E-book
11.76
drukowana A5
38.57
Bies

Bezpłatny fragment - Bies


Objętość:
208 str.
ISBN:
978-83-8126-178-4
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 38.57

Dedykuję książkę moim dzieciom.


Króluj nam, Chryste, zawsze i wszędzie,

To nasze rycerskie hasło,

Ono nas zawsze prowadzić będzie,

I świecić jak słońce jasno,

Naprzód przebojem młodzi rycerze,

Do walki z grzechem swej duszy,

Wodzem nam Jezus w Hostii ukryty,

Z Nim w bój nasz zastęp wyruszy.

Pójdziemy naprzód, naprzód radośnie

Podnosząc w górę swe czoła.

Przed nami życie rozkwita w wiośnie.

Odważnie, bo Jezus woła.

Prolog

Uniosłem raz jeszcze głowę i mgliście dojrzałem w blasku słońca dwa trykające się koziołki na Ratuszu, trzymając babcie Klemencję i dziadka Bartłomieja za ręce. Była punkt dwunasta w Poznaniu. Rok 1986. Wakacje u dziadków. Z nieba lał się wytapiający ciała żar, w zmęczonych nogach nadzieja na lepsze jutro czekała w nieskończonych kolejkach a zielone polonezy, czerwone maluchy i pomarańczowe żuki malowały polskie drogi. Wszystko to okraszone dziecięcymi radosnymi pół nagimi okrzykami, chłodzonymi wodą ze studzienki Bamberki. Na rogu ul. Woźnej Pani Maria w białym kitlu, przy kremowym wózku na dwóch motocyklowych kołach, pod parasolką chroniąc się przed słońcem, gasiła ludzkie pragnienia. Pan Antoni, upojony własnym szczęściem niósł z kolegą nowo zakupioną Franie po kocich łbach, odprowadzany oczami zazdrości cudzych żon. Grupka studentów w półdługich włosach, kurtkach z pagonami, wysoko sznurowanych butach, lenonkach na nosie, chłodziła się, przystawiając ciemne szkło do zapuszczonej brody zimnym piwem, w myślach obalając rząd na Wronieckiej. Przez uchylone okno za moimi plecami w kamienicy zza powiewającej białej firanki z radioodbiornika Zbigniew Wodecki oglądał świat ze Zdzisławą Sośnicką. Na dwunastym tryknięciu koziołków wyszedł mężczyzna w czarnym garniturze z białą wyciągnięta koszulą i rozwichrzonym włosem. Pojawił się nagle na trzeciej kondygnacji loggii, stając pod czwartym łukiem i rzucił się na bruk. Roztrzaskał mózg pod rzeźbami znajdującymi się między łukami arkad parteru przedstawiającymi parę kobiet. Jedną z dwojgiem dzieci będącą alegorią miłości i drugą z wagą i mieczem będącą alegorią sprawiedliwości. Byłem wtedy dzieckiem i nie sądziłem, że ludzka czaszka może pęknąć z taką lekkością, jak skorupka jajka. Krew chlusnęła jakby sam Jackson Pollock pędzlem dyrygował szkarłatną farbą, malując wielkie dzieło na pradawnym bruku. Prawym okiem i częścią rozbitej czaszki wypłynął galaretowany mózg. Nos i usta mężczyzny osunęły się plastycznie na kamiennych kostkach a lewe oko, zostało na swoim miejscu. Było zamknięte. Wyglądało jakby spało. Reszta twarzy topniała jak lód na słońcu. Krople krwi na mojej stopie, pomimo że było upalnie, szybko się wychłodziły. Tylko samo tryśnięcie było ciepłe. Dziadkowie byli w szoku. Nie zauważali, że całą drogę wracałem z krwią między palcami. Na ścianie ratusza widnieje napis po łacińsku:

Czyńcie sąd i sprawiedliwość siłą uciśnionego i uwalniajcie z ręki potwarcy. Przybysza, sieroty, wdowy nie zasmucajcie. Ani moc, ani strach niech nie powstrzymują haniebnie słusznego sądu.

Wydaje mi się, że tamte wakacje odmieniły mnie i idąc od września do piątej klasy, nie byłem już tą samą osobą. W tym samym czasie trzysta kilometrów dalej z czarnej limuzyny pod Salą Kongresową wysiadał Jaruzelski w zgniłozielonym mundurku i przyciemnianych okularach, chroniących oczy zniszczone niegdyś na dalekiej Syberii, a dziesięcioletnia dziewczynka, w krótkich blond włoskach na chłopaka, w granatowej sukience w białe grochy przywiezionej z Włoch przez kochających rodziców, wykonywała kolejne okrężnie po wybojach przeszłości, potrząsając rytmicznie enerdowskim żółtym wózkiem, z pompowanymi kołami, model ze szprychą, na nowo powstałym osiedlu Orła Białego. W wózku leżała sztywna Paulinka. Lalka przywieziona przez Florentynę z Czechosłowacji z wbudowanym mechanizmem grawitacyjnym imitującym płacz dziecka. Małe rączki, które pchały wózeczek należały do Niny — mojej żony. Dzieci pieluch tetrowych, soków z woreczka i zranionych kolan, na które babcia Róża przyklejała liście babki. W całej tej historii było coś magicznego, bo Nina mieszkała na drugim końcu Poznania, albo ja, zależy, kto patrzy, a klatkę obok rodziców Niny mieszkała moja babcia, a mama Abrahama, znaczy się ojca mojego, z którym to jeździłem z wizytą bądź na wakacje przywożony byłem z Piątkowa na Rataje. Moja babcia Klemencja zabierała mnie z dziadkiem Bartłomiejem, malarzem, specjalizującym się w kopiowaniu Pabla Picasso, pół życia pracującego na kolei, na spacery po łąkach, polach i sadach wokół bloku. Nic innego nie było, zresztą tak samo, jak po mojej części miasta. Nie umiem powiedzieć, dlaczego wówczas nie wiedziałem, co skrywa las za blokiem. Dwadzieścia pięć lat później Fort II odkryły moje własne dzieci. Być może dziadkowie skrywali tę tajemnicę, by mnie nie narażać na niebezpieczeństwa czyhające w lesie mając mnie pod opieką. Jest wysoce prawdopodobne, że musiałem wpaść na przyszłego świętej pamięci, Panie świec nad jego duszą teścia Ferdynanda, którego nigdy nie poznałem, a którego babcia Niny, Róża na każdych imieninach Florentyny zachwalała, z ciaćkająca obok nadziewane cukierki owocowe praprababką Wiktorią. Florentyna po kieliszku koniaku zawsze zaczynała zdanie od: gdyby Ferdynand żył. Ile razy mogłem spotkać Ninę w jedynym warzywniaku na osiedlu, u Pani Laury, która do dzisiaj prowadzi sklep pomimo konkurencji Pana Bonawentury, a która mogłaby być narratorem całej tej historii, bo znała wszystkich bohaterów osobiście. Rodzina od strony mojej matki Eleonory była dla rodziny od strony ojca Abrahama jak Montecchi dla Capuletich, dlatego właśnie woził mnie ojciec sam całe miasto. Abraham był rudy to raz, a dwa, to z katolickiej rodziny. Jestem przekonany, że jak Eleonora dostawała spazmów na Tymińskiego i jego teczkę to Abraham po cichu oddawał głos na Wałęsę. Te niuanse polityczne doprowadziły do tego, że dopiero po ponad dwudziestu latach chrzest przyjąłem pod osłoną nocy w Katedrze, z ręki arcybiskupa Stanisława Gądeckiego na siedem dni przed śmiercią Jana Pawła II, o czym nie omieszkała mi Eleonora przypominać codziennie po tylu latach, nawracając się. Nina nie chcąc historii bardziej zabrudzić, jednak prawdą to jest i trzeba napisać, moją matką chrzestną została. Dzisiaj mieszkamy pięć klatek dalej od Ramony drugiej żony wuja Leona, brata Abrahama, którzy wykupili mieszkanie po śmieci dziadka Bartłomieja wraz z kopiami Picassa, przenosząc Klemencję do kawalerki w wieżowcu, a cztery klatki od Florentyny, co broń boże nie oznacza jednej wielkiej szczęśliwej rodziny, z niedzielnymi spotkaniami. Babcia Klemencja mieszkająca w wieży niczym Roszpunka, nie napiszę samotnie, bo byłoby to nadużycie z mojej strony, gdyż Ramona z Leonem w każdą niedzielę i kilka razy w tygodniu wsiadają do szarego poloneza i podjeżdżają kilka klatek do Klemencji, co widzę niewinnie, zmywając naczynia w kuchni, nigdy właściwie nie poznała osobiście Cynamona i Janka. Pogodzeniem zwaśnionych rodzin miał być mój ślub z Niną, na którym mieli się spotkać rody od Klementyny i Bartłomieja po stronie ojca, po stronie matki dziadek Gerald podporucznik sił zbrojny z druga żoną Oktawią, bo tych drugich żon to ci u nas dostatek a we wszystko mieli być wplątani Florentyna ze swoją matką Różą w zastępstwie Ferdynanda, a od strony Ferdynanda już też niestety świętej pamięci dziadek Albrecht z kochanką. Ostatecznie chuj wszystko strzelił, bo Abrahama nerwy poniosły i pojechał do Klemencji dzień przed ślubem robiąc awanturę i krzycząc coś o straconych latach, w wyniku czego matka moja wyjechała do Turynu a ojciec do Palermo i się rzymskie wakacje skończyły. W ten oto sposób zacząłem tworzyć z Niną własną historię na zakupionym rudym tapczanie jak włosy Abrahama na świat przyszły moje własne dzieci, Cynamon i Janek. Niniejsza historia, w którą za chwilę się zatopisz drogi czytelniku jakkolwiek wydawać się może nieprawdopodobna, fantastyczna lub przerażająca to wydarzyła się naprawdę.

