delikatnego ścierania się stali. W jej stronę zwróciły się dwa małe punkty, które emanowały białym światłem, po chwili jednak straciły swój blask, tak jak przygasa płomień, aż prawie całkowicie zniknęły. Jego oczy umilkły w ciemności.
Podszedł powoli, lecz mocnym krokiem w stronę jej głowy. Cały był zbrukany krwią — jego rękawice niezachodzące na place, pancerz z mocnej solidnej tkaniny, bandana i reszta twarzy, również czarne włosy dochodzące aż do brwi były ubrudzone czerwono-czarną substancją. Kucnął jakby z ociąganiem. Dostrzegła jego oczy z mętnymi, szarymi źrenicami. Próbowała warczeć, ale ciecz wyciekająca z pyska nie pozwoliła jej na to. Patrzył na nią wnikliwie.
Podążyła wzrokiem za źródłem ściekającej z jego ubrań krwi. Krew nie pochodziła tylko od jego ofiar, ale też od niego — znalazła ujście z ciętych ran na jego ciele. Jego pancerz przegrał z ostrymi pazurami wenerów, ale to najwidoczniej nie wystarczyło, by go powstrzymać.
Sięgnął ręką do niedużej sakwy, która znajdowała się przy jego lewym biodrze. Wenera poczuła odrętwienie, ostateczny bezwład ciała. Zamaskowany wyjął połyskujący, szklany flakonik z ciemnofioletową substancją, przypatrzył się mu, mając w tle niewyraźny kształt jej przekształcającej się postaci. Następnie zerknął na błękitne, człowiecze oczy, szczupłą podłużną twarz, powieki roniące łzy i kruczoczarne, długie włosy, które skrzętnie zasłaniały jej plecy.
— Pieprz się! — wypluła słowa z trudem, z zachrypniętym głosem, razem z krwią ciągnącą się aż po jej podbródku.
Wróciła do człowieczeństwa jedynie w chwili agonii. Jednak nigdy wcześniej, od czasu przemiany w wenerę, jej się to nie zdarzyło. Niewątpliwie cierpiała fizycznie, ale najbardziej psychicznie i emocjonalnie. Właśnie jej bliscy, których kochała, zostali wybici, porozcinani, zmasakrowani z winy tego stojącego tu, jak uważała, potwora. Tylko dlaczego? Zadawała sobie to pytanie. Ale myśl wygrawerowana w jej świadomości, jedno słowo: „zemsta”, przeważyła nad jej pytaniem.
Pogromca nie zareagował na jej słowa. Zaczął odkręcać mały flakon, przypominający kształtem szklany cylinder z drewnianym korkiem osadzonym w jego wnętrzu. Drugi raz sięgnął do sakwy, by wyciągnąć mniejszy w obwodzie, ale dłuższy szklany pojemnik. Różnił się tylko tym, że z jednej strony miał przytwierdzoną igłę.
Wenera leżała na brzuchu, patrząc się z lekkim zdziwieniem na to, co robił. Nie czekała na nic innego niż podzielenie losu, jaki spotkał jej bliskich… Śmierć. Ale jeszcze nic nie było przesądzone, chciała przeżyć i rozerwać go na kawałki lub umrzeć. Nie było i nie widziała innych możliwości.
— Zrób to. — Kolejny raz zakaszlała i zachrypła. — Zabij mnie — warknęła.
Przelał ciemnofioletową ciecz do flakonika z igłą, po czym szybko go przymknął drewnianym tłokiem. Parę kropel uleciało z końca igły wprost na ziemię. Zamaskowany uniósł na nią wzrok. Spojrzenie miał zmęczone, bez emocji, tak jakby ich właściciel był martwy w środku.
Złapał ją za ramię, nie gwałtownie i nie mocno. Zbliżał igłę do jej skóry. Gdy igła była już bardzo blisko ramienia wenery, ta nagle poruszyła ręką. Szybko oddalił strzykawkę, jakby wcześniej spodziewał się takiego ruchu z jej strony.
— Zostaw mnie… — zachrypła jeszcze bardziej — …parszywy człowieku! — Nie przestawała ruszać ręką.
Uścisk na jej ramieniu wzmógł się, przycisnął jej dłoń mocniej do ziemi. Zobaczyła igłę wbijającą się w żyłę, wprowadzającą substancję wprost do jej naczyń krwionośnych. Napastnik docisnął drewniany tłok aż do dna fiolki, nie pozostawiając w buteleczce ani odrobiny cieczy. Wenera nie miała już siły, by dalej się wyrywać, poddała się, nie widząc perspektyw dalszej walki. Teraz już wiedziała, że to koniec.
Próbowała sobie przypomnieć ostatnie dobre wspomnienia, które istniały przecież jeszcze parędziesiąt minut temu. Wystarczyło tylko, że jednego dnia nie było jej przy bliskich, by całe jej życie się zawaliło. Kiedy zaczęła sobie przypominać o nich, poczuła ból, którego nie można było równać z tym zadanym przez ostrze, które przenika przez ciało, tnąc organy odpowiadające za funkcje życiowe. To nie było takie złe jak to, co się działo w jej głowie, w jej umyśle.
Łzy ciekły z jej powiek jak dwie płynące nieustannie rzeki. Zaczęła się cicho śmiać, ale nie ze szczęścia, tylko z bezradności. Zaszlochała głucho, mając obłęd w oczach. Nie patrzyła już na nic.
Poczuła, jak jej ciało powoli przechyla się na plecy, leżała naga i zmarznięta.
Jego ręka powędrowała tam, gdzie ugodził ją ostrzem. Położył otwartą dłoń, dotykając rany na brzuchu, i trzymał tak przez dłuższą chwilę. Jego oczy na chwilę zajaśniały bladym, białym blaskiem. Przełożył dłoń i zrobił to samo z drugą raną przy żebrach. Prawie na to nie zareagowała, jedynie jej spojrzenie się poprawiło, zrobiło się bardziej… przejrzyste. Poczuła coś, co nie było bólem.
Wyprostował się i dopiero teraz pokazał się w zasięgu jej wzroku. Nie wiedziała, co myśleć. Bezwiednie przewaliła głowę w jego stronę, tak by mieć szerszy kąt widzenia. Zamaskowany po chwili odwrócił się plecami do niej i odchodząc, zachwiał się. Przystanął i schylił się lekko, jakby chciał odetchnąć na chwilę.
Jej ból się uśmierzył, krew zbierająca się w gardle nie przeszkadzała tak jak wcześniej. Ruszyła ustami, by coś powiedzieć, ale z jej gardła wydał się jedynie szelest. Wciągnęła lekko powietrze w płuca.
— Kurwa — wymamrotała przeciągle, cicho i ciężko. — Skończ to! — Starała się wykrzyczeć, ale nic to nie dało.
Przed oprawcą leżał martwy wener. Zamaskowany wyciągnął miecz zza pleców, nie za długi ani nie za krótki, ten sam, którego niedawno używał. Jednym szybkim ruchem rozciął mu gardło. Głowa zwaliła się twardo na ziemię. Wkładając miecz do pochwy, drugą ręką złapał za sierść, która znajdowała się na głowie wenera, podniósł ją i ruszył dalej, powoli przebierając nogami.
— Pieprz się — syknęła cicho, tak że tego nie usłyszał.
Następnie zniknął w ciemnościach nocy.
Rozdział 2
Na przygaszonych, jakby śpiących roślinach pozostał lekko osadzony siwobiały szron, który powoli zanikał. Cisza nocna została przerwana ćwierkaniem ptaków, zwiastujących nadchodzący świt. Powietrze było rześkie, pełne wilgoci, czyste i przyjemne. Słońce usilnie starało się zastąpić księżyc, ale liczne chmury nie dawały się mu pokazać w całej jego okazałości.
Zamaskowany dostrzegł znad horyzontu osadę, a za nią rozciągał się duży teren lasów. Do drewnianej, wysokiej bramy wiodła szeroka i wydeptana droga, zaś wioska była otoczona ogrodzeniem z zaostrzonych u góry drewnianych pali. Widział również dym unoszący się znad płotu, zapewne z kominów domostw.
Miał przerzucony przez plecy materiałowy, nieduży wór, jego spód był przesiąknięty szkarłatnym kolorem. Ubiór przybysza prezentował się tak samo. Zawartość niesiona na barku nieznajomego dawała mu powody do myślenia, spekulowania nad tym, co się wydarzyło tej nocy.
