Kroniki Jagiellońskie
Powieść dedykuję w całości mojej Basi
Okładki oraz część ilustracji Piotr Latka ps. Pygar
Białe Płaszcze z Czarnym krzyżem
Rok 1384
Trzynastego października 1384 roku pańskiego, dzień nie był zbytnio pogodny, bo przecie deszczyk i mżawka z nieba zasnuła cały widnokrąg, a liście z drzew leżały kupami wielkimi na trakcie z Węgierskiej Budy do Krakowa. Zaś porywisty chwilami wiatr, kręcił owymi jak opętany, czasami zaś wył głośno z rozpaczy że nie poradzi wszystkich za sobą zabrać. A chwilami jak by wprost, ze śmiechu się zanosił, kiedy większą kupę listowia z jednej strony traktu królewskiego, na drugą przerzucał. W kierunku Krakowa, z mozołem po mokrym piachu, zmierzał dość szybko, bryzgając spod kół błotem, duży orszak rycerstwa. Wraz z bogato rzeźbioną, miejscami złoconą z herbami Andegawenów na drzwiczkach, ciężką karetą, zaprzężoną w sześć karych mocnych koni, otoczoną z każdej strony, szczelnym kordonem zbrojnych, pędzili w stronę stolicy. Widać było zaraz, że przecie kogoś bardzo znacznego, wieźli owi zbrojni w sile tak wielkiej. Rycerze eskorty, ubrani byli jakoś inaczej niźli w tych stronach, i głośno pogadywali bardzo dziwacznie, tak że żaden kmiotek, czy rycerz polski, albo i karczmarz nie zrozumiał by nic z tego, co owi ze sobą, pokrzykiwali. Usiłując wicher przegadać co nie zbyt łatwo im pewnie szło. Wśród madziarskich rycerzy jechał też oddział polskich rycerzy w świetnych strojach i w pełnym świecącym rynsztunku. Jedni i drudzy pilnowali swego, widać wspólnego skarbu, bardziej jak własnych ślepiów. Eskorta prowadziła wesołe rozmowy, jednak każdy z rycerzy choć jednym ślepiem, cały czas obserwował zasłonięte szczelnie od wiatru, okna w powozie. Do Polski jechała na obcą, jeszcze królowej ziemię, przecie prawa dziedziczka do tronu i królestwa swojego, a ślicznym jej oczom, przecie jeszcze nieznanego. Królewna, Jadwiga Andegaweńska bardzo jeszcze młodziutka, przecudnej urody panienka, bo nie tak dawno urodzona w lutym 1374 roku, w Budzie, z wielkimi jak marcepany oczami. Siedziała sobie niecierpliwie w środku karety, i co chwila próbowała koniecznie zobaczyć, co dzieje się na dworze i jak wygląda też, jej własne a nowe zgoła, królestwo. Odziedziczone po ojcu swoim królu Polski i Węgier, Ludwiku Węgierskim. Jeno że pod okiem kilku starszych panien i dam dworu, nie za bardzo jej szło, rozglądanie się po świecie. Kiedy tylko cudna jak z obrazka królewna, chciała wyjrzeć do rycerzy i świata, panny i opiekunki królewskiej dziedziczki, trzymały świat przed nią szczelnie zamknięty. Bo przecie jak słychać było, wołały co chwilę, na przemian, przeziębisz się przecie nasza królewno. Za każdym razem obaczenia świata, to samo. W środku było, znośnie ciepło i wiatr nie hulał jak za osłoniętymi ścianami, pędzącej karety. W końcu królewski orszak zjechał z leśnego traktu, i już w oddali pokazały się ciemne czerwonawe, mury olbrzymiego krakowskiego grodu. Piękna panna, widać że choć na Węgrzech urodzona, czysto polskim charakterem się odznaczała, pewnie po babce swojej Elżbiecie Łokietkównej odziedziczonym. Bo przecie nagle, jak nie trzepnie czapką zdartą sobie z głowy, pannę trzymającą zasłonę przez rękę. Na co, najstarsza z opiekunek powiada, wzburzonym głosem, Hedwiga! A królewna zaraz, na to dźwięcznym głosem, jak echo zawołała. Co, Hedwiga? Nic, wam gadanie takie nie da, w kółko Jadwiga, Hedwiga. Albo Hedwiga, czy Jadwiga na przemian. Jestem jeszcze, przecie Draga na drugie, co mi matka moja, królowa Elżbieta w krzcie świętym dała. Jak byście panny moje zapomniały. Zaś powiadam wam, jam tu jest, przecie królowa! Tego królestwa co, to owe przede mną za oknami skrywacie. Widzieć chcę, gdzie jadę, gdzie mnie i dokąd wiedziecie, a nie. Tego ci nie wolno, albo i tamtego, nie uchodzi się czynić. Boś przecie królewna nie dziewka zwykła. Powiada niania. Na co królewna zaraz. A jak się komu co nie widzi? Co wam powiadam. Uciekajcie, mi na wiatr same, albo i ja sama, pójdę na koń, do rycerstwa naszego. I wierzchem, na koniku do Krakowa wjadę. Już zaraz, wypuścimy cię na wiatry, akurat. Niedoczekanie twoje, miłościwa pani. Bo i co? Powiada zaczepnie nieco królewna. Na co, zaraz panny się zreflektowały, iż zadziora nie byle jaka, jest z królewny Jadwigi, a nie jakiś tam, kotek mały do zabawy. I gęby sobie zatkały palcami, z wielce udawanego zgorszenia. Bo oto, na Węgrzech była to, przecie pogodna, mała dziecina, a tu miała zostać królową potężnego państwa i wielkiego królestwa. Płynęła w niej przecie krew królów i piastów polskich, a głównie jej pradziadka, i króla Polskiego, Władysława Łokietka bardziej obytego w boju z krzyżakami i innymi wrogami swymi, niźli siedzeniem na tronie. Matka Jadwigi, królowa Elżbieta Bośniaczka długo, nie chciała jej puścić do Polski, ale że to, i wyjścia żadnego nie miała, w końcu Jadwiga jechała swój tron krakowski objąć. Orszak wjechał w końcu do bram miejskich Krakowa z głośnym turkotem, jaki wydawały na kocich łbach, stalowe obręcze na kołach powozu, a na ulicach grodu tysiące poddanych przyszłej królowej, czekało i darło gęby z radości, że oto po latach będzie królowa na tronie krakowskim zasiadała. Królewna odsunęła w końcu od okien powozu, swoje nieznośne prześladowczynie. Swoją drobniutką buzię, śliczną jak poranek wystawiła na wiatr, deszcz, i machała rękoma z wielkiego zadowolenia, do zgromadzonych tłumów. W bramie u proga Wawelskiego zamku, czekała już na nową królową cała rada królewska, z arcybiskupem gnieźnieńskim Bodzantą na czele. Orszak królewny zatrzymał się w końcu po długiej podróży, ze stukotem kopyt końskich na dziedzińcu Wawelu. Jadwiga wyskoczyła jak, zwinna sarenka zgrabnie i lekko, z powozu. Na co, pokłonili się wszyscy z czcią, niżej niźli by chanowi tureckiemu składali pokłony. Podoba mi się, owo powitanie moje niezmiernie, witają mnie jak trzeba, nie jak w Budzie, łaskę mi robili, że mnie kto zauważył, iż po świecie łażę. Powiedziała sobie w duchu królewna i obdarzyła wszystkich zgromadzonych szczerym uśmiechem, pokazując białe i równiutkie, śliczne ząbki. A cudnymi oczami z długimi rzęsami, mrugając z wielkiego zadowolenia. Dzwony katedry już biły od dawna, wraz ze wszystkimi innymi, jakie były w Krakowie. Arcybiskup Bodzanta, wraz z całym orszakiem, stał moknąc w deszczu, wraz z chorągwią Krakowską, w pełnej krasie. Dla ochrony skarbu swojego, przed zimnym wiatrem i deszczem, wstrzymali się z powitaniami na mokrym dziedzińcu. Zapraszającym gestem królową, ksiądz arcybiskup poprowadził wraz z orszakiem i całym tłumem wybranych w pierwej do sieni gdzie powitał królewnę chlebem i solą. Zaś zaraz na komnaty królewskie, gdzie posadzili ją w ogrzanej sali tronowej, przy płonącym kominku. Choć jeszcze królową Jadwisia wprawdzie nie była, siadła dostojnie na swoim przyszłym tronie. I powiada po polsku. Witam wasze dostojności, jako królowa wasza. Co będziemy teraz robili? Księże biskupie. Jak, że pięknie wasza królewska mość, po polsku powiada. Rzekł na to zachwycony ksiądz arcybiskup Bodzanta, a za nim zaraz wszystkie gęby zgromadzone w jeszcze większe uwielbienie wpadły.
