E-book
17.64
drukowana A5
89.05
Bibliotekarka

Bezpłatny fragment - Bibliotekarka


5
Objętość:
603 str.
ISBN:
978-83-8245-129-0
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 89.05

Zamiast wstępu

Mówią, że oprócz naszego prawdziwego świata istnieje również inny — kolebkowy świat, za którym rozpościerają się jeszcze kolejne i następne światy. Niewiele o nich wiadomo. Dlatego, pozwólcie moi Drodzy, że nie będę się nimi zajmować. Opowiem Wam za to o kolebkowym świecie. Otóż wedle tego, co niektórzy o nim mawiają, zanim w świecie rzeczywistym cokolwiek się wydarzy, ma ono swą zapowiedź w świecie kolebkowym — zgodnie z wolą Wszechwładcy. To właśnie tam zapoznają się ze sobą człowiecze dusze, aby uzgodnić warunki, w jakich spotkają się w ludzkich powłokach na Ziemi.

A zatem…


Zatem na jednym z białych obłoków, którymi wypełniony jest kolebkowy świat, siedziała Dusza Żeńska i kołysała nogą. Siedziała i czekała, aż dołączy do niej z woli Wszechwładcy Dusza Męska. Siedziała i marzyła o tym, jak spotkają się tam, na Ziemi, w prawdziwym świecie, i obmyślała na tę sytuację różne okoliczności spotkania.

— Cześć! — Gdy wreszcie Dusza Żeńska usłyszała, natychmiast się odwróciła.

Z pobliskiego obłoku, o sympatycznie lśniącym liliowym kolorze, zerkała na nią Męska Dusza. Aureola Męskiej Duszy była gładka, bez skazy i bardzo spodobała się Duszy kobiecej.

— No, cześć! — Odpowiedziała i zaprosiła ją do siebie, na swoją chmurkę, od tej chwili lekko kołyszącą się w miękkiej liliowej aureoli.

Męska Dusza opadła na obłoczek, przycupnęła obok i zajaśniała srebrzystym blaskiem.

— Lubię cię. — Rzekła i jej blask się nasilił.

— Też cię lubię. — Odpowiedziała mu Dusza Żeńska i wokół jej aureoli przebiegła fala tęczy.

— O czym myślisz?

— O tym, jak spotkamy się na Ziemi. Czy wyobrażasz już sobie, jak to się tam stanie?

— Nie, nie wyobrażam. Bo i po co? Wszystko odbędzie się zgodnie z wolą Wszechwładcy. Po co o tym rozmyślać? — Odpowiedziała Męska Dusza i chuchnęła w nią zimnym podmuchem.

Mimo to Dusza Żeńska zbliżyła się do Duszy Męskiej i poczuła jej ciepło.

— Jesteś gorąca, Duszo, ale mówisz tak chłodno…

— Przyzwyczaj się do tego, bo tak samo będzie ze mną na Ziemi.

— No to obdarzył mnie Wszechwładca szczęściem! A niech mnie… Moja przyszła połówka jest gorąca na ciele, ale zimna w rozmowie, a na dodatek nie jest ciekawa przyszłości… Ależ będę się musiała z tobą nacierpieć na tej Ziemi. — Odpowiedziała Żeńska Dusza i jej aureola nieco zmatowiała.

Męska Dusza zmierzyła Duszę Żeńską badawczym spojrzeniem i tym razem chuchnęła w jej kierunku ciepłym powiewem.

— Hej! Nie złość się. Jestem mimo wszystko dobrą Duszą, choć owszem: trochę „z grubsza ciosaną” — jak powiedział o mnie Wszechwładca, ale jestem cierpliwa i wytrwała. Więc może będzie nam ze sobą dobrze, bo już cię polubiłem.

Żeńska Dusza ponownie zajaśniała tęczowym światłem i odpowiedziała:

— No to nie będę na ciebie zła, a jeśli już… to tylko troszeczkę, i na niedługo. A w ogóle, to wiedz, że jestem przebiegła i zaradna, czasami lubię też pofantazjować. Poza tym bywam okropnym pracusiem i uwielbiam czytać książki.

— To miłe cechy, szczególne w życiu rodzinnym. Tylko że ja chyba nie będę chciał się zbyt szybko ożenić. Kocham wolność, wiatr we włosach, więc…

— Więc najwyraźniej Wszechwładca miał rację, mówiąc o twym „z grubsza obciosaniu” — Żeńska Dusza zakończyła za nią — Tylko dlaczego akurat mnie obdarowuje taką połową? Co zrobiłam źle?

Męska Dusza rozjaśniła się, nie rozumiejąc ciemnoniebieskiego koloru swej towarzyszki, i zapytała:

— A ty, co? Oczekujesz ode mnie tylko i wyłącznie bieli? Czystej aury, bez skazy? No to idź do Wszechwładcy i proś, by nie wysyłał cię na Ziemię. Bo tacy niewinni to pomieszkują tylko tutaj. Jednak, gdy pójdziesz, on wyśle cię na Ziemię… jeszcze szybciej, żebyś za dużo sobie nie nawyobrażała i nie oczekiwała na wyrost. A mówisz, iż jesteś przebiegła! Czuję, że i ja, choliwcia, nacierpię się z tobą na tej Ziemi.

Dusza Żeńska zbladła i trochę się skurczyła.

— No, dobra. Nie szkalujmy się nawzajem. — Powiedziała i ponownie rozkwitła. — Lepiej obmyślmy, jak spotkamy się tam, na Ziemi. Masz jakieś sugestie?

— Ja? Nie, nie mam. Po co mi one? Gdy już cię trochę poznałem, boję się cokolwiek zasugerować. — Męska Dusza dokładnie zbadała ją wzrokiem i dodała — Powiem ci za to coś innego: jesteś bardzo duża, więc raczej nie sposób, bym cię nie zauważył. Prawdopodobnie będziesz chciała być wysoka, bo taka dusza potrzebuje czegoś, żeby się zmieścić. Tylko, proszę, nie wyrastaj nazbyt ponad przeciętność, bo takich się boję. I nie bądź zbyt mała, bo, jak mawiają, takie czasem kompensują niewielki wzrost zarozumiałością.

— Zobacz, jak bardzo jesteśmy pryncypialni. Już teraz sądząc po twojej krągłości, na Ziemi będziesz gruby, niezgrabny i zawsze niezadowolony. No, ale cóż… Jestem skazana na zakochanie się w tobie. O, Wszechwładco, pomóż mi!

Dusza Żeńska poderwała się z obłoku, zawirowała trochę w przestworzach i ponownie opadła na swe wymoszczone gniazdko.

— Nalatałaś się?! Lataj, lataj, zanim zadzwoni dzwonek, i nie myśl więcej o tym, w jakich okolicznościach się spotkamy. Czy to naprawdę ma jakieś znaczenie? Dla mnie, drepcząc po omacku, możemy się nawet walnąć łbem o łeb. Wszystko jedno!

— Co?! Wszystko ci jedno? I naprawdę wolisz, abym cię spotkała, gdy oberwiesz solidnego kuksańca w głowę? Czy ty rozumiesz, czego chcesz?! — Żeńska Dusza ponownie uniosła się nad obłok i zaświeciła jeszcze mocniej.

— Jasne, że rozumiem! — Męska Dusza również uleciała i zawirowała wokół Żeńskiej. — Tak! Chcę cię poznać w momencie, gdy i ty dostaniesz kuksańca w to swe inteligentne czółko. Proszę Cię, Wszechwładco, niech tak się stanie!

Dusza Żeńska nie zdołała już nic odpowiedzieć, bo zadzwonił dzwonek i… jakby po machnięciu czarodziejskiej różdżki zmieniła się w złociste zanikające iskierki.

— Odleciała bez pożegnania! Prawdziwa kobieta! Okej… Wkrótce spotkam się z nią na Ziemi.

Po jakimś czasie zadzwonił dzwonek i dla niej: Męskiej Duszy.

Nudziła się i niecierpliwiła Męska Dusza, wyczekując na ten dzwonek. Słysząc go, bezzwłocznie rozsypała się na iskierki i uleciała… Za Żeńską Duszą. Na Ziemię.

— 1 —

Jest coraz bardziej przerażona. Już od blisko godziny siedzi w antywirusowej maseczce w hali przylotów lotniska Regana w Waszyngtonie i kompletnie nie wie, co dalej robić? Nikt po nią nie przyszedł! Przyleciała rejsowym z Nowego Yorku, wymęczona, otumaniona wcześniejszym całodniowym lotem z Warszawy i chciałaby wreszcie odpocząć, zdjąć tę cholerną maseczkę, wyluzować się, a tu — taka przykra niespodzianka… Jak mogła tak lekkomyślnie zaufać zapewnieniom obcej osoby, która obiecała, że kogoś podeśle po nią na lotnisko, że ktoś na pewno będzie czekać w hali przylotów, skąd ją bezzwłocznie odbierze… Jak mogła tak naiwnie w to uwierzyć!?

Odległy kontynent, do którego po raz pierwszy w swym życiu przybywa, wyludnione otoczenie za sprawą szerzącej się pandemii — wszystko to, wraz z chłodem lotniskowej obojętności, przytłacza ją. Jej umysł zablokowany strachem nie jest w stanie zainicjować żadnego racjonalnego działania. A takie powinna podjąć jak najszybciej. Musi! — Ponieważ na zewnątrz coraz bardziej zapada zmrok i personel lotniska wkrótce zacznie przygotowywać port do pracy w reżimie nocnym. To oznacza, że z powodu pandemii covid-19 i tak nielicznie dotąd funkcjonujące bary i sklepiki zaczną się zamykać, że na hale wjadą ekipy z maszynami odkażającymi i sprzątającymi, a służby informacyjne, będące ostatnią ostoją, do której wciąż jeszcze mogłaby się zwrócić o pomoc, opuszczą lotnisko i pozostawią ją samą sobie, jak przysłowiową ofiarę na pastwę bezdusznego losu.

Kretynka! — Oto co jedynie ciśnie jej się teraz do ust i co mimowolnie wyartykułowała na głos, i to tak donośnie, że śpiący na sąsiedniej ławce zdrożony mężczyzna, zaniepokojony jej okrzykiem, otworzył oczy i półsennym wzrokiem zmierzył ją od stóp do głów. Najwidoczniej uznał, że zachowanie nieznanej mu kobiety nie odbiega od normy, gdyż po krótkiej chwili wrócił do swej drzemki.

Tymczasem myśli dziewczyny stają do bezpardonowej potyczki z jej zranioną dumą: ostrzegała cię matka, abyś dodatkowo zapisała w kalendarzyku wszystkie niezbędne kontakty, z których będziesz mogła skorzystać w razie nieprzewidzianej sytuacji? — Ostrzegała! A ty, co? Zignorowałaś radę matki. Uwierzyłaś, że całkowicie wystarczy ci kilka notatek wklepanych poprzedniego dnia do smartfonu. No to masz teraz!… Jak mogłaś, kretynko, dopuścić do tego, aby ten najbardziej zaufany przez ciebie przedmiot — smartfon — został w twym mieszkaniu w Starych Babicach? No, jak mogłaś o nim zapomnieć, beznadziejna wariatko, pospiesznie wybiegając z domu do czekającego na ciebie w samochodzie Sebastiana?! Chłopak poproszony przez twoją przyjaciółkę Olgę był na tyle uprzejmy, by zawieźć cię na lotnisko Chopina w Warszawie… Tak, to miło z jego strony. Doceniłaś ten gest, obdarzając go na pożegnanie żarliwym buziakiem. (Swoją drogą — moja droga — uważaj! Facet, mimo że sprawia wrażenie statecznego i porządnego gościa, jeszcze za dużo sobie nawyobraża, a przecież jest żonaty od ledwie roku, na dodatek z twą najlepszą przyjaciółką!). No i czemu przez całą drogę, miast dokonać ostatniego przeglądu sytuacji, ty — z determinacją jakiejś maniaczki — kłapałaś przy nim ozorem jak najęta, dzieląc się z tym przystojniakiem bzdurnymi babskimi nadziejami związanymi z nowo podejmowaną pracą?… Zaraz, zaraz! — A w ogóle, od kiedy stałaś się taka gadatliwa przy facetach, beznadziejna introwertyczko? Miast użalać się przed mężem przyjaciółki — nie trzeba ci było właśnie wtedy sięgnąć po telefon i zadzwonić do mamy? Widząc, że jego nie masz, byłaby jeszcze szansa na ogarnięcie zaistniałej sytuacji… No i sięgnęłaś, owszem, sięgnęłaś durna dziewczyno, ale dopiero po odprawie paszportowej. Z góry uznałaś, że to będzie najlepszy moment na pocieszenie mamusi, iż „wszystko, mamuś, leci jak z płatka”. No i poleciało… Jak cholera poleciało jak z płatka, na łeb i szyję poleciało. Gratuluję!…

Kurczę! Co ja mam teraz robić? — W końcu myśli dziewczyny skierowały się na bardziej pragmatyczne tory. — Nie mam telefonu, nie pamiętam oczywiście nawet numeru do moich pracodawców, więc jak mam ich poinformować, że od ponad godziny jestem i niecierpliwię się tutaj, na lotnisku w Waszyngtonie? — Chyba najlepiej będzie, gdy po prostu zaczekam na kolejny rejsowy z Nowego Yorku. Możliwe, że podczas rozmowy z panią Alicją doszło między nami do jakiegoś nieporozumienia. Każdego dnia z Nowego Yorku do Waszyngtonu przylatuje kilkanaście samolotów. Może więc wyraziłam się nieściśle i pani Alicja zrozumiała, że przylecę o innej porze? Pewno tak… Tak właśnie musiało się stać. Trudno. Muszę sobie teraz radzić sama. Do przylotu kolejnego rejsowego, i ostatniego w tym dniu samolotu, mam jeszcze grubo ponad półtorej godziny. Zasięgnę języka w biurze informacyjnym dla podróżnych, bo na szczęście to biuro wciąż jeszcze tu pracuje…

Pracownica Airport information office — młoda piękna mulatka z przyklejonym uśmiechem na twarzy, sympatycznie prezentującym się nawet pod przezroczystą antycovidową przyłbicą, sprawnie pomogła ustalić Mariannie optymalną trasę do małej miejscowości Taneytown w stanie Maryland, gdzie znajduje się dom i winnica pani Alicji. Wydrukowała też dla niej mapkę ze szczegółową trasą podróży, którą, siedząc w wygodnym fotelu biura, zaczęła teraz skrupulatnie studiować. Ponieważ zależało jej, aby podróż była możliwie najtańsza, będzie musiała kilkakrotnie zmieniać środek lokomocji. I tak, w kolejności: najpierw czeka ją podróż liniami Greyhoundu przez Baltimore do Frederick. Tu — na Transit Center będzie musiała się przesiąść do lokalnej linii w kierunku Emmitsburga, skąd podmiejskim autobusem dojedzie do docelowego Taneytown. Jednak to nie koniec. Dalej czeka ją jeszcze pieszy przemarsz z walizą i plecakiem po kompletnie nieznanej okolicy do Commerce St — czyli tam, gdzie znajduje się dom, którego właścicielka: Alicja Fimié wynajęła ją do pracy. Najgorsze jednak jest to, że podczas tej całej eskapady będzie musiała się obyć ledwie jedną jedyną butelką wody mineralnej i paczką herbatników. Po odliczeniu kosztów podróży po prostu na nic więcej nie starczy jej pieniędzy.

Sfrustrowana tym faktem zdała sobie sprawę, że jeśli zaproszenie do pracy okazałoby się w ogóle czyimś nieodpowiedzialnym żartem, wtedy do domu w swych Starych Babicach musiałaby wracać na piechotę, po drodze, rzecz jasna, przepływając Atlantyk wpław albo… Nie! Nie chciała nawet myśleć o tym „albo”, podświadomie rozumiejąc, że konsekwencje takiego „albo” byłyby dla niej absolutnie nie do przyjęcia.

— 2.1 —

Gdy wróciła z biura informacyjnego do swej ławeczki, z konsternacją stwierdziła, że została zajęta. Całą okupowała starsza ciemnoskóra kobieta z czwórką małych dzieci. Być może fakt, że wszystkie pociechy kobiety były w maseczkach, dzieciarnia zachowywała się w miarę spokojnie, nie zakłócając ciszy. Na szczęście Marianna niedaleko dojrzała obszerny welurowy fotel. W Polsce takie siedziska pousuwano z miejsc publicznych, z uwagi na wymogi sanitarne służące zapobieganiu szerzenia się pandemii, tutaj, okazuje się, wciąż funkcjonują w najlepsze. Prędko do niego podbiegła. Dopiero gdy siadła w przepastnym miękkim zagłębieniu, gdy chwilę odpoczęła, była w stanie ponownie zacząć rozmyślać o czekającej ją przymusowej eskapadzie. A rozmyślając, poczuła, jak oczy mimowolnie zaczęły wypełniać się łzami, które za moment uleją się nad jej naiwnym zaufaniem w ludzką dobroć. Życzliwość, którą w swym własnym przekonaniu zawsze okazywana wszystkim znajomym, ale i nieznajomym, oto odpłaca jej się teraz pięknym za nadobne. — Pamiętaj Marysiu! Nie wolno bezkrytycznie ufać ludziom, córeczko… — niczym echo z odległego dzieciństwa rozbrzmiewały teraz w jej myślach słowa przedwcześnie zmarłego ojca. Na pewno tata miał rację, ale dlaczego miałaby nie ufać takiemu Łuszyńskiemu — założycielowi i właścicielowi świetnie prosperującego portalu Akademia Pisarza, za którego poręczeniem podjęła się tej pracy? A poza tym, to właśnie u Iwana Łuszyńskiego, jeszcze do wczoraj pracowała jako redaktorka, ale także jako autorka publikacji tworzonych dla potrzeb portalu. To Łuszyński, za rekomendacją jej mamy, która z kolei była zaprzyjaźniona z jego matką, w rok po ukończeniu przez Mariannę studiów dziennikarskich wciągnął ją, tę cichą introwertyczną dziewczynę, do swego medialnego przedsięwzięcia, przysposobił do zawodu redaktorki, przyuczył i zachęcił do wspólnego robienia biznesu. Gdyby nie on — na pewno do dzisiaj ślęczałaby za ladą małego butiku z biżuterią i pamiątkami i naiwnie marzyła o tym, jak to kiedyś, w przyszłości zakocha się szczęśliwie w księciu z bajki, a potem jak zostanie wielkim pisarzem. Od czasu studiów takie były jej przecież najważniejsze marzenia. Jednak, żeby już tak do reszty nie narzekać na tę nieciekawą pierwszą po studiach pracę, musi tu oddać pewną sprawiedliwość: miała ona także niekwestionowane walory — na przykład: nie było w niej zbyt dużo do roboty. Podczas przesiadywania przed butikowymi półkami mogła sporo czasu poświęcić na uprawianie swego ukochanego hobby: pisania. To wtedy zresztą na zwykłych kartkach papieru, ręcznie i pospolitym długopisem napisała swą pierwszą w życiu powieść. Zatytułowała ją trochę dziwnie, a może prowokacyjnie: „Książka o cichych ludziach”, czyli takich ludziach jak ona. Ona Marianna uważa, że cisi ludzie to ci, którzy mają wiele do powiedzenia. Nie trwają w ciszy ze strachu przed mówieniem, ale rozmawiają tylko z tymi, którzy potrafią je zrozumieć. Dlatego chciała w tej powieści ustami swych bohaterów porozmawiać z czytelnikami, którzy, jak ona — wolą być cisi. Chciała dowiedzieć się, dlaczego tacy są, a może: dlaczego ona sama jest taka? Nie dowiedziała się. Nigdy powieści tej ani nie wydała, ani nikomu nie dała do przeczytania.

I jeśli ze stałą pracą, dzięki mamie i Łuszyńskiemu, jakoś w końcu się ułożyło, to w życiu osobistym wciąż było nijak. Wprawdzie jeszcze podczas nauki w liceum, na dwa lata przed maturą poznała kogoś wyjątkowo. Kogoś, jak jej się wtedy zdawało, absolutnie fascynującego, wzbudzającego zaufanie, mówiąc krótko — poznała swego pierwszego w życiu mężczyznę.

Przyjaciele nazywali go „sinior professore”. Znajomość z tym mężczyzną na długie lata odcisnęła się piętnem nie tylko na uczuciowym życiu Marianny. „Sinior professore” był artystą sztuki cyrkowej, a konkretnie treserem zwierząt. I, co nie było tu bez znaczenia, był od niej dużo, dużo starszy. Od pierwszych chwil poczuła w jego osobie powinowatą duszę. Jego niebieskie jak lazur południowego nieba oczy — mądre i przenikliwe, jego kruczoczarne włosy (typowe dla urody południowca z rejonu włoskiej Kampanii), ale przede wszystkim okazywane przez niego jej — młodej, niedoświadczonej życiowo dziewczynie, żarliwe uczucie — zrobiły swoje: zakochała się w tym mężczyźnie na zabój. Przez całe wakacje jeździła z jego trupą cyrkową po Polsce, od pierwszego dnia podróży ofiarowując mu swój nieustający podziw, zauroczenie, czas i oczywiście w końcu swe święcie dotąd strzeżone dziewictwo… I czy zawiniło spontaniczne uczucie, które i jej, i — co gorsza — temu doświadczonemu mężczyźnie odebrało cały rozsądek, dość powiedzieć, że dziewczyna po swym pierwszym razie zaszła w ciążę. Dowiedziała się jednak o fakcie dwa miesiące później, u ginekologa, do którego zmusiła ją, aby poszła, jej matka, zaniepokojona niespodziewanym obfitym krwawieniem córki. Okazało się, że doszło do samoistnego poronienia… Diagnoza lekarza była dla Marianny szokiem: „być może nigdy więcej nie będzie pani mogła zajść w ciążę…”. I dziewczyna miast wpaść w szok, a przynajmniej miast się zmartwić, już po kilku godzinach z takim stanem rzeczy pogodziła się. — Nie będę mogła mieć dzieci? Trudno. Widocznie mam inne do wykonania w życiu zadanie. Zostanę wielką pisarką! — I po raz pierwszy uświadomiła sobie, czego tak naprawdę oczekuje od życia, po raz pierwszy tak wyraziście wyświetliło się w jej myślach najważniejsze marzenie, a właściwie konkretny cel, do którego odtąd będzie za wszelką cenę dążyła.

Niezrażona zatem traumatycznym życiowym doświadczeniem podczas kolejnych wakacji znów dołączyła do taboru i na powrót wróciła do mężczyzny o „oczach jak lazur południowego nieba”. — Jeśli mam zostać wielką pisarką, gdzie lepiej nauczę się życia, jak nie u boku i pod opieką dojrzałego mężczyzny?

I rzeczywiście: „sinior professore” jak przypuszczała, uczył ją wszystkich i smaków, i kolorów życia. Nie tylko tego rozgrywającego się w cyrkowych wozach, na i za areną, ale także tego najprawdziwszego życia — przewijającego się za oknami wędrującego po kraju taboru. Do dziś na przykład ze wzruszeniem wspomina dzień, gdy w jednej z małych miejscowości znajdujących się na trasie przejazdu zaprowadził ją do miejscowego kościółka. Odbywał się w nim letni festiwal muzyki organowej Jana Sebastiana Bacha. Wspaniała monumentalna toccata i przeszywające serca słuchaczy dźwięki fugi d-moll, a potem patetycznie i wzniośle rozbrzmiewające z wiekowych kościelnych organów passacaglia — przeniosły ją w inny wymiar świadomości. I nagle, niczym po obrzędowym katharsis, poczuła, jak pod wpływem transcendentalnej muzyki całkowicie oczyszcza się wewnętrznie i na zawsze odmienia się jej dusza. Oto w jednej chwili ona — dziewiętnastoletnia dziewczyna, dla wielu jej starszych kolegów wciąż jeszcze smarkula — staje się zupełnie inną Marianną. Ubogaconą wewnętrznie Marianną. Młodą osobą, która, jak piękny motyl nagle przepoczwarzony z larwy, rozpoznaje w sobie dojrzałą, świadomą swych walorów i życiowych celów kobietę.

Po drugim sezonie wakacyjnym i po ukończeniu szkoły średniej raz na zawsze pożegnała się z taborem i z mężczyzną „o oczach jak lazur południowego nieba”. Przekonała ją w końcu do takiej decyzji matka. Do dziś pamięta jej słowa: Najważniejszy mężczyzna w życiu kobiety, moja Maryś, to nie jej pierwszy, a ten, który sprawi, że nie będzie chciała mieć następnego… Zgodziła się z matką. Widocznie ten „jej pierwszy” nie okazał się najważniejszym…

Po zakończeniu szkoły średniej rozpoczęła naukę dziennikarstwa i komunikacji społecznej na wydziale filologicznym Uniwersytetu Warszawskiego. W tym celu miesiąc wcześniej przeprowadziła się ze Starych Babic do Warszawy. Nie musiała tego robić: stare Babice to podstołeczna gmina, z miastem połączona kilkoma liniami podmiejskich autobusów. Zdecydowała się na zmianę miejsca zamieszkania z pragmatycznego powodu: po prostu nadarzyła się okazja, by się usamodzielnić. W Warszawie mogła nieodpłatnie zająć mieszkanie swej stryjecznej siostry Felicji, która właśnie wyjeżdżała na kilkuletnie studia lingwistyczne do Mongolii. Felicji, która nie miała rodzeństwa, bardzo było na rękę zostawić mieszkanie pod opieką kogoś odpowiedzialnego, a przede wszystkim zaufanego, takiego właśnie jak Marianna. I, ku obopólnej korzyści sióstr stryjecznych, tak się stało. Wraz z mieszkaniem Marianna otrzymała jeszcze jeden od Felicji niespodziewany bonusik: czterdzieści słoiczków z sosami pomidorowymi, kilkadziesiąt z kabaczkami, papryką, z ogóreczkami kiszonymi, przecierami z buraków, wspaniałych sześć półlitrowych słoików keczupów — krótko mówiąc: przepyszne dodatki do codziennych kuchennych wiktuałów na całe długie miesiące, a nawet, można przypuszczać — lata. Mistrzyni domowych przetworów, niezrównana w pichceniu Felicja, przygotowała je oczywiście dla samej siebie, do końca nie wierząc, że wyjazd na dalekie studia dojdzie do skutku. Jednak, skoro już się stało, jak się stało, to nawet się ucieszyła, że przetwory się nie zmarnują, a posłużą jej ulubionej stryjecznej siostrzyczce, Mariannie. „Zobaczysz: jedząc je, aż język ci ucieknie do podłogi, takie to pyszności!” — zapewniała ją. I miała rację: przetwory naprawdę okazały się przepyszne, o niezrównanym delikatnym i wysublimowanym smaku… Słowem: palce lizać! Nic więc dziwnego, że już po kilku miesiącach pomieszkiwania Marianny nie ostał się z przetworów Felicji nawet słoiczek. Nawet najmniejszy słoiczek. (Szkoda tylko, że przy najbliższej okazji Marianna zapomniała siostrze za te wszelkie kuchenne wspaniałości podziękować).