Komisariat policji Poznań — Nowe Miasto

Ja masz na imię? Hans. A jak się nazywasz? Jak się nazywasz? Fisher. A ile masz lat. Pięć. Pięć lat. Widzisz, ja to wszystko muszę sobie tutaj dokładnie napisać. Hans Fisher. Lat pięć. A gdzie mieszkasz? W Laboratorium Pana Urbana. A wcześniej gdzie mieszkałeś z mamą i tatą. W Poznaniu. W Poznaniu. Zobacz, wszystko wiesz. Mądry chłopiec jesteś. A na jakiej ulicy? To tak z ciekawości pytam. Znasz ulicę też? Nie. Dobrze, to będziemy sobie teraz rozmawiać, tylko muszę ci o dwóch rzeczach powiedzieć. Pierwsza, że będziesz nam tutaj musiał mówić prawdę, wiesz? Rozumiesz, o co chodzi, tak? Wiesz co to prawda. Nie możesz nam tutaj zmyślać i mi mówić i Pani Ramonie jakiś wymyślonych rzeczy. Musisz nam mówić to, co widziałeś i słyszałeś na własne oczy i uszy. Tak, Hans? No. Halo, tu jesteśmy. Ja cię zapytam, czy Pan Policjant jest dziewczynką. Czy to jest prawda? Nie. Zgadza się, to nie jest prawda, że Pan Policjant jest dziewczynką. A na przykład, że to krzesełko jest zielone. To jest prawda? Tak. Tak, to prawda. Druga rzecz to, że jeżeli będziesz chciał, to masz takie prawo, że możesz nam nic nie powiedzieć. Jak tak będziesz chciał, ale my byśmy woleli, żebyś nam coś powiedział, bo to może nam tutaj dużo powiedzmy pomóc jakby w ocenie całej sytuacji. Jesteś w stanie powiedzieć, tak jak czujesz, czy długo cię nie było, czy raczej krótko. Nie wiem. Czy w Laboratorium mieszkałeś tylko z Panem Urbanem? Tak. Czy ktoś Cię tam odwiedzał oprócz Pana Urbana? Nie. Czyli mieszkaliście tylko w dwójkę. Tak. Świat się skończył. Jak to się skończył. Był duży wybuch i wszyscy umarli. Ale ty przecież nie umarłeś. Pan Urban mnie uratował. A ile mieliście tam pokoi. Jeden. Jeden pokój. I w tym jednym pokoju byliście cały czas. Tak. Czy Pan Urban często wychodził? Tak. A mówił dlaczego wychodzi? Mówił, że idzie szukać dla mnie kolegi. I co, znalazł kogoś. Nie. Czy bałeś się Pana Urbana? Czasami. To znaczny kiedy? Kiedy nie byłem grzeczny. A kiedy nie byłeś grzeczny. Kiedy nie chciałem robić tego, co Pan Urban kazał. I co wtedy mówił Pan Urban? Że da mi wpierdal. A co to znaczy. Opowiesz nam. Halo, tu jesteśmy. Pan Urban dawał wpierdal, tak? Hans pokiwał twierdząco głową. Co Pan Urban wtedy robił? Bo to jest dosyć ważne dla nas, wiesz. To na czym to polegało? Hans milczał. A powiedz mi… a powiedz… a spójrz tu na mnie tylko. Spójrz na mnie tylko. A co masz tam na buzi takiego? Pan Urban mnie poparzył… papierosem. To tutaj co tutaj masz. Hans pokiwał twierdząco głową. Pamiętasz, jak to się stało? Nie. Co się wtedy działo? Nie powiem. A masz jeszcze gdzieś jakieś ślady? Hans włożył prawą rękę pod koszulkę od strony szyi. Gdzie masz. Na szyi też? Masz coś na plecach. Pokaż. O mój boże. Powiedz, w jakich okolicznościach to się stało? Powiesz nam. Czy to się stało w jeden dzień? Nie powiem. A czemu nie chcesz z nami rozmawiać? Powiedź. Możesz mi powiedzieć, dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać. Bo nie. Tak po prostu nie masz ochoty, tak? Nie. Nie masz ochoty i koniec. A powiesz coś innego. Nie. A jakbym cię zapytała, czy Pan Urban cię dotykał w miejscach, w których nie chciałbyś być dotykany, to mi coś powiesz. Nie. Też nie powiesz. Wiesz co, ja mam taki pomysł. Jak już nam nie chcesz nic powiedzieć, to może powiesz coś Panu Słonikowi. O zobacz, mam tu takiego fajnego pluszowego słonika. Nie. A tak na ucho byś mu powiedział. Nie. Boisz się czegoś. Hans spojrzał na kamerę. OKO KIMI-KOKO patrzy. Czy ktoś mógłby w końcu przynieść jakieś chłopięce ubranie dla tego dziecka i zdjąć tę sukienkę.