A śliczna buzia Jadwigi, którą to wielką urodę, odziedziczyła po swojej matce, zaraz zdobyła, wszystkie serca krakowskiego dworu. Głośny szmer uznania i wielkiej sympatii przeszedł po sali tronowej. Matka moja, Elżbieta Bośniaczka polką z pochodzenia przecie jest, to i po polsku uczyła mnie, od małego. Teraz jako już, e źrzżała dziewka, będę powiadać do was po naszemu, jako w Polsce nam przystoi. Jeno na ową źrzałość królewny, wszyscy na gębach uśmiech dyskretny założyli, bo przecie, owa ich królowa śliczna jak z obrazka, 10 ledwie roków dopiero miała. Powiada z węgierskim nieco akcentem, piękna nad wyraz panna. Wasza królewska mość, będziemy rządzili królestwem swoim, jak tylko ukoronujemy waszą królewską główkę. No to i dobrze, róbcie sobie jak tam chcecie. Ale teraz, tylko spać mi się chce i głodna, m nieco jest, bo droga długa bardzo była i wytłukło mnie na leśnych wykrotach jak niebogę. Przeto kasztelan zamku Wawelskiego, Dobiesław Kurozwęcki, jako rozkazanie królewskiej woli, przyjął oświadczyny królewny o jej chęci do snu. Z gębą tak zadowoloną, jak mu się od dawna na pustym zamku nie zdarzało mieć. Zaś wraz, z całym żeńskim orszakiem swoim, królewna, po sutej kolacji, poszła spać, bo jak że to nie słuchać było, pierwszego nakazu swojej pięknej pani. Cały dwór Wawelski, miał takie uśmiechnięte gęby jak by, im wszystkim nagle królewna Jadwiga obiecała, iż po sto tysięcy groszy każdemu w kiesę nasypie, i złota każdemu po dwie beczki do piwnicy wnieść nakaże. Co chwila widać było, na korytarzach zamku, dworzan łażących cichutko na palcach, z paluchem na gębie. Cicho, Pani nasza śpi. Minęły owe trzy dni, gdzie pani krakowska po zamku, latała jak kozica górska, bo krew w niej gorąca była. Wszędzie zaś musiała nosek swój zadarty nieco, wsadzić i widzieć, co się dzieje, i pytała na około kasztelana Dobiesława, a co to? A co to? A tamto, co za jedno? A ten? Któż to ci jest? Co za jeden, tamten? A czego ten, wysoki, a tamten przy mały? A czego, tamten kulfoniasty nos ma? Zaś tak samo w kółko. Jeno dnia 15 października wieczorem. O widzenie z królewną poprosił, sam arcybiskup Bodzanta. Królewna właśnie, wieczerzę spożywała smacznie. Wejdzie ksiądz arcybiskup, i siądzie sobie wedle mnie, powiada Jadwiga. Dziękuję wasza królewska mość, powiada ksiądz. Wasza królewska mość, jako wasza wysokość wie. Jutro przecie, z rana samego ukoronujemy główkę śliczną waszą, pani nasza na królową Polski. Na co Jadwiga powiada. Ukoronujecie? A po co? Dobrze mi tak, jako jest. Zaś z drugiej strony upierać się nie będę bo matula moja, by mi dała. Przecie tu na waszą królewską mość, cały nasz lud polski czeka, rycerze, my duchowni, i szlachta. Zaś pospólstwo całe, i lud nasz aż głupie za wasza miłością. Ale ja chciała bym, przecie za Wilhelmka mojego z Habsburgów iść. Ten cały tam, Wilhelmek od rodu Habsburgów, nie dla waszej miłości przeznaczony. To gbur i Niemiec jest, nie dla waszej miłości kawaler, ni też to żaden mąż na przyszłość dla ciebie królowo nasza. Sam chyba ksiądz gbur i grubianin jesteś, a nie ten Wilhelmek mój miły i przeze mnie ukochany. Jakoż to nie jest on, dla mnie przeznaczony? Jako nam już, przecie śluby jakoś my dziećmi byli jeszcze dali. Matka zaś moja owe śluby pobłogosławiła. Królowo moja. Na to arcybiskup całkiem do desperacji zwiedziony powiada, zduszonym głosem, jak by go Jadwiga do ściany przyparła. Śluby wam dali, Niemce wasza królewska mość, nam ty, tu jesteś potrzebna, i to od zaraz. Ja zaś powagą swego urzędu, z owych ślubów, teraz zwalniam, cię pani. Chociaż i ja durny w, pierwej chciałem co byś, za twojego Wilhelma owego Habsburga sobie poszła. Jeno owi Niemce nam i ziemi naszej nienawistni nic, tylko chap za królestwo nasze by się zaraz i to szybko zabrali, wraz z tobą miłościwa pani. Przecie pradziadka twojego pani, króla Łokietka naszego, to wielkie królestwo polskie do niemieckiego cesarstwa by zaraz bez zwłoki żadnej Krzyżaki włączyli. Królowo nasza i pani nasza, patrzaj Ty królowo polska zawsze na to swoje wielkie dziedzictwo, na matkę swoją i ojca swojego Ludwika węgierskiego króla naszego, co to nam przecie pomarł od zgryzoty wszelkiej. Nie czyń nic złego sobie, ani nie czyń złego, co ziemi tej umiłowanej pewnie tobie, by przecie na pewno zaszkodzić mogło. Albo patrzaj też na ów nienawistny nam, a pewnie i tobie samej królowo, zakon krzyżacki łakomie jak lis na kury na te ziemie od wieków patrzący. Przecie oni zaraz by swoje prawa do ziemi twojej i naszej matki ziemi prastarej, moja królewno miłościwa pani, pazernie jak do wszystkiego wokoło zgłaszali. Na co by król w niebie pewno będący, na skargę do świętego Piotra zaraz polazł. Tak on to Niemca nie cierpiał, jak nikogo w swoim długim życiu i wojowaniu z zakonem krzyżackim wiecznie, że pewnikiem w grobie swoim biedny nasz król by się przewracał. Zaś wiecznego snu, też by twój dziad pani nasza, pewnikiem nie zaznał. Że prawnuczka jego za Niemca iść chce? Albo babka twoja a córka jego, co by na to rzekła? Powiada Bodzanta. Niechaj jest, jako tam sobie chcecie, zaś czyńcie ze mną, co za dobre zważacie. Chcecie abym waszą królowa była? Będę królową waszą, bo co mi czynić przyjdzie? Nic, czynić wasza królewska mość nie musi, jeno koronę ode mnie jako arcybiskupa gnieźnieńskiego, przyjąć. Serce ty nasze najukochańsze. Królową naszą od jutra zaś być, wasza królewska mość. A no i trudno. Jak ma być niech będzie, ale przecie ja. Wolę, po krużgankach ganiać i w chowanego się z pannami moimi bawić, niźli królową być. A pewnie, że to lepsze od królowania, powiada arcybiskup już, ze śmiechem szczerym na gębie. Ale trudno, będzie jako chcecie, mój drogi księże arcybiskupie. Na to, królewna powiada, wielkie piękne jak u sarny ślepia, w biskupa wlepiwszy. No to i pójdzie wasza królewska mość spać teraz, jutro z samego rana, wielki dzień. Zadowolona wasza królewska mość będzie, jako nigdy w życiu nie była. Obaczymy zaś jutro, na to Jadwiga powiada, ziewając nagle buźkę sobie serwetką skrywając.