Okres studiów i fascynujące lata nauki pod nadzorem wspaniałych pedagogów upływały Mariannie szybko. Poza studiami interesowało ją w życiu już niewiele. Nawet mężczyźni jako potencjalni kandydaci nie tylko przecież na przyszłego męża, bo i na zwykłych kumpli z roku, mogliby dla niej w tym czasie nie istnieć. Co nie oznacza, że całkowicie stroniła od seksu. Kilka razy zdarzyło się, że poszła z którymś kolegą ze studiów do łóżka, ale zwykle już następnego dnia o przygodnym kochanku zapominała. I oni o niej też. Ona, za sprawą swego wrodzonego introwertyzmu, a tym samym z powodu uciążliwej dla innych niedostępności emocjonalnej, oni o niej — prawdopodobnie z tego samego powodu.

Za to wśród studentek miała pewną oddaną, wierną i trochę do niej podobną przyjaciółkę. Nazywała się Stella Kowalczuk. Była Polką, lecz pochodziła z Ukrainy. Obie dziewczyny były rówieśniczkami. Obie przez lata zamieszkiwały w Starych Babicach. Marianna — w Zielonkach, w starym bloku niedaleko ulicy Warszawskiej, Stella — w pięknej willi w Latchorzewie, u przysposobionej rodziny. Obie studiowały na tej samej uczelni, na tym samym roku, tyle tylko, że na innych wydziałach. Stella była studentką zarządzania. Jednak i jedna, i druga wspólnie uczęszczały na kilka fakultatywnych zajęć, takich na przykład, jak: warsztaty lingwistyczne, joga, samoobrona. Ponadto, dzięki namowom Stelli, Marianna zdecydowała się na dodatkowe wykłady z „Kierowania przedsięwzięciem biznesowym”. Jak się w przyszłości okaże, decyzja o odbyciu tych fakultatywnych zajęć menedżerskich była dalekowzroczna.

Obie dziewczyny, pod względem usposobienia i temperamentu, były do siebie podobne. Jednak typem urody i posturą różniły się znacznie. Stella miała przepiękne rude włosy, smukłą wysportowaną sylwetkę i, w przeciwieństwie do Marianny, była dość wysoka. Jednak długa szpecąca szrama na twarzy przyprawiała dziewczynę o wieczne zgryzoty. Najprawdopodobniej ten drobny, ale krępujący feler był przyczyną jej bardzo niskiej samooceny. Z tego powodu, podobnie jak Marianna, i ona unikała jakichkolwiek kontaktów towarzyskich z kolegami.

Aż do trzeciego roku studiów obie były dla siebie jak przysłowiowe papużki-nierozłączki. I właśnie wtedy — na trzecim roku — Stella zaczęła przechodzić osobisty kryzys, który potrwał do zakończenia studiów. Nie miała, i jak się zdawało Mariannie, celowo nie znajdowała czasu na kontynuowanie ich przyjaźni. Tym bardziej nie dziwić powinno, że właśnie na tym samym trzecim roku Marianna zorientowała się, że od dłuższego czasu stała się obiektem nieustannego zainteresowania pewnego sympatycznego okularnika o imieniu Wojtek, nazywanego przez wszystkich jego znajomych Wojtuniem. Podobnie jak ona i on studiował dziennikarstwo. Tyle że w jego przypadku było to dziennikarstwo muzyczne. Chłopak udzielał się w akademickim chórze. Często zapraszał Mariannę na koncerty swego zespołu, a ona z chęcią zaproszenia przyjmowała.

Nie, nie mogła powiedzieć, żeby z tego powodu, to jest emablowania jej przez Wojtunia, a nawet jawnego jego podkochiwania się w niej, i ona zaczęła traktować go jak swego chłopaka, choć — owszem, bardzo go polubiła, a nawet pozwalała mu mówić przy wspólnych znajomych, że „są parą”. Miało to przecież i dobre strony. Odtąd wreszcie już wszystkie koleżanki i koledzy z roku przestali ją uznawać za dziwaczkę-odludka, a co bardziej gorliwi w zabieganiu o jej względy nie czynili więcej żartów z jej, jak prześmiewczo mawiali: „owianej tajemnicą orientacji”.

Jednak z Tuniem — tak właśnie pieszczotliwie nazywała Wojtka, nigdy nie poszła do łóżka. Z jakiegoś trudnego dla niej do zrozumienia powodu to chłopakowi na tym nie zależało. A i jej — też niespecjalnie. Ważne, że od czasu do czasu, po rozluźnieniu kontaktów ze Stellą, znów miała z kim wspólnie uczęszczać na zajęcia i dzielić się notatkami z wykładów. Jednak nadal tak zwane szalone i hałaśliwe życie studenckie, a już szczególnie wypady do nocnych barów i dyskotek, w przeciwieństwie do Tunia, kompletnie jej nie pociągały. Czy dlatego, że od dnia zerwania z cyrkowym taborem czuła się w duszy całkowicie zaskorupiałą introwertyczką? — Sama tego nie wie. Może taką introwertyczką tak naprawdę była od dziecka? Jednak przecież otworzyła się na znajomość z mężczyzną „o oczach jak lazur południowego nieba”, otworzyła się na przyjaźń ze Stellą, a teraz na studenckie sympatyzowanie z Tuniem. Może więc nie była to prawda…?


Po kolejnej odmowie wspólnego wypadu do uniwersyteckiego klubu „Proxima” — Tunio znalazł sobie nową wielbicielkę. Marianna znów została sama.

— 2.2 —

Po studiach wróciła do swego małego mieszkania w Starych Babicach, w którym wciąż samotnie żyła jej matka. Marianna obawiała się tego powrotu. Jej matka bowiem należała do osób apodyktycznych, które niechętnie uznają czyjąkolwiek niezależność, nawet własnej córki. Poza tym dwie gospodynie w jednym domu to, jak powiada mądrość ludowa wpojona Mariannie przez Stellę: „przy jednym kominie nic nie uważą, ino oczy sobie jeszcze poparzą”.

Na szczęście podczas pierwszych tygodni wspólnego pomieszkiwania żadna z nich „oczu nie poparzyła”.

Wracając w domowe pielesze, Marianna mimowolnie powróciła także do swych ukochanych przyjaciół: psa i kota. Oba czworonogi darzyła jednaką miłością, choć psa, podświadomie, trochę większą. Może dlatego, że razem z Reksem chętnie wychodziła na długie spacery? Za to i na jednym, i na drugim „przyjacielu” w jednakim stopniu „ćwiczyła” angielskie słownictwo, traktując ich jak cierpliwych anglojęzycznych słuchaczy. Takim nietuzinkowym sposobem szlifowała znajomość gramatyki i frazeologii języka Charlesa Dickensa, coraz bardziej doprowadzając ją do perfekcji.

Dzięki Facebookowi odnowiła także znajomość ze Stellą Kowalczuk. Okazało się, że jej niegdysiejsza przyjaciółka ma się świetnie i że zaraz po studiach wyszła za mąż za dyrektora dobrze prosperującego biura projektowego Sebastiana Lateckiego. I najważniejsze: jeszcze przed podjęciem decyzji o ślubie Stella powróciła do swego ukraińskiego imienia i nazwiska: Olga Błoczek. Miało to czysto ambicjonalne dla przyjaciółki znaczenie, bo i tak po ceremonii ślubnej zdecydowała się przyjąć nazwisko męża: Latecka. Olga Latecka.

Olga zwierzyła się także Mariannie, że na podróż poślubną wybierają się do USA. I że razem z nimi wyjedzie pani Maria — jej ukochana przybrana „matka”, która jak prawdziwa mama przez ostatnie miesiące wspierała ją i chroniła przed toksyczną przyszywaną siostrą z rodziny zastępczej, w której się wychowała, a w której pani Maria sprawowała funkcję domowej gospodyni i kucharki. W USA mają się zatrzymać w domu polonijnej rodziny, u której zresztą pani Maria, zanim powróciła do Polski, przez długie lata pracowała jako gosposia. To dzięki rekomendacjom pani Marii firma Lateckiego zaprojektowała dla tej rodziny farmę fotowoltaiczną i kilka turbin wiatrowych.

Obie przyjaciółki przegadały na czacie ze sobą cały wieczór. Marianna wiele opowiadała Stelli o swych problemach zdrowotnych, o nudnej, choć nieuciążliwej pracy sprzedawczyni i o marzeniu zakochania się szczęśliwie tak jak Stella, w jakimś księciu z bajki i zostania kiedyś wielką pisarką. Olga obiecała rozejrzeć się w sprawie ewentualnej pracy dla Marianny, a na zakończenie rozmowy obie przyjaciółki wyraziły życzenie pozostawania ze sobą w stałej łączności. Jednak, jak z czasem się okazało, żadna z nich w postanowieniu nie wytrwała. Znowu kontakt między nimi na długie miesiące się urwał.

Tymczasem kolejne dni pod wspólnym dachem ze swoją matką w dalszym ciągu upływały Mariannie bez istotnych konfliktów. Oczywiście, nie uchodziły jej uwagi ciężkie wzdychania mamy. Ta — z bólem obserwując samotność córki — przez pierwsze miesiące wspólnego z nią zamieszkiwania ani nie mogła jej w niczym pomóc, ani tym bardziej szybko odmienić jej smutnego panieńskiego żywota. Matka słusznie chyba uważała, że to z powodu introwertyzmu córki, bo przecież pod względem urody niczego jej nie brakowało. Wprawdzie sama Marianna nie uznawała siebie za jakąś szczególną piękność, chociaż nieskromnie uważała, że ma całkiem zgrabną figurę i przyjemną aparycję, która była powodem zazdrości niejednej koleżanki. Poza tym brązowe włosy wiecznie zebrane z tyłu głowy w kok i krótko przycięta grzywka nad czołem nie ukrywały inteligentnych szarych oczu, dającym wszystkim do zrozumienia, że ich właścicielka jest osobą mądrą, odpowiedzialną i poważną. I tylko jeden feler coraz częściej spędzał sen z oczu matce i córce: czerwona swędząca wysypka, która pod wpływem temperatury i suchego powietrza w okresie lata regularnie pojawiała się na twarzy Marianny. Gdy plamki „zakwitały” — idąc ulicą, chowała je pod dużym dzianinowym szalem. Miała świadomość, że dla mijających ją w słoneczne południe przechodniów widok owiniętej szalikiem kobiety musiał być osobliwy. — Trudno, to wasza sprawa, że tak uważacie, ja nie muszę się wam z niczego tłumaczyć! — odpowiadała im w myślach w reakcji na zdziwione spojrzenia.

Oczywiście, że próbowała leczyć się z tej alergii, ale żadne doraźne kuracje nie przynosiły trwałych efektów. Zanieczyszczone spalinami ulicznymi powietrze szczególnie nie sprzyjało samoistnemu zanikowi choroby. Dermatolog i alergolog zgodnie sugerowali, że najlepiej byłoby dla niej, gdyby udała się na długi pobyt gdzieś do mniej zanieczyszczonych regionów, najlepiej nad morze, z dala od wielkomiejskich metropolii, gdzie jest dużo zieleni i wieją umiarkowane wilgotne wiatry. Jednak finanse rodzinne absolutnie jej na to nie pozwalały.

Minął rok. Minęły i kolejne miesiące. W międzyczasie zmieniła pracę i za wstawiennictwem matki zaczęła współpracować z Łuszyńskim. Liczyła, że może zmiana środowiska pracy z galerii handlowej na jej mały pokoik na poddaszu (skąd świadczyła na rzecz Akademii Pisarza pracę zdalną) może korzystnie wpłynąć na alergiczne dolegliwości. Niestety — nadzieje okazały się płonne. Każdego dnia, gdy nad dachem bloku pojawiało się parzące słońce i gdy pokoik na poddaszu aż kipiał od gorąca, z niepokojem zerkała w lustro. I prawie za każdym razem po takiej sesji w oczach Marianny pojawiały się łzy.

Ale oto pewnego dnia stało się! Pewnego dnia nadeszła długo podświadomie przez Mariannę wyczekiwana wiadomość o wielkiej i fascynującej zmianie w jej życiu, która oto właśnie nadchodzi. Iwan Łuszyński — jej pracodawca, a od jakiegoś czasu nawet przyjaciel, odezwał się do niej z tajemniczą miną: — Marianno… Będziemy musieli rozstać się na dłużej… — Jak to, co się stało? — drżącym ze strachu głosem ledwie wyszeptała. Po takich słowach spodziewała się wszystkiego. Wszystkiego najgorszego. Łącznie z bankructwem firmy Iwana. Tymczasem informacja, którą jej przekazał, mało powiedzieć, że była nadspodziewanie miła. Była po prostu RE-WE-LA-CYJ-NA! Łuszyński, korzystając ze swych kontaktów biznesowych, dowiedział się, że pewna zamożna amerykanka polskiego pochodzenia poszukuje do pracy w swym domu za oceanem młodej dziewczyny z bardzo dobrą znajomością kilku nowożytnych języków, w tym, obowiązkowo: angielskiego i rzecz jasna polskiego. Mile wskazana także będzie podstawowa wiedza biznesowa pracownicy. Pani Alicja Fimié, bo tak brzmiało jej nazwisko, zwróciła się do jego znajomego z prośbą (a znajmy z kolei do niego) — czy nie poleciłby jej kogoś stosownego? Praca, którą ma do zaoferowania, polegałaby na skatalogowaniu i krótkim zrecenzowaniu, innymi słowy: zinwentaryzowaniu, wszystkich woluminów w jej obszernej prywatnej bibliotece, którą wcześniej ze swym mężem odziedziczyła po poprzednich właścicielach i na dokonaniu kompleksowej wyceny zbiorów biblioteki, ponieważ zleceniodawczyni liczy się z możliwością sprzedaży swego księgozbioru. Pani Alicji zależało więc na znalezieniu pracownicy, która nie miałaby zobowiązań rodzinnych i w ogóle najlepiej, żeby była panną.

Marianna, zanim podjęła ostateczną decyzję o wyjeździe, z ciekawością wysłuchała wielu niezwykłych informacji o rodzinie pani Alicji, które skrzętnie zreferowała jej Łuszyński. A okazało się, że wiedział się o tej rodzinie naprawdę niemało. Oto okazało się, że pani Alicja i jej świętej pamięci mąż Witold to rdzenni Polacy, urodzeni i wychowani w Polsce. Tu zdobyli w latach siedemdziesiątych solidne i praktyczne wykształcenie. On — uzyskał dyplom inżyniera, ona — została dyplomowaną lekarką. Z początkiem lat osiemdziesiątych, na fali niezadowoleń, ruchów społecznych i wszechogarniających kraj strajków, podjęli decyzję o emigracji. Oczywiście w owoczesnym PRL natychmiast po ich wyjeździe uznani zostali za dysydentów bez prawa powrotu do ojczyzny. Dlatego po różnych perypetiach emigracyjnych, podróżując przez różne kraje i kontynenty, osiedlili się w końcu na stałe w USA, gdzie z czasem uzyskali też amerykańskie obywatelstwo.

Jeszcze za życia męża pani Alicji, państwo Fimié przejęli opiekę prawną nad swymi dwoma nieszczęśliwie osieroconymi wnukami. Młodszy z nich z wykształcenia jest archeologiem, większość czasu spędza na stanowiskach archeologicznym w Meksyku, gdzie bada tajemnice kultury prekolumbijskiej. Z kolei starszy wnuk — to rasowy przedsiębiorca. Z powodzeniem zarządza stowarzyszeniem winiarzy stanu Maryland. Obaj rzadko bywają w posiadłości rodzinnej. Świętej pamięci mąż pani Alicji — pan Witold Fimié — przez całe zawodowe życie pracował zgodnie ze swym wykształceniem: jako inżynier. Po ustrojowych zmianach w Polsce wielokrotnie odwiedzał ojczyznę, w tym: także w interesach. Po śmierci męża jego biznesowe kontakty przejęła pani Alicja. I to dzięki nim miała namiary na znajomego Łuszyńskiego, skądinąd rzutkiego przedsiębiorcę, który zaprojektował dla niej szereg przydomowych instalacji proekologicznych.

Czyż ona — Marianna, kiedykolwiek mogłaby sobie wyobrazić otrzymanie od ślepego losu aż tak kapitalnej oferty?… Pracy w takiej nobliwej zamożnej polskiej rodzinie za oceanem? Po wysłuchaniu opowieści o państwu Fimié z wrażenia nic nie odpowiedziała Łuszyńskiemu. Zamiast tego po prostu rzuciła mu się na szyję. Następnego dnia, po całonocnej konsultacji z matką, odpowiedziała mu krótko: tak, zgadzam się. Pojadę!


I otrzymała oficjalne zaproszenie do pracy, i przyleciała, i… Siedzi teraz samotnie na lotnisku i nikt na nią tu nie czeka… Nie tak sobie to wyobrażała.

Do ostatniego w tym dniu lotu z Nowego Yorku pozostała jeszcze niecała godzina. Wciąż niepozbawiona resztek nadziei siedzi w fotelu i z nudów obserwuje otaczających ją ludzi. Zmieniający się strumień przybywających i odlatujących podróżnych początkowo ją fascynował, ale wkrótce obserwacja ta stała się monotonna. Obrazki przewijających się przed jej oczyma podróżnych, jak migawki z jakiegoś starego filmu, zaczęły się przed jej oczyma rozpływać. Jej powieki samoistnie się zamykały. W końcu zamknęły się całkowicie.

I zasnęła.

— 3 —

Zahaczenie przez kogoś o jej plecy i gwałtowne uderzenie w fotel, na którym siedziała, natychmiast ją wybudziło. Ocknęła się i próbowała zrozumieć, gdzie jest i co się dzieje? Potem, nawet nie przecierając oczu, zaczęła nerwowo inwentaryzować spojrzeniem leżące na podłodze bagaże. — Uff! Jest wszystko. Jest walizka, jest torba i plecak. — Bojąc się szczególnie o ten ostatni, w którym prócz butelki z wodą i ciastek miała kilka osobistych szpargałów, energicznie pochyliła się, aby podciągnąć go pod sam fotel. I natychmiast uderzyła czołem… w coś? Nie w coś! W kogoś. W czyjeś inne czoło!

— O, matko! — Krzyknęła po polsku z bólu i potarła czoło dłonią.

— Oh, my God! — Usłyszała męski głos i od razu uzmysłowiła sobie, że jest na terenie Stanów Zjednoczonych, gdzie większość ludzi używa języka angielskiego.

Jednak pierwsze spojrzenie na domniemanego mężczyznę sprawiło, że znowu zapomniała, gdzie jest i co właściwie tu robi? I wciąż nie mogła zrozumieć, kogo przed sobą widzi? A może, precyzyjniej ujmując: nie kogo, a co?! W każdym razie jedynym, co nie ulegało wątpliwości, było to, że pochylała się nad nią duża ruda brodata głowa z kręconymi potarganymi włosami… Na szczęście po niedługiej chwili zaczęła rozpoznawać kolejne szczegóły: na przykład duże okrągłe okulary w plastykowej oprawce, które teraz, po zderzeniu z jej głową, krzywo wisiały na pięknym prostym nosie. Spod ich grubych szkieł z ciekawością przypatrywały się jej twarzy niebieskie okrągłe oczy. A oprócz tego: zakrzywiony, ale sympatyczny uśmieszek na ustach i, co najważniejsze, dużo piegów pokrywających oba policzki — na szczęście już pozbawionych puszystej rudej brody — coraz bardziej upodabniały stwora do może niezbyt urodziwego, ale jednak pospolitego mężczyzny! Ponieważ jego usta i nos nie okrywała ani przyłbica, ani antycovidowa maseczka, łatwiej się zorientowała, że ma rzeczywiście do czynienia z czymś jak najbardziej człowiekopodobnym.

— O niech cię!… Ty diable z trumny! Ty rudowłosy bezczelny i przerażający potworze! Jak mogłeś mnie tak wystraszyć? — Znów powiedziała po polsku i natychmiast ze wstrętem odsunęła się od niego, ponownie rozcierając dłonią bolące czoło.

— Przepraszam, nie całkiem rozumiem, co pani do mnie mówi. — „Potwór”, który faktycznie okazał się pospolitym mężczyzną, rozpoczął swoją kwestię po angielsku i mrugnąwszy do Marianny okiem, dodał łamaną polszczyzną. — Zauważyć, że ty przysięgasz po polski. A mówisz po angielski? Ja słabo po polski, a musimy teraz najaśnić.

Kiwnęła głową i zabrała rękę z czoła.

— Tak. Mówię po angielsku. Tylko nie rozumiem, co mielibyśmy tu sobie najaśnić. Poza wszystkim okropnie mnie, koleś, przestraszyłeś… — odpowiedziała nienaganną angielszczyzną, z wyłączeniem słowa „najaśnić”, które celowo wyartykułowała z naciskiem i po polsku.

— Przestraszyłem? A czym? — mężczyzna także przeszedł na angielski.

Zrozumiała, że nie będzie jej łatwo „gościowi” tego uzmysłowić. Jak można bowiem komuś wytłumaczyć jego okropny wygląd, jeśli ten ktoś prawdopodobnie lubi tak wyglądać, jak wygląda?! A po jego wyrazie twarzy można było nietrudno się domyślić, że jest wręcz zachwycony nie tylko swą prezencją, ale także faktem, że taką właśnie prezencją skutecznie ją przestraszył!

— Walnąłeś mnie czołem, i teraz bardzo mnie boli! Tym mnie przestraszyłeś… — Postanowiła zbyć jego pytanie niewiele wyjaśniającymi ogólnikami.

— Pozwolę sobie zauważyć, że i ty przysporzyłaś mi bólu. — Szybko odpowiedział podobnym zresztą tonem, jakim przed chwilą do niego sama mówiła. — Najpierw szurnęłaś mnie tym swoim ogonem włosów z tyłu głowy, a potem poprawiłaś swój zamach na mnie, waląc mnie także w czoło. I z jakiego powodu? — Rozłożył dłonie na boki, starając się wyglądać na obrażonego i zaskoczonego. — Z takiego, że chciałem grzecznie przysiąść się na tym krzesełku obok twego fotela, więc najpierw musiałem zebrać porozrzucane wokół niego twe rzeczy?

Odwróciła głowę od faceta, który niemal zwisał nad nią z racji swego wysokiego wzrostu i nadal wprawiał ją w zakłopotanie tym razem nie tylko wyglądem, ale także zuchwałością stwierdzeń. Starała się chwilowo go nie słuchać. Próbowała szybko ustalić, czy na pewno wszystkie swe rzeczy ma wystarczająco zabezpieczone, to znaczy: czy jest walizka, duża torba i plecak? Jest. Wszystko jest na swoim miejscu! Uspokoiwszy się, nagle uzmysłowiła sobie, że facet wciąż coś do niej mówi. Skoncentrowała się i uchwyciła jego ostatnie zdanie: …powinniśmy wypić filiżankę kawy i wspólnie się wyluzować.

— Sorry! Ale ja wcale nie czuję się spięta! — szybko odpowiedziała. — I nie potrzebuję kawy. — Na te słowa przycisnęła plecak ze zdeponowaną w środku butelką mineralnej wody i delikatnie go pogłaskała. Następnie szybko rzekła: — a poza tym w miejscu publicznym, jakim jest lotnisko, nie nosisz maseczki. I dla siebie, i dla innych stwarzasz zagrożenie epidemiologiczne. Boję się takich nieodpowiedzialnych ludzi jak ty.

Facet najpierw bacznie patrzył na jej działania, potem skierował wzrok na jej twarz przesłoniętą maseczką, a na końcu chrząknął, wyjął z kieszenie zmiętoloną maseczkę i niechętnie założywszy ją na twarz, odpowiedział:

— Te maseczki to bzdura. Ale, dobra! Zakładam.

— Bzdura? Dlaczego tak uważasz? Jesteś lekarzem?

Machnął tylko ręką i najwidoczniej nieprzekonany, że merytoryczna dyskusja z jakąś dziewczyną o obowiązku stosowania się do wymogów sanitarnych miałaby najmniejszy sens, wrócił do swej propozycji.

— To jak będzie z tą naszą kawą?

— Przecież już ci odpowiedziałam.

— Nawet jeśli zaproszę cię i ci ją zafunduję?

Nie! By odmówić przyjęcia takiej oferty, nie czuła się na siłach. Pamiętając stan swych skromnych finansów, zmusiła się więc do uśmiechu i na zgodę skinęła głową.

— Ale ja mam ze sobą wiele rzeczy. — Ledwo powiedziała, i już widzi, jak gościu zarzuca sobie na ramiona jej wielki plecak, jak chwyta za rączkę walizkę i zbiera się w kierunku przejścia.

— Idź za mną! — Głośno odezwał się do oszołomionej chwilowo Marianny. — W pobliżu jest fajna kafeja, w tej samej strefie lotniska.

Posłusznie ruszyła za nim, komentując za to w myślach: Kurczę! Chwycił rzeczy, wciągnął plecak, i nawet nie raczył był się przedstawić. Teraz ucieknie z moimi bagażami i szukaj tatka latka! O matko! Gdzie on jest?!

Na szczęście „ryża” głowa faceta i jej duży czerwony plecak na jego ramionach wyraziście górowały nad przemieszczającym się ludzkim strumieniem i były dla niej punktem namiaru tak skutecznym, jak morska latarnia.

— Mam na imię Adam, dla przyjaciół: Dami. A ty? — Przemówił, nie czekając nawet, by spokojnie usiąść obok niej, przy pierwszym stoliku lotniskowej kawiarni, gdzie w końcu się zatrzymali.

Ułożył obok Marianny piramidkę: na dole walizka, na niej plecak, a na samej górze torba.

— Marianna. Jestem Polką…

— Marianna? — Przerwał jej. — Nie! Twoje imię dużo lepiej tu zabrzmi jako: Maryann. Bądź Maryann, proszę!

Lekko wzruszyła ramionami i skinęła głową.

— Maryann? Wszystko mi jedno. Niech ci tam będzie.

— A więc… jesteś z Polski? W podróży? A może przyleciałaś do USA z odwiedzinami do kogoś lub może…

— ...lub może! — Ucięła mu gwałtownie. — I nie bardzo rozumiem, czemu miałbyś się interesować, po co tutaj przyleciałam? Ja zostanę na tym lotnisku — spojrzała na zegarek — jeszcze góra pół godziny, no może godzinę, i już się potem nie spotkamy. Ograniczmy więc nasze wzajemne przedstawianie się tylko do imion.

— Jak sobie życzysz, Maryann… A czy wiesz, jak wielu rzeczy można dokonać w ciągu godziny? Na przykład…

— …Wypić filiżankę kawy, zrelaksować się i spokojnie zaczekać na samolot… Wyluzuj, Dami. Ugość mnie tą obiecaną kawą, a ja, gdy już doczekam się przylotu tego ostatniego rejsowego z Nowego Yorku, w końcu zrozumiem, że nikogo więcej już dziś tu nie spotkam. — To ostatnie zdanie wypowiedziała z mimowolnym smutkiem. — A wtedy podejmę ostateczną decyzję, co robić dalej: czy ruszyć z eskapadą do Thurmont w stanie Maryland, czy może wracać do Polski, do moich poczciwych Starych Babic.