Zachrystia

Podsłuchałem, jak Krycha mówił do Grubego, że prawdziwego diabła w nocy widział. Stał przy drzewie, czarny jak smoła i ogonem machał. Gruby jak słuchał to mu batony z ręki leciały, sam widziałem — szeptał w zachrystii Antek do Cynamona. Cicho! Stójcie spokojnie i przestańcie rozmawiać — strofował Janek. Plotkujecie jak baby na targowisku, a Ty Antek swoją drogą to też pierwszej szczupłości nie jesteś. Wciągnij bęben i oddaj się modlitwie, a nie pierdoły na zachrystii opowiadasz. Nad Jankiem pochylił się szafarz Antonii i przystawił palec do ust, marszcząc przy tym krzaczaste brwi i purpurę tym samym malując na Jankowym bladym licu. Janek, Janek, przyniosłem kilka kart z piłkarzami na wymianę. Zobacz, mam samego Lewego limited edition — szepnął teatralnie Beksa, wychylając małą blond główkę ostrzyżoną na garnek. Limited edition-powtórzył, głowę do góry zadzierając, bo najmniejszy był w szeregu. Janek nawet się nie odwrócił. Stał wyprostowany z rękami złożonymi na wysokości piersi i mruczał pod nosem dalej: proszę cię Panie o łaskę skupienia, by myśli moje były przy tobie. Wy tu o diabłach i kartach a matka mi wczoraj mówiła, że jakiś dzieciak z osiedla zaginął — powiedział Zagapiacz, któremu dźwięk sygnaturki przerwał, dając tym samym znak ministrantom do wyjścia. Ręce -szepnął jeszcze Janek do reszty, odwracając głowę. Chłopcy przeszli obok obrazu najświętszej Marii Panny Różańcowej, środkiem głównej nawy do prezbiterium, gdzie spokojnie przyklęknęli. Następnie skierowali się do ław, prócz Janka. Janek tylko skłonił głowę, wszedł na górę do ołtarza celem rozłożenia na nim ewangeliarza. Pokaż tę kartę Beksa, jak Janek nie widzi — powiedział Zagapiacz. Beksa podciągnął komże do góry i wyjął z kieszeni karty, które rozsypały się przy ławach. Beksa, Jezus, weź to szybko ograni. Beksa na kolanach z czerwonego dywanu zbierając karty, odrzuciły w panice — ty mnie tu imienia Pana nadaremno — a już przestań, przerwał Zagapiacz- kto zabiera karty piłkarskie do Kościoła. Cicho, Janek wraca — szepnął Antek. Beksa wracaj na miejsce — dodał. Janek podszedł do Cynamona i wycedził przez zęby, tylko jedno słowo — ampułki. Cynamon zerwał się na równe nogi, a były to najszybsze nogi na osiedlu i wystrzelił jak z procy. Pięć metrów dalej wpadł w poślizg pod samym ołtarzem, przypomniawszy sobie, że jest w kościele, po czym udając, że nic się nie stało, wolnym krokiem poszedł dalej po ampułki. Kiedy wrócił rozpoczęła się msza. Palacz czytał przypowieść o kąkolu, a chłopcy w ławach chichotali o rozsypanych kartach Beksy. Chłopacy, za Kościołem widziałem fajne krzaki, gdzie można zrobić bazę — wyszeptał Janek. Cynamon, Beksa i Zagapiacz spojrzeli równocześnie ze zdziwieniem na Janka, że przemówił w trakcie mszy. Pójdziecie ze mną, czy będziecie się tak dalej na mnie gapić. Pójdziemy — wyszeptali chłopcy.

Pierwsze orły za płoty

Masz, weź do buzi papierosa, nikomu nie powiem. Nie wezmę, daj spokój! No dalej, kurwa bierz, jak ci daję. Goń się, sam się truj. Taki z ciebie ministrant jak z koziej dupy trąba. Nie rzucaj się tak Cynamon, może i szybko biegasz, ale jedną ręką bym cię złamał powiedział Palacz. Hej! Weźcie wszyscy na luz — zawołał Janek. Jak Cię ksiądz Mateusz zobaczy z tym papierosem, to cię przez całą parafię za ucho przeciągnie. Straszysz mnie Janek. Ja nie straszę. Mówię, jak będzie. Mieliśmy iść za kościół. Idziesz, czy się trujesz? W dupie mam waszą bazę. Spadam na chatę. Cynamon wszystko w porządku? — zapytał Antek. Tak- chodźmy już, bo nigdy nie dojdziemy — powiedział Cynamon, poprawiając kołnierzyk. Cynamon był dzieciakiem, który oszukał śmierć, do żywych jednak wrócił pozbawiony słuchu. Za lewym uchem nosił procesor mowy, dzięki któremu słyszał. Palacz pomyślał, że niesłyszącego dzieciaka ulepi pod siebie, lecz nie wiedział, że w ciszy Cynamon budował wiele lat stalową zbroję, przez którą ciężko było się przybić komukolwiek. Chłopcy weszli w krzaki za kościołem i usiedli na gołej ziemi. Wczoraj Hefner na przerwie opowiadał, że dziewczyny biorą penisy do buzi — powiedział Janek. Blee, ale jak to, po co — powiedział skrzywiony Antek. A skąd ja mam niby wiedzieć. Wiem tylko, że Hefner chwalił się, że wie co wpisywać do wyszukiwarki internetowej i pokazywał jak czyścić historię w telefonie, by rodzice nie widzieli — opowiadała dalej Janek. Mało tego, wczoraj wraz z Archibaldem i Krychą zeszli do szatni i pokazywali, jak wali się konia. Jak się co robi — zapytał Beksa. Po co ktoś miałby uderzać konia, przecież to bezsensu. Aleś ty głupi Beksa — powiedział Zagapiacz, trącając Beksę w głowę. Hefner mówił, że trzeba skórkę z penisa zsuwać szybkimi ruchami, do góry i na dół, po czym wyjął penisa i pokazał. I co zrobiłeś? Uciekłem i powiedziałem Pani Platte o tym. A widzieli cię — zapytał Antek z przejęciem. Chyba tak. No to będzie wojna — powiedział Cynamon.

Buty ku nieznanej przygodzie

Miałem robić groźne miny i rzucać karami z rękawa, żebyśmy mogli wyglądać na normalną statystyczną rodzinę. Było wyjechać do wód z moim krzyżem, jak u Shulza, ale biednej Niny żal, że dzieci na głowę wejdą i wrócą bez butów. Zrobiłem sobie przed wyjściem termy w łazience, następnie podgrzałem jeden woreczek ryżu brązowego i jeden woreczek kaszy gryczanej. Nie, żeby to był jakiś niesamowity przepis na bolący krzyż. Grzałem co miałem. Zawinąłem paczuszki starannie w Niny czerwony szalik i obwiązałem solidnie w pasie. Wskoczyłem w szare palto, zarzuciłem szal, oświadczając, że jestem gotowy, czym wzbudziłem radość u wszystkich. Głęboki wdech. O ho ho, zauważyłem piękne buty dla dzieci, na rzepy. Absolutnie się nie zgadzam. Cynamon rzepy naciąga i niszczy. Powiedziała Nina. Spójrz na te piękne niebieskie. Są ohydne. Jesteś kobietą i na męskich butach się nie znasz. To ty się nie znasz. Mnie matka ubierała, to ja wiem, jaka to jest trauma, że niby tutaj włosek na boczek przylizany, koszulka w kratkę, guziczek pod szyjkę, że niby Jason Donovan. Jeszcze mnie wysłała na mini playback show i gdzieś tam krążą taśmy prawdy, jak się kiwam z mikrofonem w traumie. A moja mama… Cholera jasna! Tak się uruchomiłem, że mi woreczek z ryżem z dupy wyleciał, na co podeszła smukła sprzedawczyni i powiedziała, że chyba coś mi wypadło. Chyba coś panu wypadło. Tak właśnie powiedziała. Oczywiście odpowiedziałem, że to nie moje, bo przecież, na co mi woreczek ryżu w sklepie z butami i że jest niepoważna. Dostałem wylewu. Usiadłem i powiedziałem, że już nie wstanę. Cynamon zaraz podleciał i znalazł jonesowe buty, brązowe, wysokie, fajne, męskie, wiązane w sam raz dla Orłów a Janek wybrał te same i się zaczęła awantura, że dlaczego te same. Zobacz Janek, takie buty to skarb, cały świat bym w nich przebiegł — powiedział Cynamon. Mega dobre, do lasu w sam raz — odpowiedział Janek. Obróciłem się do Niny, ale Niny już nie było, bo poszła szukać butów dla siebie i zaczęły się krzyki, że kurtkę, to Janek też ma taką samą, coś o wstydzie i porucie. Co ja mam poradzić, że Janek chce mieć takie, jak Cynamon i że w domu pisakiem buty dokładnie opiszę. Nina wróciła, a ja już byłem po prawdziwym rodeo. Ostatecznie zostałem spacyfikowany i dotąd czuję posmak obcej stopy w ustach. Cynamon przez przypadek, bo to zawsze dzieje się przez przypadki, wsadził mi sklepową łyżkę do buzi. Tfu. Nina powiedziała, że pójdziemy jeszcze tylko po kapcie do drugiego sklepu, ale ja się nie dałem i z woreczkiem gryczanej w plecach usiadłem na ławce, ślepiąc na skórzane torebki. Wrócili. Janek dostał kapcie z głową Homera Simpsona a Cynamon króliczki. W domu prezentowali przez kolejną godzinę, jak chodzą w nowych butach i kapciach. Mówię, piękne kapcie, śmieszne takie, aż odezwał się Cynamon, że te króliczki to jednak są za duże i on ich nosić nie będzie, bo chce mieć takie jak Janek a ja, że spokojnie, że godzinę temu w sklepie była awantura, jakby podobna i ja normalnie uszom moim nie wierzę, co ja słyszę. Cynamon chce mieć coś jak Janek. Zapytałem Niny, ile za te kapcie dała, jak mnie pod damskimi torebkami zostawiła. Powiedziała, że sześćdziesiąt złotych i aż całą gryczaną z siebie wytrząsnąłem. Wszystko zaczęło się jakby od nowa, a te kapcie to są fatalne, bo to przecież było widać od razu.