Idę zaś do snu jako tam chcecie, pewnikiem jutro turbować mnie, po całym dniu będziecie. Nikt waszej królewskiej mości turbował nie będzie. Kto by śmiał. Nie widzisz? Królewno nasza, że tu wszyscy cię kochają jak swoje zbawienie? Widzę ja, ślepa, m jeszcze na razie nie jest. Dobrej nocy waszej królewskiej mości życzę. Do ranka samego. Ostań z bogiem królewno nasza. Idź z bogiem ojcze. Amen. Ten, poszedł i łapy po drodze, zacierał z ukontentowania. Noc, minęła trochę niespokojnie bo, królewnie śnił się i Niemiec Wilchelmek i matka i dwór na Budzie. Zaś i pradziadek król Władysław Łokietek się jej przyśnił, i palcem pogroził. Zaś i jakieś inne wąsate mordy królewskie, gadały coś do siebie po niemiecku. W końcu się po nocy, obudziła w nastroju, bardziej wesołym bo myśli sobie, oto przecie królową będę, a królestwo moje wielkie jako morze niezmierne. Niech im jest, jako mnie chcą. Na ósmą godzinę z rana była już umyta, ubrana i do koronacji gotowa. Drzwi od jej komnat panieńskich otwarto. Jadwiga, popatrzała dookoła, same uśmiechnięte i wąsate gęby radością okryte, na widok swojej pani. Dwórki takoż samo z buziami w ciup, lubo w uśmiechu, od ucha do ucha, szczęśliwe. Zaś zaraz pomyślała sobie, co mnie się bać, tam. Nie ma czego. A głośno do arcybiskupa Bodzanty. Idziemy, jako iść mamy. Poszli wolno w orszaku bardzo wspaniałym, dzwony znowu zaczęły bić w całym Krakowie. Lud, szlachta, i rycerstwo, wypełniało kościół, dziedziniec i błonia przy Wiśle po brzegi. Uroczysta msza, trwała dwie godziny z okładem. Królewna Jadwiga już po pierwszej godzinie, była tak zmęczona. Że i powiada cicho, do swej niani co z boku przy niej stała. Ta suknia taka ciężka, jak zbroja, ze stali. Szybciej, niechaj arcybiskup do, głowy się mojej bierze. Jeno jako dzielna panienka, po swym wielkim ale małej postury, pradziadku królewskim wstrzymała, się z protestami.
W końcu już sam wykończony arcybiskup Bodzanta, z pomocą biskupa ostrzychomskiego, specjalnie z węgierskiej Budy na uroczystość koronacyjną do Krakowa przybyłego. Włożył tej młodziutkiej i przecudnej urody polskiej królowej na głowę, swoje szlachetne biskupie ręce. Po czym delikatnie namaścił olejkami świętymi na królową Polski. Na spiętą burzę jasnych pachnących włosów, włożył złotą wysadzaną drogimi rubinami wąziutką panieńską koronę. Po czym asystujący uroczystości biskup węgierski, popatrzał z miłością na Jadwigę, uśmiechnął się do niej jak do tego cudownego dziecka przystało, i wolno jak by z wielką troską i rozwagą, podał do rączek jak u małej dzieciny, złote i ciężkie berło oraz jeszcze cięższe, od niego jabłko królewskie. Pomyślał przy tym. Jaki skarb nam z Budy Polacy zabrali. Pokiwał siwą głowa, jak by sam przeczuwał że ta młodziutka królowa, zbytnio wielkiego szczęścia, w tym nowym królestwie, pewnie nie zazna. Wziąwszy wzgląd na owego Wilhelmka, osieroconego przez Jadwigę. Kochającą Habsburga niewinną jak u małego dziecka czystą i pozbawioną wszystkiego zła miłością. Jadwiga, w duchu westchnęła i powiada cicho, nareszcie. Przeto arcybiskup Bodzanta wygłosił łacińską formułę koronacyjną. Hedvigis Dei gracja regina Poloniae, necnon terrarum Cracovia, Sandomirie, Sieradie, Lancicie, Cuiavie, Pomeraniegue domina et heres. Jadwiga z Bożej łaski królowa Polski a także dziedziczka całej ziemi Krakowskiej, sandomierskiej et cetera et cetera. Królowa wyszła, po koronacji na dziedziniec wawelski, przyjęła od ludu błogosławieństwo i sama mu błogosławiła, przy huku dzwonów. Zaś nie chcąc zamęczyć, swej pani kasztelan wawelski Dobiesław Kurozwęcki litością powzięty, powiada do arcybiskupa. Odłóżmy na razie, ceremonię dalszą, przecie ona ledwie żywa, zaś nich odpocznie i do sił przyjdzie, kruszynka moja. Na co arcybiskup popatrzył, na wymęczoną królową, i powiada. Słusznie prawicie panie, niechaj zaś, idzie do siebie spocząć trochę, nie pali się z wiwatami. Po czym zawiedli ją na, przebranie z ciężkiej sukni koronacyjnej dali obiad, i spokój na kilka godzin. A po koronacji prawie na cały rok. Latała sobie królowa po wawelu jak beztroska sarenka.
Rok 1385
I tak do 24 sierpnia 1385 roku, kiedy z samego ranka Jadwigę obudziły takie hałasy, jak by wojna na zamek jakaś zawitała. Książę Władysław Opolczyk, na Wawel napadł podstępnie, chcąc dokonać pokładzin Jadwigi z owym Wilchelmkiem Habsburgiem, któremu koronę Polski chciał oddać wraz z królową Jadwigą. Za namową krzyżaków. Już do szturmu ludzie księcia na zamek się brali. Jeno po chwilowym tylko zamęcie, szybko uchodzić musiał książę Opolczyk, razem ze swoim nieszczęsnym niemieckim kawalerem, bo dostali u bram Wawelu takie baty, że szli z zamku, jak spłoszone stado turów. Kasztelan Dobiesław z krwawym jeszcze mieczem i załogą zamku i dwoma chorągwiami królewskimi odparli poranny napad. Co królowa Jadwiga skwitowała, nader krótko. Przeszła mi już ochota właśnie, na zaloty do owego Niemca, dobrze, żeście panie kasztelanie uczynili co to po łbie owi dostali, i poszli z mojego zamku jak zmyci. Na co kasztelan Dobiesław powiada jak by samotrzeć, zeżarł wielki wór migdałów z miodem i orzechami, zaś zapił dużym antałem krakowskiego piwska mocnego. Moja ty królowo umiłowana, a reszta rycerstwa jeszcze bardziej rozpływała się z wielkiego rozmiłowania do pani swej. Na co, ksiądz arcybiskup Bodzanta przyleciał zaraz do królowej i powiada, do kasztelana Dobiesława. Nic to jej aby nie daj bóg? Nic, a co ma być? Królowa nasza cała i zdrowa, my tu stoimy jak skały. To i chwała bogu, powiada Bodzanta. A do Jadwigi zaraz. Wasza królewska mość, musimy i tak wydać cię za kogoś mocnego w barach, i nie tylko w gębie. Bo jak że to.
Królowa bez króla? Nie uchodzi. Co tam nie uchodzi, powiada Jadwiga. Młoda, m jeszcze jest, i czas ku jakiemuś tam kawalerowi mam. Ale królestwo nasze, wasza miłość czasu nie ma, i dziedzica korony nam na przyszłość szybko trza. Powiada ksiądz arcybiskup Bodzanta. Musi iść wasza królewska mość za męża. Jako już muszę to niech wam jest. Ale za specjalnie, to i właściwie nie chcę. Sama nie wiem, ale też może? Jeno pamiętajcie żeby na gębie miły był, i bez pryszczów na niej. Posłuszna wam chyba będę, powiada Jadwiga. Chyba? Powiada ksiądz arcybiskup. Mamy już właściwie dla ciebie, pani nasza jednego kniazia bogatego i na gębie bardzo urodziwego, jako byś tylko go chciała. A co, za jeden, jest ten kniaź? Jagiełło się ów kniaź zowie, powiada ksiądz, nieco on starszy od ciebie miłościwa pani. A to dokument który podpisał w Krewie książę Jagiełło, aby mógł za królewską mość iść. Po czy zaraz pod oczy Jadwidze dokument podstawił.
A wiele, on starszy? Księże arcybiskupie? No, urodzony on nie tak znowu dawno, przecie w 1352 roku, na Litwie. Puknijcie się w łeb swój, swacie szczwany. Chyba, żeście zdurnieli na starość sami, przecie on ojcem i dziadem, moim mógłby być. Dwadzieścia roków starszy jest ode mnie. Coście to ogłupieli naprawdę z kretesem, księże biskupie całkiem, czy jak? Czy zaś kpicie sobie, ze mnie jako z królowej waszej? Gdzie zaś wasza królewska mość. Kto śmiał by. Powiada Bodzanta. Na to, czerwona z gniewu, na licach Jadwiga, rzekła Bodzancie prosto w ślepia. Jako widzę. Przecie wy, chyba to sobie jednak kpicie ze mnie, mój księże arcybiskupie. Nie chcę ja żadnego, jakiegoś tam starego dziada. Nie chcę, finito i basta. Posiekajcie mnie lepiej na dzwona jak karpia na święta, nie pójdę ja za jakiegoś tam truchła starego. Bo wy chcecie. Choć by cały ze złota ów kniaź był. Nie! Nie pójdę i koniec. Albo w końcu do studni prędzej skoczę, jak mnie tak będziecie turbować ciągle. Księże biskupie miej ty litość nade mną. Co to ja? Jakaś chroma na członkach swoich albo na umyśle zgoła swoim jestem? Wedle was księże biskupie pewnie, m ja upośledzona jakaś królowa? Albo co sobie myślicie księże mój, wy arcybiskupie krwiożerczy? A co moja matka, Elżbieta Bośniaczka na takie zrękowiny wam mój księże powie? Jakoż to jej, królowej w oczy spojrzycie? Powiadajcie mi zaraz, i to bez zwłoki.