Wszedł na drogę prowadzącą do wioski. Nie widział żadnej żywej duszy, jedynie dostrzegł, że już z daleka zobaczyli go wartownicy strzegący bramy wjazdowej.
— Hej, Rin. Widzisz go? — odezwał się mężczyzna w średnim wieku i z trzydniowym zarostem. Stał na płachcie przytwierdzonej do obwarowania, na wysokości pozwalającej obserwować teren.
— Co się stało? — Rin przeciągle ziewnął, podchodząc bliżej spiczastego muru. Zerknął chwilę na drogę kryjącą się aż za horyzontem. — Tak, widzę… I co? — mruknął cicho.
— Nie widzisz — odparł, bez zastanowienia jego rozmówca.
— No przecież mówię, że widzę. — Rin zignorował słowa kolegi, odwracając się w jego stronę z zaspanymi oczami.
— To znaczy, że nie widzisz — powiedział zirytowany wartownik. — Przypatrz się. — Rin niechętnie wyostrzył wzrok, mrużąc oczy i zniżając krzaczaste brwi. Jego powieki od razu otworzyły się szerzej, jakby już otrzeźwiał z chwilowej drzemki, lekko rozchylił usta. — I co, teraz widzisz? — zapytał retorycznie.
— Tak — odpowiedział przeciągle Rin — widzę. Kurwa… Nie mów mi, że to ten sam co wczoraj.
— A jak myślisz?
— Cholera. — Obrócił głowę w stronę towarzysza. — Wpuścimy go?
— A dlaczego by nie? — odpowiedział jego kolega, mając w niepewności słowa, które orzekł.
— Teraz chyba ty nie widzisz, że on jest cały umazany krwią i, co za tym idzie, śmiercią! — potwierdził fakt Rin, czując podenerwowanie w swoim głosie.
— A myślisz, że mi się go widzi wpuszczać? Był tu wczoraj u zarządcy i u karczmarza, ale…
— U Hena?
— A mamy jakiegoś innego karczmarza w wiosce?
— No tak, jest tylko Hen, a chciałoby się mieć ich więcej… karczmarzy znaczy się. Jeden to trochę za mało na jedną wioskę. — Rin uśmiechnął się lekko na myśl o zimnym piwie.
— Mhm, racja. — Wartownik skrzyżował ręce na klatce piersiowej i kiwnął głową na znak aprobaty względem Rina.
— Mówił coś?
— Nic.
— Jak to nic? — rzekł zdziwiony Rin. — To w końcu rozmawiałeś z Henem czy nie?
— Rozmawiałem.
— I?
— No cóż, powiedział, że nic szczególnego, że raczej nie będzie w wiosce więcej karczmarzy. — Starał się mieć kamienną twarz.
— Nie o to pytałem, idioto — rzucił zirytowany Rin. — Pytałem o tego zamaskowanego odmieńca. — Jego towarzysz parsknął śmiechem. — Ha, bardzo śmieszne — odburknął Rin, kręcąc głową.
— Nic nie mówił, jedynie to, że był spokojny i bardzo małomówny.
— Co za licho — przeklął Rin z braku informacji.
— Ale sam dowiedziałem się co nieco. — Po wypowiedzeniu ostatniego słowa zamilkł.
Rin przystąpił krokiem do niego z braku kontynuowania dalszego dialogu.
— No to co, podzielisz się tym, co wiesz?
— Za jedno piwko rozwiąże mi się język — zażartował z lekkim uśmiechem na ustach kolega.
— Doprawdy?
— Cóż, informacje kosztują, nie?
— A wiesz, ile teraz kosztują mnie moje nerwy!? — Rin zakaszlał, wypluwając plwocinę.
— Nie spinaj tak swojego zadka, jakby twoje życie od tego zależało.
— Może i tak być — wymamrotał, przełykając ślinę przez ochrypłe gardło.
— Dobra, dobra, powiem ci, bo zaraz będę musiał cię odwiedzić na cmentarzu.
— Chyba coś dzisiaj piłeś — powiedział Rin z powagą, patrząc na niego spod krzaczastych brwi.
— Nie…
— Wiesz, że na służbie jest to zabronione i…
— Z tego, co wiadomo — podjął główny temat wartownik — jest to jakiś najemnik, zabójca — westchnął — ale kto to wie, jak jest naprawdę. Szlaja się po świecie, szukając czegoś i biorąc podczas podróży jakieś zlecenia. Taki sobie włóczęga.
— A jego twarz… Wiesz, jak wygląda?
— A skąd mam to wiedzieć? — burknął strażnik. — Może ma tak pryszczaty i obślizgły ryj, że kryje się za maską? — Zaśmiał się pogardliwie.
— A nie widział go barman, kiedy jadł, pił czy coś w tym deseń?
— O to chodzi, że nic nie jadł i nie pił.
Nastała krótka przerwa, spowodowana zamyśleniem Rina.
— No, ale przecież chyba nie wpuszczą go do miasta, nie? Kogoś takiego jak on… przecież ryj ma zakryty.
— Jeżeli masz przepustkę, to raczej przepuszczą. Z tego, co się dowiedziałem, bywał w miastach, pewnie tam sobie taką wykupił.
— I że takiego się toleruje. — Rin splunął.
— Ty nie musisz tego robić, ale ja z dobrego serca odradzałbym ci go lekceważyć. Tym bardziej, że jest już blisko. — Rozmówca trzepnął głową w stronę, z której nadchodził zamaskowany.
Przeszli na obydwie strony, jeden z prawej, a drugi z lewej dwudrzwiowej bramy, czekając, aż nieznajomy będzie bardzo blisko. Bez słowa na znak zaczęli przekręcać tryby, a obustronna brama otwarła się na zewnątrz z jękiem metalowych zawiasów.
Bez żadnej reakcji na dwóch stojących nad nim wartowników przybysz przekroczył granicę dzielącą osadę i teren poza nią, idąc parę kroków naprzód.
— Widziałeś jego oczy? — szeptem podjął Rin. — Widziałeś, żeby jakiś człowiek miał takie oczy?
— Nie trzęś tak portami — uciszał go towarzysz.
— To nie jest normalne…
Nieznajomy usłyszał za sobą przytłumiony i niewyraźny szept dwóch kłócących się strażników. Jakby postarał się wyostrzyć słuch, mógłby zrozumieć, co mówią, ale dla niego było to całkowicie zbędne i niepotrzebne. Jednak to, co zobaczył przy wejściu do wioski, zwróciło jego uwagę. Było pusto. Kiedy był tu wczoraj, to słyszał odgłosy bawiących się dzieci, rozmawiających i plotkujących kobiet, wliczając też mężczyzn czy dźwięki walenia młotem o stal. Fakt, było jeszcze wcześnie i niektórzy ludzie spali, ale pracujący czy ci, którzy mieli warsztaty, powinni krzątać się przy domach. Ale nie, nie dostrzegł żadnej postaci oprócz tych dwóch pełniących wartę na ogrodzeniu.
Na drodze, którą szedł, stało kilkadziesiąt drewnianych domów i jeszcze parę pustych straganów. Usłyszał z oddali bardzo ciche okrzyki ludzi. Jednak on skręcił w uliczkę po lewej, jednocześnie oddalając się od gwaru. Przeszedł obok siedzącego na ziemi i jednocześnie opierającego się o chatę menela z zieloną kapucą na głowie. Jedynie pomrukiwał coś pod swoim purpurowy nosem w nieznanym pijackim języku.
Dwa domy dalej stał duży, dwupiętrowy dom, skromny, ale zadbany. Na pewno był w lepszym stanie niż większość budynków w wiosce. Wyróżniało go to, że nad drzwiami wejściowymi miał duży napis „Karczma”. Może i nie była to oryginalna nazwa na oberżę, ale każdy mieszkaniec tamtej wioski wiedział, gdzie się udać, kiedy zrobi się zbyt sucho w gardle.
Przybysz zrzucił ze swojego ramienia wór i położył go obok wejścia. Nie czekał ani chwili, nacisnął na klamkę i następnie pchnął drzwi. Zazgrzytał zamek, zawyły metalowe zawiasy, wpuszczony wiatr do pomieszczenia spowodował migotanie najbliższej palących się świec.