Mężczyzna zamówił wcześniej kawę i rogaliki, a teraz po cichu i przez długą chwilę uważnie wpatrywał się w jej nieprzesłonięte maseczką oblicze. Wpatrując się, uśmiechał się z lekka, jakby twarz Marianny skądś już mu była znana. Oczywiście, nie było to dla dziewczyny przyjemnym doznaniem. Jednak przemogła się i postanowiła zdać taki „test” na piątkę, oczywiście tylko i wyłącznie z powodu zafundowanego jej przez niego podwieczorku.

— Więc jesteś Polką i przyleciałaś z Polski. Nazywasz się Marianna Kozucha. Udajesz się do Taneytown w stanie Maryland. Nikt ciebie po przylocie nie odebrał i nie wiesz, co robić… Czy wszystko skojarzyłem poprawnie? — zapytał, biorąc do ust filiżankę kawy, którą przed chwilą zaserwowała im kelnerka.

Przez chwilę się wyłączyła. Wspaniały zapach czarnej kawy i widok nieskazitelnie wypieczonych rogalików oszołomił ją i sprawił, że ciesząc się jedzeniem, nie była w stanie myśleć o niczym. Jednak, gdy tylko do jej żołądka przedostał się pierwszy łyk kawy i wśliznęły się kęsy boskich rogalików, jej głowa natychmiast „przełączyła się” w tryb myślenia. Spojrzała z przerażeniem na rudowłosego towarzysza i ze strachem spytała:

— Skąd znasz moje nazwisko?! Nie zdradziłam go!

— Zdradziłaś wystarczająco dużo, żebym reszty domyślił się samemu, gdyż to właśnie ja przyjechałem po ciebie na to lotnisko. Zanim po ciebie wyruszyłem, dokładnie przyjrzałem się twemu profilowi na Facebooku. Tylko częściowo jesteś podobna do zdjęcia, które na nim zamieściłaś. Nie wiem, jak to się stało, że przyleciałaś tu wcześniej. Szkoda, że po prostu nie zadzwoniłaś do nas zaraz po przylocie. Ale to nic. Jeśli się pospieszymy, wciąż jeszcze możemy zdążyć na wieczorny ekspres do Baltimor, skąd mamy autobus pod dom — powiedział, wpatrując się uważnie w wiszący na kawiarnianej ścianie zegar — i nie będziemy musieli jechać po nocy, albo brać hotelu. Z Baltimor tylko półtorej godziny stanowymi „siedemdziesiątką” i „piętnastką” i jesteśmy w domu… A zatem, naprzód! — zawołał, podskakując z krzesła, gdy tymczasem Marianna już od jakiegoś czasu pospiesznie dopijała kawę. Szybko zarzucił czerwony plecak na ramiona, złapał walizkę w rękę i, będąc już w pełni gotowości do forsownego marszu, ponownie krzyknął do Marianny — Będziemy w domu jeszcze przed nocą! I bardzo dobrze. Cholernie nie lubię sypiać w hotelach. W domu jest najlepiej! Chodźmy!

Nie miała szans skomentować choćby słowem. Udało jej się tylko złapać torebkę i pobiegła za swym wybawcą, starając się nie stracić go z oczu.

— 4 —

Naprawdę: istny diabeł, ściślej ujmując: diabeł z trumny! — Tak właśnie w myślach określała faceta. — Nie zdążysz nawet się odezwać lub cokolwiek uczynić, a gościu natychmiast wyskakuje jak diabeł z trumny i straszy wybałuszonymi oczami, rozwichrzonymi włosami, słowami, nie mówiąc już o szybkości swych ruchów! — Marianna ledwo nadążała za Adamem, pastwiąc się nad nim podczas biegu. — I goni na tych długich nogach jakby niczym nieobjuczony. I czemu nie domyślił się, by wziąć mnie na ręce, skoro mu tak lekko?

Nawet siedząc już w autokarze nie mogła uspokoić gonitwy myśli. — Wepchnął mnie do środka, jak plecak do luku bagażowego! Prawie przytrzasnął mi nogę drzwiami! A teraz jedziemy przez Baltimor z taką prędkością, że nie można nawet przez okno zobaczyć kawałka miasta! A tak by się chciało!! Cóż, czekaj! Jeśli tylko pozostanę przy życiu po tej zafundowanej mi jeździe, wyskubię ci wszystkie te twoje rude kudły, że aż popamiętasz!… Nic nie wyjaśnił! Złapał, wiezie! A dokąd?…

I nawet wcześniej, na dworcu kolejowym, nie miała szans zadać mu choćby jednego pytania. Zmusił ją do czekania przy bagażach, a sam „rzucił się” po bilety, o których potrzebie zakupu dowiedziała się cała poczekalnia. „Ruda wieża” wystraszyła i rozepchała prawie połowę sali, kierując się do Marianny z biletami i ogłaszając o nich pełnym głosem. Potem znów biegli do pociągu stojącego już na peronie, by rzekomo w ostatniej chwili przed odjazdem wcisnąć się do wagonu.

Nie ogarniała już, w której części ciała biło serce. Puls dochodził zewsząd: z głowy, z nóg, z brzucha. Powodował, że ręce drżały, a język kołowaciał. Więc nie od razu udzieliła prostej odpowiedzi, gdy zapytał ją, jak się czuje? — ponieważ wydało mu się, że jest blada…

Z prawdziwym przerażeniem przez prawie minutę patrzyła mu w oczy, próbując zrozumieć, co ona tu robi z tym „rudym potworem”, w tym pociągu dużych prędkości? A ten, jeszcze zadaje tu takie pytanie po tym, co jej zrobił?!

— Może jednak w końcu wyjaśnisz mi, dokąd jedziemy? — Ledwo się odezwała po złapaniu oddechu. — Przemierzyliśmy Baltimor z prędkością światła, a obiecano mi przyjemną podróż.

Facet podrapał się lekko po potarganej brodzie, wykrzywił usta w niby-uśmiechu i odpowiedział:

— Nie wiedziałem! Kazano mi ciebie odebrać, przywieźć do domu, zaprowadzić do przygotowanego dla ciebie pokoju, i to wszystko! Dalej masz już sama…

— Więc z identyczną prędkością będziemy poruszać się przez Frederick, Emmitsburg i wzdłuż ich przyległości?

Chłopak zaśmiał się tak naturalnie i szczerze, że i ona mimowolnie się uśmiechnęła.

— Dobra! Przekonałaś mnie. — Śmiejąc się, mówił. — Obiecuję, że pokażę ci Frederick, nawet jeśli będzie już ciemno. To może zresztą być całkiem interesujące! Sam w podobnych okolicznościach poznawałem te zakamarki w dzieciństwie, gdy późnym wieczorem z chłopakami szwendaliśmy się po zaułkach.

— W dzieciństwie… A propos: ile ty masz lat?

— Trzydzieści trzy. Mam nadzieję, że na tyle wyglądam.

Pokręciła przecząco głową:

— Nie. Nie na tyle… Jesteś okropny i wyglądasz na piętnastolatka, albo na piętnastoletniego diabła wyskakującego z trumny, po którym można się spodziewać samych tylko łżych guseł.

Znów się zaśmiał i natychmiast pogładził dłońmi po swych, jak zapewne mniemał, artystycznie rozczochranych włosach, co bynajmniej ani trochę ich nie ugładziło. Włosy na głowie faceta znów „się uniosły”, przez co wyglądały teraz jak mlecz.

Marianna westchnęła, zacisnęła usta i pokręciła głową. Widząc jej reakcję, ściągnął szalik i zawiązał go sobie na głowie w formie rockowej bandany.

— Tak lepiej? — zapytał, tym razem wygładzając brodę.

— Czy i na brodę teraz założysz szalik?… Czekaj! A dlaczego nie nosisz maseczki?

— Maseczki? A po co? — zdziwił się — tutaj nie zawracamy sobie głowy takimi dyrdymałami…

I dopiero teraz na spokojnie przyjrzała się jego ubraniu, które, odniosła wrażenie, było całkowicie różne od tego, jakie (zdążyła już zaobserwować) noszą tutejsi mieszkańcy. Jej towarzysz wyglądał niczym prawdziwy kowboj. I jak to u prawdziwego kowboja — koszula w kratę i skórzana kamizelka nie świeciły czystością. Poprzecierane dżinsy i duży skórzany pas z wieloma metalowymi cekinami i, co najważniejsze, z pustymi kaburami na pistolety wiszącymi u bioder — dopełniały resztę jego groteskowego stroju.

— Czy naprawdę jesteś z Marylandu? — Zapytała mimowolnie, kończąc wzrokową inspekcję. — W ubraniu, które masz na sobie, brakuje tylko kowbojskiego kapelusza z dużym rondem, a także w tych pustych kaburach dwóch koltów. Bez nich wyglądasz jakoś dziwnie…

— Owszem. Jestem z Marylandu. Zaś, co do ubrania? — Machnął ręką i uśmiechnął się. — To prezent od mojego teksańskiego kumpla, z którym pracuję w Meksyku. Dzień przed mym odlotem do USA wpadłem do rzeki z aligatorami. Cóż… zniszczyły te głupie bestie całe moje ubranie, a nawet mój plecak. Nawiasem mówiąc, w plecaku był bardzo cenny artefakt z piramidy w Teotihuacán, który wspólnie badaliśmy. Artefakt z plecakiem poległ w imię nauki, a ja…

— A ciebie aligator wypluł jako niestrawny dla niego obiekt. — Kiwając głową, kontynuowała za niego wywód. — Ślicznie ściemniasz. Mogę sobie nawet wyobrazić koniec tej cudnej historii. Oto twój teksański przyjaciel odstrzelił wszystkie aligatory z colta kaliber 45 i w końcu wyrwał cię z ich zębów. Potem kazał ci się ubrać w to ubranie i czym prędzej wysłał z Meksyku do Waszyngtonu, abyś zdążył na lotnisko, z którego nakazano ci odebrać dziewczynę z Polski.

— No, zupełnie jakbyś przy tym była! — Z rozbrajającym uśmiechem spojrzał na Mariannę. — Bo, o dziwo, wszystko to prawda. Rzeczywiście zostałem wyekspediowany z Meksyku, jak jakiś… nie powiem kto. I ledwie co udało mi się dojechać do domu, a tu — sam król Ludwik Najpierwszy kazał mi się udać do Waszyngtonu, na spotkanie z tobą. Nie dał mi nawet czasu, aby się przebrać! Chwytasz teraz?

— Jeszcze by nie! Pałeczkę od teksańskiego przyjaciela przejął teraz król Ludwik. Jak mniemam — ten z dynastii Burbonów… Tylko skąd on tutaj, w Ameryce, i w dwudziestym pierwszym wieku? I jak do niego pasuje pani Alicja, czyli Alicja z krainy czarów? To zupełnie obca bajka… A wracając do królów Francji… Nawiasem mówiąc, w całej dynastii królów francuskich nie było króla Ludwika pierwszego, czy Ludwika jako takiego. To znaczy, niby był, ale to był jednak Ludwik-Filip. Najpierw nazywano go „Królem-obywatelem”, następnie „Królem Bourgeois”, a pod koniec życia — „Królem-Gruszką” z powodu otyłości.

Gdy zakończyła krótką wyliczankę, z oczu mężczyzny wyczytała szacunek i zawstydzenie.

— Po prostu zawodowo pracuję przy różnych tekstach. I jeśli wyczytam z nich coś ciekawego, samo zapada mi w pamięć. — Uznała za stosowne wyjaśnić mu znajomość rzeczy i przy okazji się oczywiście pochwalić.

— Rozumie się. I wszystko, co powiedziałaś, jest bardzo interesujące. Jednak, jeśli idzie o naszego króla Ludwika — on nie jest pierwszym, a jedynym! Drugi mu podobny jeszcze w Marylandzie się nie narodził. Zrozumiesz i przyznasz mi rację, jak tylko go poznasz. Elegancik i pedant w każdym calu. Ma trzydzieści pięć lat i jest niemożebnym ciachem. Zakochasz się w nim — a on i tak tego nie zauważy. Wszystkie okoliczne kobitki podkochują się w nim.

I nic dziwnego. — Zawtórowała mu w myślach. — Skoro jest „niemożebnym ciachem”. Tyle że zwrócić uwagę na mnie, gdy mi na kimś nie zależy, raczej się nie da. I nie zamierzam się w nim zakochiwać. Kolejny „wielki mały diabeł z trumny”, pewno taki sam, jak i ty, tylko z innymi klepakami i problemami w głowie. Nie, kolego, ja tu przyjechałam do pracy, a nie zakochiwać się w diabłach lub królach.

— A co do Alicji z krainy czarów… — kontynuował — moja babcia faktycznie chyba pasuje do takiej roli. Jeśli się nie mylę, ta — opisana przez Dogdsona — była bardzo sympatyczną postacią, samą chodzącą życzliwością, czyli: jak moja babcia. Jeśli więc nie planujesz zostać moim wrogiem, to radzę, nie nadużywaj jej dobroci.

— No, a ty — jaki masz przypisany pseudonim w rodzinnym królestwie? — spytała sarkastycznie i skrzyżowała ręce na piersi. — Na podstawie twego wyglądu i zachowania, które już mi się dało we znaki, mogłabym zaryzykować stwierdzenie, że… — na chwilę urwała głos — nawiasem mówiąc, czy przeszliśmy już na „ty”?

— Chyba tak, bo dlaczego mielibyśmy tego nie uczynić? U nas w Ameryce prawie wszyscy jesteśmy na „ty”. Łatwiej się komunikować, a przecież nie jesteś starszą panią, a młodą piękną dziewczyną, która przypomina mi wizerunek azteckiej bogini wiosny Chalchiuhtlicue. Przedstawiana była jako kobieta w zielonej spódnicy ozdobionej orlimi piórami.

Marianna mimowolnie przesunęła ręką po swej seledynowej spódniczce. Jej nastrój, już i tak nie dość miły, całkiem w tym momencie zadołował. Skóra na jej policzkach znów zaczęła swędzieć, pilnie oczekując na posmarowanie kremem przeciwalergicznym. A ten wielki „mały diabeł” akurat musiał się teraz przyczepić do niej z tymi swoimi pytaniami.

— Nie potrzebuję żadnych piór! — ostro odpowiedziała.

— Więc i nie wtykaj ich innym. — odpowiedział równie ostro, nie zwracając uwagi na niezadowolenie dziewczyny. — W ogóle mnie nie znasz, ale już oceniłaś.

Westchnęła ciężko, oparła się o oparcie fotela i zamknęła oczy.

— Co zwiedzimy we Frederick? Obiecałeś pokazać mi miasto. Pytam cię, ponieważ raczej nie odwiedzę tej miejscowości ponownie. Zamierzam całkowicie zaangażować się w pracę, aby ją jak najszybciej ukończyć i jak najszybciej wrócić do Polski.

— Słowo — rozkaz! — Uśmiechając się, odpowiedział. — Dobrze, Maryann, zrobimy sobie w nim przystanek i pokażę ci miasto, i opowiem o nim. Czuję, że będziemy musieli się w nim zatrzymać na dłużej i tym samym spędzić noc w hotelu. A jeśli już zdecydowałem się uczynić takie ustępstwo, to w zamian liczę na to, że przynajmniej zdradzisz powód, dla którego zaprosiła cię moja babcia? Jaką zleciła ci do wykonania pracę?

Marianna otworzyła oczy. On — Adam — patrzył na nią przenikliwym wzrokiem i już nie wyglądał na typowego męskiego luzaka, który pytaniami i odpowiedziami mógłby z premedytacją wprawiać w zakłopotanie niejedną dziewczynę.

— Twoja babcia zaprosiła mnie do wykonania pracy w waszej rodzinnej bibliotece. Mam za zadanie zinwentaryzować i opisać wszystkie książki z jej biblioteki i, jeśli to możliwe, oszacować ich wartość — po czym zawahała się i dodała — rynkową wartość… To prawda, że nie jestem w tej materii jakimś specjalnym ekspertem, więc nie mogę ręczyć, że będę nieomylna.

— A po co jej ta wiedza? — Ostry ton Adama nie pozwolił Mariannie zignorować pytania.

— Powiedziano mi, że chce sprzedać tę bibliotekę.

— Co!? — Tak głośno wykrzyknął, a nawet tak sugestywnie podskoczył na swym fotelu (choć nieznacznie), że kilka innych osób w autokarze, Marianna miała takie wrażenie, podskoczyło także, naśladując go. — Sprzedać bibliotekę? Po co? Komu? Nie wierzę!!

Podczas gdy przepraszał i uspokajał sąsiadów w autokarze, Marianna przyrzekła sobie w myślach, że więcej nic mu już nie powie. A bo to wiadomo, jak jeszcze może zareagować ten wielki mały diablak z trumny? Oczywiście, że nie wiadomo. Trzymać nerwów na wodzy, jak widać, kompletnie nie potrafi.

— Nie pozwolę! Słyszysz?! Nie pozwolę jej sprzedać! I ty musisz mi w tym pomóc!

— Co?!… Ała! — Już zamierzała krzyczeć z bólu, bo Adam mocno ścisnął jej rękę. — Nie jestem od spełniania twych oczekiwań. To nie ty dałeś mi tę pracę i nie ty będziesz mnie z niej rozliczał…

— Nawet jeśli bym ci za to zapłacił?!… Dużo zapłacił?! — Wciąż nie puszczał ręki Marianny i nadal ją ściskając, jednocześnie badał twarz dziewczyny pytającym wzrokiem.

W końcu uwolniła dłoń z jego silnych palców i, patrząc uważnie mu w oczy, powoli oznajmiła:

— Tak, nawet gdybyś miał mnie ozłocić. Nie interesują mnie wasze rodzinne rozgrywki. Ja przyjechałam tu wykonać swą pracę i gdy skończę, wracam do Polski. Czy tę bibliotekę ktoś sprzeda, czy nie — to nie moja sprawa. Rozumiemy się?

Oczy Adama złagodniały. Nawet się uśmiechnął.

— Wybacz mi, Maryann. Byłem nietaktowny. Ale ta informacja, którą mi przekazałaś, naprawdę mnie zszokowała. Jak można sprzedać i wyzbyć się najdroższej części naszego domu?

— Zwykle ludzie robią takie rzeczy, gdy potrzebują pieniędzy. — Odpowiedziała, zdając sobie sprawę z horroru, który rozgrywał się w duszy Adama. — Być może twoja babcia wkrótce sama ci wszystko wyjaśni.

— Oczywiście, wyjaśni, ale najpierw musi wrócić z podróży…

— Jak to? — Przyszedł czas, aby i Marianna miała okazję wyrazić zdumienie. — Z jakiej podróży? Ściąga mnie tu do pracy, a w międzyczasie udaje się w podróż?

— Na rejs wycieczkowcem po Karaibach i Wyspach Bahama. Nie wiedziałaś tego? — Nawet nie była w stanie odpowiedzieć. Ponownie skrzyżowała ramiona i popadła w zamyślenie. — Nie martw się! — Postanowił ją pocieszyć. — To w jej stylu. Ona tak lubi. Jeszcze jak żył dziadek bardzo często we dwoje udawali się w podobne wakacyjne rejsy. A teraz babcia podróżuje sama… Ale wiesz co? My też zrobimy sobie wycieczkę. Zobowiązuję się oprowadzić cię po Frederick i pokazać ci wszystkie jego urokliwe zakątki.


I tak się stało. Adam, robiąc za przewodnika, pokazał i opowiedział Mariannie wszystko, co było mu wiadome o mieście Frederick. Powoli spacerowali kolorowymi uliczkami historycznej dzielnicy, uznawanej za jedną z najbardziej malowniczych w całej Ameryce, z licznymi galeryjkami sztuki i warzelniami piwa.

Przechodząc obok jednej z warzelni, zatrzymał się na chwilę, podrapał po swej kudłatej głowie i rzekł:

— A czy wiesz, że właścicielką sieci tutejszych warzelni i piwiarni jest moja znajoma Yolanda Themil, której dziadkowie byli rodowitymi Polakami z Podlasia? Yolanda jest także współwłaścicielką jednego z prestiżowych browarów w Polsce, ale nazwy jego nigdy nie potrafiłem zapamiętać…

— Nie wiedziałam… — odpowiedziała Marianna, niespecjalnie zamierzając drążyć piwowarski temat, nawet jeśli zdawał się atrakcyjny, bo dotyczył jej rodaczki. Prawdopodobnie z tego powodu, iż Marianna nigdy nie była miłośniczką piwa. Zawsze preferowała wino. Być może z powodu swych dalekich przodków, którzy przybyli do Polski z włoskiej Toscanii — regionu znanego z produkcji szlachetnych win.

I ruszyli dalej. Rozkoszowali się widokami lazurowych basenów, spacerowali po miejscowym niewielkim safari z dzikimi zwierzętami. Zaprowadził ją też na teren jednego z lokalnych bazarków rolnych, na którym, przy muzyce regionalnych muzykantów, posmakowali miejscowego jedzenia. Zaś na koniec wycieczki, w samym śródmieściu Frederick’a obejrzeli z zewnątrz zabytkowy pałacyk znany w całej Ameryce z wystawiania licznych spektakli teatralnych, koncertów i pokazów filmowych.

Spacer zakończyli prawie o północy. Marianna była zachwycona i niewymownie wdzięczna Adamowi za tak atrakcyjną i bogatą we wrażenia wycieczkę. Podczas zwiedzania miasteczka jej nastrój diametralnie się poprawił. Już ani trochę nie obawiała się nowej pracy, a sam Adam przestał się jej kojarzyć z wielkim małym „diabłem z trumny”. Okazał się bardzo dobrym przewodnikiem, kompanem i wspaniałym rozmówcą.

W hotelu, oczywiście, odprowadził ją pod same drzwi pokoju i, życząc dobrej nocy, obiecał, że nie obudzi jej rano. — Śpij sobie dobrze i zdrowo. Nawet choćby do południa — powiedział i się oddalił.

— 5 —

Nie! Nie pomylił się ze swym przewidywaniem Adam: rzeczywiście obudziła się dopiero około południa i nim na dobre otworzyła oczy, wyrzuty sumienia natychmiast poderwały ją z łóżka.

Jak tak możesz? — beształy ją buntujące się myśli — Dziś jest pierwszy dzień twej nowej pracy, a już wprowadzasz zwyczaj wysypiania się do południa? Co powie na to pracodawca?

Siadła w łazience na niedużej sofie i od razu wszystko zaczęło ją denerwować. Ze szczoteczką do zębów, która jak cygaro nieruchomo wystawała z ust, spojrzała na swe odbicie w lustrze. Było przygnębiające. Twarz — blada, oszpecona drobnymi czerwonymi wypryskami, duże piwne oczy — otoczone od dołu półkolistym cieniem niewiadomego pochodzenia, włosy — potargane.

Westchnęła, wypluła szczoteczkę do zlewu i weszła pod zimny prysznic. Nie oszczędzając się, odważnie stała pod lodowatą wodą przez prawie minutę. Siła woli nie wystarczyła na dłużej. Na szczęście, gdy już uwolniła się od katusz, poczuła się co najmniej dziesięć lat młodsza. Energicznie więc zaczęła przywracać swą sponiewieraną kobiecą urodę. Po pół godziny wysypka na twarzy została zamaskowana podkładem, włosy ściągnięte z tyłu głowy w ciasny kok, a gibkie ciało odziane w dżinsy i T-shirt w paski.

Jeszcze raz spojrzała na swe odbicie w lustrze i znów na jej twarzy pojawił się grymas. Uznała, że ubrana jest zbyt prowokacyjnie. Dekolt na koszulce był za głęboki i nazbyt podkreślał krągłości biustu. Nie, nie może zaprezentować się na początku pracodawcy tak wulgarnie.

Zdjęła T-shirt i zastąpiła go cienkim sweterkiem z wysokim jasnoszarym kołnierzykiem. Jednak i taki wybieg nadal wydał się jej nie dość satysfakcjonujący. Rozpięła więc czerwony plecak i wydobyła z niego wielkie w ciemnej oprawce okulary, które nabyła w strefie wolnocłowej na lotnisku w Warszawie. Gdy włożyła je na nos, od razu poczuła się pewnie i bezpiecznie. Tak właśnie powinien wyglądać „mól książkowy” — uznała i poparła stwierdzenie wystawionym do góry kciukiem i przytaknięciem głowy. Jednocześnie przypomniało się jej, że tak nazywali ją koledzy na pierwszym roku studiów. Wtedy także przyszła na inauguracyjne zajęcia w bardzo podobnych okularach. I gdy słyszała docinki, denerwowała się. Jednak po niedługim czasie wszyscy się do jej wyglądu przyzwyczaili i nikt już więcej nie komentował ani jej okularów, ani nawet nie zwracał na nią szczególnej uwagi. — I o to chodzi! I tak ma być! Najważniejsze: nie wyróżniać się niczym i nie wzbudzać wyglądem niepotrzebnych emocji — podsumowała w myślach efekt odzieżowej sesji.

Mimo że nie zamawiała śniadania do pokoju, i tak je przyniesiono. A na tacce — niespodzianka. Na tacce z typowym hotelowym zestawem, na który składała się jajecznica, filiżanka kawy, dwie bułeczki, kilka plasterków jakiejś wędliny, dżem i masło — ujrzała niewielką szarą zamkniętą kopertkę. Z zaciekawieniem otworzyła ją, wyjęła mały niebieski kartonik. Na karteczce starannie wykaligrafowanym pismem ktoś zapraszał ją do kawiarni nieopodal hotelu, o pierwsze po południu. Zaproszenie nie było podpisane.

No to skąd mam wiedzieć, z kim się spotkam? — Retorycznie spytała samą siebie, ale zaraz potem uśmiechnęła się z lekka. — Trudno przecież nie domyślić się, z kim? Zastanawiam się tylko, czy ten wielki mały diabeł z trumny rozczesuje w tym momencie na nasze spotkanie swe kudły i brodę? — i ponownie uśmiechnęła się, tym razem szeroko, pogodnie. I dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przy Adamie i z Adamem wszystko przebiegnie łatwo, miło i niebanalnie.

Jej nastrój natychmiast się poprawił. Z ochotą zabrała się za śniadanie.