Arcybiskupowi aż się głupio jak jakiemu żakowi zrobiło, i nie wiedział już jakie argumenty, na swoją i korony polskiej przeciw Jadwidze wytoczyć. Przeto powiada ugodowo tak. Wasza królewska mość, jakoż tylko on dwadzieścia roków starszy, od waszej królewskiej mości, wielka mi też rzecz. Na co Jadwiga, śmiać się poczęła nagle, i powiada. Nie rozśmieszajcie mnie księże, bo zajadów na gębie dostanę. Na co ksiądz Bodzanta do siebie, po cichu, uparta sztuka i dobra królowa będzie z niej. Taka jaka jest, trza nam teraz właśnie. A głośno do Jadwigi. Ale bardzo urodziwy on jest, jak z bajki, i miło on bardzo gada. Nie wątpię. Ja, na jego miejscu, też bym miło gadała. Bardziej niźli on, bym miło gadała bo, m bystrzejsza od was, i od waszego zalotnika, lipnego i litewskiego, w dodatku. Królestwo nasze wielkie jak lew, w europie nikt mu nie postanie, na drodze. To i nie dziw, że ów kniaź Jagiełło mnie chce, razem z wianem jaki, ślepej kurze by się nie przytrafił. Ksiądz myśli że nie wiem, jaka korona nasza, to potęga wielka? Każdy by do szybkiej żeniaczki z takim królestwem się pchał, na królową nawet, nie bacząc. Przecie wasza królewska mość, piękność stanowi jak anioł z nieba. Powiada arcybiskup. Nie mnie, tu gębę swoją oceniać, powiada królowa. Z resztą. Jak się księdzu ten, jak mu tam? Jagiełło bardzo podoba. To niech się ksiądz, sam za owego Jogajłę litewskiego, czy jak się on tam zwie, zaprawdę wyda. Pobłogosławię wam obu, lubo po łbie was obtłukę, nie chcę ja jego i koniec. Słyszy ksiądz? Słyszę wasza królewska mość, głuchym jeszcze nie jest, powiada ksiądz biskup. Skapiały po ataku Jadwigi całkiem. A ta, idąc jak do szturmu, na krzyżactwo wrogie owemu powiada, dalej. Co myślicie sobie? Pani! Królowo! Nam Litwy jest potrzeba, do granic obrony, i przed krzyżakami, a i innymi obwiesiami. Ratuj wasza królewska mość, królestwo swoje. Pani nasza, królowo? Przedrzeźniała Jadwiga księdza biskupa. Ratuj je sobie sam, mój księże arcybiskupie, nie kosztem szczęścia mojego. Krzyżaki nas, żywcem nie zjedzą, bo i za duży kęs dla nich, królestwo moje. Udławili by się jak kością z dzika. Powiada znowu, Jadwiga. A arcybiskup dalej swoje. Portret waszej miłości, pokażę owego kniazia. Nie straszny on wcale, gębę miłą bardzo ma, jako, m powiadał. Co mnie tam jakieś kukły litewskie oglądać? Nie ciekawa, m ja zbytnio. Wasza królewska mość. Znowu zaczynacie? Księże biskupie? Z ową, wasza królewska mość? Nie trza mi przypominać, tego co chwila. Dobrze pamiętam po koronacji kim jestem. Ale jako już tak koniecznie chcecie. To pokażcie zaś mi w, pierwej? Za jakiego to zamorskiego krokodyla, lubo jakie małpisko paskudne, mnie wydać chcecie? Ku swojej uciesze i gawiedzi na rynku. Ksiądz Arcybiskup zaś, z kieszeni sutanny szybko wyciągnął portrecik, na miniaturze emaliowanej malowany, księcia wielkiego litewskiego Jagiełły. Zaś prędko pod nosek, Jadwidze podsadził. I co? Powiada, jak żyd, do złapanego dla lichwy, kpa grodowego. Całkiem, całkiem, gęba jak malowana, czy nie? Miłościwa pani? Pokaże ksiądz, owego bliżej mi, niech się przyjrzę temu waszemu zalotnikowi. Bo ja wiem? Jak kozieł z brodą, nie wygląda. Nieco łagodniej, rzecze Jadwiga. A pewno, to on? A kto, ma być? Przecie że nie ja. Jagiełło jak malowany, wasza królewska mość. No, nie taka straszna gęba u niego, jako, m myślała, rzekła w końcu Jadwiga. Widzę ja, że pewnikiem, nie popuścicie, mi. Zaś muszę owego kniazia, prędzej na własne oczy obaczyć, wtedy rzeknę wam jako, ze ślubami jakimiś będzie. Wasza królewska mość, nie pożałuje, ów Jagiełło dobry kniaź i miły jako ptaszyna. Bo ptaszysków całymi dniami słuchać lubi, a w szczególności śpiewu słowiczego, to i nie jakiś Tatarzyn jest przecie, wasza królewska mość. Miły jako ptaszyna i jako słowik śpiewa? Ksiądz prawi? Co mnie tu ksiądz wygaduje? Myśli ksiądz że ja choć młoda jeszcze, ptaszyskami karmiona byłam? Jako i ów księdza zalotnik? Prędzej on, na jastrzębia ten cały księdza Jogajła, by pasował niźli na słowika. Nie głupia ja, jakaś chyba co? No gdzie zaś? Powiada ugodowo ksiądz arcybiskup. Matka moja mnie kształciła, ile mogła zaś szkoły swoje mam. Przecie co Jagiełło na Litwie wyprawiał, i z Krzyżakami, takoż samo wiemy, raz w wojnę z owymi szubrawcami właził, raz w pokoju z nimi siedział. A mój pradziad, a król wasz Łokietek, mało z zakonem krzyżackim się naużerał? Przecie jakoż z krzyżakami inaczej, żyć? Normalna to rzecz. Na to arcybiskup. Dajcie mnie tymczasem spokój, zaś rozmyślę się, co i jak, i rzeknę wam. No. Powiada biskup. Co no? Powiada Jadwiga. Na razie żadne no, nie wyszło, z ust moich, chyba że po italsku, wtedy ze ślubów waszych nici. Wasza królewska mość, umiłowanie ty nasze. Na to, powiada ksiądz. Bóg zapłać, waszej królewskiej mości. Na razie, to nie ma za co. Gada ksiądz do mnie, jak żydowski kupiec, co lichy towar zachwala. I tak cały rok w, kółko. Aż ugniótł w końcu, arcybiskup i rada królewska, Jadwigę jak świeżą glinę na garnek. Jeno wypalić go jeszcze było trza, bo gotowy do pieca już prawie był. W końcu roku powiada, królowa Jadwiga. Jedźcie, w końcu do owego, Jogaiłły i powiadajcie mu. Że zgodę na ślub ze mną daję. Bo wy księże biskupie, spokoju mi nie dacie. Rada królewska na takie oświadczenie szczęśliwością ogarnięta, zaraz po nowym roku, popędziła tłumnie do Wołkowyska, gdzie Jagiełło łaził po izbie na zamku i paznokcie z, rozterki do królestwa polskiego, nadżerał. Zaś 11 stycznia 1386 roku pańskiego, panowie polscy przy stole, jaki Jagiełło bogato dla nich zastawił, nie chcąc za chama z gminu uchodzić. Powiadają owemu, z bardzo szczęśliwymi nad wyraz gębami. Królowa nasza, dała zgodę na ślub, książę. Na co Jagiełło, tak radosną gębę zrobił, jak nasza Jadwiga wręcz odwrotnie. Zaś powiada prędko, to jedziemy do waszego Krakowa, nawet i w tej chwili. Zaraz, zaraz powoli wasza książęca mość, w, pierwej waszą książęcą miłość z pogaństwa, wyzwolić musimy. Powiada podkanclerzy. Na co, z kolei Jagiełło, no to i dalej, gotowym jest, jako i na śmierć. Tu przecie, chrzcić waszej książęcej mości, nie będziemy. Pojedziemy zgodnie do Krakowa i tam chrztu dokonamy. Niechaj cały świat widzi że, jako Polacy chrześcijańskiego króla mieć będziemy. No to i jedziemy, ino bystro powiada, przyszły król Polski. No to zaś i jedźmy jako jechać mamy. I poszli jak wicher do przodu jeno białe tumany śniegu, za sobą wzbijając. Już w dniu 15 lutego, arcybiskup Bodzanta wodą święconą z grzechu wiecznego go obmył, zaś i ochrzcił jako na przyszłego Polskiego monarchę przystało. Zaś że i Jagiełło krewki mąż był, a Jadwiga cudem jak na obrazach w kościele. Powiada do Bodzanty. Kiedy ślub? Bo mnie pilno do owej, Jadwisi, umiłowanej mojej. Na co, gdyby przyjrzał się gębie, arcybiskupa nieco dokładniej, zaraz by ochotę do żeniaczki rychłej, stracił. Prędzej niźli się do tej gadki powziął. Na 18 lutego 1386 roku w sobotę ślub i weselisko wasza książęca mość, huczne wyprawimy. I tak też uczynili, słowem szlacheckim związani. Bez żadnych mi tam, pokładzin małżeńskich na razie, poczekamy, nie pali się przecie. Bo to prawda jedna jest, jak ryba złowiona, to do lodu ją wsadzimy i nie zaśmiardnie szybko, powiadał ksiądz Bodzanta. A lodu jej się zda, i nie zaszkodzi na łeb owemu. Zaś jak ksiądz arcybiskup nakazał, dwie osobne królewskie sypialnie na Wawelu stanęły, pod strażą dwu narodów, lubo trzech nawet, jak kto woli. Bo drzwi u sypialni królowej Jadwigi, i Madziary i Polacy na zmianę, lubo nawet razem chcieli swojej wspólnej, królowej pilnować. A Litwini takoż samo za, swoją nową Panią murem stali. Więcej jej cudowną urodą ujęci, niźli tym że ich królową Jadwiga była.
