Zamiast dedykacji
To już tyle lat,
a jeszcze
widzę Twój uśmiech,
poznaję Twój zapach,
czuję Twój dotyk.
…
Jestem szczęśliwa!
bo byłeś ze mną
Synku!
Uczucia
Cześć, Jolka!
Spotkali się na ostatnim wczasowym turnusie. Mieli oboje po naście lat. Spodobali się sobie.
Okolica była piękna. Ośrodek znajdował się w parku nad jeziorem. Pływali kajakami po jeziorze, pełnym kaczek, perkozów i wodnych kwiatów. Chodzili po lesie, grali w lotki, a wieczorem oglądali razem festiwal piosenki w telewizji albo on grał dla niej na gitarze.
Pod koniec sierpnia rozjechali się do domów — w różnych miejscowościach. Rodzice poszli do pracy, oni do szkoły. Przyjechał do niej jeszcze parę razy, ale mieli do siebie zbyt daleko, a nie mieli czasu, by się częściej spotykać.
Sentymentalna dziewczyna przez parę lat wspominała tamtą znajomość. W otoczeniu szukała podobnego chłopca — blondyna o smagłej cerze i niebieskich oczach. Żaden inny jej się nie podobał. Szukała i nie znajdowała. Wreszcie postanowiła odwiedzić chłopca. Było późne popołudnie, kiedy z biciem serca, niezapowiedziana, zapukała do drzwi jego mieszkania. Chłopiec otworzył. Nic się nie zmienił. Był taki, jakim go zapamiętała, jaki jej się podobał, i … usłyszała: Cześć, Jolka!
To było jak policzek. Pomylił ją z inną dziewczyną! Wróciła do domu spokojna i wesoła. Już nie myślała o tym chłopcu. Następny był brunetem.
Chłopak z pociągu
To było przypadkowe spotkanie.
Siostry wygłupiały się w przedziale pociągu pośpiesznego, który wiózł wczasowiczów znad morza w głąb kraju. Było jej wstyd przed obcym chłopakiem, który się dosiadł i stał mimowolnym świadkiem tego żenującego przedstawienia.
Jak to się stało, że razem wyszli na korytarz? Chyba po prostu zostawili rozrabiające smarkule, żeby mieć spokój. Potem już rozmawiali i rozmawiali, choć byli obcymi ludźmi i nawet nie znali swoich imion. Samych ich to dziwiło, ale w sumie nie bardzo im przeszkadzało.
On był wysokim, przystojnym blondynem, może trochę zbyt elegancko ubranym. Ona miała miłą twarz, drobną z niebieskimi oczami. Chłopak był smutny, bo pokłócił się z dziewczyną. Ona miała do zdania trudny egzamin. Wysiadła wcześniej, chłopak pojechał dalej, na Śląsk.
W domu pomyślała, że trzeba było dać mu choć numer telefonu. Ciągle żałuje, że tego nie zrobiła, bo potem z żadnym chłopakiem już tak dobrze jej się nie rozmawiało.
Jasiek i konwalie
Ta drobna dziewczyna z niesfornymi blond kosmykami wokół głowy miała zniewalający uśmiech, ale jakby nie zdawała sobie z tego sprawy. Z powodu swojej nieśmiałości nie miała zbyt wielu wielbicieli. Tworzyła przyjemne dla oka tło — tylko tło. Nie stała w pierwszym rzędzie, wolała oglądać świat z boku.
On też nie od razu chciał się z nią umówić. Nieco ją to zdziwiło, bo niczym zewnętrznie nie przyciągał i była pewna… że się podoba temu przygarbionemu, blademu, szczupłemu chłopakowi. Nie oszołomił jej właściwie nigdy, a jednak on musiał ją zapamiętać, bo na następną wędrówkę przyszedł z jaśkiem.
To był rześki, wiosenny czas. Przy drogach kwitły tarniny, ziemia pachniała, a nad polami śpiewały skowronki. Dobrze było iść ze studencką grupą przed siebie, zostawić codzienne biedy gdzieś daleko w mieście. Chłopak, choć niepozorny, był jednak bardzo oryginalny, taki nienowocześnie uczciwy. Nic wokół niego nie było fałszywe, czy choć dwuznaczne — czarne było czarne, a białe białe. Tylko on pomyślał, że jasiek się przyda, bo trudno spać na twardej, zimnej, drewnianej podłodze w wiejskiej szkole po trudach całodziennej wędrówki. Jasiek był lekki, ale wypełniał dużą część plecaka. Nieporęczna poduszeczka zabrana była specjalnie dla dziewczyny. Zdziwiło ją to i wzruszyło. Potem też zawstydziło, kiedy po długim marszu wyciągnęła się wreszcie gdzieś na podłodze, a chłopak bezceremonialnie zdjął jej buty i skarpetki, po czym zaczął masować jej zmęczone nogi. Nawet nie protestowała, bo zrobił to tak zdecydowanie, jakby to było coś oczywistego. Zaopiekował się nią i to było ważne.