***

Nina na ryneczek wyszła już sama, a jak wróciła, to odłożyła siatki, tam, gdzie zawsze je odkłada, znaczy się w korytarzu, blisko drzwi wejściowych, ale zahaczając też o kuchnie, a następnie poleciała jak strzała do piekarni. Wróciła z chlebem dla cukrzyków, pomimo że nikt w naszej rodzinie nie ma cukrzycy, ale Nina dużo czyta, to przeczytała, że insulina się po nim nie nosi gwałtownie, znaczy się, żreć się nie chce, to kupuje. No nie powiem, żebyśmy zaraz w oczach chudli, jak u Kinga, ale mentalnie to może i coś się dzieje. Nina zawsze mówi, że jak się nie ma w głowie, to ma się w dupie, albo w nogach i znowu wyszła, tylko tym razem do Pana Bonawentury. Pan Bonawentura to typ osiedlowego amanta. Osiedlowych amantów swoją drogą to jak od nasrania, zwłaszcza tych po okresie zdatności do spożycia, dajmy na to przykład Davy’ego Jonesa pod paczkomatem. Już nie wybrzydzając, Nina go tam słuchała, jak świergolił jej spomiędzy cebuli i pomidorów. Wróciła do domu z wypiekiem na licu, po czym głos podniosła na cały dom — gdzie jest moja siatka!? Przepraszam, w tym czasie ogólnie to myłem balkon. Słońce dzisiaj było, to raz a dwa, ekipa remontowa ocieplała budynek i syf zostawiła. Wybrałem dzień, w którym Nina zgubiła zakupy. Zaczęło się dochodzenie. Przed dziesiątą dzieci wyszły do Kościoła św. Mateusza na zbiórkę dla ministrantów. Byliśmy wtedy wszyscy, a zakupów jeszcze nie było. Nina wyszła z dziećmi a ja z mopem na balkon. Wróciła i faktycznie pamiętam, że leżały jakieś siatki w korytarzu, blisko drzwi wejściowych, ale zahaczając też o kuchnie. Miałem kilkanaście kursów, bo na tym balkonie, to jakby muły się zesrały i jeszcze za okna się wziąłem. Właśnie jak myłem okna, to dzieci wróciły i jeszcze kolega Antek sto razy przychodził i pytał, niewyraźnie rzecz jasna jak to Antek, czy Cynamon wyjdzie na dwór. No dobrze. Dzieci wyszły, a Janek dostał od Niny śmieci do wyrzucenia. Było tych siatek kilka, ale zapytałem, czy aby jest pewna, że z tą konkretną wróciła do domu. Może zostawiła w piekarni. Ledwo zdanie skończyłem, Nina była już w piekarni. Niestety, siatki nie ma. Zobacz Nina, jak to uczciwemu człowiekowi podpierdolą w biały dzień zakupy — powiedziałem oparty o blat kuchennego stołu. Ty idź tam Nina i powiedz, że chcesz taśmy z monitoringu. Nina powiedział coś o mózgu, nie za bardzo słyszałem, bo było głośno i dość intensywnie jak na Ninę. Nina! Ty dzwoń do Janka. Dałaś mu siatkę do wyniesienia, a jak zabrał zakupy! Janek wrócił spod śmietnika do domu, otworzył siatkę, my się pochylamy a tam śmieci. To może Pan Bonawentura! Omotał cię znowu, zapomniałaś, gdzie rozum masz, nogi z waty i siatki nie przyniosłaś do chaty! Poszła. Wróciła. Nic. Nina zaczęła wyć, aż w końcu powiedziała, trudno, pójdę i zrobię zakup raz jeszcze. A co było w tej siatce? Nina zaczęła skrzętnie wymieniać produkty, aż dotarła do środka do czyszczenia drewna. Matko jedyna! Nina! Ta siatka musiał być na pewno w domu, bo idąc na balkon, zobaczyłem, jak z siatki wystaje spray do drewna, myśląc, o tym, jak gładzę blaty. Siedzimy, siedzimy, siedzimy… Cynamon! Gdzie jest Cynamon!? Cynamon jest z Antkiem na dworze. Janek, proszę natychmiast po niego pójść. Wrócił z Cynamonem. Cynamon! Zastanów się dziecko drogie, skup się, czy brałeś może jakąś siatkę z domu. No pewnie tato! Jak wychodziłem z Antkiem, to zobaczyłem, że śmieci leża koło drzwi, znaczy się blisko drzwi wejściowych, ale zahaczając też o kuchnie i wyniosłem. Wszyscy ubraliśmy się i komisyjnie poszliśmy do śmietnika szukać obiadu. Pani Adela, sąsiadka z czwartego stała pod klatką i zawołała, że dlaczego nie mam czapki, a ja, że tylko na chwilę, bo idziemy do śmietnika szukać zakupów. Kochana Adela powiedziała, że nam pomoże w poszukiwaniach i poszła z nami, mówiąc do koleżanki, jak ważna sprawa jest do zrobienia. Na ulicy jakiś idiota na mnie zatrąbił, co się okazało, że to była ciocia Ramona z wujem Leonem w szarym polonezie kulająca się do babci Klemencji, choć nie była to niedziela. W piątkę przy śmietniku komisyjnie przystąpiliśmy do oględzin. Cynamon wskazał kubeł. Jest! Wszedłem do połowy, znaczy się, przechyliłem się, ale nie mogłem dosięgnąć. Adela wydała okrzyk, że obracamy kubeł. W pięciu żeśmy obrócili i zakupy wygrzebałem ze śmietnika. Ninowe łzy szczęścia bezcenne. Wracając koleżanka Adeli stała pod klatką i już zdążyła opowiedzieć wszystko kolejnemu sąsiadowi. Dystyngowany sąsiad coś w stylu Sean Connery. No więc ten Sean zaczął bić brawo jak na amerykańskim filmie w towarzystwie napisów końcowych i opowiadać, jak kiedyś własną kulę wyrzucił do kibla. W windzie się rozwinął na długość dwóch pięter. Powiedział, że ma bardzo chore nogi, a bliźniaki jak jesteśmy w pracy, to zawsze biorą jego zakupy i wnoszą do windy.