Rok 1386
Na szerokich traktach królewskich, w ostatnich dniach lutego aż do 1 marca 1386 roku, prowadzącym jak w pysk strzelił, prosto z Tyńca czy, od strony Wieliczki i Ojcowa. Do stolicy królestwa polskiego Krakowa, panował taki nieopisany tłok, dla wszelakich wozów drabiniastych, kolasek różnych zaprzęgniętych w dwie, czy cztery szkapy, różnej maści. Że to, i igły nawet już by wsadzić, pomiędzy podróżnych, nie szło. Przecie dla ogromnej liczebności owych. Czy wielkiej ilości kuglarzy, rybałtów i błaznów z wozami pełnymi, jeszcze bardziej dziwniejszych gęb ciekawskich. Oraz wszelkich stworów zamorskich. Pocztów rycerskich rozmaitych herbów z korony i Litwy szło mnóstwo. Jak i całej Europy, z giermkami na karku a do posługi w drodze czy boju. Lubo do wyżerania zapasów ze sakwy swego pana. Odzianych różnorako i wielobarwnie jak byś kwieciem sypnął na drogę, podczas procesji na Boże ciało. Jeno nie kwiecie leżało, przecie na drodze, bo i mrozek panował niezbyt tęgi, a waliła do starego Krakowa z każdej strony, wielka rzeka ciekawskiego ludu. Wśród tłumu tego pospólstwa, gawiedzi ciekawej, szlachty, rycerstwa, i dziesiątek zaprzęgów. Wyróżniał się jeden poczet przepyszny, złożony z dziesięciu zbrojnych, na wielkich czarnych jak smoła, ogierach bojowych. W białych płaszczach na ramionach i z czarnym krzyżem na nich. Jechało na koronację króla Polskiego, Władysława II Jagiełły, poselstwo wielkiego mistrza, zakonu Najświętszej Marii Panny, Konrada III Zollnera von Rotensteina. Słabującego już od dłuższego czasu, na zdrowiu, i więcej siedzącego w Malborku, pewnikiem z powodu zbyt wielkiej obfitości, jadła i napitku mocniejszego od wody, na jego stole. Wobec tego, w zastępstwie wielkiego mistrza, w poselstwie szły znaczne postacie zakonu, jak sam wielki komtur, Konrad von Wallenrod oraz sam, Konrad von Jungingen z młodszym swoim bratem, szalonym z nienawiści do tego miejsca, gdzie właśnie podążał, Ulrykiem. Jak historia nam pokaże, wszyscy posłowie, do przyszłego króla Polskiego Jagiełły i obecnej królowej Jadwigi.
Zostaną w niedługim już czasie wielkimi mistrzami owego zakonu. Dla podkreślenia wagi ich znaczenia, jechali wszyscy jako znaczni rycerze, zasłużeni w złej sławie i krwawymi starciami ze Żmudzią, Litwą i koroną Polską na zmianę. Za to, dziś z gębami nieco mniej dumnymi, wraz z knechtami do pomocy w mitrędze drogi, z dalekiego położonego na pomorzu, Malborka. Jechali owi, w eskorcie pod strażą młodego bardzo jeszcze rycerza Polskiego, Zawiszy Czarnego herbu Sulima, i danej im dla ochrony, pół chorągwi krakowskiej z woli królowej Polskiej Jadwigi Andegaweńskiej, która pomna na swego męża, miała pewne i raczej uzasadnione obawy o bezpieczeństwo krzyżaków. Bo to, przecie na dzień czwartego marca,1386 roku pańskiego, miała odbyć się koronacja kniazia litewskiego zwanego we Wilnie Jogajła a u nas w królestwie znanego, pod imieniem Władysława II Jagiełły a już męża obecnej, przecudnej urody królowej Polski, Jadwigi z którą, ten ślub wziął bardziej niż spiesznie, wprawdzie za namową, panów koronnych i litewskich swoich braci i kuzynów. Chętnych jeszcze bardziej niż kniaź Jagiełło do żeniaczki, owi zaś do objęcia schedy po Wielkim księciu Litewskim jakim przyszły król polski, Władysław II tam był. Który ślub z królową Polski powziął.
Z ową pięknością węgierską ślub pięknością, zobaczywszy jakie cudo mu w ślubie, wraz z wielkim królestwem na dodatek przypadnie. W dniu 18 lutego tego samego roku a 1385. Orszaki poselskie szły dość wolno dla wielkiej śliskości, jaka na trakcie krakowskim od lodu i śniegu panowała. Tymczasem na starym rynku w samym Krakowie, kałuże tak samo, pozamieniały się w wielkie tafle lodowe, przyprószone na dodatek śniegiem i ślizgawka dla żaków, czy wszelkiego rodzaju obwiesiów i kumotrów albo włóczykijów grodowych, nadużywających kufla z piwskiem, była znakomitą okazją dla krotochwil wesołych. Czy tam odwrotnie dla skręcenia sobie karku, lubo złamania obu łap i nabycia ślicznych granatowych guzów na łbie. Jak kto by wolał dla odmiany. Właśnie na starym rynku, przy schodach kościoła Mariackiego, stał w wielkiej rozterce, czy ruszyć w końcu do przodu na owe lodowisko. Jakiś przyjemny na obliczu młodzian, w czarnej sukmanie i z czarną brodą i wąsami. Widać było że to jakiś żak, czy przyszły ksiądz, i zamierzał się zabrać piechotą do domu swojego, czy tam gdzie mu przyszła ochota, po więcej niźli pewnie uczestnictwie. We mszy świętej przy tym starym przesławnym kościele. Niepewnie zaś i ostrożnie bardzo macając ciżmami, wpierw śliskie bardzo schody zaś następnie kocie łby na rynku, ruszył ów chyba szlachcic, czy tam kto z niego był? Bardzo wolno do przodu, i już zadowolony z postępu, jaki mu się udało zrobić w tej trudnej bardzo drodze. Uśmiech szeroki powziął z tego powodu na gębie. Zaraz za schodkami do kościoła. Został nagle podcięty, przez innego jakiegoś równie czarno odzianego innego jegomościa, na łbie białego za w czasu chyba, posiwiałego, a wskazującego po stroju i kaszkiecie na łbie, profesję bakalarską, lubo jakąś inna pokrewną, być może powiązaną nawet z mistrzem katowskim. Po chwili my obaj, leżeli jak złowione ryby na śliskim krakowskim bruku, obejmując się jak by, w braterskim uścisku i trzepali nożyskami bezradnie w czystym powietrzu. Na co, przy pierwszym rzucie ślepiem, na ową sytuację pomyśleć było można iż tak jest, a nie inaczej. Po chwili dało się słyszeć taki dyskurs właśnie. Złaź obwiesiu obrzydły ze mnie, bo nie dość żeś mnie na placek ciasta rozwałkował na tym zdradliwym lodzie, to jeszcze tchu mnie, teraz w piersi brakuje a koście mam pewnikiem wszystkie z kretesem połamane. Zwany przez owego, nie inaczej jak obwiesiem, podnosiłem się właśnie i ja sam z lodu, i otrzepywałem ze śniegu, ale kiedy spojrzał ja na tamtego, bo i nie rozpoznał kogo, m to tak rozgromił, powiadam. Darujcie mi panie. Jam w pierwszej chwili, nie zauważyłem na swojej drodze waszej miłości, dobrodzieja. Że oto zaślepiłem drogę i na waszą miłość, nagle z impetem wpadłem. Darujcie mi zaś panie.