Uliczna kawiarenka, w której miała zaplanowane spotkanie, uroczo schowana za narożem kamieniczki i otoczona z jednego boku wspinającym się po ceglanym murze zielonym pnączu, bardzo jej się spodobała. Ponieważ do spotkania było jeszcze trochę czasu, postanowiła udać się na krótki spacer. Poprawiła maseczkę antycovidową na twarzy i wolnym krokiem skierowała się w górę malowniczej uliczki przebiegającej obok kawiarni i rzecznego kanału. I dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jednak ubrała się beznadziejnie. Sweterek, choć cienki, to jednak wełniany, a pogoda tutaj, mimo że marcowa, była dla niej jak w gorące polskie letnie miesiące. Ponadto, po porannym nieznacznym zachmurzeniu, z minuty na minutę coraz bardziej dawały o sobie znać słoneczne promienie. Otarła dłonią spocone czoło. Niestety, nie miała już czasu na powrót do hotelu i przebranie się. Zresztą, byłoby to prawie niemożliwe, a na pewno trudne do wykonania, ponieważ spakowała już wszystkie rzeczy, zdała pokój, a walizki zdeponowała w przechowalni. Westchnęła więc tylko z rezygnacją, zawróciła i w znacznie gorszym nastroju, jak ten, ze śniadania, ruszyła na wyznaczone spotkanie.

Już z daleka spodziewała się ujrzeć nadchodzącego Adama, ponieważ jego kolorowej postaci i wyglądu nie dałoby się przeoczyć nawet w tłumie, nawet i w biegu, o czym dobitnie się przekonała podczas wczorajszej wariackiej eskapady.

Przy stolikach siedziało kilka osób. Żadna z nich nie miała maseczki. — Gdy się siedzi w kawiarni, przecież już nie trzeba — wytłumaczyła sobie. Jednak od razu skojarzyła, że nawet spacerując po mieście i teraz, i wczoraj wieczorem, z Adamem, u nikogo na twarzy nie dostrzegła maseczki. — Może tu nie ma żadnej epidemii? — wyjaśniła sobie i szybko zdjęła z twarzy krępującą szmatkę.

Przy pierwszym stoliku rozsiadły się trzy młode dziewczyny. Wszystkie namiętnie przekrzykiwały się nad filiżankami kawy, emocjonalnie relacjonując najnowsze kolekcje sukienek wystawionych na sprzedaż w pobliskich butikach. Przy innym — dwaj młodzi mężczyźni, najprawdopodobniej studenci, jedli rogaliki, nie odrywając oczu od dużych akademickich skryptów i laptopów. Z kolei przy stoliku sąsiednim, odwrócony do niej plecami, w białej koszuli i w dżinsach siedział i leniwie studiował gazetę rosły, zapewne dość przystojny mężczyzna, zapewne — ponieważ Marianna widziała jedynie jego plecy. Przy ostatnim stole stojącym tuż obok lady wypoczywał jakiś starszy pan i na widok Marianny sympatycznie się do niej uśmiechnął i zaczął przypalać sobie fajkę.

Spojrzała na zegarek. Punkt pierwsza po południu, pora spotkania, a tymczasem nikt do niej nie podchodzi!

— Chyba jakieś fatum. Znowu nikt nie stawia się na umówione spotkanie… — mimowolnie powiedziała do siebie po polsku i odczepiła kołnierzyk od swetra, żeby chłodnemu nadlatującemu znad pobliskiej rzeczki powietrzu dać dostęp do nagrzanego ciała. — Czuję, że praca tutaj nie będzie dla mnie przyjemna… A w ogóle, gdzie poszedł sobie ten imbirowy cud natury?

— Został w domu. Zamiast niego jestem ja. — Usłyszała męski głos zwracający się do niej łamaną polszczyzną z wyraźnym amerykańskim akcentem.

Odwróciła się i natychmiast zdębiała. Głos należał do mężczyzny w dżinsach i białej koszuli, który teraz, siedząc do niej twarzą, choć wciąż przy sąsiednim stoliku, patrzył Mariannie prosto w oczy.

— Nazywam się Ludwik Fimié. To ja wyznaczyłem pani spotkanie i przyjechałem po panią. Adam musiał się zająć innymi ważnymi sprawami.

O mój Boże! — pomyślała i szybko zmierzyła wzrokiem swego opiekuna — kolejny diabeł z trumny! Także przestrasza i także zadziwia, ale nie szpetotą, a… seksapilem! Czyżby Dami naprawdę miał rację? Jego brat, faktycznie to jest to „coś”! — To znaczy: takie świadome swych walorów i na pewno zarozumiałe indywiduum. Nawet nie wstał i nie podszedł. Nie przywitał się z kobietą, jak czynią wszyscy kulturalni mężczyźni. Siedzi sobie w najlepsze, imponująco pewny siebie, i prawdopodobnie czeka, aż to ja podejdę do niego i pocałuję jego królewski pierścień. — Mimowolnie spojrzała na rękę mężczyzny: nie było na nim jednak żadnego pierścienia z cennym kamieniem. — Prawdopodobnie całe swoje królewskie szaty: ornat, koronę, płaszcz sobolowy i berło — zostawił w pałacu. Przybył tutaj w zwykłym stroju, najwyraźniej chcąc podejrzeć, jak jego poddani żyją i wiernie mu służą.

Nastąpiła chwila ciszy. Wiedziała, że powinna wreszcie udzielić jakiejkolwiek odpowiedzi, ale wciąż milczała.

— A czym ja panią tak bardzo przestraszyłem? — ponownie przemówił. Wstał i przeniósł się do stolika Marianny. — Może tym, że nie mówię dobrze po polsku?

Przecząco pokręciła głową. Usta mężczyzny wykrzywiły się w półuśmiechu.

— W porządku, więc nie przestraszyłem panią, lecz zaskoczyłem?

Ponownie potrząsała głową, jednak tym razem potwierdzająco.

— Rozumiem. — Z rozczarowaniem oznajmił i odchylił się do tyłu w stronę oparcia krzesła.

— Co pan rozumie? — Twardym głosem i po angielsku powiedziała i dumnie wyprostowała plecy. — Zapewne przywykł pan, że wszyscy przed panem padają na kolana?

Zdziwienie, które natychmiast odmalowało się na twarzy mężczyzny, było tak silne i autentyczne, że Marianna od razu zreflektowała się — Kurczę! Chyba jednak za bardzo poszłam po bandzie. Ale, trudno: to se ne vrati.

— Adam zapewnił mnie, że uosabia pani swoją osobą słowiański cud natury, ale… — mężczyzna przerwał i zmierzył ją oceniającym spojrzeniem — Dlaczego tak się pani ubrała? W marcu u nas jest ciepło, a latem nawet bardzo ciepło. Wkrótce zamieni się pani w ugotowany owoc. Te pani dżinsy, wełniany sweter… Nie przywiozła pani ze sobą letniej odzieży?

Skinęła głową w odpowiedzi i w myślach zaczęła przebierać we wszystkich ubraniach, które ze sobą zabrała: dżinsy, koszulki, swetry, spódnice i szlafrok z kapciami. Zmarszczyła brwi i zdała sobie sprawę, że zbyt pobieżnie zapoznała się przed wyjazdem ze specyfiką klimatu w tej części Ameryki, do której przybyła.

— Sądząc po wyrazie twarzy, nie wzięła pani lżejszych ubrań. Widocznie w Polsce, z której pani pochodzi, wiosna i lato nie bywają zbyt ciepłe. — Uderzył się w nogi i wstał. — Okej! Więc powinniśmy zacząć od kupienia pani letniej odzieży.

— Nie! Nie trzeba! — wykrzyknęła i również szybko wstała z krzesła. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że wzrost tego mężczyzny nie był wcale niższy od wzrostu jego brata. — Ojej! — mimowolnie wykrzyknęła, gdy uniosła twarz, by zmierzyć całą jego sylwetkę. — Co za postura?! — powiedziała, nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos, i po polsku.

Mężczyzna przez chwilę myślał, jakby tłumaczył sobie jej wypowiedź z polskiego na angielski, i nagle się uśmiechnął.

— Tak! Obaj wrośliśmy się w naszego ojca. On za młodu też był wysokim, postawnym mężczyzną.

— Bardzo się cieszę. Ale wciąż nie potrzebuję, by kupowano mi tutaj ubrania.

— Woli pani chodzić latem nago?

Policzki Marianny nieznacznie zarumieniły się i znów zrobiło jej się gorąco i duszno.

— Po co mi jakaś specjalna letnia odzież? — odpowiedziała nieśmiało. — Poradzę sobie, korzystając z T-shirtów i spódniczek, które przywiozłam ze sobą. A poza wszystkim, w bibliotece jest zawsze chłodniej niż na dworze, szczególnie w jej podziemnej części. Przyjechałam tu przecież do pracy, nie na odpoczynek…

— Pochwalam pani entuzjazm, ale ten oceni moja babcia, gdy wróci z wycieczki. A my z bratem przyjechaliśmy do rodzinnego domu na wakacje i potrzebujemy rozmownej współlokatorki, a nie chowającej się po piwnicach sędziwej bibliotekarki. Teraz na taką pani wygląda, choć w rozmowie, już przekonuję się, jest pani całkiem inna. Miło byłoby nam z panią porozmawiać nie tylko o pracy, ale także popływać w basenie lub pospacerować po winnicach. I do tego właśnie potrzebna będzie pani odpowiednia odzież.

Nie spodobała się Mariannie jego przemowa. Wybrzmiała zbyt protekcjonalnie i niemal lekceważąco.

— Nie obchodzi mnie czy i na ile będzie pan ze mnie zadowolony — zdecydowanie odpowiedziała — ponieważ jestem zdeterminowana, aby nie wydawać moich ciężko ciułanych pieniędzy na ubrania, których nie potrzebuję. Mam prawo zarządzać swoimi środkami tak, jak uważam za stosowne.

— Swoimi? Tak, oczywiście. Ale nie moimi. Jestem aktualnie pani pracodawcą i nakazuję pani iść za mną i, jeśli to możliwe, więcej mi się nie sprzeciwiać. Nie jestem do tego przyzwyczajony. — Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i podszedł do nabrzeża kanału, nerwowo stuknąwszy gazetą o swoją nogę.

Marianna prychnęła i nagle wystawiła język w kierunku odwróconego do niej plecami mężczyzny, co wywołało zachwyt i oklaski dziewczyn siedzących przy sąsiednim stoliku.

— Tak to jeszcze z nim żadna nie odważyła się rozmawiać. — powiedziała jedna z nich i znów klasnęła w dłonie. — Powinnaś pośpieszyć za nim, droga koleżanko. Z nim nie przelewki!

Nie miała czasu zapytać tych dziewczyn o jakich przelewkach mowa, bo wszystko wskazywało na to, że każda z nich dobrze go zna. Mężczyzna zaszedł już dość daleko, więc rzeczywiście, czym prędzej za nim ruszyła.

— 6 —

Goniła go aż do samego butiku, przed którym się zatrzymał i spokojnie na nią czekał.

— To moja karta kredytowa. — Oschle oznajmił, wręczając Mariannie plastykowy kartonik. — Uzgodniłem już z menedżerką sklepu i poleciłem przygotować dla pani zestaw odzieży odpowiedniej na tutejszą pogodę. Musi ją pani po prostu przymierzyć, skinąć głową i sprawdzić czy wszystko właściwie zostanie zapakowane. Mam nadzieję, że będzie pani umiała skorzystać z pomocy i rad, których chętnie udzieli pani personel butiku. — Przez chwilę czekał, aż dziewczyna przytaknie, i mówił dalej — Zadzwonię do pani za godzinę, by upewnić się, że uporała się z zakupami i pojedziemy prosto do domu. Proszę mi podać numer swojej komórki…

— Ale ja… — i przez chwilę zastanawiała się, co ma mu odpowiedzieć. W końcu uznała, że najlepiej prawdę — ja zostawiłam komórkę w domu, w Starych Babicach!

— Jak to? Nie korzysta z niej pani na co dzień? — Spojrzał na Mariannę najpierw z niedowierzaniem, a potem ze zdziwieniem. Być może między jedną reakcją a drugą uznał, że koszty roamingu dla niespecjalnie zamożnej dziewczyny z Polski są tutaj w Ameryce zbyt duże, aby sobie na nie pozwolić.

— Gdy jeżdżę za granicę, nigdy nie używam komórki, więc jej nie biorę ze sobą. — Tym razem skłamała, nie chcąc się tłumaczyć ze swego zwykłego gapiostwa i rozgardiaszu, który towarzyszył jej ostatnim minutom w domu przed wyjazdem na lotnisko.

— Rozumiem. Zadzwonię więc do butiku. Z mojej strony wszystko! Proszę przystąpić do działań.

— Zaraz! A co z moimi walizkami, które zostały w hotelu? — Zaniepokoiła się. — Nie zajedziemy po nie po drodze?

— A czy mają dla pani jakąś istotną wartość? — zapytał, wykrzywiając usta w lekko pogardliwym uśmiechu. — W tym sklepie zaproponują pani także nowe walizki.

— Ja jednak wolałabym moje stare.

— Jest pani nie tylko bezkompromisowa, ale także uparta.

— Tak, Wasza Wysokość, taka jestem. Bronię wszystkiego, co moje i nigdy nie biorę tego, co nie moje. Więc żądam, aby cała kwota, którą dziś zamierza pan na mnie wydać, została potrącona z mojego wynagrodzenia.

— Naprawdę tego pani żąda?

— Naprawdę!

— Dobrze. — Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i odwracając się plecami do Marianny, by wyjść, dodał. — Więc będzie pani musiała dla mnie pracować przez co najmniej pięć lat…

Patrzyła na plecy oddalającego się „Króla Ludwika”, z każdym jego krokiem czując, iż zaczyna tego człowieka szczerze nie znosić, i to nie znosić tak bardzo, że aż odejmuje jej mowę. Jakimś cudem udało jej się jeszcze najspokojniej skinąć głową sprzedawczyni, która wyszła z butiku jej na spotkanie, i cicho ruszyła za kobietą, wciąż besztając się w myślach za to, że pozwoliła takiemu despocie namówić się na te idiotyczne zakupy i… wplątać się w długi.


Już od ponad piętnastu minut jedzie eleganckim dużym samochodem, za którego kierownicą zasiadł król Ludwik. Dokładnie: „zasiadł”. Każde inne słowo nie byłoby właściwe. Przy każdym hamowaniu samochodu przed światłami, ludzie na ulicy kłaniali się mu i witali go z szacunkiem, wołając z imienia. Królewsko odkłaniał się im głową i kontynuował jazdę.

— Minął kwadrans, a pani nawet nie odezwała się dotąd słowem — rzekł spokojnie, nie odrywając oczu od drogi. — Czy naprawdę nie chce się pani niczego dowiedzieć o swej pracy i swym nowym mieszkaniu? A może chciałaby pani dowiedzieć się czegoś o mnie lub o Adamie? O cokolwiek zapytać?

— Tego, co jest niezbędne do wykonywania mej pracy, już się dowiedziałam. Reszta mnie nie dotyczy. — Odpowiedziała, próbując nie patrzyć na mężczyznę.

Wszystko w nim ją drażniło: i jego niewiarygodnie przystojny wygląd, i arogancki sposób komunikowania się z nią, i jego zarozumiałość, którą dostrzegała w każdym, nawet najdrobniejszym jego geście, i to… to coś innego, coś nieuchwytnego, coś, co sprawiało, że ona — jako kobieta czuła się chwilami przy nim bezwolna i bezbronna. Nie potrafiła określić tego uczucia, ale już sam fakt, że je odczuła, niepokoił ją jeszcze bardziej…

— Zauważyłem, że nie zastosowała się pani do moich poleceń.

— Naprawdę? — Próbowała to pytanie wyartykułować naiwnym tonem, ale głos się załamał.

Zauważył to i się uśmiechnął.

— Czyżbym aż tak panią onieśmielał, że prawie przede mną drży?

— Niedoczekanie! — wykrzyknęła i ponownie odciągnęła kołnierz swetra, żeby wpuścić powiew powietrza do piersi. — To znaczy, chciałam powiedzieć, że się pana nie boję.

— Rozumiem. A dlaczego się pani przebrała w stare ciuchy? Nie mogę patrzeć na ten okropny sweter. Dałem jasne instrukcje, aby…

— Których żadna z dziewczyn ze sklepu nie odważyła się spełnić, ponieważ nie pozwoliłam im na to… — przerwała mu.

Król Ludwik znów się uśmiechnął.

— Więc i inne osoby mogą się pani bać? Chwała Bogu, nie jestem zatem takim jedynym na świecie. Jeśli już Adam nazywa mnie Królem Ludwikiem, to i dla pani wymyśli coś w stylu: Królowa Margot. — Ostrożnie spojrzał na profil Marianny i po chwili ściszonym głosem dodał — Nie, na Margot nie wygląda pani.

Zrozumiała, że chodzi mu o zewnętrzne podobieństwa i walory. Ona — Marianna, oczywiście, że nie rości sobie pretensji do wykreowania na tym ziemskim padole kanonu kobiecego piękna, ale żeby ją tak… tak otwarcie upokarzać?! To zwyczajny przykład grubiaństwa i impertynencji. I już zamierzała mu odpowiedzieć czymś cierpkim i równie dla niego niemiłym, lecz uprzedził ją.

— Nazwałbym panią królową różowych policzków i białego czoła.

Spojrzała na niego z taką irytacją i oburzeniem, że od razu postanowił wyjaśnić intencję słów.

— Chciałem powiedzieć, że jeśli samodzielnie wykonuje pani makijaż, to musi to pani robić umiejętnie. — Obrócił lusterko samochodowe w kierunku dziewczyny i dodał — Proszę na siebie spojrzeć.

Spojrzała w lusterko i na moment zamarła. Przy jasnym świetle dnia jej podkład kosmetyczny przez warstwę pudru w różnych częściach twarzy wyraźnie przebijał różowymi pasemkami i w niewielkim stopniu maskował wypryski, sam upodabniając się do maski. Z kolei jej czoło zupełnie było pozbawione kremu i lśniło bielą. Przypomniała sobie teraz, jak wycierała czoło dłonią, gdy po raz pierwszy pociła się w letnim słońcu podczas spaceru wzdłuż uliczki nieopodal hotelu. Ogarnęło ją przerażenie. Szybko złapała torebkę i wyciągnęła z niej puderniczkę oraz szalik.

— Proszę zatrzymać samochód! — powiedziała, odwracając się plecami do mężczyzny — przynajmniej na minutę.

Zatrzymał samochód i wysiadł z niego. Marianna wytarła krem z policzków, starając się powstrzymać łzy, które gotowe już były do obfitego ulania się z oczu. Jak mogła ani razu nie spojrzeć na siebie w butikowe lustro podczas dokonywania zakupów? Teraz jest dla niej jasne, dlaczego wszystkie dziewczyny w butiku patrzyły na nią z takim zdziwieniem! Sądziła, że dziwi ich jej brak zainteresowania rzeczami, które pakowały do jej toreb, a tymczasem dziwił je… jej wygląd! Jasna cholera, ale wstyd!

Usunęła krem z twarzy, lekko przypudrowała policzki i wysiadła z samochodu. „Król Ludwik” krążył między rzędami winogron, ostrożnie zaglądając w kiści.

Pomachała mu i zawołała: — Jestem gotowa. Możemy jechać…

— Dziękuję bardzo — cicho rzekła, gdy podszedł.

Lecz ten minął ją, nawet na nią nie spojrzał, wsiadł do samochodu i już wkrótce wśród winogronowych pól ruszyli w dalszą drogę.

W milczeniu obserwowała krajobraz, starając się o niczym nie myśleć.

Znów panującą w samochodzie ciszę jako pierwszy przerwał „Król Ludwik”.

— Czy pani wie, że dziś w południe prezydent Donald Trump ogłosił restrykcje wobec osób przylatujących z Europy? ­

— Jak to? Nie rozumiem. Co to oznacza? — natychmiast włączyła się do rozmowy i spojrzała na mężczyznę z autentycznym strachem w oczach.

— Na razie choćby to, że w praktyce zostaną zawieszone wszystkie loty z i do Europy… Restrykcje ogłoszono na najbliższy miesiąc. Jednak według komentarzy publicystów, jeśli pandemia nie zacznie ustępować, mogą być przedłużone na kolejne miesiące, a nawet na czas nieokreślony…

— O matko! To jak ja wrócę do Polski?

— Na razie proszę o tym nie myśleć i spokojnie zająć się swymi obowiązkami. O ile mi wiadomo, babcia zagwarantowała pani pracę na co najmniej pół roku Do tego czasu wiele jeszcze może się u nas, w Ameryce zmienić na lepsze…

Dziewczyna kiwnęła bez przekonania głową, utkwiła wzrok w oknie, a w kabinie samochodu znów zapanowała cisza.

— Chciałbym coś wyjaśnić, zanim pojawimy się w naszym domu. — Ponownie się odezwał, nawet nie patrząc na Mariannę. — Czy to prawda, że nasza babcia zamierza sprzedać bibliotekę?

— To nie moja sprawa. — Odpowiedziała cicho, nie odwracając się od okna. — Ja mam tylko sporządzić katalog wraz z opisami książek i spróbować co ważniejsze egzemplarze wycenić.

— Określić wartość rynkową?

— Tak. Jednak obawiam się, że nie jestem w stanie tego zrobić profesjonalnie. Potrzebny jest tutaj specjalista od książek i starodruków. Sama do końca nie rozumiem, dlaczego akurat to ja zostałam wybrana do wykonania tej pracy. Mój pracodawca z Polski z pewnością byłby ode mnie w tej materii dużo bardziej kompetentny.

— Rzeczywiście, zastanawiające, dlaczego?… — w zamyśleniu powtórzył. I nagle powiedział głośno — Chcę, żeby pani dla mnie pracowała.

— Dla pana? I tak już będę przecież pracować dla pana rodziny.

— Nie zrozumiała mnie pani. Zatrudnię panią do zrobienia kopii katalogu i kopii wycen, które wykona pani zgodnie ze zleceniem mojej babci. Sowicie za to zapłacę.

Postanowiła na niego spojrzeć. Nawet jeden mięsień nie drgnął na pięknej twarzy „Króla”, a sam „Pan i Władca” nawet na moment nie odwrócił do niej głowy.

— Obawiam się, że nie wystarczy mnie jednej dla obu panów i dla waszej babci — hardo odrzekła, po czym dorzuciła — może więc najpierw jako członkowie rodziny ustalacie między sobą, komu mam służyć? Albo niech każdy określi cenę za moją pracę, i wtedy dokonam wyboru.

— Dla was obu? — Uśmiechnął się szeroko i patrząc na Mariannę, zmrużył oczy — więc i Adaś także panią zwerbował? W porządku! Przyjmuję pani warunki. Wkrótce pozna pani moją propozycję. A teraz proszę się cieszyć widokami zza okna. Tam, w dali, za rzędem tych wiatraków i za wzgórzem z błękitnymi panelami fotowoltaicznymi, które zaprojektowała dla nas pewna polska firma, zaczyna się nasza winnica. Niedługo więc będziemy na miejscu.

— 7 —

Długo patrzyła na bryłę niezwyczajnego domu i nie mogła się napatrzeć. Nieduży dwukondygnacyjny budynek w każdym narożu wieńczyła okrągła wieżyczka, co sprawiało, że cała nieruchomość wyglądała jak monumentalna królewska korona.

Dom otaczała liczna ilość różnorakich zaniedbanych drzew. Już przy pobieżnej obserwacji odnosiło się wrażenie, że gospodarze od dawna niewystarczająco się o nie troszczyli.

— Dlaczego ten ogród jest taki zapuszczony? — mimowolnie zapytała Ludwika, gdy wyszli z samochodu.

Ponieważ już od dłuższego czasu w domu kwaterują tylko dwie starsze kobiety: nasza babcia i gospodyni.

— A wy, gdzie mieszkacie na co dzień?

— Ja od wielu lat w mieście. A Adam? Adam jest ciągle w rozjazdach. Jako archeolog przez sześć miesięcy przebywa w Meksyku, gdzie tropi ślady po kulturze Majów i Azteków.

— To, co was tak teraz ściągnęło tutaj? Nieobecność babci, czy… — Nie dokończyła pytania, widząc, że mężczyzna nagle przybiera agresywny wyraz twarzy.

Przystanął, spojrzał jej prosto w oczy.

— Nie należy zbyt wcześnie wyciągać wniosków, szanowna pani, i coś sugerować. — powiedział karcąco. — Nic nie wie pani o naszej rodzinie, nie zna jej historii. Proszę lepiej skupić się na powierzonej pani pracy i nie wtykać swego pięknego noska w sprawy innych ludzi.

— Dobrze! — odpowiedziała zdziwiona jego niespodziewanym uniesieniem i dumnie unosząc „piękny nosek”, spojrzała mu prosto w oczy. — Więc proszę, aby i pan nie próbował wpływać na moje osobiste decyzje, na mój gust i myśli, a tym bardziej na moją pracę.

Mężczyzna przez chwilę patrzył dziewczynie prosto w oczy, wymuszając na niej pełne na swym wzroku skupienie. I tak się stało. Marianna odważnie mierzyła się z jego władczym spojrzeniem i przetrzymała je do samego końca. To jest do chwili, gdy zabrał wzrok i się odezwał:

— W porządku. Obiecuję nie wtykać nosa w pani sprawy, ale ostrzegam: jeśli zgodzi się pani pracować dla mego brata i przekazywać mu informacje, których nie będę otrzymywał ja, stanie się pani moim wrogiem.

Mocno ścisnął łokieć dziewczyny i trzymał go, dopóki nie skinęła głową. Wtedy puścił. A gdy prewencyjnie cofnęła się krok, z powagą w głosie rzekła:

— Jeśli jeszcze kiedykolwiek pozwoli pan sobie na podobną sztuczkę… — Potarła łokieć — to ostrzegam! Będę musiała pana walnąć! I lojalnie informuję: pewnego razu po moim ciosie jeden facet trafił do szpitala.

Brwi na wypielęgnowanej twarzy mężczyzny uniosły się.

— A co mu pana zrobiła? — zapytał, robiąc krok w jej stronę.

— Złamał mu się nos! — odpowiedziała i od razu dopowiedziała, ale już tylko sobie samej, i w myślach: co prawda, sam potknął się o moją nogę i uderzył w ścianę, ale nie musisz o tym wiedzieć.

— Więc trzeba się pani bać?

— Dokładnie tak jak i pana!

Mężczyzna odwrócił się gwałtownie, po czym chwycił za jej walizki i skierował się do domu, nie odzywając się więcej.


Pokój, w którym ulokowała ją gospodyni — niejaka pani Maria (nawiasem mówiąc, jak dowiedziała się wcześniej od Adama, także pochodząca z Polski), starsza, lecz bardzo zwinna kobieta — był mały, ale jasny i urządzony ze smakiem na starą modłę. Niemal połowę pomieszczenia zajmowało wielkie antyczne łóżko z wysokimi rzeźbionymi frontami. Obok łóżka stał mały okrągły stolik nocny z zamykanymi na kluczyk dwiema szufladkami. Na stoliku świeciła się duża nowoczesna lampa, a obok niej spoczywał starodawny telefon z widełkami. Antyczny sekretarzyk i krzesło z wysokim rzeźbionym oparciem ustawione były przy dużym wysokim oknie. Obok drzwi do łazienki znajdowała się jeszcze zabytkowa komoda, a na niej małe okrągłe lustro w antycznej drewnianej ramie. Pod sufitem nie było podwieszone żadne oświetlenie. — Kiedyś, przypuszczalnie, musiał to być pokój dla służby — pomyślała Marianna. — A sam dom ma chyba ze dwieście lat. Zastanawiam się, czy pozwolą mi go obejrzeć całego?