Ziemianka

No nie uwierzysz, jak coś ci powiem, no nie uwierzysz. Archibald napisał na sprawdzanie z historii u Pana Laungbauma, że ziemianka to jest domek z ziemniaków, powtórzę, domek z ziemniaków. Czy to nie jest przezabawne tato? Tato! Tato?! Jesteś tam? Jestem, jestem, tylko tak sobie myślę, że jak za chwilę usłyszę, że dobrze ci poszło, że będzie na pewno piątką, sukces gwarantowany to być może wybuchnę. Dlaczego? Bo z Cynamonem zawsze mówisz, że poszło świetnie i każda wasza praca woła o Nobla albo Pulitzera a prawdę mówiąc, bo nie ma, co się oszukiwać, to woła o pomstę do nieba i właściwe to ja się zastanawiam, czy ja oby na pewno chcę wiedzieć, co ty napisałeś. Tato? Co? A czy my mamy jakieś prześcieradło, co nie używamy, znaczy się stare. Stare to my mamy wszystko. Ty mnie Janek nic nie pytaj. Ja wszystko wiem. Taśmy prawdy widziałem, jak Mimaś udręczyłeś o to prześcieradło. Mimaś, tym no, emotikonem płakała, jak zdjęcia wysyłałeś prześcieradeł do pracy i że ma trzy minuty na podjęcie decyzji, bo je potniesz. To jest normalnie terroryzm. My to na bazę potrzebowaliśmy. Błagam Cię, nie dość, że pod kościołem w krzakach zrobiliście bazę to jeszcze białe prześcieradło, jak jakieś gymelarze, matko jedyna. Ach ta wiosna przyszła, słońce zaświeciło, pięknie, ale zmartwień trochę doszło. Tato, ale już mamy nową bazę, za parkingiem i nawet stolik mamy, bo drzewa ścięte. Ach, bo to Szyszko. Co? Nic, nie, oj tam, to nieważne. Stolik powiadasz macie. Bo wiesz, my w starej bazie byliśmy na kontroli z Mimaś a po drugiej stronie, taki traf, że rodzice Antka też przyszli na kontrolę. Oni się cieszą, bo Antek w ogóle nie wychodził z domu, a teraz skoro świt wychodzi z plecakiem i wraca wieczorem. Co wy właściwe w tych plecakach nosicie. Oj tato, no jak to, zestaw survivalowy. To znaczy. Dwie bułki z serem, kurtka, plaster, saperka, drewniane noże, sznurek, cerata, proca, woda, takie tam. Ach ja was w ogóle nie widzę ostatnio z mamą. Dobrze, że już za kościołem bazy nie macie. Archibald, co ci o nim wspomniałem, następnego dnia rozgrabił ją ze swoją bandą z kijów, dzid i prętów i dach zniszczył. A tak w ogóle to cięciwę potrzebuję. Po co? Łuk będę robić. Tylko gałęzi nie łamcie, a co do tych łuków, to ja się pytałem taty Antka i on powiedziałaś, że faktycznie Antek łuk ma, ale tata nie pozwala Antkowi samemu z łukiem po osiedlu biegać. To nie Tomb Raider na litość boską! To przecież broń normalnie jest, wiesz przecież nie. Oj tato, żadnych bloczkowych, zwykły prosty. Wy się doigracie. Ja się doigram. Czasy już nie takie jak kiedyś. Ja zasadniczo to na tak jestem, ale ludzie, wiesz. Nic nas nie widać, ktoś idzie to mamy piwnice w bazie, schodzimy z wału, kładziemy się i nas nie ma. Zresztą Cynamon farby wziął z domu, więc twarze będziemy maskować. Proszę was tylko, częściej pojawiajcie się w domu, bo Mimaś się martwi, że głodni, i na naukę czasu trochę przeznaczcie. Tato ty się nie martw, my sobie w życiu poradzimy. Dobrze, cieszę się. Powiedź mi tylko jeszcze, co tam napisałeś z tą ziemianką. No jak to co, napisałem, że to szałas, tylko że cieplejszy. Dobrze już. Ja z mamą wychodzę, a wy w tym czasie nie wywołajcie trzeciej wojny światowej.

Baza św. Wawrzyńca

Czarna farba plakatowa pociągnięta palcem pod oczami, przemycona przez Cynamona zgodnie z tym, co Janek podał w zeznaniach, to pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po powrocie. Potem już było tylko gorzej. Matko jedyna! Jak ty wyglądasz! Która jest godzina! Archibald wraz z Hefnerem, Jonaszem, Grubym i Fifi Jąkałą przeprowadzili atak na bazę św. Wawrzyńca mieszczącą się na Starym Żegrzu, czyli na ziemi należącej do Archibalda. Ponad sto lat temu pruscy żołnierze podpalili Żegrze i postawiono z tej okazji na osiedlu kapliczkę św. Wawrzyńca. Żeby dostać się na Żegrze z Orła Białego trzeba przejść przez most łączący dwa osiedla, właściwe to kładka. Ziemia niczyja. Po rozgrabieniu bazy św. Matusza, za kościołem na terenie Orłów dowodzonych przez Janka, Płomienie chodziły trójkami za mostem, wiedząc, że Orły ruszą w odwecie na ziemie Archibalda, szczególnie w otoczeniu kościoła Najświętszej Bogarodzicy Maryi. Orły drugiej porażki nie mogły przeżyć, tym bardziej że baza św. Wawrzyńca była wyjątkowa z uwagi na stolik i siedziska po ściętych drzewach przy ogrodzonym parkingu, co dawało odpowiedni czas na reakcję, gdy zbliżał się wróg od północy, oraz wał obronny z krzakami od południa, kończący się ulicą. Najszybciej można było dostać się do bazy tylko od zachodu, od strony Najświętszej Bogarodzicy Maryi. Po drugiej stronie mostu, Jonasz, Gruby i Hefner byli na czatach. Janek, widząc, kogo oddelegował Archibald, kazał posłać po Zagapiacza do domu, który o tej porze oglądał Wujcia Dobrą Radę w telewizji. Miał iść Antek, ale wyrwał się Cynamon, bo miał najszybsze nogi z Orłów. Chłopcy w pełnym składzie kucnęli w krzakach po drugiej stronie mostu, obserwując Płomienie. Hefner jak zawsze siedział cały czas w telefonie, oglądając cycki, Gruby po każdym batonie czytał jeszcze długo skład i kalorię, więc tylko Jonasz był problemem, który miał funkcję jak Cynamon w Orłach-Obserwatora, stąd potrzebny był fortel. Zagapiacz miał za zadanie wejść na most i patrzeć nieruchomo na północny zachód z głową lekko uniesioną do góry. To była psychologiczna taktyka, bo każdy nawet bystry Jonasz obracający w palcach starego Prusa, zacznie w końcu patrzeć tam, gdzie patrzą inni, szukając taniej sensacji. W czasie, kiedy uwaga Jonasza była odwrócona, pod mostem, przez ulicę przebiegali Janek z Cynamonem, wspinając się po betonowym wąwozie. Zgięci w pół podbiegli pod kościół Bogurodzicy Maryi, wyciągnęli z plecaków śnieżnobiałe komże ministranckie, na szyję założyli krzyżokusze i składając brudne dłonie do modlitwy przeszli spokojnym krokiem do bazy św. Wawrzyńca. Cynamon zagwizdał, dając znać Antkowi o końcu akcji, a Janek mianował się Generałem. Kiedy cała trójka siedziała już na pieńkach w bazie, Generał Janek otworzył dziennik wojskowy i poczynił wpis z dzisiejszej akcji. W dzienniku Generalskim oprócz notek był plan bazy, rozmieszczenie Orłów, przypisane zadania, opisy broni oraz kary oznakowane. Żółtym kolorem oznaczono kary łagodne, niebieskim złe a czerwonym niewyobrażalne. Za brak odpowiedniego stroju i wyposażania, trzydzieści pompek, za wynoszenie czegokolwiek z bazy czterdzieści przysiadów, za niewykonanie polecenia trzydzieści brzuszków a za zdradę banicja. Reszta dnia minęła spokojnie i każdy zajął się tym, co do niego należało. Zwykłe codzienne życie Orłów. Antek zbierał kije, Generał Janek je strugał, a następnie oddawał Antkowi do pomalowania czarną farbą na ostrzu. Cynamon stał jak zawsze na czatach. Stanowisko Antka w dzienniku Generalskim zapisano, jako Prowianter, czyli osoby odpowiedzialnej za utrzymanie stałego poziomo żywności w bazie, jednak z uwagi na małą liczebność Orłów, każdy miał dodatkowe funkcje. Krzyżokusze zostały wykonane przez Janka ze skrzyżowanych ołówków ustabilizowanych gumkami, które po zawieszeniu na szyi pełniły funkcję krzyży na ministranckich piersiach. Krzyżokusze strzelały wykałaczkami podbieranymi z domu rodziców. W dzienniku Generała w notatce z poprzedniego dnia był zapisek: Byłem zawiedziony, to była moja wina. Bazę św. Mateusza straciliśmy, bo odkryto moją obecność w szatni i nie wykazując w związku z tym podwyższonej czujności, nie wyszedłem w porę na dwór, kiedy Antek usilnie prosił. Rodzice kazali się uczyć, ale podniosłem się po tej porażce i znalazłem drugą bazę, której nigdy nie oddam, nawet za cenę życia. Janek poprawił drewniany czekan przy pasie z liną, podziękował Cynamonowi i Antkowi za dzisiejszą akcję, otworzył dłoń i pokazał jeden zdobyty nabój z bazy Płomieni. Był to piankowy granatowy wałek z plastikowego karabinu wzbogacony o szpilkę, co wieszczyło poważniejsze problemy. Było już pewne, że Płomienie przeszli na broń ostrą, jednak nie sama broń stanowiła zagrożenia a sposób, w jaki Janek pozyskał pocisk. Grucha, który na kolędach czarował ludzi, trzymając się za brzuch, że jest słaby i potrzebuję czekolady na wzmocnienie, spotkał się z Jankiem kilka godzin wcześniej, przekazując pocisk Płomieni. Grucha, blondasek ze spodniami podciągniętymi po same pachy, na szelkach z bujającym chodem i miną cwaniaczka, grał na dwa fronty, sprzedając za garść cukierków informację. Antek, jako współkonstruktor broni Orłów z Jankiem wymyślili chytry plan, poczynając zmiany konstrukcyjne w planach krzyżokuszy w dzienniku wojskowym, a kończąc na wykonaniu jednego wadliwego modelu. Kiedy Grucha ponownie pojawił się w grupie Orłów, Janek celowo zostawił otwarty dziennik z planem oraz wadliwy egzemplarz, który Grucha niepostrzeżenie jak myślał, wykradł Orłom. Za dwie gumy do żucia sprzedał Płomieniom informację, że baza św. Wawrzyńca jest we władaniu Orłów. Jonasz posłał po Archibalda do domu, by ostatecznie zakończyć wojnę. Archibald, ściskając krzyżokusze w dłoni, Jonasz — Sokole Oko z uniesioną głową do góry, Hefner z telefonem w dłoni i Gruby z batonem, ruszyli na św. Wawrzyńca. Obserwator Cynamon wykonał jeden duży gwizdy alarmujący, kiedy Janek z Antkiem kończyli budowę bomb z piasku. Ku zaskoczeniu Orłów przybiegł Beksa, najmłodszy, najbardziej wątły, Orzeł. Beksa cały czas był na żółtym kolorze, w wiecznych brzuszkach, bo wszystkiego się bał, szczególnie przechodzenia przez płot parkingu strzeżonego. Beksa świadkował, jak Janka gonił parkingowy z budki, wołając, że pójdzie na skargę do rodziców i od tego czasu miał traumę. Płomienie podeszły od strony Bogurodzicy Maryi ze wściekłymi minami, a Orły wyszły przed bazę. Janek cały czas miał naciągnięta krzyżokuszę, Antek w dłoniach piaskowe bomby a Cynamon w dłoniach trzymał dzidę. Gdy Archibald zbliżył się na długość wystrzelonej wykałaczki, w furii połamał krzyżokuszę i wyjął prawdziwą finkę, machając Jankowi przed oczami. W tym momencie, co było kompletnym zaskoczeniem dla wszystkich, pojawił się Palacz, który chwycił Archibalda za rękę z finką w locie, przyłożył Archibaldowi w twarz z otwartej dłoni i, i… podjechał mały pierdzący zielony traktorek ze spółdzielni z przyczepą. Wysiadł Pan Henio z Panem Tadeuszem i zaczęli pakować na przyczepkę konary, pieńki, wszystkie pozostałości po ściętych dzień wcześniej drzewach przez firmę Pana Szyszko. Archibald odszedł wraz z Płomieniami, masując policzek. Palacz schował finkę Archibalda do kieszeni, podał rękę na zgodę Cynamonowi i jeszcze raz przeprosił za akcję pod kościołem. Palacz nigdy do tego się nie przyzna, ale na jeden dzień stał się Orłem. Wszystkie bazy jeszcze tego samego dnia zostały zlikwidowane przez pracowników spółdzielni mieszkaniowej.