Zamaskowany stanął w futrynie, widząc tylko dwie osoby — śmiejącego się starszego mężczyznę siedzącego przy ladzie, który odwrócił swoją głowę w stronę jazgotu otwieranych drzwi, i stojącego za kontuarem wąsatego barmana w średnim wieku. Momentalnie mina śmiejącego się zrzedła. Barman z lekkim zdziwieniem na twarzy jakby na chwilę zamarł, lecz po chwili się zreflektował, próbując się uśmiechnąć.
Nieznajomy powolnym krokiem podszedł do nich, mając po swojej lewej stronie paręnaście stolików i krzeseł, a po prawej ladę.
Poczuł przyjemny zapach świeżego, palonego drewna z prostokątnego kominka z czerwonych cegieł, znajdującego się na lewo od schodów, nad którym wisiały dwa skrzyżowane miecze. Następnie spoczął na wysokim krześle przy kontuarze obok wystraszonego pijaczka, dygoczącego i mającego wbity w blat wzrok. Barman wznowił przecieranie szklanki białą szmatką. Za sobą miał półkę, a na niej były butelki z winem.
— Brudna robota, co? — odezwał się po chwili pytająco barman. Nieznajomy na chwilę rzucił na niego okiem, a następnie powrócił do patrzenia się przed siebie.
Za jego plecami na ścianach wisiały dumnie wyglądające głowy upolowanych zwierząt, przy każdych z nich tliły się pomarańczowożółtym płomieniem świece. Budynek bez jakichkolwiek okien powodował, że naturalnie występował w nim mrok, który razem ze światłem świeczników sprawiał wrażenie, jakby było się w centrum ciepłego i przyjemnego ognia.
— Pijesz coś? — odezwał się pokrótce barman.
Wyrwany z zamyślenia przybysz bez słowa wyciągnął podręczny mały bukłak z plamami zaschniętej krwi. Barman odwrócił się, z dolnej półki wyciągnął dzban z wodą i nalał do pojemnika. Hen wiedział, czego chce jego klient, ponieważ gdy był tu wczoraj poprosił go o wodę. Po napełnieniu pojemnika postawił go przed nim, wycierając rękę szmatką okraszoną odrobiną krwi.
— Był tu ktoś poza mną w sprawie zlecenia na wenery? — odezwał się nieznajomy, w jego głosie czuć było niechęć.
Barman przyzwyczajony do jego milczenia na chwilę się zawahał.
— Eee, nie, myślę, że nie, nie… nie przypominam sobie. — Próbował odszukać coś w pamięci, podnosząc nieznacznie głowę i marszcząc brwi. Po chwili spojrzał na niego. — Możliwe, że zarządca wioski będzie coś wiedział, ale pewnie to już wiesz.
Minęło chwilowe milczenie.
— Nie wiem, czy to ci pomoże. — Hen podrapał się po brodzie. — Wczoraj była tu dziewczyna, przyjechała na chwilę do wioski. Później mieszkańcy dowiedzieli się, że jest jedną z tych, których nazywają skażonymi. Pewnie wiesz, którzy to są? No tak, na pewno wiesz. Wracając do tematu, teraz odbywa się jej egzekucja, może się czegoś dowiesz, jeżeli jeszcze zdążysz. — Nieznajomy wyglądał tak, jakby na chwilę się zamyślił. — Jeszcze przed tym, jak ją złapali, wyruszyła sama do lasu. To może mieć coś wspólnego z wenerami. No wiesz, wener i skażony, na pewno coś ich łączy — dodał Hen.
— Przygotuj mi jeden pokój — rozkazał cicho, odsuwając krzesło i wstając na równe nogi.
— Nie ma sprawy. Tylko uważaj, jest tam zarządca wioski. Raczej nie da ot tak tobie z nią porozmawiać. — Nieznajomy zbliżał się do wyjścia, kiedy barman kończył ostatnie słowa.
Gdy otworzył drzwi, buchnął na niego chłodny wiatr. Na chwilę się zatrzymał, wyłożył obie dłonie przed siebie, żeby na nie spojrzeć. Były okraszone skrzepniętą krwią. Zarzucił worek na ramię. Ruszył bardziej zdecydowanym krokiem, mijając na lewo pijaczka, który z tego, co było widać, przysnął.
Doszedł do rozwidlenia, skręcił w lewo. Na prawo stał dom, a przy nim stół rzemieślniczy, zapewne znajdował się tam warsztat kowalski. Już przedtem usłyszał okrzyki ludzi, ale teraz były coraz bardziej słyszalne, prowadziły go, były coraz bliżej i bliżej. Skręcił w prawo i następnie w lewo. Minął dom okraszony złą sławą, ale regularnie odwiedzany przez mężczyzn.
Zobaczył wielką przestrzeń, gdzie domy zaczynały się dopiero po około stu krokach. Słuch naprowadził go do źródła wrzawy, którą słyszał jeszcze z oddali. Prawdopodobnie większa część mieszkańców zebrała się przy podwyższeniu z drewnianych desek, które miało około trzy łokcie wysokości. Podnieceni ludzie oblegli podest, niemiłosiernie krzycząc i kibicując. Teraz wiedział, dlaczego aż z tak daleka słychać było ich chore wrzaski.
Nie miał po co czekać i się przyglądać, bo i tak niewiele widział przez ludzi, którzy machali rękami. Jeszcze zerknął na najbliżej znajdujące się domy z prawej strony. Dostrzegł w oknach kobiety, które przyglądały się egzekucji z zacisza domowego. Podążył wprost w zgraję rozwydrzonych ludzi. Przepychał się, zderzając się z nimi. Ci, którzy zwrócili na niego uwagę, zaczęli zachowywać się tak, jakby nie chcieli się o niego poparzyć. By przebić się przez intensywne grono ludzi, nie próżnował w tym, by kilku szturchnąć.
Na miejscu, które każdy chciał obserwować, znajdowali się trzej mężczyźni i młoda dziewczyna. Półnaga, zmasakrowana i ubrudzona swoją krwią, pokryta licznymi purpurowymi siniakami, klęczała z zawiązanymi rękoma. Mężczyzna po czterdziestce, z mocnym zarostem i z kitką z tyłu głowy, trzymał dziewczynę za rude, wręcz ogniste, półdługie włosy, komponujące się z czerwoną krwią, którą miała na twarzy.
— Nie zasługują na litość! — wykrzyczał mężczyzna, trzymając dziewczynę za włosy. — I ta również, dziwka i parszywa gnida parająca się tym gównem. — Z nieukrywanym uśmiechem na twarzy włożył jej głowę do stojącej beczki z wodą. — Wiecie, jaka jest kara! — wykrzyknął z entuzjazmem.
— Spalić! — orzekli jednogłośnie widzowie, tym samym dopingując jego poczynaniom i podsycając atmosferę.
— Zero litości dla takich kurew — warknął głośno.
Nie było w tym nic nietypowego, że po złapaniu skażonego mieszkańcy go palili. Mieli spore powody do nienawiści. Trudnili się tak zwaną zakazaną czarną alchemią. Kiedy ludzie rozwinęli alchemię, zaczęli eksperymentować na zwierzętach, ale to nie wystarczyło. Dla dobra świata i nauki byli zdecydowani robić to na ludziach, wstrzykując im rozmaite trucizny, wywary, by zobaczyć końcowy efekt. Również sami zaczęli testować to na sobie.
Oszaleli na tym punkcie, zaczęli odczuwać głód na niektóre wywary. Powstały schorzenia, epidemie, które dziesiątkowały zarówno ludzi, jak i zwierzęta. Ale najgorsze były mutacje, ludzie zamieniali się w różne niepodobne do człowieka istoty, które albo w ogóle nie miały świadomości, albo miały tak przesłonięty umysł, że umiały jedynie wypowiadać proste zdania i częściowo zachować rozum.
Ale właśnie żądza ludzkiego mięsa i innych skutków ubocznych sprawiała, że mutant stawał się potworem. Prawdą było, że te wydarzenia liczyły sobie blisko trzystu lat, ale dalej pozostali ludzie, którzy to praktykowali i to nie na małą skalę. Dlatego zostali nazwani potocznie skażonymi — nosicielami chorób i wywołującymi je.
Drewniane podwyższenie miało po lewej stronie schody prowadzące na górę. Podszedł do nich wolno, by dwóch mężczyzn, którzy pilnowali wejścia na górę, mogli w porę go zauważyć. Nie było to wcale trudne, wyróżniał się aż za bardzo. Stali dumnie, z lekko podniesionymi żuchwami do góry, ale to miało się zmienić.