Jakby odczytując jej myśli, kobieta do niej rzekła:

— Panienko, proszę się teraz rozgościć, a potem zejść do mnie do kuchni. Chętnie tam z panienką porozmawiam. A i podam herbatę, budyń i ciasteczka, które dziś świeżo napiekłam. A potem będzie panienka mogła obejrzeć cały dom. Dziś jest całkowicie do panienki dyspozycji. Adaś i Ludwiczek wrócą dopiero jutro, a pani Alicja za miesiąc.

I zostawiła Mariannę, aby spokojnie „się rozgościła” w pokoju, po czym wyszła, zamykając za sobą drzwi.

Pierwszą rzeczą, jaką oczywiście uczyniła Marianna, było ściągnięcie z siebie szarego wstrętnego swetra, który po dzisiejszym dniu znienawidziła tak bardzo, że najchętniej wyrzuciłaby go do kosza. Potem poszła do łazienki. Po kilkuminutowym orzeźwiającym prysznicu (tym razem pozwoliła sobie na paplanie się pod ciepłym wartkim strumieniem), dziarsko wyskoczyła z kabiny i założyła na siebie biały jedwabny szlafrok wiszący na łazienkowym wieszaku. Wreszcie poczuła się jak człowiek.

Niemal całą następną godzinę poświęciła na rozpakowanie rzeczy. A kiedy wzięła się za opróżnianie zakupionych dzisiaj dwóch olbrzymich toreb z ciuchami i rozwiesiła je na stojakach, przeżyła prawdziwy szok: oto zdała sobie nagle sprawę, że prawie niczego nie wie o życiu amerykańskich dziewcząt i kobiet. Bo czego w tych torbach nie było?! Było wszystko i jeszcze więcej. Była jedwabna nocna bielizna i nocne koszule, był tuzin jedwabnych sukienek i letnich spódnic, było kilka par spodni z bawełny i lnu oraz wiele T-shirtów we wszystkich możliwych kolorach. Zaskoczenie dziewczyny rosło przy każdym kolejnym rozpakowywanym kartonie.

— O rany! To przecież prawdziwy posag na lata noszenia! — krzyknęła z przerażeniem i natychmiast zaczęła zbierać i z powrotem wkładać zakupione ubrania do kartonów. — Trzeba je zwrócić do sklepu! Ja ich wszystkich nigdy nie zużyję! Więc po co mi one wszystkie?! — gorączkowo rozmyślała.

Jednak niemało ciuchów, a mianowicie: letnie spodnie i koszulki — nie spakowała. Zdecydowała, że przydadzą się. Tutejsze marcowe słońce dało o sobie znać, a ona już je poczuła nie tylko na przysłowiowej, ale i na swej jak najbardziej realnej skórze. I to jak bardzo realnie poczuła…

Założywszy lniane spodnie w lawendowym kolorze i dopasowując do nich białą koszulkę w drobne kwiatki, uporządkowała pokój i wyszła.

Ruszyła wzdłuż korytarza, a potem schodami w dół, uważnie studiując rozkład domu. Naliczyła sześć pokoi na piętrze i cztery kolejne na parterze, nie licząc dużego salonu z kominkiem. Wystrój domu korespondował z XIX wiecznym secesyjnym wnętrzem z wygodnymi i obszernymi meblami. Jedyną nowoczesną rzeczą w tym domu były kinkiety i lampy podłogowe. Wydawało się, że XIX wiek zastygł w tym domu i nie odważył się przenieść do XX wieku. O XXI nawet nie wspominając. XXI wiek Marianna za to odnalazła w kuchni. Wiele nowoczesnego kuchennego AGD współistniało ze starym paleniskiem i dużą metalową płytą, którą ktoś pomysłowo przekształcił i zaadoptował stół kuchenny.

Siedząc przy nim, pani Maria cierpliwie czekała na Mariannę. Gdy wreszcie się doczekała, natychmiast wstała i podeszła do dziewczyny, i niespodziewanie dla tej ostatniej najpierw uśmiechnęła się od ucha do ucha, a potem serdecznie rzekła:

— Witaj, moja droga dziewczynko! Teraz mogę cię wreszcie nieformalnie uściskać i wycałować.

Marianna zaskoczona tak ciepłym przyjęciem nawet nie zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, gdy starsza pani przytuliła ją do swego słusznych rozmiarów biustu, co tylko wzmogło w dziewczynie zdumienie, skąd tak wylewne przywitanie? To chyba nie jest jakiś amerykański zwyczaj — zastanawiała się — ale, hola! Przecież pani Maria jest rodowitą Polką. Dlaczego więc miałaby swoją rodaczkę tu witać w ten jakiś rzekomo oryginalny amerykański zwyczaj?!… Nie! To na pewno nie to.

Gdy więc tylko udało się jej wyswobodzić z przepastnych ramion pani Marii, pragnąc od razu coś sobie wyjaśnić, coś, co słabym światełkiem nagle zaczęło rozświetlać się w jej głowie, zapytała:

— Pani Mario, przepraszam, czy my skądś się znamy? Bo ja pani chyba… — i zawiesiła na chwilę głos, ponownie próbując sięgnąć do najgłębszych zakamarków pamięci, jednak bez rezultatu — ...bo ja pani zupełnie nie kojarzę, pani Mario, ale odniosłam wrażenie…

— Moja dziewczynko, a i skąd miałabyś mnie, starą kobietę, znać i kojarzyć? Przecież nigdy dotąd się nie spotkałyśmy. Za to ja słyszałam o tobie wiele, moja dziewczynko, bardzo wiele…

— O mnie, a od kogo? — cały czas zdziwiona sytuacją Marianna zdziwiła się jeszcze bardziej. Tym razem do zdziwienia dołączyła ciekawość.

— A od mojej ukochanej gołąbeczki, od mojej Chmurki ukochanej, od Oleńki Błoczek, która wiem, że przyjaźni się z tobą od lat.

— Olga! — niemal krzyknęła Marianna. — Znaczy się Stella… nie, nie! Jak najbardziej, Olga! — szybko się poprawiła. — ...Pani Mario! A więc to pani!? To pani jest tą wspaniałą panią Marią, która przez lata była dla Oli jak prawdziwa matka?! Ola mi bardzo wiele o pani opowiadała, i same wspaniałe rzeczy!… No rzeczywiście, teraz przypominam sobie. Ola mi wspominała o waszym wspólnym wyjeździe do USA. A ja nigdy nie sądziłam, że spotkam tu kogokolwiek znajomego, że takie przypadki w świecie w ogóle nie bywają, a tu: proszę!

— Bo to niezupełnie przypadek, moja dziewczynko — wciąż uśmiechając się, odpowiedziała pani Maria.

— Nie przypadek? Nie rozumiem, pani Mario?

— A zrozumiesz, zaraz, zrozumiesz gołąbeczko… Wysłuchaj mnie tylko. Jednak najpierw pozwól, że poczęstuję cię wreszcie tą obiecaną herbatą z ciasteczkami i talerzykiem budyniu.


I pani Maria przez ponad kwadrans nieprzerwanie opowiadała Mariannie o tym, jak przed trzydziestoma laty poznała w Stanach Zjednoczonych swych rodaków z Warszawy, jak zamieszkała z nimi w tym domu, od początku pełniąc tu rolę kucharki i gospodyni, jak potem na kilka lat wróciła do Polski, i wtedy poznała i pokochała Chmurkę, z którą wspólnie pomieszkiwała u państwa Kowalczuków, gdzie ona — pani Maria, także pełniła funkcję domowej kucharki. A gdy Ola z Sebastianem przed ich ślubem poprosili ją, aby razem z nimi pojechała na kilkutygodniowy pobyt do USA — zgodziła się, ponieważ nadarzyła się niepowtarzalna okazja ponownie odwiedzić panią Alicję. Prawdziwy powód był jednak trochę inny: po tym, jak pani Maria opuściła dom Kowalczuków na stałe i zamieszkała w willi u Sebastiana i Oleńki, pod ich nieobecność czułaby się w tym wielkim domu bardzo wyobcowana i samotna. Gdy jeszcze okazało się, że wyjeżdżając z młodymi do Stanów, nie tylko nie byłaby dla nich kłopotliwym współtowarzyszem, a już nie daj Panie Boże ciężarem, i że będzie przez cały pobyt mieszkać u pani Alicji, nie zastanawiała się więcej. I tak oto we trójkę polecieli do USA. Tutaj młodzi spędzili swój miesiąc poślubny, podróżując po Stanach, a ona w tym czasie ponownie pomagała pani Alicję przy prowadzeniu domu. A Panią Alicję, Sebastian, czyli mąż Oli — poznał jeszcze w czasach, gdy współpracował z mężem pani Alicji przy projektowaniu proekologicznych technologii. (To zresztą na zlecenie państwa Fimié firma pana Sebastiana zaprojektowała i nadzorowała budowę tutejszej farmy fotowoltaicznej i turbin powietrznych. Dzięki temu gospodarstwo domowe wraz z winnicą nie tylko dysponuje własną energię elektryczną, ale także nadwyżki energii może sprzedawać do systemu energetycznego stanu Maryland).

Po miesięcznym pobycie pani Marii na gospodarstwie obie panie ponownie tak bardzo się ze sobą zżyły i zaprzyjaźniły, że… młodzi powrócili do Polski bez pani Marii. Ona za namową pani Alicji postanowiła zostać w tu na stałe, gdzie do dziś pełni rolę gospodyni, kucharki, pomocnicy w codziennych sprawach i oczywiście towarzyszki wiejskiego życia pani Alicji. Natomiast ze swoją „ukochaną gołąbeczką” utrzymuje stały kontakt telefoniczny. I to od niej, podczas jednej z rozmów, dowiedziała się, że najbliższa przyjaciółka Oli — Marianka, ma kłopoty alergiczne wymagające zmiany klimatu na mniej suchy i jednocześnie poszukuje pracy, w której mogłaby z pożytkiem wykorzystać swe redaktorskie umiejętności nabyte podczas studiów. A tu, akurat, nadarzyła się taka świetna okazja: pani Alicja od dawna chciała zinwentaryzować swój domowy księgozbiór. Poprzez własne kontakty obie panie dotarły do Łuszyńskiego — szefa Marianny i mimo początkowej niechęci biznesmena do pozbycia się na cały rok swej najlepszej pracownicy, przekonały go ostatecznie. I takim oto sposobem wszyscy są teraz zadowoleni: Oleńka — bo pomogła przyjaciółce, pani Alicja — bo pozyskała dla swego zamiaru odpowiednio wykwalifikowaną pracownicę, no i oczywiście pani Maria wraz z Marianną: bo teraz obie będą mogły się ze sobą zaprzyjaźnić.

— Naprawdę, Pani Mario, nie wiem, co mam powiedzieć? — Ze wzruszeniem w głosie podsumowała relację starszej kobiety Marianna. — Zaskoczyła mnie pani tą całą historią i pani dobrocią… I tylko zastanawiam się, dlaczego to wszystko, co dla mnie zrobiono, utrzymywane było w tajemnicy? Dlaczego nawet Ola nie uprzedziła mnie, jak bardzo zaangażowała się w moją sprawę?

— Ola to skromna dziewczyna, o gołębim sercu, moja kruszynko. Gdyby mogła — pomagałaby każdemu… Chciała, aby do końca wszystko, co czyni, było dla ciebie niespodzianką. Nawet Sebastiana uprosiła, aby nie zdradził się z całą akcją podczas podwożenia cię na lotnisko. A poza tym… — pani Maria ściszyła głos, jakby bojąc się, że ktoś podsłucha — do ostatniej chwili trudno nam było przekonać twego szefa, aby wyraził zgodę na udzielenie ci bezpłatnego urlopu. Nie chciał tej zgody wyrazić za żadne skarby świata! I dopiero pani Alicja jakimiś swymi magicznymi wpływami sprawiła, że wymiękł, nieborak — I pani Maria serdecznie się uśmiechnęła, i ponownie wzięła Mariannę na utulenie w swe przepastne ramiona.

Gdy wytarmosiła ją serdecznie i czule, postanowiła, że teraz opowie jej króciutko o rodzinie Fimié i ich domu.

I tak, z jej „króciutkiej opowieści”, bo trwającej tym razem pół godziny, Marianna zapamiętała, że dzisiaj jedyną prawną właścicielką i mieszkanką domu jest pani Alicja, siedemdziesięciolatka o swobodnym stylu bycia, miłym charakterze i zamiłowaniu do nieustannego korzystania z uroków życia. Mąż pani Alicji zmarł kilka lat temu. Był znanym i cenionym inżynierem, hodowcą plantacji winnych, ale także przedsiębiorcą prowadzącym biznes zarówno tutaj — w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce. Jedyny syn państwa Fimié zginął tragicznie wraz z żoną w górach piętnaście lat temu. Uwielbiali uprawiać alpinizm. I pewnego razu, podczas zdobywania szczytu Mount McKinley — najwyższego wzniesienia na Alasace, zsunęła się lawina. Ich ciał nigdy nie odnaleziono… Po tragicznie zmarłych rodzicach wychowaniem dwoje sierot: Adasia i Ludwiczka osobiście zajęła się babcia chłopców, czyli pani Alicja. Od prawie dziesięciu lat wnuki mieszkają poza domem rodzinnym, samotnie, czasami przyjeżdżając do babci w odwiedziny.

Marianna zgodziła się na kolejny talerzyk budyniu i kubek z gorącą herbatą, mając nadzieję, że pani Maria jeszcze cokolwiek opowie jej więcej o rodzinie Fimié. I nie zawiodła się. Budyń został rozłożony na oba talerze: i Marianny, i pani Marii, i zaczęło się kolejne opowiadanie.

— Bracia Fimié to czarujący młodzi ludzie — z lekka sepleniąc, zapewniała pani Maria, do zajadania się budyniem angażując oba policzki. — Szczególnie słodkim chłopcem był Ludwiś. I nawet dzisiaj wyróżnia się uprzejmością i życzliwością, czego nie można powiedzieć o Adasiu!

— Naprawdę?! — Zdziwiła się Marianna — Odniosłam zupełnie inne wrażenie…

— Uwierz mi, moja dziewczynko, Ludwiś jest bardzo szczerą osobą, a dusza Adasia… — i machnęła w powietrzu ręką, jakby ją od siebie odganiając — ­jest pełna diabłów. Już od małości wyczynił w domu niestworzone rzeczy: a to w jeden dzień porozkręcał wszystkie radia i telewizor, a to wyciął wszystkie róże z przydomowego klombu, rzekomo szukając w ich korzeniach amuletów królewskich, a nawet podobno, wyobrażasz sobie, moja kruszynko? — próbował spalić bibliotekę! Dzięki Bogu, że teraz coraz rzadziej bywa w domu, a coraz częściej na tych swych wykopaliskach. Tam niczego nie niszczy, a podobno przywraca, jak mawia pani Alicja, dawną świetność zabytków!… Czekaj! — pani Maria nagle zamarła i po króciutkiej chwili zapytała — Wiem, że Ludwiczek przywiózł cię do domu. A jak poznałaś Adasia?

— Odebrał mnie z lotniska i przywiózł do Frederick.

— Więc już wrócił ze swego Meksyku i wkrótce tu przyjedzie?! — Z autentycznym przerażeniem w oczach zawołała kobieta. — Znaczy się, już muszę wzmóc nad domem swą czujność.

— Pani Mario, nie przesadza pani? W końcu Adam jest już dorosły. Ile ma lat?

— Trzydzieści trzy.

— To znaczy, że już na pewno dorósł i ma odpowiedzialne podejście do życia.

— Nie wiem, nie wiem… — Z głębokim westchnieniem powiedziała kobieta — Powiem ci tylko jedno, moja dziewczynko, uważaj na niego i nie ufaj mu. Możesz za to bezgranicznie i we wszystkim zaufać Ludwisiowi. On jest aniołem.

Też mi anioł! — oburzyła się w myślach na słowa pani Marii. — W moim rozumieniu: on to takie ciche podstępne bagno, w którym zamieszkują same diabły…

Pozostałą część dnia Marianna poświęciła ogrodowi.

— 8 —

Ogród był duży, lecz dość zaniedbany. Obrośnięte mchem i chwastami alejki bezładnie okrywały różne gałęzie i liście. Wolno spacerowała, ostrożnie między nimi krocząc, podziwiając rozłożyste stare drzewa, porozrastane kolorowe krzewy i ogrodowe runo.

Jak na drugą połowę marca, która w Polsce zwykle nikomu nie kojarzy się z upałami, dziś tutaj akurat na taki trafiła. Przez chwilę nawet zastanawiała się, czy to jakaś anomalia pogodowa, czy może taka aura o tej porze roku bywa tu zwyczajowo? Było przecież nie tylko bardzo ciepło, lecz na dodatek mocno prażyło słońce. Już zaczęła żałować, że nie zabrała ze sobą termosu z zimną lemoniadą, i chciała nawet po niego wrócić, ale w tym samym momencie wciąż wolno idąc przed siebie bez specjalnego planu i celu, dostrzegła w dali małą ceglaną chatkę. Miast wrócić, przyspieszyła więc kroku i już po chwili była przy domku. Chatka okazała się bowiem domkiem ogrodowym, w którym gospodarze zapewne przechowywali różne narzędzia i środki ochrony roślin.

Na zewnątrz zabudowania, oparte o jedną ze ścian stały miotła i duże grabie. Nie zastanawiając się długo, wzięła ze sobą oba narzędzia z zamiarem uprzątnięcia głównej alejki w ogrodzie i kilku ścieżek. I tak przecież nie miała nic innego do roboty. Król Ludwik pojechał do miasta, nie zostawiając dla niej żadnych dyspozycji ani rozkazów. Co więc ma robić? A do tego, aby tak bezproduktywnie siedzieć i czekać na kogoś czy na coś, nie przywykła.

Nie przywykła jednak także do prac ogrodowych, nie miała w nich praktycznie żadnego doświadczenia. I być może z tego powodu zabrała się do roboty z niefrasobliwym entuzjazmem. Z jakimś irracjonalnym pośpiechem najpierw pozbierała ze ścieżek suche gałęzie, zgarnęła liście z trawnika i przydomowego klombu, a potem z brukowanej alejki prowadzącej do drzwi pałacyku. Tę ostatnią dokładnie na koniec zamiotła. Dopiero wtedy poczuła, że pośpiech jej nie służy, że jest trochę zmęczona. Siadła więc na małej kamiennej ogrodowej ławeczce i z satysfakcją spojrzała na dotychczasowe efekty swej pracy.

Zajmując się sprzątaniem, nie zauważyła pani Marii, która po co najmniej godzinnej jej pracy weszła do ogrodu i przez chwilę przyglądała się sprzątającej „kruszynce”, ale nie przeszkadzała jej. Po kilku chwilach kobieta wróciła do domu, aby do kogoś zadzwonić.

Tymczasem po krótkim odpoczynku Marianna ponownie zabrała się za prace ogrodowe. I nie pamięta, jak długo pracowała, bo kompletnie straciła rachubę czasu. Przerwała dopiero wtedy, gdy po raz wtóry przyszła pani Maria. Tym razem specjalnie po nią. I wtedy nagle dziewczyna spostrzegła, że słońce ma się już ku zachodowi.

Pani Maria podeszła do Marianny i serdecznie się uśmiechnąwszy, rzekła:

— Tak pięknie tu posprzątałaś, moja dziewczynko, że wszystko aż lśni. Jednak bez względu na cudny efekt i tak Ludwiczek mnie za twoje działania zruga. Obiecałam mu, że będę cię strzec, abyś nie brała się za żadną robotę.

— Bo i to żadna robota, a sama przyjemność, pani Mario! — odpowiedziała, rozprostowując lekko obolałe plecy. — Poza tym nie jestem przyzwyczajona do bezczynnego siedzenia.

— A ja przyszłam ci tylko powiedzieć, że jutro o dziesiątej rano przyjedzie Ludwiczek. Chciałby, żebyś do tego czasu była po śniadaniu i gotowa do pracy.

— Rozumiem — przytaknęła Marianna. — Będę oczywiście gotowa.


Jednak przeszacowała swe możliwości. Gdy obudziła się rano, zdała sobie sprawę, że dzieje się z nią coś niedobrego. Całe jej ciało było obolałe, bolały mięśnie, a spalona od słońca skóra — piekła. Ledwo doczłapała do łazienki. Tu chwiejnym krokiem weszła pod prysznic i stała pod nim przez ponad kwadrans. Jednak strumień chłodnawej wody przyniósł tylko nieznaczną ulgę. Gdy wyszła spod prysznica i spojrzała na swe odbicie w lustrze, przestraszyła się. Zdała sobie sprawę, że z tak okropną facjatą wstydziłaby się pojawić przed kimkolwiek, a co dopiero przed samym Królem Ludwikiem! — Potworność! Co robić? — gorączkowo zastanawiała się.

Posmarowała twarz kremem leczniczym, który nieco złagodził żar policzków i sprawił, że ich kolor upodobnił się do koloru wysypki, tonując fatalne skazy. I dopiero wtedy spostrzegła, że ma kompletnie białe czoło! Przypomniała sobie, że na jednym z kwitnących krzaków w ogrodzie znalazła delikatny jedwabny szal. Zachwycona znaleziskiem od razu zawiązała go sobie wokół głowy, żeby nie dostać udaru słonecznego. Zawiązała, zakrywając nim czoło! No i efekt jest, jaki jest. Żenada! A gdy dodać do tego, iż ukryte pod T-shirtem plecy i biust pozostają teraz nieskazitelnie białe, spektakularnie kontrastując z czerwienią przedramion i policzków, jej samopoczucie i nastrój był już bliski histerii. Dlatego sapnęła tylko i ostatkami sił woli wzięła się w garść: zaczęła konstruktywnie działać. Weszła do pokoju, rzuciła się do komody w poszukiwaniu najbardziej odpowiedniego na ten moment ubrania. Naprędce coś skompletowała, coś na siebie zarzuciła i, założywszy na twarz maseczkę antycovidową, wciąż chwiejnym krokiem wyszła z pokoju na korytarz.

Do kuchni doszła pięć minut przed dziesiątą. Cierpiała, było jej ciężko, ale przed czekającymi na nią domowników postanowiła robić maksymalnie dobrą minę do złej gry. Jej pojawienie się wywarło na wszystkich specyficzny efekt. Pani Maria, widząc Mariannę, westchnęła i mimowolnie oparła się dłonią o gorący piekarnik. Oparzona, gwałtownie odskoczyła i ponownie westchnęła.

Przy stole siedziało dwóch niecierpliwiących się mężczyzn: Król Ludwik i Adam. Ponieważ nikt w pomieszczeniu nie miał na sobie maseczki i ona ostentacyjnym ruchem zdjęła ją z twarzy i schowała do kieszeni.

Przybycie Marianny sprawiło, że obaj panowie natychmiast oderwali się od śniadania. Adam zaśmiał się półgębkiem, a następnie zaczął nerwowo chichotać. Za to Król Ludwik zmarszczył z powagą brwi i stuknął widelcem o stół.

— Maryann, ale dajesz czadu! — wykrzyknął Adam. — Jeśli ja podobno wystraszyłem cię na lotnisku, to co dopiero teraz powiedzieć o tobie? Przelicytowałaś mnie z nawiązką. Wyglądasz jak gotowana marchewka!

Marianna starała się tak skomponować swe dzisiejsze ubranie, żeby przynajmniej ukryć czerwone spieczone słońcem ręce. Znalazła jedyną koszulkę z długimi rękawami, ale ta była akurat granatowa. Kompletnie nie pasowała do spodni. Starczyło jej sił tylko na tyle, aby dobrać jasnoszarą spódnicę, która wprawdzie zasłaniała podudzia i kolana, ale poniżej odsłaniała całkowicie białe nogi. Poza wszystkim nijak nie mogła ukryć twarzy. Jej policzki i szyja płonęły ostrzegawczym ogniem opalenizny, a ściślej: spalenizny, za to czoło i uszy były totalnie białe.

Zgoda! Nie wyglądała najlepiej, ale dlaczego od razu, jak gotowana marchewka?

— Adamie, wystarczy! — Król Ludwik przerwał nerwowy chichot swego brata.

Powoli wstał i podszedł do Marianny niemal na styk nosów. Chciała się cofnąć, ale żaden mięsień jej nie posłuchał. Starczyło jej sił tylko na tyle, by wydać z siebie cichy jęk, którego odgłos usłyszał także Król Ludwik. I wtedy ujrzała, jak twarz tego mężczyzny łagodnieje.

— Źle się pani czuje? — cicho zapytał i lekko ścisnął jej rękę tuż nad łokciem. — Oh, my God! Jest pani rozgrzana jak piekarnik pani Marii! Proszę usiąść tu, przy stole! — Położył dłoń na jej talii i leciutko ją szturchnął, by gestem wzmocnić prośbę, ale w efekcie Marianna znów tylko jęknęła i prawie upadła.

— O rany! Co się z nią dzieje? — bez cienia sztuczności zaniepokoił się Adam. Szybko zerwał się od stołu i w ostatniej chwili pochwycił dziewczynę, która właśnie osuwała się na podłogę.

— Posadź ją na krześle! — Rozkazał Król Ludwik i spojrzał na panią Marię. — Pani Mario! Oczekuję wyjaśnień. Jak długo wczoraj pracowała w ogrodzie?

— Trzy godziny. — Cicho odpowiedziała kobieta. — Prawda, z odpoczynkiem.

— Dziewczyna z miasta nieprzywykła do prac ogrodowych pracowała trzy godziny w ogrodzie w palącym słońcu? Czy regularnie nawadniała organizm? W co była ubrana?

Pani Maria, odpowiadając, lekko się jąkała:

— Odmówiła termosu z lemoniadą. A była ubrana w spodnie i T-shirt. Na głowie — chustka.

Ludwik wziął głęboki oddech i spojrzał na Mariannę, która asekurowana przez Adama bezładnie siedziała na krześle jak szmaciana lalka.

— Zabierz ją do mojego samochodu i posadź na tylnym siedzeniu. — Rozkazał. — Trzeba ją natychmiast zabrać do szpitala! Och, te polskie dziewczyny, te polskie dziewczyny…

— 9 —

Otworzyła oczy i nie od razu skojarzyła, gdzie się znajduje? Biały sufit i ściany, coś pikającego w rogu. Pokój pachnący… szpitalem?

Kurczę! Nie może być?! — Nagle zrozumiała. — Jestem w szpitalu?! Z jakiego powodu?! Na pewno zaraz sobie wszystko przypomnę, ale na razie muszę się rozejrzeć. — I lekko uniosła głowę, i rozejrzała się: najpierw po swym łóżku, a potem po całym pokoju. — Zgadza się. Leżę na łóżku, w szpitalu. — Poruszyła rękami i nogami. — Chwała Bogu, wszystko na swym miejscu i nic mnie nie boli. Więc, co ja tutaj robię?