***

Czarna farba plakatowa pociągnięta palcem pod oczami kończyła opowiadać historię, a ja w międzyczasie patrzyłem na te piękne jonesowe, brązowe, męskie, fajne buty, co mnie Nina jak mnie w krzyżach bolało, zabrała na zakup i one były zarówno na jednych nogach, jak i na drugich jak dwie grudy ziemi. Jeansy na kolanach od błota, oliwkowa kurtka Cynamona podarta z lewej strony, ręce czarne, buzie czarne, czapki przekrzywione, spoceni i śmierdzący mchem i szczurem, z komżą na ramieniu i krzyżami na piersi, mali żołnierze.

Championy

W kościelnych ławach między wiercącymi się Orłami szperającymi wspomnienia z bazy, w świetle witraży, u stóp Chrystusa siedział Janek. Dyskretnie z kieszeni wyjął tajemniczy klucz oraz gwóźdź S21 i poważnie, acz sentymentalnie brudną dłoń otwierając, spojrzał przegryzając wargę na artefakty. Znalazł je tuż przed zniszczeniem bazy św. Wawrzyńca. Odwrócił głowę w stronę Orłów, a następnie schował z powrotem artefakty do kieszeni. Podejrzewając, że bazę odwiedzały nie tylko dzieci oddał się modlitwie wraz z kolegami, znaczy się śmieszkom. Po powrocie do szkoły Janek z Cynamonem zeszli do szatni, gdzie Cynamon powiedział, że Upadła Madonna z wielkim cycem van Klompa, która na przerwach jako jedyna nieustannie stopuje biegające dzieci po korytarzu i dba o to, by podłogi w szkole lśniły jak watykańskie korytarze, przeto biegać po nich nie wolno, zdradziła Cynamonowi tajemnice Championów. Championy leżały przy drzwiach od strony boiska. Janek za namową Cynamona udał się wraz z nim we wskazane miejsce, do Pierwszej Tajemnicy Upadłej Madonny, gdzie Jonasz i Gruby grali w pokemony. Przeszli przez boisko i znaleźli jabłka. Spakowali ich tyle ile byli w stanie unieść do kosza i zgięci w pół jeden za jedno ucho drugi za drugie, chwiejnym krokiem ruszyli, by opuścić szkolne mury. Na boisku pojawił się Archibald, więc Orły przystanęły i z dala obserwowały, jak z nieznanych bliżej nikomu przyczyn Archibald kopnął Grubego w brzuch, co było o tyle dziwne, że obaj należeli do jednej bandy. Jonasz z Grubym poszli do Pani Wunderbal, znaczy się Pani Dyrektor na skargę pośpiesznie. Archibald spanikował i uciekł. Cynamon z Jankiem korzystając z zamieszania podnieśli kosz i ruszyli dalej. Przy samych drzwiach Upadła Madonna chwyciła się za głowę nie przypuszczając, że Orły wezmą sobie tak bardzo do serca Championy i odesłała ich do Pani Wunderbal, czy oby mogą wynieść tyle jabłek ile uniosą. Przed pokojem Pani Wunderbal siedział Jonasz z Grubym. Gruby trzymał się jedną ręką za bolący brzuch, a w drugiej ściskając batona, co dyskretnie wycofało Cynamona i Janka. Wrócili po kosz kiedy Upadła Madonna przecierała szkolne puchary i po cichu wyszli z powrotem na boisko, kierując się do bramy. Kosz z jabłkami zablokował się w bramie akurat jak Pan Laungbaum próbował wjechać do szkoły, na co dzieci zwołały, że brama jest nieczynna i przejazdu nie ma. Wraz z jabłkami przecisnęli się pod bramą i ruszyli główną aleją do domu, co kilka kroków przystawając, by otrzeć pot z czoła. Na pierwszym przystanku spotkali dobrze zbudowanego mężczyznę, kompletnie obcy bohater, nieznany nikomu, u którego Cynamon zauważył aparat słuchowy na lewym uchu podobny do jego procesora mowy, o czym nie omieszkał poinformować przechodnia, że coś ich łączy i czy chciałby może kilka jabłek. Nieznany bliżej nikomu osobnik uśmiechnął się serdecznie i odszedł z jabłkami szczęśliwy. Na drugiej stacji podbiegł Hefner i zabierając paczkę jabłek, uciekł z trzykrotnym heheszkiem na ustach szyderczym. Widząc jak bliźniaki dźwigają kosz z jabłkami sąsiad spod piątki, mąż Pani Lusi od nord walkingu, zaproponował pomoc, jednak chłopcy odmówili i poczęstowali roztrzęsionego Pana Tenue, pośpiesznie wracającego do domu jabłkami. Nigdy Pana Tenue jeszcze nie widzieli takiego zdenerwowanego. Miła Pani z dzieckiem zapytała, czy dzieci może te jabłka sprzedają, na co bliźniaki, że ależ skąd i już po chwili miła Pani z dzieckiem wracała z paczką jabłek. Kiedy doszli do stacji Paczkomaty zagaił ich osiedlowy pirat, Davy Jones, Ahoj! — wołając ze swojego wózka, w towarzystwie Chudego Willa. Każdego dnia ucztowali na swoich latających holendrach pod paczkomatem, uśmiechem witając sąsiadów. Wino lało się z beczek jak zawsze, przygody nie było końca, więc chłopcy rzucili jabłko Davyiemu Jonesowi, a Davy dwa zęby pięknie pokazał i chrupiąc zawołał, że tak pysznych jabłek dawno nie jadł w swoim życiu. W końcu dotarli do domu. Ze stu siedemdziesięciu jabłek sto im się ostało. Zapewne, gdyby droga ze szkoły była dłuższa, do domu przynieśliby pusty kosz. Championy osiedla. Championy życia. Teraz to Nina z kuchni nigdy nie wyjdzie.