Podszedł i przystanął przed nimi. Popatrzyli się na siebie wymownie i na moment wydawało się, że go nie przepuszczą. Ale po chwili zastanowienia, rozumiejąc, że muszą, odsunęli się. Bez słowa wszedł na pierwszy stopień, potem wchodził na kolejne, mając za sobą wyjących jak stado baranów ludzi. Ci, którzy go wcześniej nie dostrzegli, powoli się uciszali, na pewno nie spodziewając się takiego obrotu sprawy.
Zdezorientowany zarządca i kat w jednym w porę go dostrzegł, ponownie rozpoznając wczoraj przez niego widzianego szczupłego i zamaskowanego człowieka, mierzącego około trzy i pół łokcia wysokości, czyli nie wysokiego, ani nie niskiego. Nie umiał określić, ile liczył sobie wiosen, ale nie wyglądał na starego. Jego zmęczone oczy mogły mówić jednak coś innego.
Uścisk na włosach dziewczyny zelżał, dając jej się zsunąć i bezwładnie uklęknąć. Zarządca zrobił krok do tyłu. Wyglądał, jakby miał zamiar uciec jak najdalej od niego. Zmarszczył swoją szczurzą twarz, zacisnął zęby. Tłum natychmiast się uciszył, pozostawiając ciche szepty. Zamaskowany zrzucił wór z ramienia, włożył do niego rękę, wyciągnął głowę wenera i przytrzymał ją na wysokości uda. Niektórzy ludzie zawyli, usłyszeć można było jęki obrzydzenia.
— Co to jest!? — zapytał zarządca, doskonale poznając pysk podobny do wilka, tylko dwa razy większy.
— Zlecenie — odpowiedział nieznajomy, otwierając rękę zaciśniętą na sierści znajdującej się na głowie wenera, którą następnie upuścił na drewniany podest.
— Zapłacę, ale nie teraz — wymamrotał lekko wstrząśnięty zarządca.
— Był tu ktoś w sprawie zlecenia na wenery prócz mnie?
Nastała cisza. Oczy zarządcy zaczęły błądzić — raz na przybysza, raz na widownię. Nagle jeden z koni głośno zarżał. Stał razem z innymi w zagrodzie po drugiej stronie placu.
— Nie, nic mi o tym nie wiadomo — wypaplał pośpiesznie zarządca. Zamaskowany patrzył w jego oczy przenikliwie, nienaturalnie, jakby zaraz chciał je wydłubać. Oprawca odwrócił się powoli w stronę dziewczyny, łypiąc na nią złowrogo. — Przestań robić tu zamęt, mamy ważną sprawę do zrobienia, ważniejszą niż twoje zlecenie! — Podniósł głos, choć niepewnie, ale przez to poczuł się odważniej. — Nie dostaniesz zapłaty, bo nie miałeś przynieś mi głowy jednego z nich, tylko je przepędzić! — Niektórzy ze zgromadzonych zawyli, by mu przytaknąć.
— Jest mi potrzebna — powiedział zamaskowany, znów zerkając na niego i na dziewczynę.
— Co?! Ona?! Po co ci tak kurwa?! Nie oddam ci — krzyknął tak, że się opluł — jej. Doskonale wiesz, że skażonych trzeba łapać i palić! — Pokazał palcem na leżącą dziewczynę, trzepocząc parę razy ręką. — Ja… — zawahał się na chwilę. — Udowodniłem i oskarżyłem ją, że jest jedną ze skażonych, dlatego tylko gówno dostaniesz! — Pojawiły się na jego policzkach pierwsze wypieki złości. Zamaskowany nie patrzył na niego. — Jeżeli chcesz jakąś kurwę, to do burdelu, pierdolony — z obrzydzeniem na twarzy zmierzył go szybko wzrokiem — mutancie! — Widząc widownię popierającą go, złość zarządcy i satysfakcja z wyrzucenia z siebie myśli sięgnęła zenitu.
Przybysz stał, kiedy tłum napierał i unosił się od okrzyków. Złość go nie dosięgała, dla niego słowa były jak wiatr, który smagał go po twarzy, niewidoczny, niemogący skrzywdzić go w jakikolwiek sposób. Zrobił dwa kroki w stronę dziewczyny. Widząc to, zarządca wykrzyczał:
— Nie ma mowy, nie weźmiesz jej! — Podszedł do zamaskowanego i w furii złapał go za odzienie w okolicach mostka za namową jęczącego stada ludzi.
Nieznajomy tylko na to czekał, na ruch, na agresję ze strony przeciwnika, tylko na to. Cierpliwie musiał znosić rozmowę, by tylko do tego doprowadzić.
Trzymający go zarządca wymierzył mu cios w twarz. Jednak pięść zatrzymała się w otwartej ręce zamaskowanego. Zacisnął ją szybko i bardzo mocno, tak że nawet w tym gwarze słychać było zgrzyt kości. Zarządca ugiął się na kolana, otwierając usta i jęcząc głucho. Ludzie stracili zapał po zobaczeniu kulącego się zarządcy, któremu kibicowali. Do przybysza dobiegało niepewnie dwóch mężczyzn, którzy nie byli przekonani, czy interweniować. Zwrócił niechętnie na nich oczy. To wystarczyło, by stanęli. Wiedzieli, co potrafi, wystarczało im to, że w pojedynkę zabił wenera, a może i całą watahę.
Puścił jego rękę. Zarządca upadł całkowicie na czworaka, a zamaskowany przeszedł wolnym krokiem nad nim i złapał go za kark. Zarządca, zajęty swoją bolącą ręką, został przeciągnięty do beczki. Woda chlusnęła, bulgotała, a unoszące się bańki powietrza na wodzie świadczyły o zachłyśnięciu się przez niego wodą. Zarządca złapał rękami za obręcz beczki, odpychał się, wiercił, ale bezskutecznie. Trzymająca go za kark dłoń była jak ze stali, nijak nie dawał rady nic zrobić.
Ludzie się uciszyli.
Nieznajomy uznał, że to już wystarczy, wytargał zarządcę, odrzucił, tak że się zakręcił, zdezorientowanymi nogami chlapiąc wodą już i tak mokry blat, i następnie mocno zarył twarzą o podłogę. Zamaskowany popatrzył na niego. Potem odwrócił się spokojnie do widowni, twarze ludzi zrobiły się niespokojne, wydawało się, jakby cofnęli się o krok. Pewnie wtedy zrozumieli, kto ma tu prawo głosu.
Wyraźnie usłyszał z tyłu siebie cichy dźwięk wyciąganego miecza. Poczuł złość emanującą zza jego pleców, chcącą dać sobie upust w stali, która już zmierzała w jego stronę. Wystarczyło, aby przesunął się nieznacznie w lewo, gdy zobaczył wychodzące ostrze tuż obok jego pasa. Złapał przeciwnika błyskawicznie za rękę, gwałtownie ściskając. Zarządca wypuścił miecz z dłoni. Nie spodziewając się tak szybkiej jego reakcji, nie umiał zareagować odpowiednio. Zamaskowany przeciągnął go na stół, obok stojącej beczki z wodą, i wyciągnął zza pasa sztylet, robiąc przewrót nad jego leżącą na blacie ręką.
Nie czekał długo. Obustronny ostry sztylet zatopił się w dłoni zarządcy, przechodząc przez i tak już zdruzgotane kości, przebijając na wylot stół z twardego drewna. Zarządca zawył, ludzie wstrzymali oddech, wykrzywiając twarze w grymasie, jakby sobie wyobrażali jego ból. Ręka zarządcy obficie krwawiła, tak że osocze skapywało ze stołu.
— Daruję mu życie — odezwał się po chwili zmęczonym głosem — ale ma puścić wolno osobę, którą chciał uśmiercić.
Zamaskowany skorzystał z prawa jakie obowiązywało w tym królestwie, by darować życie niedoszłego jego mordercy za równowartość jego duszy.
— Ja pierdolę! — wycharczał przez zęby zarządca.
— Chyba sobie żartujesz! — wykrzyczał jeden z obserwatorów, od razu wtórowali mu następni. — Prawa nie dotyczą skażonych! — Można było usłyszeć spośród krzykaczy takie stwierdzenie. — To przecież zwierzęta, a nie…
Nie miał zamiaru się przekrzykiwać, było to zbędne. Kiedy już miał przejść do działania, dostrzegł z prawej strony biegnącego mężczyznę.