Do sali weszła kobieta w stroju pielęgniarki z maseczką antycovidową na twarzy.

— Jak się pani czuje? — zapytała Mariannę i lekko ujęła w nadgarstku dłoń dziewczyny, sprawdzając puls. — Trochę martwiliśmy się o panią. Przez dwa dni musieliśmy zbijać temperaturę i przywracać w pani organizmie równowagę wodno-solną.

— Dwa dni? A ja nic nie pamiętam…

— Wprowadziliśmy panią w stan śpiączki farmakologicznej, żeby organizm szybciej się zregenerował. Pan Fimié opowiedział nam, jakiego dokonała pani „wyczynu”. Domagał się przywrócenia panią do pełni sił, ale w taki sposób, aby nie sprawiać najmniejszego bólu. — Pielęgniarka podeszła do stołu, na którym w wazonie stał duży bukiet kwiatów. Poprawiła ich ułożenie, uśmiechnęła się i kontynuowała — Pan Fimié bardzo się o panią martwił, bo on ogólnie jest bardzo troskliwym człowiekiem… Proszę tylko spojrzeć na te piękne kwiaty, które pani przysłał!

— Proszę mi powiedzieć, kiedy będę mogła opuścić klinikę? — zapytała Marianna, patrząc na, rzeczywiście, piękny bukiet. — A za co te kwiaty?

— Pan Fimié przyjedzie po panią dziś po południu. Nakazał nigdzie pani samej nie wypuszczać. Za chwilę przyjdzie lekarz. Wyjaśni pani, jak zadbać o swe ciało i twarz, aby minimalizować ból.

Pielęgniarka opuściła salę, a Marianna nadal nie wiedziała, z jakiego powodu przywieziono ją do szpitala i czy to naprawdę było konieczne?

Lekarz, który zjawił się w ciągu kilku minut, też nie wyjaśnił przekonująco przyczyny, z powodu której przywieziona została na oddział. I dopiero surowe spojrzenie Króla Ludwika, który wieczorem przyjechał ją odebrać, przypomniało jej, jak zemdlała w jego ramionach. Wstyd jej było, że stała się powodem całego tego nieszczęsnego zamieszania. Postarała się więc zachowywać w taki sposób, aby już niczym więcej go nie denerwować.

Z rezygnacją włożyła nowe ubranie, które przyniesiono jej bezpośrednio do sali, i bez grymaszenia pojawiła się przed Królem Ludwikiem w luźnej letniej sukience w drobne sino-niebieskie paski, a także w słomkowym kapeluszu z dużym rondem.

— Odtąd wolno pani wychodzić na dwór tylko w tym kapeluszu — powiedział, podchodząc do samochodu. Mam nadzieję, że nigdy już więcej nie odważy się pani na podobne bzdury. Mówię o porządkach w naszym ogrodzie.

— Przepraszam, panie Fimié, ale patrzenie na pana piękny, ale bardzo zapuszczony ogród, było dla mnie nie do zniesienia. Po prostu chciałam go trochę doprowadzić do ładu, upiększyć, ale nie wzięłam pod uwagę…

— ...promieni słońca i czasu ekspozycji — dokończył za nią. — Zawsze jest pani taka nierozważna? Powinienem zostawić przy pani nadzorcę, ponieważ odpowiadam za panią przed babcią.

— Obiecuję, że odtąd będę ostrożniejsza i nie sprawię panu więcej kłopotów — odpowiedziała i w tym samym momencie spostrzegła na sobie jego skupione, troskliwe spojrzenie.

— Potrzebna jest mi pani żywa i zdrowa — powiedział szczerym głosem. — Więc bardzo proszę na siebie uważać i… — przerwał na chwilę, by zakończyć już innym, władczym tonem — przekazać swe lekarstwa pani Marii. To ona zadba, aby przyjmowała je pani zgodnie z zaleceniami lekarza. A od jutra przyjeżdżać będzie do pani rehabilitant. Proszę mu zaufać. Przywróci pełną funkcjonalność pani organizmowi.

— Tak jest! Wasza Wysokość. — odpowiedziała i dygnęła, jak damy dworu zwykłe były kłaniać się przed możnowładcą, po czym bez dalszej ceremonii wsiadła do samochodu. Mogłaby przysiąc, że usłyszała za sobą cichy śmiech Ludwika.

— Musimy spieszyć się do domu — odpowiedział, zatrzaskując za nią drzwiczki. — I gdy po chwili sam usadowił się na miejscu kierowcy, dodał — Pani Maria z niecierpliwością czeka na panią, ale zapłakuje się z powodu obecności Adama. Zmuszony byłem nakłonić go do uporządkowania ogrodu, aby nigdy już więcej nie przyszła pani ochota robić to samodzielnie. Tak więc Adam jest teraz w domu, a na dodatek jest z kilkoma swymi studentami. Będą usuwali wszystkie śmieci z klombów i rabat, żeby wkrótce ogród wyglądał, jak Pan Bóg przykazał.

Prawie połowę drogi przejechali w milczeniu. Marianna, patrząc za okna, przyglądała się rozległym polom winnicy, które wydawały się nie mieć końca.

— Proszę mi powiedzieć — przerwał ciszę Ludwik — ma pani na imię Marianna, prawda?

— Tak, Marianna Kozucha — skinęła głową.

— Więc dlaczego Adam zwraca się do pani Maryann? Ja wiem, oczywiście, że taki jest angielski odpowiednik, ale skoro wszyscy pani znajomi, przyjaciele i bliscy mówią na panią Marianna, to dlaczego on musi inaczej?

— Nie wiem. Ogólnie rzecz biorąc, pana brat jest bardzo osobliwym człowiekiem. Nie tylko że wystraszył mnie już podczas naszego pierwszego spotkania swym dziwacznym wyglądem, to jeszcze przyrównał moją urodę do azteckiej bogini wiosny, jeśli dobrze pamiętam: Chalchiuhtlicue, więc… — i zdała sobie sprawę, że chyba lapnęła coś niepotrzebnego i zamilkła.

— Czy zaproponował pani, by pracowała dla niego? — Po dłuższej chwili ciszy spytał.

Nie odpowiedziała mu. Patrzyła przez okno i milczała. I nie pytał ją już o nic więcej. Nie było zresztą na to czasu. Wkrótce przyjechali do domu.


Pani Maria powitała Mariannę z euforią. Jednak, otrzymawszy ścisłe instrukcje od „Ludwisia”, wzięła wszystkie lekarstwa Marianny i już surowo dodała: — teraz nie spuszczę cię z oczu. Będziesz przy mnie przestrzegać wszystkich zaleceń pana doktora i za tydzień będziesz, kruszynko, jak nowiusieńka.

— O! I to mi się podoba! — Usłyszały głos Ludwika. Stał w drzwiach kuchni z bratem. Obaj patrzyli na nią z żywym zainteresowaniem.

Marianna również spojrzała na obu braci i nie rozumiała, jak dwoje rodzeństwa może być aż tak różne, nie tylko pod względem wyglądu, ale także usposobienia? Ludwik, przecież — to czarnowłosy młody mężczyzna o surowych niebieskich oczach. Przystojny, mądry, powściągliwy i wyniosły w kontaktach z ludźmi. A Adam?… Adam — to, według jej mniemania, zupełnie inna rasa.

Przypomniała sobie, jak Adam powiedział jej, że na pewno w Ludwiku się zakocha. — Ale jak można się zakochać w kimś, kogo się ciągle boi? — Pomyślała. I nawet teraz kuliła się lekko pod jego przenikliwym spojrzeniem. — Nie, za nic w świecie nie pozwolę sobie na taką głupotę: zakochać się w takim typku!

Sam Adam, z kolei, wyglądał dziś jeszcze dziwniej niż podczas pierwszego spotkania. Potargana broda i zmierzwione włosy nie byłyby może tak groteskowe, gdyby nie jego śnieżnobiały uśmiech od ucha do ucha. Jednak, żeby od razu zakochać się w takim mężczyźnie jak on? — Też sobie tego nie wyobraża… Ale: hola, hola! Moja Marianko — odezwał się jej wewnętrzny mentor — Dlaczego w ogóle miałabyś się tu w kimś zakochać? Przypominam: przyjechałaś do pracy, nie na amory, a na dodatek twe alergiczne przypadłości co rusz przestrzegają cię: zapomnij o miłości! Zapomnij!… Takiej jak ty i tak nikt nigdy nie pokocha!

— I długo jeszcze będą się panowie tak na mnie patrzeć? — Ukróciła myśli i ostro zwróciła się do mężczyzn stojących w drzwiach. — Czy wciąż jest ze mną coś nie tak?

— Po prostu dawno nie widzieli tak urodziwej i pięknej dziewczyny. — Odpowiedziała za nich pani Maria i uśmiechnąwszy się do Marianny, zwróciła się do Ludwika — Ludwiczku, nakryłam stół w jadalni, żebyście wszyscy mogli wspólnie zjeść obiad i porozmawiać.

— Doskonale! — wykrzyknął Adam. — To zaraz zawołam też mych studentów.

— Nie. — Zastopował brata ostrym głosem Ludwik — oni będą jeść osobno. Tutaj w kuchni z panią Marią. A ty lepiej idź i doprowadź się do porządku. Spójrz, jak zszokowałeś swym wyglądem panią Mariannę, to znaczy: Maryann.

Adam zaśmiał się, mrugnął do dziewczyny okiem i zniknął w korytarzu. Wkrótce rozległ się stamtąd dźwięk tłuczonej porcelany.

— Panie Boże! I co on tym razem narozrabiał? — zawołała pani Maria i wybiegając na korytarz za Adamem, zrozpaczona krzyknęła jeszcze — A nie mówiłam, że trzeba było usunąć wszystkie wazony, ukryć porcelanę, a nawet bibliotekę?!

— Jest pani czymś zdziwiona? — zapytał Ludwik, podchodząc do Marianny.

I nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Słowa pani Marii o jej urodzie ją omamiły, ale czuła, że nie odpowiedzieć panu Ludwikowi po prostu nie wypadało.

— Pani Maria powiedziała, że należałoby ukryć bibliotekę? — Znalazła wyjście z sytuacji. — Czemu? A ściślej: po co należałoby to zrobić?

— Ponieważ miesiąc temu dom nawiedzili nieproszeni goście… Prawdopodobnie rabusie — odpowiedział Ludwik, nie odrywając od niej wzroku. — Wciąż nie wiemy, co zabrali. Nawet monitoring niewiele pomógł. Zdecydowałem się przenieść bibliotekę z pomieszczeń na piętrze do piwnic domu, wcześniej oczywiście odpowiednio je do tego adoptując. To tam właśnie będzie pani pracować.

— Tylko że ja nadal nie znam zakresu mojej pracy i nie jestem w stanie oszacować, czy zdołam w określonym czasie…

— Dopóki nie zakończy pani zleconej pracy, nie wróci do Polski. — Przerwał jej stanowczym tonem. — I musi się pani z tym pogodzić.

I wziął ją pod ramię, i wyprowadził z kuchni.

— 10 —

Adam, samotnie siedząc przed nakrytym stołem, przywitał ich kwaśnym uśmiechem. Nie krępując się ani trochę, spokojnie pałaszował przygotowany dla wszystkich posiłek.

— Ty jak zawsze na nikogo nie czekasz — Ludwik skarcił brata, usadawiając Mariannę obok siebie przy stole. — I jak zawsze zachowujesz się beztrosko.

— Nie ufaj słowom mego brata, Maryann. — Odezwał się Adam — Jest o ciebie zazdrosny, ale przecież my wiemy, że się kochamy, prawda? — I spojrzał na Mariannę, puszczając do niej oko i zauważając, że lekko potrząsnęła głową, zaprzeczając tym samym jego słowom, uśmiechnął się i dokończył — Nie, nie Maryann!… Tylko tak ci się wydaje, że mnie nie kochasz!

— Bądź pewien, że nie wydaje. — Odpowiedział za Mariannę Ludwik, po czym zwrócił się do dziewczyny — Proszę jeść i nabierać sił. Brat dużo mówi, ale większość jego tekstów jest infantylna i niemądra, więc nie trzeba się nimi przejmować i najlepiej okazywać mu wyrozumiałość.

— Znaczy się, twoim zdaniem plotę bzdury? Tak?!… No dobrze! A co powiesz, jeśli zażyczę sobie po zakończeniu pracy przez Maryann pełną listę książek z naszej biblioteki wraz z komentarzami i wycenami?

— Masz na myśli bibliotekę babci?

Ludwik prowadził z bratem ożywioną rozmowę i jednocześnie spokojnie spożywał obiad. Marianna tymczasem wciąż nie mogła się nadziwić, jak ten wyniosły mężczyzna to robi, że nawet przez chwilę nie daje się nikomu wyprowadzić z równowagi? Jak potrafi tak dostojnie i z takim szlachetnym gestem brać w międzyczasie butelkę wina i z gracją ulewać porcję ciemnoczerwonego płynu do jej kieliszka? Obserwując płynność jego ruchów, jest coraz bardziej nimi… nim, zauroczona!?

— Proszę spróbować tego wina. — Słyszy w pewnym momencie jego głos. — Mam nadzieję, że je pani doceni.

— A ja mam nadzieję, że nie! — Nagle przerywa mu Adam, tym samym przywracając Mariannę z powrotem do rzeczywistości. — Maryann, teraz lepiej obejdź się bez wina.

— Słusznie. — Zgodził się z bratem Ludwik. — Nie powinno się mieszać lekarstw z alkoholem. — I podniósł samotnie kieliszek wina do ust, i skosztował mały łyk.

Marianna starała się już na niego więcej nie patrzeć. Jadła obiad, dokładnie przeżuwając jedzenie i tylko od czasu do czasu z niemalejącą ciekawością spoglądała na wnętrze jadalni i sąsiadującego z nią salonu, na, jak oceniła, bardzo drogie antyczne znajdujące się w nich meble. Czuła się jakby była na przyjęciu w pałacu dostojnego państwa, tyle tylko, że jej ubranie kompletnie do takiego przyjęcia nie pasowało.

Dalsze rozmyślania dziewczyny ukrócił głos Ludwika.

— Chcę cię poinformować, Adamie, że zamierzam przejąć z biblioteki do mojego prywatnego domu w mieście najcenniejsze książki. Oczywiście, dopiero po tym, jak pani Marianna wcześniej je zinwentaryzuje i opisze. — I zwrócił się do niej, lekko odwracając głowę. — Włoży je pani do specjalnego metalowego pojemnika, który już przygotowany jest w bibliotece i sporządzi dla mnie ich szczegółową listę.

— I będzie oszacowana ich cena? — Sarkastycznie spytał Adam, ale nie wiadomo, kogo? — Czy nie sądzicie, Wasza Wysokość, że nie macie do tego prawa?

— Mam. Kiedy w domu nie ma babci, to ja sprawuję nadzór nad biblioteką. I zamierzam z tych uprawnień korzystać. Czy chcesz, czy nie, musisz się z tym pogodzić.

— Nigdy! — wykrzyknął Adam i rzucił sztućce na stół. — Nie ufam ci!

— A ja nie ufam tobie. — Spokojnie odpowiedział Ludwik. — Pamiętasz, co się stało z pewnym cennym inkunabułem, który zabrałeś ze sobą do Meksyku? Nawiasem mówiąc, należał do naszego ojca, a ty go straciłeś.

— Utonął w bagnach! — zawołał ponownie Adam.

— Ciekawe, co to było tak naprawdę za bagno, w które wpadłeś, na zawsze pogrążając w nim inkunabuł z końca XVIII wieku?

— Nie pamiętam nazwy. — Adam zastukał palcami po swej głowie. — Nie pamiętam, a raczej nie zapamiętałem nazwy.

— A może dlatego gdyż po prostu takie nie istniały? — cicho mówił dalej Ludwik, nie odrywając wzroku od brata. — Przyznaj się, sprzedałeś ten wolumin, aby sfinansować następne badania archeologiczne? I na pewno sprzedałeś za grosze…

Oczy Adama rozszerzyły się z oburzenia. Próbował odpowiedzieć, ale tylko jak ryba poruszył ustami. I nagle wyrwał się zza stołu, przebiegł przez salon do wyjścia, krzycząc w biegu:

— Jak mogłeś?! Jak mogłeś?!

Marianna nie wiedziała, jak się zachować. Patrzyła jedynie na Ludwika wzrokiem wyrażającym nieme przerażenie.

— Proszę wybaczyć nam ten występ. — Powiedział do niej ze stoickim spokojem, sącząc po chwili wino z kieliszka. — Wkrótce przyzwyczai się pani do jego zachowania.

— A do twego? — zapytała Marianna i… nie uwierzyła w to, co przed chwilą powiedziała. Nie wierzyła przede wszystkim, że ośmieliła się zwrócić do niego na „ty”! Tak po prostu, zwyczajnie…

— Mam nadzieję, że i do mojego też. — Zaśmiał się Król Ludwik. — Przynajmniej wie już pani, jaką pracę będzie pani wykonywać. — Udał, że nie zwrócił uwagi na jej przejęzyczenie i spokojnie kontynuował — Będzie miała pani do dyspozycji komputer, który, nawiasem mówiąc, już czeka na panią w pomieszczeniu biblioteki. Komputer wyposażony jest tylko w jedną aplikację: program do katalogowania księgozbioru. Sprzęt pozbawiony jest wszelkich interfejsów umożliwiających pobieranie i przesyłanie z niego danych. Nie ma też, rzecz jasna, połączenia z Internetem. Pani zadaniem będzie wpisanie do programu tytułów wszystkich książek, ich autorów, dat wydania, ale także pani uwag na temat książek. Program sam posortuje wszystko według swych kryteriów i…

— I wyceni wartość książek. Ślicznie! — ironicznie dokończyła jego wypowiedź.

Mężczyzna skinął potwierdzająco głową i włożył kolejny kawałek jedzenia do ust. Jego arogancja i spokój coraz bardziej zaczynały ją irytować.

— Innymi słowy, do tej pracy potrzebna jest w zasadzie tylko moja odpowiedzialność, a nie kompetencje, których zresztą nie mam.

— Pani odpowiedzialność jest dla mnie bezcenna. — Potwierdził Król Ludwik i ponownie włożył sobie do ust kawałek jedzenia. — A na Adasia proszę nie zwracać uwagi. Zawsze był porywczy, nieodpowiedzialny i rozrzutny. Po śmierci naszych rodziców otrzymaliśmy spory spadek. Adam roztrwonił swoją część w ciągu sześciu miesięcy, a ja pomnożyłem ją wielokrotnie.

— Ale to jednak pana brat, więc czemu miałby mu pan nie pomóc? Tym bardziej że potrzebuje funduszy nie na zabawy, a na swe dalsze badania. Jest archeologiem-poszukiwaczem. A jeśli znajdzie coś bezcennego? Jeśli…

— Proszę mi uwierzyć — przerwał jej — takimi bajeczkami mój brat zwiódł już wielu ludzi, wyciągając od nich i od innych marzycieli niemałe pieniądze. I dziś zadłużony jest po uszy. — Nastała krótka chwila ciszy, po której znowu się odezwał — Proszę jeść, pani Marianno, to znaczy Maryann, proszę jeść. Potrzebuje pani witamin. I proszę nie zapominać, by po każdych trzech godzinach pracy w bibliotece wychodzić na powietrze, na dwór, na godzinę, ale nie na słońce. Będzie zresztą też o to dbała pani Maria.

Marianna patrzyła na Króla Ludwika i nie mogła zrozumieć, jakie tak naprawdę ten mężczyzna wywołuje w niej uczucia? Jakie wywołuje w niej uczucia człowiek o tak chłodnym i wyrachowanym rozumie, o tak bezdusznie prawym charakterze, ale i o całkowicie niewrażliwym sercu, nie tylko dla swego brata, lecz prawdopodobnie dla wszystkich…

Ludwik zakończył posiłek. Spojrzał Mariannie uważnie w oczy i się uśmiechnął.

— Nie powinna pani tak się zamartwiać o Adama, a mnie uważać za nieczułego człowieka. Zapewniam panią, że takim nie jestem. Po obiedzie wracam do miasta, a pani, proszę, niech odpocznie. Do pracy proszę przystąpić od jutra. Zadzwonię jutro wieczorem. Będę zainteresowany pani pierwszymi wrażeniami i uwagami dotyczącymi naszej biblioteki.

— 11 —

Wyszła ze swego pokoju, by zaczerpnąć w ogrodzie zdrowego wieczorowego powietrza. Po popołudniowej drzemce uznała, że to najlepszy na tę porę pomysł. A jeszcze dwie godziny wcześniej nie przypuszczała, że zgodnie z radą Króla Ludwika uda jej się choćby na moment zmrużyć oczy. Tymczasem miał rację, udało się! Spała zdrowym twardym snem przez prawie półtorej godziny. Jak na jej możliwości — naprawdę dużo! — Najwidoczniej osłabienie chorobą wciąż jeszcze daje o sobie znać. — Wytłumaczyła sobie w myślach.

Z ochotą wstała z łóżka i weszła do łazienki. A tu — przemiłe zaskoczenie. Patrząc na swe odbicie w lustrze, niemal ze zdziwienia przecierała oczy: po fatalnych słonecznych odparzeniach skóry prawie nie ma już śladu! Alergiczna wysypka i nieznośne pryszcze, które przysparzały jej dotąd tyle kłopotów, także praktycznie zniknęły. Policzki, czoło i podbródek były prawie czyste i tylko nieliczne naloty chowały się jeszcze pod włosami i wokół uszu. Sprawdziła ręce i nogi. I tu nie było prawie żadnej wysypki!… W fałdkach skóry ukrywało się jeszcze jedno czy drugie lekkie zaczerwienienie. I wszystko!

Nie wierzyła oczom, bo nie mogła znaleźć wyjaśnienia na to, co nimi postrzegała. — Może leki, które podawano mi w szpitalu, zdziałały cuda? — Wiadomo: amerykańskie zawsze są najlepsze! A może…

Wyszła z łazienki i podeszła do okna. Otworzyła je na oścież i wpuściła do pokoju powiew orzeźwiającego wieczornego powietrza. Słońce już zachodziło, niebo rumieniło się. — ...może zniknęły od promieni tutejszego słońca? — wypowiedziała pełnym przekonania głosem i wysłała w myślach wdzięczność amerykańskim obłokom i słońcu za uzdrowienie.


Szła wzdłuż ścieżki oczyszczonej z opadłych liści i cieszyła oczy zapadającym zmierzchem. W sercu czuła spokój i ład, więc myśleć o czymkolwiek poważnym po prostu nie chciało się. Wsłuchiwała się w odgłosy przyrody i wdychała jej aromaty, gdy nagle…

Czyjaś ręka chwyciła ją za ramię, ścisnęła mocno i przyciągnęła do swego ciała.

— Wreszcie! Jak długo tak mogłaś przebywać w pokoju? — Wysoki głos Adama i jego niespodziewane pojawienie się przeraziły ją tak bardzo, że nogi dziewczyny mimowolnie się ugięły. — Hej, co się z tobą dzieje? Maryann, przestraszyłem cię?

Po chwili poczuła, że siedzi na ławce i że ktoś lekko puka ją palcami w policzek. Wkrótce jednak opamiętała się i niemal dosłownie eksplodowała oburzeniem.

— Jak mogłeś mnie tak wystraszyć? Ty… ty wielki mały diable z trumny, który zawsze pojawiasz się nagle i znikąd! A ja, głupia, próbowałam cię chronić przed twym bratem!… Puść mnie! — I próbowała wyrwać się z ramion mężczyzny, ale na nic się zdało. Trzymał ją mocno i boleśnie. — Puść, to boli!

Dopiero wtedy, po tych słowach, rozluźnił uścisk. Odepchnęła go od siebie i wstała z ławki. Wzięła kilka głębokich oddechów, by uspokoić wciąż szybko bijące serce. — I musiałeś mnie tak znowu wystraszyć?

— Próbowałaś chronić mnie przed bratem? — usłyszała głos Adama, którego usta pod wpływem jej stwierdzenia rozbłysły w szerokim uśmiechu. — I co, udało się?

W odpowiedzi machnęła tylko ręką.

— I nie próbuj więcej, Maryann. Król Ludwik nie uszczknie mi więcej ani jednego centa ze swej kabzy, chociaż był w stanie finansować me wyprawy przez kilka lat. Jak zresztą mógłby nadal finansować mnie przyszły burmistrz naszego miasta, wspierać takiego kompletnie pechowego brata? — Adam energicznie wstał z ławki, podszedł do Marianny i ponownie ścisnął jej ramiona, jednak tym razem obiema rękami. — Wolałby wydawać pieniądze na przekupywanie mieszkańców, aby wygrać kampanię wyborczą niż pomóc biednemu braciszkowi!

Dziewczyna patrzyła na niego z konsternacją, choć sama do końca nie wiedziała, czy z powodu zażyłego uścisku, czy jego słów.

— Ale on ma do tego prawo. — Skwitowała cicho. — A czy to prawda, co przed chwilą powiedziałeś? Czy prawdą jest to, że zamierza startować w wyborach na burmistrza? I kiedy?

— Zamierza! I nawet w to nie wątp, że nie wystartuje. Z takimi koneksjami i pieniędzmi? Tylko jedna taka Królewska Mość jest godna tego urzędu. Patrzysz na taką — i od razu w piersiach zapiera dech. I ma tyle cnót, że ho, ho! — I przewróciwszy oczami, zagwizdnął. Puścił ramiona Marianny, po czym wrócił na ławkę. — Usiądź, Maryann. Opowiem ci, jak doszło do tego, że wybór na burmistrza Jego Królewskiej Mości przebiegnie bez najmniejszych zakłóceń. Przebiegnie tak, ponieważ dziś pozostało mu już tylko powiedzieć „zgadzam się” i przywdziać na siebie burmistrzowe insygnia.

Podeszła i usiadła obok Adama, zdając sobie sprawę, że naprawdę chciałaby usłyszeć tę historię.

— Dami, tylko nie fantazjuj i nie okłamuj mnie, proszę… — powiedziała i lekko ścisnęła mu dłoń.

— Więc i dla ciebie też jestem kłamcą? — głośno się oburzył, ale od razu ściszył głos i zaczął opowiadać. — A wiesz, Maryann, że to właśnie od kłamstwa nasz Ludwiczek, o przepraszam! Nasz jaśnie panujący Król Ludwik rozpoczął swe przewspaniałe królowanie? Trzy lata temu zwykły biznesmen inwestujący pieniądze w winnice spotkał w życiu piękną dziewczynę o imieniu Yolanda. Tak, tak! To ta Yolanda z tej nobliwej piwowarskiej rodziny, o której już ci kiedyś wspomniałem… I Adam zarzucił ręce za głowę, i zanucił sennym głosem, na dodatek po polsku: — Ach, ta Jola, ta Jola, to dziewczyna, że hola! Ach, Jola, Jola… kto kochać ją mocniej zdoła?