Na co, poturbowany student, czy tam kto z owego był rzekł, mi zduszonym głosem. A coś to, myślał sobie właśnie trutniu krakowski? Po primo, co mi to za różnica, czyś mnie zauważył czy nie? Za jedno mi to wyszło leżąc na plecach jak szczupak złowiony na lodzie. Może ty myślał sobie? Że jam, to jest święty turecki, lubo może dzik jakiś w twoje sidła złowiony? A ty kto zacz? Czy raczej rzec trzeba, co z ciebie za diabeł czarny? Pyta się mnie ów czarno brody jak pirat zamorski, wyglądający jegomość. Przeto powiadam owemu. Daruje wasza miłość że, m oto s turbował dobrodzieja. Jam jest imć, bakałarz przy kościele Mariackim, a Krzysztofem z Piły zwanym, herbu Guizot. Dziatwę sztuki trudnej, w szkółce parafialnej czytania i pisania nauczam. Na co, tamten powiada, gramoląc się do prawidłowej postawy w jakiej gatunek homo homini, winien być postawiony. Toś aż z Frankonii przylazł? Aby podróżnych w Krakowie na lodzie gromić? I znosić ze szczętem. Mikołaj Kurowski jam jest, herbu Szreniawa. I jam, też bakałarzem jest, jeno że w Pradze. Gdzie studia właśnie pobieram teraz, a kumotrów po fachu na jakiś gościńcach i rynkach nie roztrącam. Jak, eś jest pod patronem świętego Krzysztofa jako powiadasz, powinieneś bardziej, o innych podróżujących dbać w potrzebie w drodze, a nie rozbijać owych, jako zwierz jakiś, dziki w boru. Jako patron twój czynił, i za co znacznym świętym się ostał. Ty zaś mój panie, idziesz jako zastępy krzyżackie a te, nasze wojska znoszą czasami, w boju. Daruje wasza miłość, kumotrze mój. Ale z Frankonii nie przylazł ja samotrzeć jeno pradziad mój za krzyżakami, po 1226 roku, przywlekł się na ziemie Polskie. A my siedzimy już w koronie z dawien dawna. Polonia, e verbis nobilitas, sum. Bom to i rozmyślał właśnie, nad czymś, co przydatne mi być mogło, i zaślepił drogę ja wprost na dobrodzieja, wpadłszy z impetem. Jakom już powiadał. Jeśli wasza miłość po turbowany czuje się wielce, tu zaraz na Floriańskiej ulicy, za rogiem moja własna chałupa stoi. Służę ja i moja niewiasta, jako i służba z dziatwą moją. Posługą waszej miłości, a na obtłuczenia medykamenty mamy takoż samo, w komorze. W innej sytuacji, rzekł bym ci ja, idź ty mnie, albo ślizgaj się po lodzie, z panem bogiem, człecze nobilitowany i zaślepiony raczej. Alem jako poturbowany znacznie jest, to i przy kominie do odpocznienia, siędę trochę u ciebie. Pod warunkiem jeśliś to nie pijak jaki i obwieś grodowy jest, a jako powiadasz, szlachta z urodzenia. Choć to i czasu za bardzo mi nie staje bo, to przecie jutro koronacja na króla, owego Władysława Jagiełły księcia litewskiego, co nam teraz królem się ostanie. Zaś przed wyjazdem do Pragi i ja chciałbym obaczyć, w pełnej krasie naszego króla nowego. A no jak tak to idziemy wasza miłość, rzekłem drugiemu bakałarzowi. Jeno jak tu iść? Jakom obolały jest cały, jak by jakaś gruszka dojrzała spadła z drzewa wysokiego, rzekł szlachcic i żak, Mikołaj Kurowski. Ja takoż samo, i łeb sobie obtłukłem nieco, powiadam. Jako ów szlachcic i bakałarz krakowski, obwiesiem przez tamtego nazwany. Wesprzemy się wasza miłość, jeden w drugiego i do chałupy mojej kawałek, tu zaraz za rogiem. Przecie już widać domostwo z tego miejsca, poleziemy jakoś powoli. To Leźmy jako mamy leźć pospołu, rzekł zrezygnowawszy z oporu nowo poznany. Oba wsparli się my, jeden na drugim i kuśtykając, pod wrotami chałupy bakałarza oba stanęli. Ów obwieś, jako zwał mnie pan Mikołaj, zawrzasnąłem, pod dużą murowaną a piętrową chałupą. Rozdziawiaj szybko wrota niewiasto, znacznego gościa ku kuracji zdrowia jego świątobliwego wiodę. Po chwili. Na progu, stanęła kobiecina, z włosami jak słoma żółtymi i w czepku krakowskim, młoda jeszcze a urodziwa znacznie. Zaś ze strachu, jaki się w jej wielkich błękitnych ślepiach pokazał, gębę obu rękoma sobie zatkała. A owe niebieskie ślepia jeszcze większe, z przestrachu się jej zrobiły. I powiada, coś ty znowu nawyczyniał, dobrego trutniu? Kogóż ty, na jednej nodze wiedziesz? Wejdzie wasza miłość, Mikołaju prędko, bo zamróz waszą miłość pochwyci. Opatrzymy rany, waszej miłości. Powiadam bakałarzowi Praskiemu. Ran krwawych, na mnie żadnych nie ma, powiada ów. Jeno, m s, turbowany nieco, przez męża twojego niewiasto, dojdę do siebie to, i do zamku na Wawel chyba z wolna jakoś dolezę, gdzie swoją kwaterkę mam. Przecie niedaleko to wprawdzie jest. Gdzie zaś wasza miłość łaził będzie samotrzeć po lodzie, jeszcze połamie się wam co naprawdę z kretesem. Sanie podstawimy i Jaśko zięć nasz, waszą miłość do zamku zaś po odpocznieniu odwiezie. Prosimy zasie do środka wasza miłość, Mikołaju. W dużej izbie, z kominkiem murowanym z cegły palcówki, ogień wesoło już od dawna huczał. Niewiasta, owego bakałarza posadziła gościa biednego i obtłuczonego wielce, wedle szerokiego stołu na trzech grubych puchowych poduszkach, wcześniej podłożonych pod, nieco chudy zadek jegomościa Kurowskiego. Zaś zakrzątała się zwinnie ze służbą wedle kuchni, a po pół pacierza na stole stały, wszelkie frykasy ku radości gęby Mikołaja, jak i każdej innej. Jako że za bardzo obtłukły nie był, chętnie po modlitwie wziął się do licznych półmisków i talerzy, zaś w pierwej za smażonym na patelni szczupakiem się oglądał jako że, smakowicie mu do nosa zapachem świeżej ryby zaglądał. Podjadłszy nieco, zaś podpiwszy z wolna gorącego miodu z pół garncówki, spojrzał na swego nowo poznanego, prześladowcę i nagle powiada. A wy w Krakowie z dawna mieszkacie, panie bakałarzu? Będzie jakie ze dwa roki, z okładem powiadam, bakałarzowi. Kupili my tu chałupę i siedzimy, jakoś my z komturii Tucholskiej musieli uchodzić, to gnali my jak wicher z majątkiem od tych diabłów, z czarnymi krzyżami na płaszczach aż się my, tu w Krakowie dopiero zatrzymali. Bo gdzie? Przecie bezpieczniej? Jak nie, pod bokiem królowej, czy króla naszego. Chociaż do tej pory jeno, samą królową mieliśmy bez pary, choć ona. Królowa nasza, znaczy się, jakiegoś tam Niemca, czy innego potwora Wilhelma, za męża sobie umyśliła. Dobra ta nasza, królowa Jadwiga jak i ten Jagiełło, znam królową dość dobrze, Jagiełłę zaś nieco przecie mniej, powiada kumoter Mikołaj. Jeno nie wiadomo jakim panem, będzie ów król, co jutro z rana go koronować będziemy. Litwin on, to i rządy jego twarde pewnikiem będą. Albo i nie, zależy jak się, mu okoliczności w żywocie poukładają. Ano, ano i juści wasza miłość. Powiada z mniej już przestraszonymi ślepiami moja niewiasta. A ty mój kumotrze, bakałarzu? Ze swej szkółki parafialnej tu, zadowolony jesteś? Bo i co? Powiadam zaraz. Ksiądz proboszcz dobrodziej, płaci mnie godnie, jeno z żakami s, trzymać za