Szlaban

Jabłka powoli się kończą. Co kilka dni Nina wysuwałą na kolanach skrzynie spod łóżka na niedzielny kompot i placek, przebierając resztę, by sprawdzić, czy nie gniją. Antka od ponad tygodnia nie było, bo dostał szlaban od rodziców. Chłopcy bez wiedzy rodziców spakowali jedzenie do plecaków i na cały dzień wyruszyli do lasu, w którym znajdował się Fort II. Stulpnagel tak pierwotnie nazwany, wchodzi w skład Twierdzy Poznań. Mieści się w pobliskim lesie za ulicą, kilka minut, może pięć, piechotą od domu, w kierunku 31 Bazy Lotnictwa Taktycznego, gdzie stacjonują amerykańskie samoloty F-16, a wcześniej rosyjskie Migi. Mamy bardzo dobrą lokalizację, powtarzam Ninie za każdym razem oparty o balustradę na balkonie, spoglądając na pola i lasy, a że czasami samolot przeleci, no cóż, lepsze to od widoku sąsiada w gaciach ala Heisenberg. Szybko jednak siadam na zielonym plastikowym leżaku. W głowie wszystko wiruje. Mój lęk wysokości wychodzi paradoksalne z miłością do gór i patrzę na moją Ninę, tuląc ją mentalnie. Zadzwonił domofon. Kara Antka dobiegła końca. Jak ten chłopiec szlochał, jak płakał, kiedy po tygodniu wyczekiwania na Cynamona i Janka powiedziałem, że Orły nie wyjdą. Nie wyjdą i koniec. Moich mi nie żal. Serce ostatnio pękało zbyt wiele razy. Antka było szkoda. Na ten Stulpnagel to się Nina w ogóle nie godziła, że to ostatni raz, że już nigdy więcej, a ja milczałem, bo jakbym siebie w nich zobaczył. Afera była. Antek pytał się przez łzy, co się stało, a my z Niną patrzyliśmy smutni po sobie. Nie wyjdą i koniec. I tak jeszcze trzy razy. Uparty dzieciak. Nie potrafię doszorować stołu. Dzień przed końcem kary Antka, otworzyłem drzwi do mieszkania. Cały czas mam przed oczami miód leniwie spływający po szafce z wyrwanym frontem, żywice, w której maczali strzały do kuszy, ostrzone w kuchni patyki, rozsypana mąka jak pył po World Trade Center osiadła na płytkach, składnik bomby dymnej w wydmuszce po jajkach, Ninowe saszetki z żelem do prania, wszystkie pocięte na stole, zatrute ostrza miały być chyba na chujjelenie, z płynem do podłogi i przyprawą do kurczaka wymieszane. I czym ja mam teraz umyć podłogę i w czym ma Nina ich oprać teraz, a Ludwik, gdzie jest Ludwik. Pusta butelka. Kolejna. Padłem na kolana, twarz w ręce schowałem a Orły, na to, że to się przecież odbuduje i wyć zacząłem jeszcze bardziej. Wieczorem Orły napisały list.

Drodzy Rodzice.

Chcielibyśmy was bardzo przeprosić za nasze zachowanie i mamy nadzieje, że nam to wybaczycie. Nie mamy zamiaru już tak się zachowywać, ale chcielibyśmy zauważyć, iż słuchając o waszych rodzicach, to wydaje nam się, iż nie mieli tak dobrego kontaktu, jak my z wami. Poza tym mamy już dziesięć lat i powinniśmy być już normalni. Jesteście super rodzicami. Ps. Drzwi od komody odpadły. Ps.1. Przepraszam za brzydkie pismo.

Protest

Schowałem list pod poduszkę i patrzyłem tępo w sufit. W końcu oczy same się zamknęły. Szlaban nie obejmował szkoły. Na sali wychowania fizycznego Pana Grossa Płomienie grały w zbijaka, z uwagi na apel Pani dyrektor Wunderball na auli, dla klas starszych, dotyczący zaginięcia jednego dzieciaka z osiedla, Hansa Fischera. Orły przyszły na sale, ale Pan Gross ich nie wpuścił wskazując Orłom drogę do świetlicy, czym w Janku uformował nową myśl. Zdenerwowany obrócił się, zwołując wszystkie Orły ze szkoły i zanim cokolwiek powiedział, mały piskliwy głos zawołał: Będziemy protestować! Do Janka, Cynamona, Antka i Zagapiacza zawołał Beksa. Beksa? W jednej chwili wszystkie zdumione oczy i otwarte buzie skupiły się na Beksie. Poważnie, ty tak poważnie Beksa? — zapytał Zagapiacz. Beksie momentalnie łzy napłynęły do oczu, zacisnął swoje małe piąstki, spojrzał szklanymi oczami w przestrzeń bliżej nie określoną, sięgał gdzieś tam w myślach, gdzie wzrok nie sięga, a myśl wielka się rodzi i przez mleczaki wycedził: tak, właśnie, że będziemy protestować. Janek rzucił hasło z tabliczkami. Orły miały opróżnić plecaki. Wyjąć wszytko to, co może się przydać — zakomunikował Janek. Chwilę później Orły rozłożone były już z materiałami na korytarzu. Beksa to był dzieciak, któremu na nic w życiu nie pozwalano. Jego tata, strasznie poważny człowiek, najpoważniejszy, jakiego w życiu widziałem, był stolarzem, który nigdy nie miał czasu dla syna. Mama Beksy nie pracowała z powodu wyglądu. Miała spojrzenie, które odstraszało potencjalnych pracodawców. Dzieci śmiały się, a to był rak. Tego dnia Beska miał na sobie znienawidzoną zieloną koszulę z małymi żółtymi dinozaurami, ulubioną mamy, wciśniętą niechlujnie w granatowe jeansy. Przyszedł Kangur, perfekcjonista i genialny symulant. Kiedyś Cynamon zrobił Kangurowi kropkę długopisem na rogu pracy, którą uważał za przepiękną i idealną jak wszystko, co wychodziło spod jego ręki i nie mogąc znieść tej niedoskonałości, wyrzucił pracę do kosza. Kangura oddelegowano po rogale do piekarni Pani Bożenki, żeby za dużo nie poprawiał pozostałych. Cynamon w tym samym czasie, z uwagi na swoje szybkie nogi pobiegł na boisko po kilka patyków, które miały stanowić szkielet transparentu. Generał Janek napisał czarną farbą Zagapiacza wielkimi drukowanymi literami PROTEST i taśmą Antka wszystko posklejał. Kiedy Kangur wrócił z rogalami, Orły ruszyły w stronę sali gimnastycznej z trzykrotnym okrzykiem: Pro-testu-jemy na wu-ef pój-dzie-my! Z trzykrotnym, bo Pan Gross chwyciła Janka za ucho i powiedział do reszty, że mają maszerować w tej chwili do świetlicy, bo inaczej dostaną minus trzy punkty z zachowania. Orły wycofały się i wtedy nagle do przodu przedarł się Beksa, rozrywając na piersi zieloną koszulkę z żółtym dinozaurami i zawołał: Nie poddamy się! Zaraz potem zemdlał i został zabrany na drzwiach od salki do Pani Ząb, szkolnej pielęgniarki, która zawsze na fluoryzacji dokładnie uważała, powtarzając do dzieci: myjcie te zęby, bo drugiej szansy w życiu nie będzie! Jej poprzedniczka była milsza, ale wyleciała ze szkoły, za nazwijmy to, brak sumienności, przez co dzieci chodziły bardziej uśmiechnięte, ale z czarnymi zębami. Wieczorem, kiedy szkolne światła oświetlały puste korytarze, a cisza przyprawiała o szybsze bicie serca, Upadła Madonna z wielkim cycem van Klompa, wykonywała ostatnie ruchy miotłą, szeroką na pół korytarza. Przy grzejniku leżał skrawek żółtego materiału. To był żółty ogon dinozaura Beksy. Upadła Madonna weszła do swojego pokoju i przy małej lampce w dyżurce, oderwała dwa kawałki taśmy klejącej i wzdychając, przykleiła kartkę do drzwi. Zarzuciła resztkami sił na siebie kurtkę, zakluczyła szkołę i poszła w kierunku domu. Za jej plecami było zdjęcia chłopca i napis: ZAGINAŁ HANS FISCHER. Następnego dnia zdjęcie wisiało już na każdym drzewie. Wołali na niego Zapałka.