— Masz piękny głos. — wyraziła swój szczery podziw Marianna. — A potem, co się stało?

— Dziewczyna miała wypadek samochodowy. Król Ludwik przejeżdżał obok. Zatrzymał się, pomógł jej się wykaraskać. I takim sposobem się poznali. Jednak, zamiast zabrać dziewczynę do szpitala, przywiózł ją tutaj, do naszego domu. A kiedy babcia opatrywała jej na szczęście niewielkie rany i zadrapania, on zadzwonił do ojca Yolandy. Oznajmił, że potrzebne mu są pieniądze, aby wybronić jego córkę przed drogówką, która bezsprzecznie obwini ją za spowodowany wypadek.

— Coś podobnego! Naprawdę?! — Marianna zrobiła okrągłe oczy. — Nie wierzę!

— Babcia też była oburzona, kiedy z czasem o wszystkim się dowiedziała… — Dalej Adam mówił już stonowanym, spokojnym głosem. — Ludwik wymusił na dziewczynie i jej ojcu współpracę i dostał swe wynegocjowane pieniądze. Tymczasem Yolanda zakochała się w nim na zabój. Straciła głowę z miłości do późniejszego Króla i nie tylko już sama zaoferowała mu kasę, pomoc ojca, ale w bonusie nawet samą siebie, a także wsparcie miejscowego Rotary Club, którego jest działaczką. Wtedy, gdy to się wszystko zdarzyło, nasz Ludwiś był ledwie skromnym prowincjonalnym biznesmenem. Jednak odtąd zaczęło się jego nieustanne wspinanie. Nikomu niczego nie odmawiał. — Adam podrapał się po czole, potem po brodzie i rzekł: — Masz rację, Maryann, muszę zgolić brodę!

Marianna uśmiechnęła się gorzko i spojrzała na niego ze zdziwieniem.

— To ja coś mówiłam o twojej brodzie?

— Myślałaś o niej, a ja umiem czytać w myślach. — Wstał z ławki i odwrócił się twarzą do dziewczyny. — A może też powinienem obciąć włosy? — zapytał, wodząc palcami po zmierzwionej czuprynie.

— Nie byłoby źle. — Odpowiedziała z uśmiechem. — A także nabrać trochę dobrych manier.

— Bez trudu potrafię być i miły, i towarzyski, jeśli jest taka potrzeba! — wykrzyknął. — Maryann, jesteś cholernie seksowna. Szkoda, że nie jesteś Amerykanką, bo wtedy…

— Opisz mi tę jego Jolę — przerwała jego zbędne dla niej fantazjowanie.

— Och, ona jest boska! A czyż da się opisać boginię?! Urzeka swym pięknem i charakterem jak ta, o której ci już raz wspomniałem: Chalchiuhtlicue — ideał kobiecości i macierzyństwa. Dumna, piękna, brązowooka.

— Ale nie opisuj mi meksykańskiej bogini, Dami. Opisz mi tę Jolantę.

— Jest taka sama jak tamta. — Odpowiedział. — Spojrzał na zachód słońca i nagle oniemiał, upajając się jego pięknem albo…

I Marianna nagle zrozumiała, że Adam bez reszty zakochał się nieodwzajemnioną miłością w Jolancie. A ta go najzwyczajniej ignoruje! Wybrała jego starszego brata i ofiarowała tamtemu wszystko!

— Jesteś pewien, że na zawsze pozostanie z Ludwikiem i że nie masz już u niej żadnych szans? — zapytała niepewnie.

— Tak! Jestem pewien! — Natychmiast odpowiedział. — Została szefową biura jego kampanii wyborczej. I trzeba tu dodać: szefową od startu odnoszącą same sukcesy. Kreatywną, jak to się dziś mawia. To ona zmusiła Ludwika do kandydowania na burmistrza, a w międzyczasie uprzątnęła pole, niszcząc wszystkich jego potencjalnych konkurentów. Pozostał jej tylko jeden zawodnik — obecny burmistrz: mister Sotyris Pakolusous — syn greckich emigrantów. Jestem jednak jakoś dziwnie pewien, że i z nim też sobie wkrótce poradzi.

— Mówisz o tej dziewczynie, jakby Ludwik sam sobą, swoją osobą, niewiele co prezentował… — ze zdziwieniem zauważyła. — Wydaje mi się, że nie doceniasz brata…

— Tylko tobie się tak wydaje. A uwierzysz mym słowom wtedy, gdy ją ujrzysz na własne oczy i osobiście poznasz.

— Dami! Nie mam po co jej „poznawać”. Przybyłam tu do pracy, a nie by patrzeć na królów i królowe — z sarkazmem odrzekła.

Wstała i ruszyła w kierunku domu.

— Pójdę już. Muszę jutro zacząć pracę i nie obchodzą mnie wasze rodzinne intrygi i sekrety.

— Więc mi nie pomożesz? — Nagle usłyszała pytanie Adama, więc i równie nagle zatrzymała się.

— W czym niby miałabym ci pomóc? Utworzyć kopię wykazu najcenniejszych książek z biblioteki? A może od razu ci je odłożyć? — Mówiła do niego z takim obrzydzeniem, że aż go to zdziwiło.

— Ale… to moja biblioteka.

— Naprawdę? A moim zdaniem to biblioteka twojej babci. — Ostro odpowiedziała. — A ty, podobno już roztrwoniłeś spadek po swych rodzicach. Nie jest tak? Nie wiem, kto i jak zadecyduje o losie tych książek. Niewiele mnie to obchodzi. Teraz rozumiem tylko jedno: takiemu szaleńcowi jak ty nie wolno ufać, i tyle. Sam już twój wygląd nie budzi zaufania, podobnie jak twe zachowanie. Bo i jak inaczej określić to, o co mnie prosisz? Jak mam nazwać tę propozycję, którą mi składasz?!… Nie do mnie należy osądzanie. Za to przynajmniej sama mogę zadecydować, komu będę służyć. I nie ukrywam, że już zadecydowałam: nie tobie.

Dziewczyna odwróciła się gwałtownie i tym razem szybkim krokiem ruszyła w kierunku domu.

I dopiero w bezpiecznym schronieniu swego pokoju przez długi czas martwiła się słowami, które w porywie emocji wypowiedziała do Adama. Czy miała do tego prawo? W końcu i on jest w jakimś sensie jej pracodawcą i ma prawo stawiać wymagania, a ona go za to skarciła. Jednak po dłuższej chwili serce Marianny uspokoiło się. Zrozumiała, że przecież i tak nie zamierza spełnić oczekiwań żadnego z braci. Po prostu: wykona swą pracę najuczciwiej, jak potrafi i zaraz potem wróci do Polski. Ma tylko nadzieję, że to czasowe wstrzymanie połączeń lotniczych, z uwagi na restrykcje pandemiczne, o którym swego czasu wspomniał jej Ludwik, zostanie przez prezydenta Trumpa odwołane. — A nawet jeśli nie, to przepłynę ocean wpław! — dodała w myślach i uśmiechnęła się.

Zasypiając, obiecała sobie, że nie będzie więcej rozmyślać ani o Królu Ludwiku i jego podłości, ani o królowej Jolancie, a co więcej: nie zamierza nawet kiedykolwiek na tamtą spojrzeć.

I, pogodzona z poczynionymi ustaleniami, w końcu zasnęła.

— 12 —

Biblioteka rodziny Fimié okazała się dużo większą niż się spodziewała. Zajmowała prawie wszystkie piwnice domu. Chodząc od regału do regału, patrzyła na rzędy książek, układała w myślach plan i organizację pracy.

O matko! Tu absolutnie nie starczą dwa-trzy miesiące ślęczenia, na pewno będę uziemiona w tej piwnicy ponad pół roku! — Niemal krzyknęła i natychmiast się zdenerwowała. — Kurczę! Sześć miesięcy życia w podziemiach wśród książek to horror, na który ja, idiotka, przystałam dobrowolnie!

Kroczyła wzdłuż regałów, przyglądała się z lekkim strachem grzbietom woluminów i nagle dostrzegła wśród nich… swoje własne nazwisko: Kozucha! — O rety! — cicho krzyknęła. Najpierw stanęła jak wryta, ale zaraz potem się uśmiechnęła. To była Kozucha kłamczucha Janiny Porazińskiej, jej ulubiona książeczka z dzieciństwa.

Wyjęła książeczkę z regału i uśmiechając się, przez chwilę ją kartkowała. Nie tylko wciąż zna tę bajeczkę na pamięć, ale i niefrasobliwość tytułowej bohaterki do dziś wciąż ją śmieszy. A śmiesząc, podświadomie zachęca do wysługiwania się w życiu czasem podobną retoryką — postawą, rzecz jasna, niewinnej krnąbrnej kłamczuszki. — A co tam! — często sobie powtarza — drobne kłamstwo to przecież nie kłamstwo, to tylko niewinne kłamstewko. Nic więcej!

Podeszła do stołu, na którym stał, a raczej, do którego na stale był przytwierdzony stalowymi obręczami komputer, i uruchomiła go. Obok leżał zgięty kartonik papieru. Rozłożyła kartkę i przeczytała: „Proszę ustalić hasło. Będzie ono znane tylko pani. Może chociaż to sprawi, że mi pani zaufa”. Na dole był jeszcze podpis: Ludwik Fimié.

Marianna zachichotała. — Trzeba było podpisać: jego Królewska Mość Ludwik Najpierwszy — powiedziała głośno, uśmiechnęła się i ustawiła kursor w okienku z hasłem.

Wpisała hasło złożone z dwóch wyrazów połączonych podkreślnikiem. Aplikacja biblioteczna bez przeszkód uruchomiła się i dziewczyna bez zbędnej zwłoki przystąpiła do pracy.

Trzy godziny wertowania książek, spisywania wymaganych przez aplikację specyfikacji i dopisywania jej własnych uwag przeleciały nie wiadomo kiedy.

Wstała od stołu, przeciągnęła się, wyłączyła komputer i opuściła podziemia, udając się do kuchni.

Pani Maria podała jej obiad, zaczekała, aż dziewczyna spokojnie go zje, po czym natychmiast przykazała Mariannie udać się na krótki spacer do ogrodu. A że życzenia pani Marii, postanowiła, zawsze będą dla niej święte, potulnie zastosowała się do rozkazu.

Popołudniowe słońce wciąż prażyło silnymi promieniami. Okazało się, że spacer wśród zieleni nawet przy ostrych promieniach słońca to sama przyjemność. Gdy tylko więc się od nich ogrzała, gdy przespacerowała się wzdłuż kilku alejek, poczuła w całym ciele przyjemne ciepełko. Nieco znużona i rozleniwiona wiejskim powietrzem skryła się w cieniu wielkiego drzewa. Usiadła na trawie, oparła plecy o szeroki pień i po kilku minutach oczy dziewczyny samoistnie się przymknęły. Błogość natychmiast rozlała się po całym ciele, ukoiła duszę i sprawiła, że zapadła w chwilową drzemkę.

Słodka drzemka rzeczywiście trwała tylko chwilę. Wkrótce bowiem, gdzieś obok siebie usłyszała donośny męski glos: — Czołem! ­

Otworzyła oczy i wzdrygnęła się. Sylwetka stojącego naprzeciwko niej mężczyzny z uwagi na ostre promienie słońca początkowo wydawała jej się obca. Nie od razu rozpoznała, kim jest.

— Dami, to ty? — W końcu raczej stwierdziła niż zapytała, po czym podniosła się z ziemi i spojrzała na zegarek. Godzina przewidziana na jej sjestę minęła już ponad kwadrans temu. — Kurczę! Robota czeka. Muszę wracać do piwnic.

I już zamierzała udać się do domu, ale mężczyzna złapał ją za rękę i odwrócił twarzą do siebie.

— Ale gorliwa… — Uśmiechnął się — I niepotrzebnie.

— Jak to, niepotrzebnie? — Spojrzała na Adama i dopiero teraz zauważyła, że wygląda jakoś inaczej. O matko! On się ogolił! — spostrzegła. — A gdzie się podziała twoja broda? — zapytała, zdając sobie sprawę z głupoty takiego pytania i z tego, że twarz Adama wreszcie jej się podoba. — Dobrze ci bez brody!

— Cieszę się. I znowu przychodzę do ciebie z prośbą o pomoc. — Marianna od razu zmarszczyła brwi, ale nie pozwolił jej się nawet odezwać. — Chodzi o to, że mam dziś wieczorem spotkanie biznesowe, na którym bardzo mi zależy, aby dobrze wypaść. Rozumiesz, pewno, o czym mówię: wygląd, ubranie i te sprawy…

— Rozumiem wszystko, oprócz „te sprawy”. — Odpowiedziała. — Ale, z góry uprzedzam, ja muszę pracować i…

— Na dziś już nic nie musisz. Finito! To rozkaz Króla Ludwika. — Przerwał dziewczynie w pół zdania. — Jedziemy! Samochód czeka przy bramie ogrodu.

— Ale ja… — Chciała coś odpowiedzieć, lecz Adam chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą wzdłuż ogrodowej ścieżki, jak tatuś krnąbrne małe dziecko.

— Pozwól, niech chociaż wezmę z domu maseczkę!…


Olbrzymi market odzieżowy, do którego przywiózł ją Adam, był tak szykowny, że aż krępowała się rozglądać po ekspozycjach, czując się w ich otoczeniu jak przypadkowo ustawiony przez kogoś manekin. Ponadto jej obawa, czy wpuszczą ją do sklepu bez maseczki, okazała się całkiem zbędną, ponieważ tutaj nikt takich maseczek nie nosił. Ani tu, ani zresztą w całym mieście…

— Czemu u was nie nosi się maseczek — spytała Adama.

— Wyluzuj, Maryann! — Dodał jej otuchy Adam, widząc zakłopotanie dziewczyny. U nas, w Stanach, nikt ich nie potrzebuje nosić, no może poza lekarzami w szpitalu i bibliotekarkami pracującymi w piwnicach, bo wszyscy uważamy, że są zbędne… — I uśmiechnął się do niej serdecznie. — Usiądź, proszę. W tym salonie ubiorę się ja, a dla ciebie przewidziałem inny butik.

— Dla mnie? A po co dla mnie? — Ledwie zdążyła powiedzieć, nim pchnął ją na miękką sofę i pobiegł do przymierzalni, po drodze jeszcze niemal krzycząc:

— Czekaj! Niedługo się pojawię. Ocenisz mój strój.

Opadła na miękką sofę i natychmiast prawie w niej utonęła. Sofa, jak żywa istota, wzięła ją jak w ramiona, co było tak przyjemnym doznaniem, że aż błogo westchnęła.

Ki diabeł z niego? — pomyślała — Robi wszystko metodą szarpania i z doskoku. Jak może prowadzić jakieś-tam negocjacje, skoro aż taki jest niepoukładany w działaniach? Straszyć ludzi — tak! O tym już się przekonałam, to jego sposób bycia. Jednak, z takim temperamentem, jaki ma, ja może negocjować z poważnymi partnerami? Nie wiem jak to możliwe… Poza tym, dlaczego chce polegać na moim guście? O matko! I jak ja mam mu doradzić? — Zadrżała na kanapie i próbowała się uspokoić. — Nie mógł poprosić swego brata, żeby mu pomógł? Ludwik doskonale wie, jak powinien się prezentować rasowy biznesmen. Wie, jak z ludźmi rozmawiać. Mógłby brata poduczyć biznesowego sznytu i ogłady!

Z sąsiedniej przymierzalni wyszła jakaś seksowna dziewczyna ubrana w szałowe ciuchy. Ujrzawszy Mariannę, uśmiechnęła się do niej, jak do przyjaciółki. Najwyraźniej Marianna przestała już odczuwać speszenie, bo odwzajemniła uśmiech.

I zaraz potem pojawił się Adam. Wyszedł raźnym sprężystym krokiem i, jak mówca na mównicy poważnego sympozjum, stanął przed „swą Maryann”. Efekt uzyskał taki, że Marianna jedyne co uczyniła, to ze zdumienia otworzyła usta. Jasne spodnie i marynarka z miękkiego zamszu, a pod nią golf, kompletnie nie pasowały do stroju biznesmena. Oczywiście, świetnie taki strój nadawał się do zajęć rekreacyjnych na świeżym powietrzu, ale z pewnością nie na spotkanie biznesowe.

— Czyżbyś zamierzał w tym stroju udać się na negocjacje? — Zapytała.

Zaśmiał się i odrzekł:

— Kupię tu kilka garniturów. I ten też, bo mi się podoba. A tobie?

Skinęła głową.

— Pasuje do ciebie. A dlaczego potrzebujesz kilka garniturów?

— Zmieniam swój wizerunek. Sama mi to wczoraj zasugerowałaś, więc postanowiłem zrobić to bezzwłocznie.

— A co, gdybym ci zaproponowała udanie się na występ objazdowego cyrku?

— Poszedłbym, ale tylko z tobą. — Odpowiedział, wygładzając włosy. — Potrzebuję doradztwa stylistycznego, a tobie się ono udaje.

— W takim razie musisz się jeszcze zająć swą czupryną. — Niezadowolonym głosem oznajmiła. — Tej, którą masz na sobie, mogliby ci pozazdrościć rudowłosi klauni ze wszystkich cyrków świata. I uwierz, wiem, o czym mówię: swego czasu trochę na klaunów cyrkowych się napatrzyłam…

Przez kolejną godzinę cierpliwie czekała i oceniała nowe garnitury Adama. Zmęczyło ją to dużo bardziej niż ponad trzygodzinna praca z książkami.

W końcu udręka się skończyła. Pomogła mu wybrać pięć garniturów i wtedy, bez zbędnej zwłoki, zabrał ją do „jej” sklepu.

— Nie ma już czasu, aby zawieźć cię do domu. I sama jesteś temu winna. Byłaś zbyt wybredna podczas dobierania mych garniturów i zużyliśmy dużo więcej czasu, niż przypuszczałem. Weźmiesz więc udział w spotkaniu jako moja asystentka. Tutaj i dla ciebie przygotowano sukienkę na spotkanie — powiedział, nie precyzując nic więcej.

Ponownie próbowała coś mu odpowiedzieć, ale z butiku, pod który przybyli, już wyszła im na spotkanie pracownica. Zaprosiła Mariannę i Adama do środka, po czym przyjęła od Adama zlecenie, aby przerobić Mariannę… na bóstwo.

— Odbiorę cię za godzinę. Przygotuj się! — krzyknął i natychmiast zniknął.

— Łał?! — Zachwyciła się z przekąsem. — Jaki wspaniałomyślny. Poświęcił dwie godziny na swe przeobrażania, a mi daje tylko jedną!

— Niech się pani nie martwi — Pracownica butiku gruchała do Marianny. — Poradzimy sobie. Tutaj będzie również mogła pani skorzystać z usług naszej stylistki.

A skoro tak, więc… czemu nie? Jak najbardziej pozwoli stylistce „przerobić” siebie na sekretarkę-bóstwo.

I jak najbardziej — pozwoliła. I przerobiła się na bóstwo.

— 13 —

To się naprawdę dzieje! — westchnęła i zachwyciła się Marianna, a potem zaczęła rozmyślać — siedzę z Adamem w przepięknej restauracji, przy jednym stoliku, a wokół, przy innych, wszyscy tacy dostojni, eleganccy, z nienagannymi manierami… Minęło ponad pół godziny, odkąd ujrzałam go w nowej postaci. Wróć! Źle powiedziane: nie ujrzałam, gdy nagle zjawił się przede mną jako zupełnie inny człowiek, jako wielce szanowny i dystyngowany pan Adam Fimié: wysoki, przystojny młody mężczyzna z gładko ogoloną twarzą i piękną fryzurą. Elegancki zielonkawy garnitur, szarobłękitna koszula i ciemnobordowa mucha pod szyją — wszystko pasuje na nim jak ulał! I wszystko jak u rasowego biznesmena… — nadal rozmyślała, co jakiś czas tylko ukradkiem spoglądając na Adama. Z kolei dla niego — można było odnieść takie wrażenie — to, co działo się i dzieje, jest czymś najzupełniej normalnym, rutynowo zorganizowanym, typowym. W końcu, co tu miałoby być nietypowe? Odebrał ją z butiku, zawiózł pod lokal, wolno i dostojnie zaprowadził do sali restauracyjnej i posadził na fotelu przy stole, naprzeciwko siebie. Ot! — I tyle! Wszystko tak, jak powinno być.

…Wciąż spoglądała na niego z ukradka i wciąż bała się cokolwiek powiedzieć, by tylko czymś nie „spłoszyć”, nie zniweczyć nowego wizerunku Adama, który absolutnie akceptuje i, mało tego, który jej się nad wyraz podoba.

Jednak i „wielce szanowny i dystyngowany pan Adam Fimié” po zleconym przez siebie „przerobieniu jej na bóstwo” również patrzył na Mariannę z prawdziwym podziwem. Szczególnie w chwili, gdy ta, spoglądając przy nim w lustro, nie poznawała samej siebie. Szarozłocista sukienka, tak idealnie dopasowana do jej niezbyt wysokiego wzrostu, że nie obmyśliłby tego nawet najlepszy artysta fotografik, sprawiała, iż nie mogła oderwać wzroku od swego odbicia przez blisko kwadrans. Na przemian zachwycała się draperiami sukienki, pięknymi dekoltami na biuście i na plecach, miękkimi falbankami długiej spódnicy, wreszcie kolorem — niby banalnym, a jednak niezwykle sugestywnie wtapiającym się w wieczorowy wystrój restauracji. NIGDY w ŻYCIU nie miała na sobie podobnej kreacji!

— Maryann… wyglądasz zjawiskowo! — Powiedział i się uśmiechnął. — Fantastycznie się odmieniłaś, i do tego stopnia, że z trudem daje się ciebie rozpoznać!

— Mówisz, jakbym była małpką, która przemieniła się w dziewczynę. — Zaśmiała się lekko — ale to samo mogę powiedzieć i o twojej przemianie. — Odpowiedziała, mimo wszystko trochę na niego zła — Lepiej powiedz mi, z kim masz się tutaj spotkać? I jak mam się zachowywać? Bo nie wiem…

Zawołał kelnera i zamówił lampkę trzydziestoletniego porto oraz butelkę wody mineralnej.

— Woda, Maryann, dla ciebie. — Wyjaśnił. — Jeszcze będzie kawa i deser.

Zaskoczył ją dokonany przez niego zestaw dań, ale nic nie komentowała. Kim ona jest, aby wydawać instrukcje nowemu i wspaniałemu Adamowi Fimié?

Przyjrzała się uważnie klientom restauracji i wywnioskowała, że najlepiej siedzieć tu sobie cicho i spokojnie. Wszystkie panie pobłyskiwały eleganckimi sukniami i biżuterią, a mężczyźni drogimi zegarkami i garniturami spod igły. I wszyscy zachowywali się bardzo naturalnie i… ugodowo.

Czy nie można było się umówić na spotkanie biznesowe w innym lokalu? — zastanawiała się. — W tej restauracji, jeśli się kichnie, to zdecydowanie powinno się wykazać posiadaniem chusteczki wykonanej z naturalnego chińskiego jedwabiu. W przeciwnym razie wszyscy źle o tobie pomyślą. — Przyjrzała się swoim dłoniom. — Dobrze, że ostatniej nocy wymyśliłam, że warto zrobić sobie manicure… Co ten Adam tak przycichł?

Spojrzała z troską na swego towarzysza i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że bez reszty ktoś zawładnął jego uwagą. Adam wprawdzie już od jakiegoś czasu uporczywie patrzył na kogoś, kto siedział gdzieś prawdopodobnie za jej plecami, ale sądziła, że to tylko taki manieryczny sposób zachowywania się mężczyzny-biznesmana w szykownych restauracjach. Teraz jednak spostrzegła, że z jego spojrzenia można było wyczytać niemal wszystkie emocje. Ponadto niepokój Marianny wywołały mocno zaciśnięte kości policzkowe Adama. Tak zaciskają je ludzie, gdy są zaciekli i źli czy to z chęci przystąpienia do walki, czy z bezsilności wobec wroga.

— Dami… — cicho odezwała się do siedzącego naprzeciw towarzysza.

Ten spojrzał na Mariannę i jego wzrok natychmiast złagodniał.

— Wszystko w porządku… Wszystko… Wkrótce się zacznie i wszystko się zmieni.

Nie wiedziała, co ma mu odpowiedzieć? Najchętniej chciałaby się odwrócić i namierzyć ów „obiekt” uporczywego zainteresowania Adama, ale nie odważyła się. Mało tego, zaczęła nawet myśleć, że specjalnie przyprowadził ją do tej restauracji, aby służyła mu jako parawan.

Ponownie spojrzała na niego i ostatecznie przekonała się, że w swych przypuszczeniach nie myli się ani trochę. Jego twarz się zmieniła. Pojawił się na niej nawet lekki grymas lekceważenia bardzo charakterystyczny dla ludzi z wyższych sfer. Sylwetka stała się mniej spięta, ruchy obu dłoni — miękkie i niespieszne. W pewnej chwili powoli podniósł kieliszek wina do ust, ale miast na kieliszku wzrok skupił na obiekcie swego zainteresowania.

Marianna wzdrygnęła się. Poczuła się jak przysłowiowe piąte koło u wozu i wciąż nie wiedziała, co robić. — Najlepiej, gdyby mnie wsadził do taksówki i pozwolił wrócić do domu — pomyślała i już miała mu to zaproponować, gdy nagle usłyszała znajomy męski głos.

— Adamie, zaskoczyłeś mnie. Co ci się stało? Widzę, że nie jesteś tu sam?

Marianna bała się nawet poruszyć. Ten głos „spadł” na nią z góry, jak śnieżna lawina i zmroził ją mocą lodowego zimna. Należał oczywiście do Króla Ludwika. — Dawno cię takiego nie widziałem. — Nadal wybrzmiewał „głos”.

— Postanowiłem się ucywilizować, braciszku. Sam wielokrotnie mnie do tego zachęcałeś, ale udało się to nie tobie. — Odpowiedział spokojnie i wstał. — Cześć, Yolando. Ty, jak zawsze jesteś czarująca niczym Techichpotzin.

Marianna postanowiła lekko odwrócić głowę, by spojrzeć na kobietę, którą Adam wyniósł do wielkości dziedziczki majątku Montezumy.

Piękna, wysoka, czarnowłosa dziewczyna naprawdę wyglądała jak zjawiskowa Indianka. Jej elegancko uczesane gęste włosy z prawej strony lśniącą falą opadały na ramię, a z lewej — okrywała je indiańska inkrustowana perłami bordowa chusta. Czoło dziewczyny zdobiła wysadzana kamieniami złota brosza. Ciemne obwódki pod oczyma dziewczyny dodatkowo podkreślały głębię jej spojrzenia. Liliowo-czarna sukienka subtelnie uwypuklała elegancką figurę, a biżuteria dopełniała majestatyczny wizerunek. Ale… wydało się Mariannie: coś było z nią nie tak!