bardzo nie idzie, bo jak byś w gniazdo os wlazł, lubo gawronów, hałasy takie dziatwa czyni że i trudno, pacierza jednego z nimi, przy zdrowych zmysłach przetrzymać. U mnie na wykładach, w Pradze, jest takoż samo. Powiada na to Kurowski. Mam ci ja znajomego księdza po kądzieli w kancelarii sekretarza królowej, jako trza to i na dworze posługiwać wobec kancelarii królewskiej od czasu do czasu muszę, jak w Krakowie siedzę, rzekł Mikołaj. Jako chcesz, możesz pomieniać się z deszczu pod rynnę, pomogę ja instancją swoją. Po koronacji Jagiełły zajdź ty lepiej, do mnie na Wawel, za instancją na dworze dla ciebie pomyślę, boście mnie to oboje uczciwie wspomogli, chociaż z twojej winy. Rzekł pan Mikołaj Kurowski. Na co bakałarzowi z Pragi powiadam. Z deszczu pod rynnę? Po co mi leźć, jako tam, gdzie siedzę sucho jest, i na łeb się mi woda nie leje, jako na dworze u królowej czy u króla, jak go ukoronują w końcu. Sam to ci nie wiem, nie trza mi raczej miejsca mojego pomieniać. Wasza miłość, po prawdzie w szkółce parafialnej sobie spokojnie siedzę i jako taki spokój święty, pominąwszy żaków mam, a grosz jako taki, takoż samo posiadam. Powiadam Kurowskiemu jako bakałarz mariacki. Jak tam sobie w końcu chcesz? Nie to nie. Rzekł na to młody szlachcic Mikołaj. Na co zaraz, niewiasta bakałarza, posłyszawszy to z boku, co ów do mnie jako jej dziada powiada. Na śmiałość wielką się zdobyła nagle i z zapałem nagłym cicho po niewieściemu rzecze. Kumotrze nasz, Mikołaju miły, dzięki stokrotne za urząd jakiś, dla mojego durnego obwiesia. Nie będzie mi on tu wybrzydzał, jak mu wasza miłość orędownikiem do lepszej roboty przy dworze królewskim stoi. Na co Kurowski, spojrzał na niewiastę moją i powiada. Widzę ja, żeś ty moja miła, bardziej obrotna niźli ten twój mąż, jak obwiesiem go, powiadasz. Daleko zajdziesz pewnikiem jako niewiasta stateczna, choć to w kancelarii tylko mężowie zatrudnione w robocie być mogą. W tym też samym momencie, kołatka u drzwi zastukała jak dzięcioł w lesie. Na co, do niewiasty powiadam. Idzie zaś, owa niewiasta stateczna, albo pośle Maryśkę, do wrót i zobaczy kogo tam zamróz niesie? Owa poszła jako mąż jej nakazał, bo służba nasza i Maryśka zniknęła, jak duchy nie wiadomo gdzie. Kto zaś tam? Pyta owa. Jakubek Kuna, do męża waszej miłości, z naszej akademii krakowskiej, doktor, es co dopiero, na wolnym ogniu spieczony, z nowego wydziału Medicinarum stosowanej. Proszę wejść, choć gościa posiadamy znacznego, owa Jakubkowi prawi. Jeden gość kulawo stoi, dwa się lepiej kupy trzymają. Powiada Jakubek, do owej gospodyni i gębę do środka wsadza. Niech będzie pochwalony rzecze, nieco na widok gościa stremowany, choć nie za wiele. Na co, Mikołaj Kurowski na gębie uśmiech powziął, i powiada do Jakubka Kuny. Na wieki wieków. Trafnie, żeś to młodzianie mój podkreślił, bo ja właśnie kulawo, z twoim kumotrem jako tu widzę, trafiłem pod strzechę jego właśnie, z przyczyny koślawości kości moich, na bruku grodowym powziętej. To i medyk na okoliczność akuratnie się zda. Ale i chwalić pana Boga nie poło miony, m jest wcale, po staranowaniu mnie, przez kumotra twojego, zaś o siłach własnych do zamku na Wawel, do kwaterki swojej zalezę. No, czas, już na mnie. Po czym szlachcic, student zabierał się do wyjścia z gościnnej chałupy. Na to bakałarz, owa niewiasta powiada nagle, głośno i stanowczo. Gdzie zaś, wasza miłość Mikołaju, sanie już z koniem, gotowe pod chałupą stoją i czekają waszej miłości odwieźć gdzie trza, gotowe. Ano patrzajcie ludzie, powiadał ja, że żywa bardzo z ciebie niewiasta, zaś prędzej czynisz co dobrego, niźli kto pomyśli. No, podprowadźcie mnie do sanek, bom to jeszcze, nieco słabowitym jest. Może obadam waszą miłość, ku ocenie zdrowotności? Powiada Jakubek. Dzięki zaś, i nie trza bardzo. Pewnikiem zaraz byś chciał mi krwi upuścić? Albo pijawki do łba mojego dostawiać? Jako u was medyków w modzie. Na co Jakubek powiada, gdzie zaś, wasza miłość. A do mnie, gość niespodziany, spojrzawszy mi wnikliwie w gębę, powiedział. Zajdź do mnie, do kwatery na zamku, po intronizacji króla, o posadce dla ciebie, chyba pomyślałem. Bo widzę ja, że to lepiej mnie, na przyszłość przy, oku ciebie mi mieć, niźli gdzie by mógł ty na mnie, bardzo niespodzianie wpaść, jak już w Krakowie będę. Zaś ob, turbować znowu z kretesem. Dzięki za gościnę, miła gospodyni młoda, zaś bywajcie w zdrowiu i z Bogiem ostańcie. Niechaj wasza miłość bezpiecznie i bez przygody jakiej już, na zamek pojedzie. Mikołaj Kurowski wraz z Jaśkiem na zamek pojechał, drzwi od chałupy zawarli my na powrót. Bo i mróz na wieczór do środka chciał wleźć, i zagościć, zastąpiwszy Kurowskiego. Jakubek zaś za stołem zasiadł, przy gliniance miodu grzanego, i powiada. Gdzie żeś ty mój kumotrze bakalarski, owego szlachetnego Mikołaja upolował? Przy naszym kościele Mariackim, powiadam ci Jakubek. Na mnie sam wleciał, jak kula z bombardy ów szlachciura miły. Powiadam uczciwie. Akurat widzą już ślepia moje, jak on na ciebie wleciał. Sam, eś wlazł na niego ślepoto, bakalarska. A wiesz ty aby kto, zaś, to jest? Figura to, znaczna bardzo, choć i młody on jeszcze, na wielkie urzędy ma przy królowej Jadwidze i królu widoki. Już ci przecie, jako szlachcic z rodu znacznego, ma wpływy na dworze, zaś jego słowo za dobry szeląg, nawet ksiądz arcybiskup Bodzanta ma. Co rzeknie, w ciało za przykładem pisma świętego się staje, powiadam ci ja. Jako medyk świeżo na wolnym ogniu spieczony. A ten osioł mój, powiadał do owego że, szkółka przy parafii mu na żywot nastarczy, naparła się zaraz niewiasta bakałarza. A co to? Urząd ci jakiś, proponował u zamku, Kurowski? Bo, m przecie słyszał co nieco, jeno, m za późno zalazł do was. Ano i juści, i co? Że coś, powiadał, zaraz leciał będę jak głupi jaki? Na Wawel, klamki całować, lubo po łbie od straży królewskiej dostać? Człecze, durny sam chyba nie wiesz? Co gęba twoja durna gada? Na to Jakubek powiada. Sekretarzem na dworze królewskim być? Lubo nawet skrybą dworskim. Nie jeden, by chciał takim sposobem, funkcje na dworze naszym objąć. Pójdę ja, może po koronacji króla, na ów dwór, to i obaczę co i jak się tam święci. Rzekłem mu na to, jako niezłomny bakałarz parafialny. Przecie jako się doczepisz do owego, Mikołaja. To i mnie na dworze króla nowego, medyka nadwornego objąć posadkę dopomożesz. A i juści, nabrał ja rozpędu do napędzania, kozłów i baranów wszelakich do obory. Rzekłem na odczepnego kmiotkowi z dyplomem akademii krakowskiej. Nie powiadaj byle czego, jeno pomyśl o kumotrze swoim, co to bez roboty nijakiej, i co, m to pięć roków z kiesy ojca mojego Kuny darmo żarł, na