— Ludzie, ludzie! — krzyczał strażnik, który do niedawna stał na warcie przy bramie. Kiedy go wszyscy dostrzegli, uciszyli się. — Ludzie króla tu są!
Rozdział 3
Nie wiedzieć dlaczego, ludzie króla złożyli wizytę niezbyt znaczącej wiosce, jaką było Geden. Robili to jedynie wtedy, gdy był naprawdę ważny powód. Na przykład, kiedy w osadzie rozprzestrzeniła się zaraza albo ludność nie płaciła podatków. To były ważne powody, które wymagały interwencji ważniejszych służb w państwie. Przybycie ich aż tutaj raczej nie mogło być przypadkiem, musieli mieć jakiś powód, ale jaki?
Ludzie zwrócili swe oblicza w stronę drogi, którą niebawem mieli się pojawić konni. Po tupocie kopyt mógł stwierdzić, że nadjeżdżało truchtem kilkanaście koni. Wyraźnie je słyszał, ponieważ wjechali przez główne wrota, gdzie podłoże było wyłożone kamiennymi kostkami. Niedaleko za nim znajdował się budynek, wyróżniał się na tle innych, bo był z marmuru. Piął się do góry, pozostawiając spiczasty dach, a nad wejściem znajdował się niewielki drewniany okap, który był podtrzymywany przez dwie kolumny. Miał również parę kwadratowych okien na wysokości dwóch łokci. Przez wcześniejsze zamieszanie nieznajomy nie zwrócił większej uwagi na ten dom, ale teraz było to potrzebne, ponieważ zasłaniał drogę, którą konni jechali. Niektórzy zniecierpliwieni ludzie zerkali, wychylali się, podchodzili bliżej, by spojrzeć na przyjezdnych.
Wyłoniło się dokładnie piętnaście koni ze swoimi jeźdźcami. Wierzchowce miały na sobie metalowe opancerzenie, zaczynające się od ich głowy, dochodzące do siodła, a dalej, aż do ogona, była narzucona mocna, ciemnoczerwona tkanina, długa aż do ud. Cichym gwizdem i pociągnięciem za uzdę zatrzymali konie. Całe grono przyjezdnych zaczęło błądzić wzrokiem po wszystkich, a ludność odwzajemniała się im tym samym. Mieszkańcy nie spodziewali się ich wizyty, a drudzy nie podejrzewali, że zobaczą, jak na głównym placu, w centrum wioski, ludzie będą znajdować się w tak obszernym gronie i na dokładkę zobaczą klęczącego na kolanach zarządcę krzywiącego się z bólu i… jego. Cisnął się im niewytłumaczalny absurd na usta, niepozwalający zareagować na daną sytuację nawet słowem.
Zamaskowany dopiero po chwili przekręcił się w kierunku kawalerzystów. Dalej trwała irytująca cisza.
— Kurwa! — warknął chrapliwie zarządca, wypełniając ciszę swoim krzykiem. Próbował przekręcić głowę, by zobaczyć przybyłych, przy tym poruszył ręką, a to spowodowało wsunięcie się stali głębiej w dłoń. — Ja pierdolę, zróbcie coś! — krzyczał przez łzy zbierające się w kącikach oczu.
Nie zareagowali, jedynie patrzyli zdziwieni. Wreszcie przodujący w grupie, krótko obcięty szatyn z niebieskimi oczami poprawił się w siodle.
— Nazywam się — podjął szatyn — Erif, kapitan gwardii naszego pana, króla Arbena z Królestwa Erind. Doszły do nas wieści o rzekomym pojawieniu się w okolicy grupy wenerów — zakończył wywód, czekając na potwierdzenia słów, które wygłosił.
Przez tę chwilę milczenia zawiał mocniej wiatr. Zdawało się, jakby przyśpieszył pędzące puchowe chmury na niebie, dające przystęp blasku słońca, które zaczęło odbijać się od ciemnych, metalowych napierśników kawalerzystów. Na nich były wyryte herby w kolorze czerni. Wyglądały jak podobizny głowy wilka prezentującego się z profilu, ale po przyjrzeniu się wyglądał jak łeb wenera — pysk i zęby były większe od jego protoplasty, a do tego miecz przechodzący przez kark i gardło dawało jasno do zrozumienia, czyją podobiznę tam umieszczono.
Metalowe elementy znajdowały się pomiędzy szyją a barkiem jako mocowania do napierśnika. Buty zachodziły aż po kolana, a rękawice z przedramiennikami były z lekkiej, cienkiej stali. Na to został nałożony ciemnoczerwony płaszcz, sięgający do kolan, który miał z tyłu rozcięcie od krocza w dół. A wszystko to było zapięte na szeroki, skórzany pas. Do niego był dołączony jednoręczny miecz. Hełmy dobrze dopasowane do głowy wisiały przy siodłach, miały prostokątne wycięcia na oczy i niewielkie dziury, które zapewniały dostęp powietrza do środka.
Po chwili słońce znów zostało przykryte przez rozciągnięte, białe chmury. Ustał wiatr, po nim napłynęło ciepło przechodzące nad i po głowach stojących. Szatyn chciał coś powiedzieć, ale przerwał mu jeden ze stojących na podwyższeniu:
— Te wieści były prawdziwe — przytaknął mężczyzna, który poprzednio przepuścił zamaskowanego przy schodach.
— Najpierw powinienem zapytać, co tu się dzieje — powiedział po chwili poważnym tonem Erif, przeciągając wzrokiem po wszystkich.
— Zostaje przeprowadzana egzekucja — odpowiedział mężczyzna.
— Kto ją wykonuje?
— Zarządca wioski.
— Który to? — zapytał, unosząc głos.
Mężczyzna pokazał palcem na garbiącego się przed stołem zarządcę, próbującego nie zrobić nawet minimalnego ruchu ręką.
— To kto jest tu oskarżonym? — zapytał Erif, nie stroniąc od tonu, jaki przysługuje wyższym sferom.
— Dziewczyna, która została uznana jako jedną ze skażonych, a jak wiesz, panie… za te przewinienie jest wyrok śmierci.
— Niewątpliwie tak jest, ale…
— Ten skurwiel, pier… — przerwał zarządca, zaczynając stękać — …Próbowałem ją osądzić, a ten… — zrobił szybki wdech — …po prostu zróbcie coś, boli jak cholera…
Nawet nie zauważył, jak zamaskowany podszedł i szybkim ruchem wyciągnął sztylet z jego ręki. Ukląkł, chowając obie dłonie pośrodku ud, uciskając krwawiącą ranę. Zamaskowany dalej trzymał sztylet ociekający krwią, następnie podniósł wzrok na Erifa.
— Pytałeś się, panie — podjął ten sam, który wcześniej tłumaczył sytuację Erifowi — co w sprawie wenerów grasujących w tych okolicach, tak?
— Zgadza się — przytaknął mu Erif.
— Tak się składa, że on, ten tu, można powiedzieć, rozwiązał ten problem. — Erif krótko zmierzył nieznajomego wzrokiem. — Przyszedł po zapłatę, która wynosiła dwadzieścia sztuk złota, miał przepędzić wenery, ale on je…
— I tutaj jest problem — wtrącił się zarządca — on je nie przepędził, tylko przyniósł głowę jednego z nich! — wykrzyknął.
Gdy w zamierzchłych czasach dochodziło do mutacji, wenerów było kilkanaście na świecie, trzymanych na uwięzi. Kiedy stracili nad nimi kontrolę, wówczas rozpleniło się ich tak dużo, że sami ludzie nie mieli pojęcia, ile może ich być na świecie. Ugryzienie wenera mogło skutkować przemienieniem się w niego, ale przeważnie kończyło się śmiercią, jeżeli dostatecznie szybko nie wzięło się medykamentów. Dlatego dużo ludzi umierało przy eksperymentach, by w końcu jakiś organizm pozytywnie zareagował na miksturę.
Jako jedyni z nielicznych mutantów nie mieli tak przysłoniętego umysłu, żeby tylko zabijać i jeść. Niegdyś zwykli ludzie, teraz porośnięci wilczą sierścią, obdarzeni długimi, ostrymi kłami. Mieli siłę trzech dorosłych mężczyzn, byli szybsi od konia, a ich pazury mogły przeciąć metalową zbroję. Ich oczy idealnie współgrały z ciemnością — widzieli tak dobrze w nocy, jak w słonecznym dniu. To wszystko robiło z nich maszynę do zabijania w bardzo brutalny sposób. Ludzie o tym wiedzieli, bali się wenerów, ale teraz słysząc, że jakaś osoba dokonała w pojedynkę czegoś, co jest prawie niemożliwe, jak zabicie jednego wenera, a może ich całą grupę, wychodzili z założenia, że był on jednym z tak zwanych utraconych, którzy byli zabójcami potworów. Przechodzili mutacje i szkolili się do zabijania takich kreatur, które zagrażały ludziom. Oczywiście nie za darmo.