Jednak nie zdążyła zastanowić się nad znalezieniem przyczyny swego niepokoju, ponieważ usłyszała zapowiedź Adama:

— Ludwiku, ja też nie jestem sam. Yolando, pozwól ci przedstawić…

I ośmieliła się podnieść oczy, i spojrzała na Ludwika Fimié, i jego towarzyszkę. Krew w jej żyłach wstrzymała bieg, więc jedyne czego naprawdę się teraz bała, to tego, że zemdleje.

Spojrzenie Króla Ludwika, którym ją mierzył, było lodowate, a jego brwi surowo podciągnięte pod czoło.

— Dobry wieczór, pani Marianno. Nie spodziewałem się pani tu spotkać — powiedział i spojrzał na swego brata. — Ty też w formie. Widzę, że sobie nie odmawiasz. — Dodał z ironią, patrząc na stół zastawiony lampką wina, szklanką wody i deserem. Uśmiechnął się i rzekł — Mamy z Yolandą zarezerwowany stolik. Porozmawiamy później… Miłego wieczoru, pani Marianno. I proszę, Dami, zamów coś porządnego przed deserem.

Kiwnął subtelnie głową Mariannie, podobnie jak zaraz po nim uczyniła to samo Yolanda, po czym oddalili się do swego stolika.

Zanim jeszcze Adam na powrót usiadł na swym miejscu, Marianna stanowczym głosem zażądała:

— Chcę wrócić do domu.

Spojrzał na nią, uśmiechnął się.

— Uspokój się, Maryann. Wyluzuj. Zamówimy coś teraz, a potem, przysięgam, odwiozę cię.

— A co z twoim spotkaniem biznesowym?

— Już się odbyło.

Niemal minutę siedziała nieruchomo, z otwartymi ustami, zanim zareagowała:

— Co!?

— No już. Już się odbyło. — Powtórzył.

— Chcesz mi powiedzieć, że przyjechaliśmy tu tylko po to, by spotkać twego brata i… i królową… Ups: ikonę Azteków?!

— Więc zgadzasz się ze mną? — Odpowiedział zadowolony. — Jest cudem. Prawda?!

— I dla tego cudu zakupiłeś sobie zestaw garniturów, a dla mnie sukienkę? Ze względu na to spotkanie ze swoją ikoną?! — Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać, czy podziwiać, czy dziwić się takiej niezrozumiałej miłości. — …A ona nawet się do ciebie nie uśmiechnęła?

— No i co? — Uśmiechnął się za to teraz Adam — Najważniejsze, że Król Ludwik oniemiał! Zauważyłaś? Gdy nas ujrzał, jakby go szlag trafił!

— Ale przecież się z nim tutaj umówiłeś? — Marianna była zaskoczona. — Czemu miałby się dziwić? A może… Dami! Czy znowu mnie oszukałeś?

— Maryann, nie ma tu żadnego oszustwa. Musiałem oddać Ludwikowi kartę kredytową. Zostawił ją w domu. Powiedział, gdzie będzie dziś wieczór. Cóż, oto i dlatego jesteśmy!

Usta Marianny aż mimowolnie po raz wtóry otworzyły się w reakcji na zuchwałe tłumaczenie Adama.

— Więc wydałeś pieniądze swego brata na garnitury i… i moją sukienkę? A także na tę kolację?!

Ogarnęła ją panika. Wiedziała, że jej sukienka jest droga, nie wspominając o pięciu garniturach Adama. Ale żeby za to wszystko miał zapłacić Król Ludwik?! Nigdy nawet nie przyszłoby jej coś podobnego do głowy. Już i tak tamten nawydawał na jej ubrania krocie!

Nie wiedziała, co robić. Czy ma tę sukienkę zwrócić do sklepu? Czy to w ogóle byłoby możliwe? Chciała o to zapytać Adama, ale nie zdążyła. Do ich stolika podeszła… Yolanda! Stanęła i spojrzała na Mariannę oceniającym spojrzeniem. Pod takim badawczym obstrzałem ta, oczywiście, natychmiast poczuła się nieswojo. Zrozumiała, że nie wygląda jak Yolanda, i mało tego: nawet była na siebie wściekła, że odmówiła usług stylistki, decydując się na tylko najzwyklejsze uczesanie.

— Adamie, ja właśnie idę do toalety, a twój brat Ludwik siedzi teraz przy barze. Nie każ mu na siebie czekać. Nawiasem mówiąc, dobrze wyglądasz. Zaskoczyłeś mnie… — powiedziała głosem zobowiązującym do bezwarunkowego posłuszeństwa.

Ponownie krótko zerknęła na Mariannę, następnie odwróciła się i wróciła między stoliki.

Adam przez długi czas patrzył za nią z podziwem, po czym skinął przepraszająco głową i szybko zniknął. Dziewczyna została sama. Przez chwilę obserwowała sąsiednie stoliki i siedzących przy nich klientów restauracji. Jedli, rozmawiali, uśmiechali się do siebie. Gdzieś z końca sali dochodziła przyjemna cicha muzyka w wykonaniu lokalnej kapeli. Żałowała, że nie cieszy się tym wieczorem tak jak wszyscy inni. Musi tu siedzieć i z zepsutym nastrojem czekać na dalszy bieg wydarzeń.

Nagle uwagą Marianny zawładnął pewien około siedemdziesięcioletni mężczyzna. Siedział niedaleko jej stolika. W pewnym momencie odchylił się na krześle i bezwładnie opadł na oparcie. Towarzysząca mu w podobnym wieku kobieta zaczęła płakać i ze strachem w głosie prosić o pomoc. Próbowała pochylić się nad mężczyzną, którego szybko zaczął otaczać kordon pracowników restauracji.

Marianna wstała i podeszła bliżej, żeby zobaczyć, co się stało?

Mężczyzna był blady, usta miał wykrzywione w bólu. Próbował coś mówić, ale bardzo niewyraźnie, a tak właściwie — to jedynie seplenił. Widziała to już wcześniej u innych ludzi. To są typowe oznaki udaru. Usłyszała, jak ktoś żąda, by natychmiast wezwać karetkę lub lekarza. Wokół mężczyzny kręciło się coraz więcej pracowników restauracji. Ktoś zasugerował przeniesienie go do gabinetu dyrektora i wtedy… Marianna, nie wierząc, że mogłaby to uczynić, co za chwilę spontanicznie uczyniła, na cały głos krzyknęła:

— Nie! Niech go nikt nie rusza! Nie dotyka! Przenoszenie go gdziekolwiek w takim stanie może być śmiertelnie niebezpieczne!

Wszyscy mimowolnie odskoczyli od mężczyzny, Marianna mogła więc teraz bez przeszkód do niego podejść. Kiedyś była świadkiem, jak pewien mężczyzna, Chińczyk lub Japończyk, nie kojarzyła tego w tej chwili, uratował mężczyznę przechodzącego udar, upuszczając mu krew z palców. Jakiś czas później natknęła się na popularno-naukową książkę o medycynie chińskiej, w której szczegółowo opisano tę metodę i potwierdzono, że jest wyjątkowo skuteczna. Mianowicie: każdy pacjent po udarze, wobec którego ją zastosowano, wracał do zdrowia bardzo szybko i bez ubocznych skutków. Najważniejsze, aby nie pozwolić pacjentowi się ruszać, a tym bardziej nie potrząsać nim. Podczas wstrząsów naczynia mózgowe zaczynają pękać, co prowadzi w konsekwencji do fatalnych następstw. Jednak czy znajdzie teraz w sobie na tyle odwagi i praktycznych umiejętności, by zastosować tę metodę, wobec tego mężczyzny?!

Jeszcze raz spojrzała na cierpiącego starszego pana i podjęła decyzję: nie można czekać. Tu trzeba działać natychmiast! — Kazała, by delikatnie podparli mu ramiona i głowę, a sama zajęła się szukaniem w swej damskiej torebce czegoś w rodzaju igły. Niestety, nic nie znalazła. Zaraz po chwili jednak przypomniała sobie, że jej włosy zostały ułożone w kok z tyłu głowy i są podtrzymywane przez dwie metalowe szpilki. Natychmiast wyciągnęła jedną z nich i zdezynfekowała jej koniec pod płomieniem stojącej na stoliku świecy.

Następnie delikatnie ujęła dłoń mężczyzny w swą lewą dłoń, a prawą ręką trzymając igłę, zanurzyła rozgrzaną końcówkę w kieliszku z koniakiem i przebiła opuszkę każdego z jego palców, w pobliżu paznokcia. Gdy z każdego utoczyła kroplę krwi, rękę mężczyzny pozostawiła w pozycji swobodnie zwisającej. Zrobiła to samo z drugą jego ręką.

Na sali zapanowała taka cisza, że niemal słyszała w głowie bijący z podenerwowania, ale i podniecenia, puls. Spojrzała na mężczyznę. Wciąż miał wykrzywione usta. Potem zaczęła pocierać mu ucho, aż zrobiło się czerwone. Następnie dwukrotnie ukłuła go w płatek ucha i też utoczyła kroplę krwi. Zrobiła to samo z drugim uchem.

Po tych wszystkich czynnościach nie pozostało jej nic innego, jak tylko czekać. Siadła więc na krześle, które ktoś ostrożnie dla niej podsunął, i czekała, wpatrując się w twarz mężczyzny. Minęły trzy lub cztery minuty, i jego oblicze zaczęło się zmieniać. Usta się wyprostowały, spojrzenie nabrało wyrazistości. Po kolejnych dwóch minutach — uśmiechnął się.

— Słyszy mnie pan i rozumie? — Zapytała.

— Tak. — odpowiedział — Co mi się stało?

— Miał pan udar mózgu. Najważniejsze teraz dla pana jest to, aby się nie ruszać i czekać na karetkę pogotowia. Ale stan krytyczny już minął, więc wszystko będzie dobrze.

Nagle z końca sali rozległy się głosy żądające ustąpienia spieszącym na ratunek ratownikom. Marianna wstała i usunęła się. Czyjeś silne ręce chwyciły ją i szybko wyprowadziły z restauracji. Czuła, jakby poruszała się w jakimś śnie. Właśnie przeżyła wielkie podniecenie i nie rozumiała, dokąd i kto ją prowadzi. Dopiero gdy znalazła się na ulicy i gdy jej czoło schłodziła wieczorna bryza, zrozumiała, czyje to ręce.

Naprzeciw stał Ludwik Fimié i surowo patrzył jej w oczy.

— Co? Co się stało? — zapytała i cofnęła się krok.

Natychmiast chwycił ją w pasie.

— Czy pani rozumie, co zrobiła? — Jego głos zadudnił w jej głowie.

Skinęła głową i odpowiedziała — Proszę mi wybaczyć, panie Ludwiku. Ja nic nie wiedziałam o zamiarze Adama. Nigdy nie odważyłabym się tego zrobić. Nie wiedziałem, że wydaje pana pieniądze na swe garnitury, a nawet i na mnie… — Dotknęła sukienki drżącymi palcami i uśmiechnęła się smutno, patrząc mu w oczy. — Sukienka jest bardzo ładna, ale proszę, niech się pan nie martwi. Postaram się zwrócić ją do sklepu. Nie wiem tylko, gdzie on jest, ten sklep. Adam przemieścił mnie po mieście tak szybko, że nic nie zapamiętałam.

W odpowiedzi usłyszała jakieś przekleństwa Ludwika i po chwili zdała sobie sprawę, że zostaje przez niego usadawiana w samochodzie.

Nie stawiała oporu. Z trwającego wciąż podniecenia ledwo trzymała się na nogach.

— 14 —

Otworzyła oczy i zdała sobie sprawę, że znajduje się w samochodzie na fotelu pasażera.

— Dami, jedziemy do domu? — odezwała się cicho i odwróciła głowę w stronę kierowcy. — To pan?! — zawołała, widząc za kierownicą Ludwika Fimié.

— Tak, ja. A to mój samochód i wracamy do domu.

Skuliła się na siedzeniu. Odwróciła się do okna i obiecała sobie, że do samego domu nie wypowie już nawet słowa.

— Jak się pani czuje? — Po chwili usłyszała pytanie, ale zgodnie z postanowieniem nie odpowiedziała, a jedynie skinęła głową.

— Zdrzemnęła się pani na kwadrans, ale teraz proszę mi odpowiedzieć na kilka zasadniczych pytań — powiedział. — Jak to się stało, że pojechała pani do miasta razem z Adamem?

— Na pana życzenie, a nawet rozkaz… — odpowiedziała i od razu prawie uderzyła czołem o szybę, bo samochód prawdopodobnie lekko na wyboju podskoczył. — Czy potrafi pan prowadzić auto? — zapytała poddenerwowana i natychmiast w odpowiedzi usłyszała lekki śmiech.

— Widzę, że wraca pani humor. A zatem, co takiego rozkazałem?

— Kazał mi pan pomóc Adamowi zmienić wizerunek, zmusić go do obcięcia włosów i zgolenia brody. Co prawda nie wiem, ile przykazał pan kupić garniturów, ale on kupił ich pięć.

— Pięć? — zapytał dla upewnienia się Król Ludwik i mocniej ścisnął obręcz kierownicy. — I co jeszcze kazałem?

— Wszystko. — Odpowiedziała i lekko uniosła ręce. — A co do kosztu mojej sukienki chciałam panu powiedzieć, że… O matko! Zabrudziłam ją… Krwią tego człowieka! Kurczę! I jak ja teraz zwrócę tę kieckę do sklepu?! — Zakryła twarz dłońmi, z trudem powstrzymując się od płaczu. — Ile miesięcy będę musiała pracować, aby ją spłacić?! — Myśl ta doprowadzała ją niemal do paniki.

— Proszę się uspokoić, Marianno! Bardzo proszę! — Ostry i wzburzony głos Ludwika Fimié nieco przywrócił dziewczynę rzeczywistości. Ze zdziwieniem spojrzała na niego. W jej głowie wciąż jeszcze kotłowały się myśli, dlatego nie od razu zrozumiała kolejne pytanie — Czy podoba się pani ta sukienka?

— Co? Sukienka? A dlaczego pan pyta?

— Dlatego, iż chcę ją pani sprezentować. — Odpowiedział — Zasłużyła pani. Pani Maria wyczyści ją i dalej będzie mogła się pani nią cieszyć.

Nawet nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. — Jak to, „zasłużyłam?” — zastanawiała się.

— Wie pani, czego się dopuściła w restauracji? — Ponownie zapytał i spojrzał na Mariannę. — Czy w ogóle pani pamięta, że upuściła krew z dziesięciu palców i obu uszu pewnego bardzo wpływowego człowieka?

Lekko skinęła głową.

— Tak, pamiętam. I co? Gdybym tego nie zrobiła, mógłby umrzeć.

— Nie trzeba było zaczekać na lekarza!? — zawołał. — Teraz, wobec tego, będzie pani czekała na pozwy sądowe! Dobrze, że szybko wyprowadziłem panią z restauracji. Może nikt nie zapamiętał i nie będzie wiedział, gdzie pani szukać?

— Po co mnie szukać? — naiwne pytanie dziewczyny rozśmieszyło kierowcę. Ponownie spojrzał na Mariannę, westchnął i się odwrócił.

— Pani naiwność jest infantylna. — Powiedział, nie odrywając wzroku od drogi — I po co Adam przywiózł panią do tej restauracji?!

— A czemu jestem winna!? — Wykrzyknęła. — I czym zawinił Adam?

— Adam od dzieciństwa każdego w rodzinie przyprawiał o ból głowy. Ale pani…? — Obiema rękami uderzył w kierownicę, lecz natychmiast spróbował się uspokoić. — Nie rozumie pani, że w naszym społeczeństwie za wszystko trzeba płacić? A ściślej: jeśli się w czymś pomylimy, musimy za to zapłacić. Zapłacić odszkodowanie i w całości za czynności prawne.

— Może mi pan wytłumaczyć, o jakich sprawach mówimy? Już dwa razy próbuje mnie pan straszyć!

— Chcę powiedzieć, że jeśli lekarze uznają, iż zadziałała pani na szkodę mężczyzny z restauracji, to on będzie miał prawo panią za to pozwać. I na pewno to zrobi. Całe nasze amerykańskie społeczeństwo opiera się na procesach sądowych. — Mówił powoli, aby Marianna poprawnie zrozumiała jego słowa.

— To dziwne. — Odpowiedziała. — Ratujesz osobę przed śmiercią i będziesz za to sądzony?

— Jeśli go pani skrzywdziła, a lekarze potwierdzą tę krzywdę — to tak. U nas w USA jakąkolwiek odpowiedzialną pracę wykonywać powinni upoważnieni do niej profesjonaliści. A pani, o ile wiem, nie ma w swym CV wykształcenia medycznego.

— A to ma oznaczać, że mam stać i spokojnie patrzeć, jak ktoś umiera?

Nie odpowiedział na to pytanie, czym ją jedynie rozzłościł.

— Odpowiedz mi! — powiedziała rozkazującym tonem, mimowolnie używając formy „ty”. Szybko jednak wróciła do konwenansu. — Gdyby wiedział pan, jak można komuś uratować życie, czy odmówiłby pan ratunku? Widzi pan umierającego człowieka, wie, jak mu pomóc, ale odwraca się pan od niego i odchodzi? Tak by pan postąpił? — Spostrzegła zdziwienie w jego oczach, nawet zmieszanie, więc tym bardziej chciała poznać jego odpowiedź. — Odpowie pan na moje pytanie?

— Gdybym wiedział, co robić, nie odwróciłbym się. — Odrzekł.

— Dlatego i ja nie mogłam się odwrócić. Sądźcie sobie mnie za to, beznadziejnie durni Amerykanie!

Przez kolejne minuty prowadził samochód w kompletnym milczeniu. Marianna patrzyła na roztaczającą się za oknem ciemność, ale w odbiciu szyby, jak w lustrze, widziała tylko profil mężczyzny prowadzącego samochód.

I musisz być takim przystojniakiem? — Nieświadomie przyłapała się na myśleniu o nim w taki prowokacyjny sposób — Twój profil wygląda tak, jakby był wykuty w kamieniu: wyrazisty i w zgodzie z proporcjami. Mówią, że starożytni Grecy przyczyn piękna świata dopatrywali się w pięknie jego proporcji. Z pewnością doceniliby twój profil, ty… ty Królu Ludwiku. — I mimowolnie uśmiechnęła się do swych myśli. — Grożą mi procesy sądowe, a ja się śmieję?

— A właściwie, po co ja tutaj przyjechałam, do tej kołtunerskiej, a raczej: do tej cynicznej Ameryki? — W końcu nieświadomie powiedziała na głos i natychmiast usłyszała odpowiedź Ludwika.

— By mi pomóc? Bym odnalazł to, czego szukam od dawna? By… — i schylił nieznacznie głowę w stronę kierownicy, i umilkł.

Nie dokończył myśli, ponieważ samochód zatrzymał się przed domem rodziny Fimié. Pani Maria podeszła do pojazdu i otworzyła Mariannie drzwi.

— Jak mnie przestraszyłaś, moja kruszynko, kiedy nie wróciłaś na kolację. — Zawołała. — Biegałam po całym ogrodzie. Szukałam cię. W końcu odpowiadam za ciebie przed Ludwiczkiem!

Kobieta była tak poddenerwowana, że Marianna poczuła się wobec niej winną.

— Ale czyżby Adaś pani nic nie powiedział? Zapewnił mnie, że wszystko jest uzgodnione.

— Adaś? — Pani Maria chwyciła się za boki. — O siebie nie potrafi zadbać, a miałby o innych?

— Za to nasza Marianna tak uczyniła: zadbała o innych — powiedział Ludwik, podchodząc do kobiet. — Oboje jesteśmy głodni. — Zwrócił się do pani Marii. — Dasz nam coś na talerz? Przeżyliśmy dziś tak dużo stresu, że jesteśmy całkowicie wyczerpani.

— Oj, tak! Oczywiście. — Kobieta uśmiechnęła się i pobiegła do domu, dodając po drodze — Za piętnaście minut czekam na was w kuchni. Mam wspaniały gulasz!

Ludwik chwycił Mariannę za łokieć i kiedy ta spojrzała mu w oczy, rzekł do niej:

— Mam nadzieję i proszę o to, aby nie opowiadała pani naszej Marii o swych wyczynach z Adamem w mieście? Nie chcę, żeby cała prowincja dowiedziała się o wszystkim.

— Nie jestem gadułą. I nie musiał mnie pan nawet o to prosić. — Odpowiedziała, po czym odwróciła się gwałtownie, żeby odejść, ale nagle zmieniła zdanie. — Ma pan piękną przyjaciółkę. A czy wie pan, że Adam jest w niej szaleńczo zakochany? Może dlatego jest taki…

— Nie, nie dlatego. — Przerwał jej.

I dopiero teraz poczuła, że on nadal trzyma jej łokieć. Jego uścisk stopniowo palił jej skórę i nie pozwalał myśleć.

— W sumie nie obchodzi mnie, dlaczego… — dokończyła i spróbowała uwolnić rękę, ale mężczyzna nawet nie zareagował. — Sami załatwcie sprawę ze swoją aztecką gwiazdą. — Już nawet nie rozumiejąc, co mówi, szepnęła. Wyrwała w końcu z jego uścisku rękę i szybko pobiegła do domu.

Mogłaby przysiąc, że znowu usłyszała za sobą lekki śmiech Króla Ludwika, ale postarała się o tym jak najszybciej zapomnieć.


Gulasz pani Marii był przewyborny. Dopiero zajadając się nim, Marianna przekonała się, jak bardzo jest głodna.

— Och, moja dziewczynko — pani Maria zachwycała się — jaka jesteś złakniona, jak przyjemnie, gdy się nim tak zajadasz! Uwielbiam ludzi, którzy dobrze jedzą. Ale nasza współczesna młodzież tak bardzo podąża za modą, że nic nie je. Weźmy ulubioną przez wszystkich Jolantę…

Marianna przestała jeść i zerknęła wymownie na siedzącego naprzeciwko niej Ludwika. Do tego momentu unikała tak czynić, a już szczególnie od chwili, gdy wszedł do kuchni ubrany w codzienne domowe ciuchy: dżinsy i koszulę w małą niebieską kratkę. Gdy wtedy tak wszedł, od razu poczuła mocniejsze bicie serca. — Kurczę! Czyżby ten facet wywierał na mnie jakiś tajemniczy wpływ? — zastanawiała się — Dlaczego jego spojrzenie, wygląd, głos, a nawet zwykłe czynności, które wykonuje, przyprawiają mnie o gęsią skórkę?

— Czy coś panią zdenerwowało? — Usłyszała głos „tego faceta”, jednak powstrzymała się i nie spojrzała mu w oczy, a tylko potrząsnęła głową.

— Pani Mario — znów usłyszała jego głos — proszę nałożyć naszemu gościowi dokładkę pani wspaniałego gulaszu. Jutro pani Marianna będzie musiała poświęcić dużo energii na swoją pracę i mam nadzieję, że będzie to praca owocna.

Marianna w myślach przyznała mu rację. Przyjechała tu do pracy, a tymczasem okazuje się, że marnuje nie tylko czas gospodarzy, ale także fundusze pracodawcy, na które jeszcze nawet nie zapracowała. — A wszystko przez kogo? Przez tego „wielkiego małego diabła z trumny”, który zawsze „wyskakuje” w najbardziej nieodpowiednim momencie i wciąga mnie w swoje awanturowanie się. — Pomyślała i westchnęła.

— Nie chcę więcej mieć do czynienia z pana bratem! — nagle odezwała się stanowczo i dumnie uniosła czoło.

Ludwik Fimié się uśmiechnął. Skinął z akceptacją głową i odpowiedział:

— To świetnie! Widzę, że się doskonale rozumiemy… Pani Mario! — zwrócił się do kobiety — proszę podać nam kawę. Nasz kontrakt z panią Marianną powinniśmy przypieczętować dobrą kawą, taką, jaką tylko pani potrafi zaparzyć.

— 15 —

Nie zaspała. Zdziwiła się nawet, że obudziła się następnego ranka o wyznaczonej przez siebie godzinie. Wzięła prysznic, włożyła dżinsy, grubą czarną koszulę z długim rękawem i tenisówki, założyła maseczkę na usta i nos, po czym szybko udała się do kuchni na śniadanie.

Nie spodziewała się, że ujrzy tam Ludwika.

— I pan tutaj? — mimowolnie rzekła.

W odpowiedzi usłyszała z lekka wymuszony śmiech.

— Właściwie to mój dom. — Dodał, zajadając się śniadaniem — Proszę, niech pani siada. I dzień dobry, przy okazji. — Po czym przyjrzał się dziewczynie wnikliwie od stóp do głów i spytał — Dokąd się pani wybiera? Do prosektorium? Sugeruję zdjąć tutaj maseczkę. Łatwiej będzie pani jeść — i zachichotał.

— Bardzo śmieszne! — Odgryzła się. — A udaję się do piwnicy, gdzie nie jest specjalnie ciepło. Natomiast maseczka to nieodzowna część wyposażenia bibliotekarki, a szczególnie w czasach pandemii… — Odpowiedziała z tupetem, siadając przy stoliku naprzeciwko właściciela domu. — I w ogóle dzień dobry wszystkim! — Uśmiechnęła się do pani Marii, która zaczęła podawać jej śniadanie, ale zgasiła uśmiech, odwracając twarz w stronę Króla Ludwika.

— Czy odbieram pani apetyt? — Był zaskoczony taką reakcją.

— Nie. — odpowiedziała, zdejmując maseczkę. — Po prostu nastrajam się do pracy. Potrzebna w niej będzie powaga i koncentracja… A zatem czego powinnam szukać w państwa bibliotece? — zapytała, rozpoczynając śniadanie i od razu odniosła wrażenie, że pod wpływem jej pytania mężczyzna spiął się — Wczoraj mówił pan, że czegoś w niej szuka?

Odsunął od siebie talerz z na wpół zjedzonym śniadaniem i wziął filiżankę kawy. Uniósł naczynko do ust, błogo zaciągnął się aromatem i rzekł:

— Sam nie wiem, czego? Proszę mi pomóc, pani Marianno, znaleźć to. Wiem o „tym” tylko tyle, że jest ukryte w naszej bibliotece. I nic więcej.

Patrzyła na Ludwika, mimowolnie upajając się jego męskim urokiem i barwą głosu. Patrzyła, jak pił kawę, jak łamał wypielęgnowanymi dłońmi pieczywo. I nagle zapytała:

— Kto panu powiedział, że w państwa bibliotece ukryty jest jakiś niezidentyfikowany skarb?

— Tuż przed śmiercią dziadka podsłuchałem jego rozmowę z pewnym mężczyzną. — Odpowiedział cicho. — Ale porozmawiamy o tym na dole, w bibliotece, a nie w kuchni. Proszę dojeść spokojnie śniadanie…


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 89.05