Długo się nie widzieli, aż kiedyś spotkali się na ulicy w styczniowe przedpołudnie. On szedł do szpitala — na operację. Był sam w obcym mieście. Zwyczajnie się bał, co go czeka. Zrobiło jej się żal chłopaka. Odprowadziła go, a potem odwiedzała, bo przecież nie miał nikogo. Bolało go i dlatego przynosiła mu konwalie, jasne i czyste — naturalne jak on sam. Pięknie pachniały. I tak już zostali razem.
Kolonie
Dziesięć pompek, grubasie!
Wesołą grupą maszerowali przez las. Dostali zadanie — mieli urządzić kąpielisko dla całej kolonii. Jezioro było spory kawałek drogi od pałacyku, w którym mieszkali.
Było gorąco i wszystkim chciało się pić, więc kiedy wśród drzew ukazał się strumyk, chłopcy ruszyli biegiem. Pani zaraz pomyślała, że wszyscy się pochorują, bo przecież nie są w górach i woda w strumyku pewnie jest brudna, nie nadaje się do picia. Mówiła, że przecież nie można pić nieprzegotowanej wody. Nikt jej nie słuchał. Zaczęła krzyczeć, że mają zaraz do niej przyjść. Krzyczała na całe gardło, jakby od tego zależało ich życie.
Właśnie wtedy obok przechodził gruby pan. Usłyszał głośne krzyki Pani i się oburzył: Jak pani może tak krzyczeć na dzieci! Kto panią zatrudnił? Pani się zupełnie nie nadaje do tej pracy.
Pani nigdy tak nie krzyczała, nie musiała, teraz było jej wstyd. W myśli przyznawała rację oburzonemu panu, ale przecież chciała dobrze, a sytuacja była naprawdę wyjątkowa. Czy jednak cokolwiek mogło usprawiedliwić takie krzyki?
Zaciekawieni chłopcy wrócili. Skupili się wokół niej i… usłyszała: Dziesięć pompek, grubasie, odwal się od naszej pani! To była skuteczna obrona. Pani była zdziwiona i wzruszona. Jej chłopcy stanęli za nią murem.
Kolonijne słoneczko
Grupa była trudna — chłopcy w wieku od sześciu do szesnastu lat. Miejskie urwisy — wesołe, inteligentne i dokuczliwe, prawdziwy sprawdzian dla Pani. Była niewiele od nich starsza i nigdy jeszcze nie była wychowawczynią.
Ten chłopiec miał nie więcej niż dwanaście lat. Drobny blondynek z ładną buzią i nieśmiałym uśmiechem. Na kolonii nie sprawiał kłopotu. Pani z nim nie rozmawiała, bo nie było o czym. Miała dość problemów z innymi. Jednak teraz, po trzydziestu latach, pamięta tylko tamtego niepozornego chłopca. Tylko on ją naprawdę wzruszył i zadziwił.
Wtedy nie wiedziała o tym, że codziennie, przez cały miesiąc, wstawał wcześniej niż inni. Przed śniadaniem szedł do najmłodszej grupy dzieci i pomagał prześcielać przesiusiane przez maluchy prześcieradła. Nikt go o to nie prosił. Nie miał też młodszego rodzeństwa. Jak wpadł na ten pomysł — nie wiadomo.
Właściwie nikt by o tym nie wiedział, ale pod koniec kolonijnego turnusu Pani miała problem, komu dać nagrodę i za co. Właśnie wtedy koleżanka, wychowawczyni najmłodszej grupy, opowiedziała o wszystkim. Pani się zdziwiła. Wydawało jej się, że wie o swoich chłopcach wszystko. Nie zauważała nikogo, kto by się szczególnie wyróżniał… A jak każda pani chciała na zakończenie dać komuś książkę w nagrodę.
Wspominając po latach tamten czas, ciągle jeszcze kręci głową — akurat on — taki nijaki, raczej z tyłu, milczący, ciągle uśmiechnięty… a taki KTOŚ.
Kobiety
Ta wredna Ukrainka
Stara kobieta, przywieziona na rentgen przez sąsiadkę ze szpitalnej sali, długo czekała w ciemnym korytarzu, aż ją poproszą na badanie. Zdążyła opowiedzieć, co ją najbardziej w życiu skrzywdziło — o akcji „Wisła”.
O tym, jak ją wywieziono z rodzinnego domu — w nieznane strony, na północ kraju.
O tym, jak wysadzono ją z pociągu z małymi dziećmi — w nieznanym miejscu. Nigdy się tam nie zadomowiła. Czuła się obco.
Ma żal. Nic złego przecież nie zrobiła. Za co ją to spotkało?
To, co mówiła, budziło współczucie. Było niesprawiedliwe.
Następnego dnia na oddziale pacjentki śmiały się i wesoło śpiewały. Wszystkie były poważnie chore, ale starały się nie myśleć o swoich chorobach.