Pomnik

Doczekałem się pomnika za życia. Z rudej poduszki jak włosy Abrahama, ojca mojego, zakupionej razem z Florentyną, jako wyposażenie przedślubnej kanapy, a więc poduszki wiekowej, przy dębowym stole w salonie pod oknem, cztery małe rączki ulepiły ojca, kładąc na jej szczycie moje zdjęcie, jako zwieńczenie swojej wizji i wyraz tęsknoty. W tle kwiaty wiły się na obiciu krzesła. Nie mogłem tego dnia wziąć wolnego. Nina zadzwoniła, że jedzą właśnie śniadanie i na moim miejscu jestem ja, chociaż mnie nie było. Dzieci stwierdziły, że śniadanie bez taty, to już tak nie smakuje a najgorsze, co mogłoby się wydarzyć w ich życiu, chociaż może nie najgorsze, bo najgorszy to byłby brak ostatniego pocałunku mamy na dobranoc, ale coś, co jest znacznie gorszego od gotowanej marchewki, czy brukselki, to śniadanie bez mamy. Tatuś to zawsze soczku naleje, bo Mimaś mówi, że u niej to się nigdy przy jedzeniu nie piło, a ja, że u mnie to się zawsze piło i że ja sobie nie wyobrażam jeść na sucho a Nina na mokro i to zawsze stanowiło jeden ze stałych punktów śniadania, więc kiedy Nina raz nie zawsze zaczyna się dusić, krztusić i łzawić, to wszyscy zgodnie oświadczamy, że przecież Mimaś nie pije, pośpiesznie kończąc szklanki. Chichrając się pod nosem rzecz jasna. To tak jakby było raz, dlaczego pomnik postawiono. Dwa, to odsłaniam okna, bo trzy norki w domu a całkiem ładny widok na pola mamy, gdzie sarenki z zającami o świcie ścieżki przecinają we mgle, pomiędzy krecimi kopcami, a i lisa spotkać można. Co prawda nie widzę ich zza stołu, ale po śniadaniu za uszy wyciągam do natury, co by przy kolejnym wiedzieli, na co patrzą. A i las jest, a w lesie bunkry, fort znaczy się, schron czy coś, jak żołnierze Rataj bronili, to się za naszym oknem zaszyli, co go jeszcze właściwe nie było, tego okna. Ogólnie chodzi o to, że widok mamy z tego blokowiska, nawet panoramę a w dużym mieście o widok ciężko. No i ja mam jeszcze taką tendencję, to trzy, a Nina strasznie tego nie lubi, że ja włączam jakieś radio podhalańskie i mi górale jeszcze na skrzypeczkach grają albo jakieś wiekowe Balbiny zawodzą i dzieci mają z tego ubaw. Nina dusi się, krztusi i łzawi raz nie zawsze, bynajmniej nie ze śmiechu a z nerw, a my szybko znowu w te szklanki. I to byłoby właściwe na tyle, więc właściwe to skromne zasługi, ale pomnik postawili. Wracając pośpiesznie do domu, by ujrzeć dzieło dzieci, dostrzegłem Adelę wchodzącą do klatki w brązowym kożuchu z czasów PRL-u i moherowym turkusowym bereciku z antenką. Adela odwróciła się przy drzwiach, tak jakby wiedziała, że teraz właśnie trzeba i poczekała na mnie. Spotkaliśmy się pierwszy raz od śmierci Eduardo. To nie jest tak, że nie wiedziałem, jak się zachować, ja dokładnie wiedziałem i to mnie przerażało. Uśmiechnąłem się szeroko, pytając, ile to już czasu nie widzieliśmy się i doceniając sąsiedzki gest składki na wieniec, wpatrywaliśmy się w nowy śmietnik przed blokiem. Czułem mentalnie, że jest lżejsza, czułem ten jej oddech, tę ulgę na ostatnim zakręcie życia. Wszyscy wiedzieliśmy i słyszeliśmy, jak chlał, ale tylko Adela widziała, jak jej szczał na dywan, jak srał w kuchni, jak wyzywał od kurwy czterdzieści lat. Ten poranek był inny. Wchodząc do łazienki, zobaczyła w pokoju Eduardo światło przebijające się przez drzwi. To było szesnastego. Normalnie nigdy tam nie wchodzi, zresztą i tak pokoje mieli na klucz, ale po kilku inwektywach i ciszy nacisnęła na klamkę, a drzwi się uchyliły. Wysuszony Eduardo siedział w fotelu z lekko rozchylonymi ustami odsłaniającymi resztki zębów i przymrużonymi oczami, jakby oglądał telewizję, chociaż telewizora nie posiadał. Był ubrany w nową, czystą pidżamę, wykąpany. Resztka siwych włosów przylizana na boczek. Obok fotela miał wypastowane brązowe buty i spakowaną walizkę. Z tymi butami to jest historia, bo każdy wiedział, że on całe życie w jednych czarnych zniszczonych przechodził i śmierdział wódą. Adela zapytała, czy on wiedział. Powiedziałem, że wiedział, bo dziadek Niny dzień przed śmiercią zadzwonił i powiedział, że on wie. Spakował się i położył ostatni raz. Minął prawie miesiąc, a moczem dalej śmierdzi w mieszkaniu. Powiedziałem Adeli, że teraz to ma całe mieszkanie dla siebie i święty spokój, ale Adela powiedziała, że dalej zamyka się na klucz w tym jednym pokoiku. Nie potrafi się tego pozbyć po tylu latach. Po Eduardo została wytarta jasna plama na parkiecie, od szorowania fekaliów, zapach moczu i cień człowieka, wolnego, ale cień. Taki pomnik.

Wojna polsko polska

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 38.57