Zamaskowany odwrócił się na pięcie i zbliżył się do dziewczyny, chwytając ją i przerzucając na lewy bark jak wór, który do niedawna niósł, tak że jej głowa zwisała za jego plecami. Dziewczyna cicho westchnęła, ciężko rozumując sytuację panującą dookoła. Powolnym krokiem ruszył do schodów.
Nie odwrócił się, nie spojrzał na pozostałych, nie musiał przeciskać się przez tłum oniemiałych ludzi. Sami ustępowali mu miejsca, nikt nie odważył się zagrodzić mu drogi. Sam Erif się nie odezwał, odprowadzał go tylko wzrokiem, by później zniknąć mu z pola widzenia.
Zamaskowany chwilę później uchylił drzwi od karczmy, wszedł, przerzucając dziewczynę na obie ręce i trzymając ją pod karkiem i kolanami. Zamrugała, by potem znów zamknąć oczy i cicho jęknąć. Zastał barmana, który czyścił stół, ale na dźwięk otwieranych drzwi odwrócił się.
— Co się stało? — zapytał Hen, mając zmartwioną minę na widok poszkodowanej.
— Myślę, że przygotowałeś pokój? — odrzekł zamaskowany, nie patrząc na niego i idąc w stronę schodów.
— Tak, tak oczywiście… Ostatnie drzwi po prawej stronie. — Barman wcisnął ścierkę do swojej kieszeni, obiegając i wyprzedzając go na schodach.
Na piętrze zastał jasnoniebieskie, naturalne światło, padające przez duże okno z końca wąskiego korytarza. Widać było unoszący się i wirujący kurz, jakby na dźwięk piosenki. Ściana prawa i lewa była usiana drewnianymi ciemnymi drzwiami, z klamkami pomalowanymi na brudnozłoty kolor. Podłoga po położeniu stopy skrzypiała raz po raz.
Barman, naciskając klamkę od drzwi, przypomniał sobie, że zamknął je po wyjściu z pokoju.
— Cholera! — Zaczął obmacywać rękami kieszenie. — A, tu jesteś. — Wyciągnął klucz z marynarki z małym zadowoleniem na twarzy.
Przekręcił klucz w zamku, ponownie naciskając na klamkę i uchylając drzwi, następnie odsunął się, by zrobić miejsce trzymanej dziewczynie na rękach.
Było to nieduże pomieszczenie z jednoosobowym łóżkiem, fotelem, stolikiem stojącym na środku pokoju i półką z książkami przy lewej ścianie, a dalej znajdowało się okno. Nieznajomy podszedł, delikatnie kładąc ją na łóżku, a jej głowa przechyliła się na prawy bok.
— Żyje? — zapytał Hen po krótkiej ciszy.
— Będzie, jeżeli przyniesiesz mi ciepłą wodę, szmatę i jakieś ubrania…
— Tak, oczywiście. — Barman pośpiesznie podreptał i przeszedł przez próg dzielący korytarz i pokój.
Pochylił się nad nią, niewątpliwie cuchnęła tak jak on — zaschniętą krwią. Nie miała butów, była na bosaka, a na jej kostkach znajdowały się widoczne rany, głębokie ślady po metalowych kajdanach. Nie miała ich podczas procesu, to do czego służyły, czyżby się tak wyrywała?
Miała jasną karnację skóry, a jej usta były jakby oszronione przez chłodną noc. Krew, która nie zdążyła zakrzepnąć, barwiła jeszcze przed chwilą białą pościel. Wchodzący do pokoju jak burza Hen niósł wszystko, o co przybysz prosił.
— Będziesz potrzebował pomocy? — Mówiąc to, położył odzież na łóżku, a miskę na podłodze.
— Możesz dać mi jedynie klucz. — Wyciągnął otwartą rękę w jego stronę.
— Ależ oczywiście. — Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i dał mu klucz do ręki. Hen spojrzał na dziewczynę. — To ona… To znaczy ta, która miała być stracona? — Popatrzył się niepewnie na stojącego i wpatrującego się w twarz dziewczyny zamaskowanego.
Nie odpowiedział nawet kiwnięciem głowy, ale Hen i tak miał świadomość, że było to pytanie retoryczne, dlatego nie musiał na nie dostać odpowiedzi.
Pomimo odmienności przybysza barman traktował go jak normalnego klienta, miał powiedzenie: szanować każdego klienta, który tylko płaci i nie marudzi. A nieznajomy spełniał te dwie kwestie doskonale, był hojny, nie marudził, bo sam się nie odzywał. Wymarzony klient.
— Nie wygląda mi na skażoną — rzucił barman, krzyżując ręce na klatce piersiowej. — Ale co ja będę się wypowiadać, nigdy chyba nie spotkałem skażonego, to nie wiem. — Westchnął głośno, by zająć czymś ciszę. — No cóż, nie będę ci przeszkadzać. Jak będziesz czegoś potrzebował, jestem na dole. — Skinął głową, następnie odwrócił się w stronę wyjścia.
Nieznajomy podszedł razem z nim, delikatnie zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Powinien najpierw się obmyć, ale jak najszybciej chciał mieć już to z głowy.
Podszedł do nie jej, oczy miała zamknięte. Pochylił się nad nią, dotykając jej prawego policzka opuszkami palców i delikatnie szturchając. Brak reakcji. Powieki nawet nie drgnęły. Nie miał innego wyjścia, musiał to zrobić tak czy inaczej.
Sięgnął ręką z tyłu pasa, złapał za rękojeść jednego z dwóch sztyletów. Zaczął ostrożnie rozcinać jej łachy. Odsłaniał kolejne siniaki i nawet cięte rany czy oparzenia od gorącego metalu. Była drobnej postury, a jej zakryty biust był słabo zauważalny.
Wyglądała, jakby kilka razy podeptał ją ciężkimi kopytami koń. Z tego, co mówił barman, jeżeli wczoraj ją złapano, to noc musiała być dla niej bardzo długa. Namoczył szmatkę czystą wodą, znajdującą się w drewnianym wiadrze przyniesionym przez Hena. Zaczął od przetarcia jej twarzy, a później umycia jej reszty ciała. Teraz było widać dokładnie największe rany, z których powoli wyciskały się drobne krople krwi — pod lewym żebrem, na mostku i prawym udzie. Pomimo że drażnił rany, przecierając je szmatką, nawet nie drgnęła, ten ból pewnie zdawał się dla niej w ogóle nieistotny w porównaniu z tym, co przeszła ostatniej nocy.
Nie wiedział, nie był pewien, czy po tym, co zrobi, będzie jeszcze umiał utrzymać się na nogach. Mimo to położył rękę na ranie znajdującej się pod jej lewym żebrem. Zamknął oczy. Po chwili otworzył powieki, jego źrenice zrobiły się lekko białe, a z ręki zaczął parować lekki, szary dym. Przyłożył dłoń na kolejną ranę, znajdującą się na mostku. Również zrobił tak samo z prawym udem. Jej powieki lekko drgnęły, zmarszczyła czoło, ale tylko na chwilkę, by znów nie dać znaku życia.
Oderwał rękę od ostatniej rany, zrobił krok do tyłu i następny, by później natknąć się plecami na ścianę. Spojrzał na rękę, znikał z niej niewielki opar. Oczy powoli gasły, wracały do swojego pierwotnego stanu. Ręka powędrowała mu bezwładnie na dół. Przemaszerował z powrotem w stronę łóżka. Szedł, jakby wrócił z całodniowej bezustannej pracy w kopalni Ehel. Spojrzał jeszcze raz na nią — rany, które był świeże, robiły się coraz mniej widoczne, jakby znikały, by dopasować się do jej jasnoróżowej skóry. A po jakimś czasie jej twarz robiła się wyraźniejsza, nabierała lekkich kolorów.
Na policzkach była szczupła, miała też niewielki nos, bez zakrzywień, prosty i umiarkowanie wąski. Proste, półdługie ogniste włosy i jasno czerwone usta. Westchnęła, otwierając i jednocześnie mrużąc intensywnie szmaragdowe oczy, szklące się przez jeszcze pozostałe łzy. Nieznajomy pochylił się trochę bardziej do jej twarzy, by go zobaczyła. Patrzyła w jego szare, martwe oczy, a on w jej.
Cisza.
Nieznacznie rozwarła wargi, by znów je zamknąć, tak jakby wahała się coś powiedzieć.
— Wiesz coś na temat wenerów, które tu w okolicy grasowały? — zapytał bez ogródek, gdy był już pewien, że go zauważyła.
Teraz już nic nie próbowała powiedzieć, nie umiała powstrzymać się od patrzenia mu prosto w oczy, które miały w sobie głębię, a zarazem pustkę.
— Ja… ja… — wydukała z trudem, cienkim głosem. — Nie wiem… nic.
Mrugnął, wypuścił powstrzymywane powietrze z płuc. Odwrócił się bez słowa i powoli zaczął iść w stronę drzwi. Wiedział, że mówiła prawdę, może nie był tego pewien, ale przeważnie dostrzegał, kiedy człowiek kłamie.
Wyszedł na korytarz, otworzył drzwi od łazienki, znajdujące się przed nim. Pierwsze, co zobaczył, to siebie w odbiciu lustrzanym. Ściany, jak i podłoga były pokryte drewnianymi panelami pomalowanymi na biało-szary kolor. Wanna znajdowała się na końcu ściany po lewej stronie, a obok na prawo był zlew z lustrem obramowanym drewnianymi listwami.
Niewiele myśląc, ściągnął z pleców oba miecze, a jeden wyciągnął z pochwy.
Prosta czarna stal jeszcze była pokryta zastygłą krwią. Miała na końcu ostre załamanie krawędzi tnącej, która tworzyła kanciasty czubek. A rękojeść była prosta, koloru czarnego z niedużym prostokątnym jelcem. Z powrotem włożył miecz do pochwy i odłożył na podłogę. Wziął też dwa sztylety, które bardzo przypominały miecze, jednak były dwa razy mniejsze, z czarnymi rękojeściami. Odstawił swoje małe saszetki z różnymi wywarami, ściągnął również swój podarty czarno-szary ubiór razem z lekkimi butami. Przypatrzył się w lustrze półdługim, czarnym włosom i grzywce, która zachodziła mu na brwi.
Jego rany na ramionach pozostawiły czarne strupy po walce dzisiejszej nocy, nie zdołał obronić się przed wszystkimi atakami wenerów. Posiadał liczne blizny z przeszłości, które pokrywały większość obszaru jego ciała. Pozostała mu ostatnia część garderoby. Zawahał się. Po chwili namysłu uniósł dłoń, kierując ją w stronę twarzy.
Rozdział 4
Wyszedł z łazienki, od razu kierując się schodami na dół, nie zaglądając do pokoju, gdzie leżała dziewczyna. Schodził prawie bezszelestnie, pomimo tego, że się nie skradał. Jak kot, który bez wysiłku swoimi łapami zbliża się nieusłyszany do zdobyczy.
Gdy był już na dole, nie dostrzegł nikogo, kto by korzystał z usług barmana, który stał za ladą odwrócony w stronę półek z butelkami. Pewnie sprawdzał stan swojego towaru, by być przygotowanym na przyszłych klientów, którzy tamtego dnia najwyraźniej odpuścili sobie wizytę w karczmie, wiedząc, że zamaskowany może tam przebywać.
Nieznajomy zatrzymał się przed kontuarem, kładąc ręce na drewniany, chropowaty blat. Nie czekał długo, gdy Hen odwrócił się i od razu wybałuszył oczy.
— Jasna cholera! — wykrzyczał Hen. — Przestraszyłeś mnie. — Mówiąc, wypuścił powietrze z płuc.
Zamaskowany wyłożył na kontuar jedną złotą monetę. Barman popatrzył się ze zdziwieniem na nieznajomego.
— To jest zbyt dużo nawet jak za mój piękny apartament — zażartował Hen, podkreślając ostatnie słowo i wyraźnie się uśmiechając.
— Ona tam została, to jest zapłata za wszelkie szkody — odparł słyszalnie wymuszonym głosem.
— Rozumiem. — Barman podniósł monetę. — Wiesz ja… nie zrozum mnie źle. Nie mam nic przeciwko, żebyś mi płacił. — Jego kąciki ust, powędrowały do góry, jeszcze bardziej. Zreflektował się po chwili widząc, że na nim takie, jak i wszystkie inne żarty nie działają. — Co z nią? Jak się czuje? — zapytał przejęty karczmarz. Zamaskowany nic nie odpowiedział, kładąc klucz na kontuarze. — Rozumiem, że mam się nią zająć. Ale nie wiem, czy ludzie nie mają racji co do tego, że ona jest skażoną. Mogę mieć z tym problemy.
— Nie będziesz — odpowiedział spokojnie.
— Dobrze, jeżeli tak mówisz, to zajmę się nią — zgodził się Hen. — Cóż, to może się napijemy, co? — Barman odwrócił się do niego plecami. — W końcu zapłaciłeś więcej niż się należało… A, zapomniałem, że… — Hen obrócił się, trzymając butelkę z alkoholem, ale rozmówcy już nie było. Tak, jak się pojawił, to tak samo zniknął, usłyszał jedynie jazgot zamykanych drzwi.
Na zewnątrz promienie słoneczne próbowały przebić się przez liczne chmury na niebie, ale nie potrafiły, dając przy tym apatyczny nastrój. Zrobiło się ciemniej, jakby nastawał wieczór, a tak na prawdę zbliżało się dopiero południe. Sporo czasu mu zajęło przy czyszczeniu stroju i doprowadzeniu go do takiego stanu, by nie przypominał pancerza wypranego we krwi.
Na głównym placu z wielkiej grupy ludzi pozostały jedynie pojedyncze osoby mające w pamięci poprzednie wydarzenie. Gdy tylko go dostrzegali, zaczęli go unikać, nie chcąc wejść z nim w jakąkolwiek interakcję. Dalsza droga za podestem prowadziła do tak bardzo wyróżniającego się marmurowego budynku. Dostrzegł, że drzwi wejściowe były lekko uchylone, dlatego wchodząc, nie zapukał.
Naprzeciw niego był kominek okuty w stalowe kraty. Pozostało w nim jeszcze wczorajsze spalone drewno. Dlatego też w marmurowym pomieszczeniu, które było nawiedzane przez przeciąg, automatycznie stawało się chłodniej niż na zewnątrz. Na lewo znajdował się drewniany kontuar, zupełnie pusty, bez jakichkolwiek akcesoriów. Zamaskowany jeszcze wczoraj zastał tu z tego, co mu się zdawało, pomocnika zarządcy, tego samego, który pilnował podestu. Na prawo zaś rozciągał się dość wąski hol. Na jego końcu znajdowało się dwoje drzwi. Żadne lichtarze nie rozświetlały panującego w nim półmroku. Cichy świst wiatru wychodzący z niedomkniętych drzwi wejściowych łączył się z głuchym, słabo słyszalnym echem rozmowy, który stawał się powoli zrozumiały, gdy przybysz podchodził coraz bliżej.
— Cholera, możesz uważać?! To dalej boli! — zajęczał głos zarządcy za drzwiami. — Wziął ją, a oni nawet nie zareagowali. Królewscy żołnierze… chyba królewscy jebani błaźni.
— Powtarzasz to już kilka razy, mogłeś po prostu ustąpić — powiedziała kobieta.
— Nie mogłem, bo mnie to wku… — wywód przeszkodził mu przeciągły, rosnący dźwięk.
Zamarł. Wlepił oczy w powoli uchylane, skrzypiące, okute metalem drzwi.
Kobieta dostrzegła nagłe milczenie mężczyzny i murową postawę na jego twarzy, przestając zmieniać opatrunek na jego ręce. Zarządca zerknął na nią nerwowo, rzutując wzrokiem na drzwi. Jak tylko obróciła głowę, zrozumiała, że jego milczenie było uzasadnione.
Zamaskowany podszedł wolnym krokiem do siedzącego mężczyzny, stanął dwa kroki przed nim, nie odzywając się ani słowem. Czarnowłosa kobieta cofnęła się i tym samym częściowo zasłoniła swoim ciałem światło wpadające przez spore okno. Wyraz na twarzy zarządcy nie był taki jak parę godziny temu. Wtedy miał jakieś wsparcie, obstawę, pozycję, ale teraz nie miał nic. Zarządca zdawał sobie z tego sprawę, czuł narastający w sobie chłód. Milczenie trwało dłuższą chwilę, a nieznajomy wcale nie chciał otworzyć ust.
— Złoto! — wydusił mężczyzna, z taką miną, jakby wpadł na jakiś cudowny pomysł. — Tak, złoto za zlecenie. Jak ja mogłem o tym zapomnieć? Dasz mi chwilę? Mam złoto w sejfie. — Wstał łagodnie z krzesła, ale zarazem gorączkowo ściskał jego oparcie.
Nieznajomy miał obojętny wzrok, nawet na niego nie patrzył. Zarządca przeszedł dwa kroki, by zatrzymać się przy czarnej szafie, którą otworzył.
Strach w pokoju aż buchał i unosił się, nie przestając smagać podatnych umysłów. Kobieta popychała, popędzała wzrokiem mężczyznę, by jak najszybciej przekręcał kod zabezpieczający sejf. Dygotała i zaczęła jeszcze bardziej, jak tylko spotkała wzrok nieznajomego. Nie zamykając szafy, mężczyzna odwrócił się i powiedział:
— Mam. — Trzymał mieszek mieszczący się w jego dłoni. — Całe dwadzieścia złotych monet. — Podchodząc, wyciągnął rękę w stronę zamaskowanego.
Nieznajomy najpierw rzucił okiem na mieszek, a następnie na twarz zarządcy.
— Nie dałeś mi wszystkiego — odrzekł zmęczonym i spokojnym głosem.
— Jak? — odparł zaskoczony zarządca. — Jest tu całe — zaczął się jąkać — dwadzieścia złotych monet, naprawdę, mogę nawet przeliczyć.
W tej chwili nieznajomy odwrócił spojrzenie na kobietę, a ona dalej stała omamiona.
— Oskarżona dziewczyna pewnie miała przy sobie coś więcej niż podarte ubrania. — Nie spuścił wzroku z kobiety nawet na chwilę.
Nagle twarz się jej zmieniła, tak jakby coś sobie przypomniała. Zarządca otworzył usta:
— Ale my nie mamy nic od… — Nagle przerwał, odwzorowując podobny grymas twarzy jak u kobiety. — Ja… — Popatrzył się na nią. — Chodzi o… pierścionek? — Nieznajomy nie musiał potwierdzać, bo zarządca już sobie sam odpowiedział na swoje pytanie. — Daj mu go — rozkazał kobiecie.
Niewiasta niepewnie wsunęła rękę w poły swojej sukni, następnie wyciągnęła zamkniętą rękę. Przybliżyła się do nieznajomego z wyraźnym dystansem i przekazała mu pierścionek wprost do jego otwartej dłoni.
— I tak był dla mnie za mały — wydukała z trudnością, siląc się na jakieś słowa.
Zacisnął dłoń, mając w niej pierścionek i następnie wziął od zarządcy mieszek ze złotymi monetami. Wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi, i ukrył sakwę w ubraniu. Spojrzał na pierścionek, gdy był już na zewnątrz. Wiedział, że dziewczyna miała go wcześniej, bo przy jej oględzinach zauważył na palcu po nim ślad. Był srebrny, wyłożony drobnymi, jasnymi kamieniami podobnymi do diamentów i niedużym jednym szmaragdem. Było w nim coś znajomego, tak jakby nie pochodził z ludzkiego kunsztu.
Włożył go do jednej z przegródek w ubraniu i ruszył niezwłocznie do tej samej bramy, którą wszedł do wioski. Idealnie się złożyło, bo właśnie wóz z drewnianymi beczkami wjeżdżał przez wrota, dlatego mógł przy okazji przejść. Podążył w stronę lasu, by dojść tam, gdzie był zeszłej nocy.
Zbliżał się wieczór, wiatr muskał wysoką trawę. Ptaki z czarnymi piórami krążyły, zataczając wolne kręgi, zniżając lot, bijąc skrzydłami i zasiadając na martwych ciałach wenerów. Gdy tylko podszedł, znów wzbiły się do góry, wykonując swój taniec.
Nawet po dokładnym przeszukaniu miejsca bitwy nie znalazł jej ciała. Wiedział, gdzie dokładnie leżała, a jednak nie było jej. To wystarczyło, by ruszył wprost do stolicy Erindu. Znajdowała się na północy i była miejscem szczególnego dobrobytu.
Rozdział 5
Następnego ranka był już niedaleko stolicy. Mógł dostrzec niewyraźny zarys wysokich murów. Wszedł na główną drogę, dotychczas podążając od niej z dala, by nie rzucać się w oczy.
Ziemia, na której leżało Królestwo Erind, była bardzo bogata w różnorakie odmiany drzew i roślin, które pokrywały większość terytorium państwa. Nie inaczej było w przypadku stolicy, jednak przy jej murach zielone tereny zostały starannie wycięte, dlatego najbliższe rośliny znajdowały się orientacyjnie czterysta stóp od nich. Postąpiono tak, ponieważ w razie ataku wroga pusty i niezalesiony teren dawał przewagę nad wrogą armią.
Jeżeli chodziło o szlaki handlowe, to też postarano się, żeby usunąć bliską zieleń przy drodze — zmniejszało to ryzyko napotkania na zasadzkę bandytów, różnorakie bestie i potwory czy zabójców. Na drogach przecinających ogromny obszar lasu, wypełniający cały kraj, nikt w pojedynkę nie odważył się mieszkać w miejscu bez ogrodzenia. Osada lub życie w grupie było dużo mądrzejsze. Jeśli nawet pojawił się jakiś śmiałek, który chciał spróbować życia bez podatków, to albo już nie żyje, albo przyłączył się do jakiejś grupy bandytów czy najemników zwalczających różne niebezpieczeństwa za niemałą opłatą.
Nieznajomy dochodził do murów, które były naprawdę ogromne. Co prawda nie chroniła ich fosa i zwodzony most, ale ich grubość i brama ze szlachetnej stali robiły wrażenie. Mury nie były drewniane czy marmurowe, ale wykonane z szarego, kamiennego materiału.
Na samym szczycie murów przechadzali się strażnicy patrolujący okolice, ale byli na tyle odlegli od niego, że ich twarzy nie był w stanie rozpoznać.
Przy wjeździe do miasta tworzyła się kolejka kupieckich wozów, podróżników i innych ludzi chcących dostać się za mury wspaniałej stolicy. Jako że był bez wozu czy innego środka transportu, zamaskowany ominął kolejkę i dotarł do samej bramy, a obok niej było boczne wejście przez duże masywne drzwi. Stali naprzeciwko jej, w odległości parędziesięciu stóp — kilkoro uzbrojonych ludzi, czekających, by większa grupa strażników mogła ich zidentyfikować. Stał tuż za mężczyzną przewyższającym go o głowę, w ciężkiej zbroi i z dwuręcznym obustronnym toporem na plecach. Szemrał coś pod nosem, jakby nucił piosenkę, za pomocą której zabijał nudę.
— Hej! — odezwał się nagle mężczyzna z toporem na plecach. — Ty też idziesz na igrzyska?
Czarnowłosy mężczyzna przed nim popatrzył się na niego przez ramię.
— Skąd to pytanie? — odparł bez entuzjazmu, zerkając na niego krzywym spojrzeniem.
— A tak się pytam… bo ja idę na turniej nie jako widz, tylko jako uczestnik.
— No i?
— Wyglądasz, jakbyś też się wybierał. Tak naprawdę pierwszy raz będę tu walczyć, dlatego chciałem zapytać, czy ty…
— Nie — przerwał mu — jeszcze tutaj nie walczyłem, to też mój pierwszy raz — powiedział i westchnął z dezaprobatą.
— Ale wiesz coś na temat specjalnej nagrody? — dopytywał się zaciekawiony.
Jeszcze raz spojrzał na niego, ale tym razem jakby się uśmiechając.
— Chyba nie mówisz o… — zaśmiał się — …tej głupiej plotce? Nie, to nie jest prawda, żeby poza nagrodą było miejsce przy córce króla na wieczerzy, czekaj, jak ona miała na imię? Se… Sela…
— Selen — poprawił go rozmówca.
— Właśnie, Selen…