owe żakowskie czasy. Toż powiadam ci, że jako żeś, to samego Kurowskiego s, turbował, a nie wiadomo po prawdzie zaś czy, ze ślepoty, swojej wrodzonej ty to uczynił? Czy za inną jakąś przyczyną? Przeto zaś, że oto urazy on, do ciebie jak widać żadnej nie ma. To takoż samo powiadam ci ja, jako medyk, jako byś skarb z ziemi w Krakowie wykopał, trutniu jeden. Gadam ci to po wtóre jako kumoter twój, leź tam jako najszybciej, do puki się nie rozmyśli ów, Kurowski czasem. Powiadał Jakubek, nadzieją na lepsze czasy napasiony mocno. Będziemy myśleć oba, jak czas, ku temu najdzie. A niewiasta moja co chwila powtarzała. Ano, ano. Ani chybi, juści to i, prawdę powiadasz Jakubek, trutniu królewski. Zaś na takich gadkach zeszło nam aż do wieczora, a że sobota to właśnie była, pogadywali my długo oba, w komitywie przy dzbanie. Rankiem dnia 4 marca 1386 roku pańskiego dzwony w całym Krakowie zwiastowały przytomnym że to niedziela i do kościołów, ruszać na mszę trza. Dziś jednak tłumów pod kościołami, w grodzie żadnych nie było, bo przecie cały Kraków jako żyw ruszył na Wawel, koronację króla Władysława II na swoje własne ślepia oglądać. Na sam zamek, czy do katedry przystępu żadnego, dla gawiedzi i pospólstwa nie było. Tłumy Krakusów aż na błonia przy samej Wiśle wyległy, setki i tysiące poddanych królowej Jadwigi, przybranych odświętnie szły, witać nowego swego króla. Z którym korona Polska, wiązała wielkie nadzieje. Dzwony w grodzie i na Wawelu biły, jak by urwać się z kołysek i ze sznurów chciały, jeden łoskot dzwonów szedł po grodzie. W wawelskiej katedrze, już od rana samego, kolorowe tłumy szlachty i rycerstwa siedziało, właśnie zapalono świece na wszystkich lichtarzach. Zaś na dziedziniec zamkowy, wyległa cała rada królewska, księża arcybiskupi i biskupi korony, duchowieństwo, księża okoliczni, rycerstwo, poselstwa i kilku krzyżaków. Przyszłego króla węgierskiego Zygmunta Luksemburczyka, i wiele innych mniej znacznych, a każde świetniejsze od drugiego. Nagle zagrały fanfary, z drzwi zamku dostojnie wyszła królowa Jadwiga, a przy jej boku szedł Jagiełło, po czerwonym dywanie, podążali wspólnie do katedry, powoli jak na monarchów wielkiego królestwa przystało. Wiwaty i okrzyki, zagłuszały nawet bicie dzwonów. Przy drzwiach do katedry, stał arcybiskup Gnieźnieński Bodzanta, w otoczeniu księży biskupów. Był to przecież nowy, arcybiskup z woli Zygmunta Luksemburczyka który to, miał dokonać koronacji naszego przyszłego króla. Z krzyżem i śpiewem Bogurodzica, podjętym przez zgromadzonych, idących przez dziedziniec zamkowy, procesja weszła powoli, do środka katedry wawelskiej. W kościele, paliły się już od trzech pacierzy, wszystkie świece. Zaintonowano, Veni Creator chorałem gregoriańskim, a po chwili zaczęła się msza święta i trwała ze dwie godziny, bardzo uroczyście. Królowa Jadwiga w pierwej, wraz z mężem zasiadła, na samym przodzie przy ołtarzu głównym. Arcybiskup Bodzanta w otoczeniu biskupów, po zakończonej mszy, podszedł do Jagiełły, z puszką olejów świętych. Dwaj inni z poduszką na której leżała, złota piękna korona, na drugiej berło, z jabłkiem królewskim. Jagiełło wstał z tronu, wolno podszedł do arcybiskupa. Ten zaś położył mu obie dłonie na głowie, wziął z tacy puszkę z olejem świętym, podanym mu przez biskupa, namaszczając króla, wypowiedział łacińską formułę koronacyjną. Oleo sancto unxi te regem Poloniae. In nomine Patris et filii et Spiritus Sanctus. Amen. Co po polsku powtórzył, głośno biskup asystujący w koronacji. Namaszczam cię na króla polskiego, olejem świętym. W imię ojca i syna i ducha świętego. Amen. Po czym na głowę Jagiełły, arcybiskup Bodzanta włożył koronę, podał mu do rąk berło i jabłko królewskie. I zakreślił nad nim znak krzyża świętego. Jagiełło odwrócił się od ołtarza, do nawy głównej, trzymając insygnia królewskie w obu rękach, stał prosto jak posąg, na przeciw królowej Jadwigi. Zaś organy huknęły z całą mocą. Te Deum Laudamus. Korona Polska miała od tej chwili, prawowitego władcę i władczynię. Uroczystości koronacyjne trwały cztery dni, wraz z objazdem Jagiełły i królowej Jadwigi, całego Krakowa dookoła, przyjmowania gości i poselstw. Zaś na koniec oboje królestwo, zaprosiło do hucznej uczty na jaki, zezwalał prastary ceremoniał koronacyjny. Po koronacji na króla, Jagiełło przyjmował ponownie poselstwa, w pierwej przyszłego króla Zygmunta węgierskiego i zaraz po nim poselstwo wielkiego mistrza. Krzyżacy, weszli do sali tronowej ze szczękiem zbroi paradnych i świecących w ślepia, wyczyszczonymi zbrojami. Jagiełło wraz z królową siedzieli oboje w świetnych strojach, na tronach w otoczeniu dworu, rady królewskiej, biskupów, rycerstwa i wszystkich ważniejszych dostojników królestwa. Wielki komtur, Konrad Wallenrod wraz z braćmi von Jungingen, i pozostałymi braćmi zakonnymi złożyli głęboki pokłon królowi i królowej, zaś giermkowie pod nogi królestwa postawili skrzynie z darami wielkiego mistrza. Jagiełło jako już prawowity władca, przemówił pierwszy. Dziękuje wam szlachetni rycerze i bracia prześwietnego zakonu Najświętszej Marii Panny, za przybycie na moją koronację i udział w uroczystościach objęcia tronu Polskiego, przez mój majestat. Poselstwo raz jeszcze, skłoniło się jeszcze niżej, jak należało. Zaś Konrad Wallenrod, wygłosił przemowę do króla i królowej Jadwigi. Że oto wielki mistrz, nie mógł sam przybyć na koronację bo słabuje na zdrowiu. I prosi o wybaczenie. Na co Jagiełło, w duchu sobie dodał, i umyśle. Zaś zaraz mu się wesoło zrobiło, bo przecie król młody jeszcze raczej był, przeto uśmiech powziął na gębie, przez swoją myśl przekorną. Co ci, zaraz za dobrą monetę przyjęli, i jeszcze bardziej w pochwałach i uprzejmościach się rozpływali, pawimi piórami z szyszaków, podłogę zamiatając. Krzyżacy zachwalali, prezenty wielkiego mistrza i pokazywali królestwu, dary wyjmowane po kolei ze skrzyni, skradzione wcześniej gdzie się tylko dało. Jeno tak dobrane, żeby czasem Jagiełło nie poznał, jakiegoś skarbu z Wilna czy Litwy wywleczonego. Wielki komtur Wallenrod wyprostował się i powiada. Wielki mistrz, nadzieję ma wasza królewska mość i wy, wielka i miłościwa pani, królowo Jadwigo. Że oto pokój trwały pomiędzy nami trwał po wieki będzie. A dary wielkiego mistrza, znajdą upodobanie obojga królestwa. Na co Jagiełło, stalowym głosem jaki miał. Powiada uprzejmie wielce. Przekażcie wielkiemu mistrzowi, szlachetny wielki komturze, że oto dziękujemy z panią naszą, królową Jadwigą. Za dary i przyjaźń, zakonu waszego dla naszego królestwa. Zaś rzeknijcie posłowie, wielkiemu mistrzowi, iż z naszej strony, pokój zawsze przedkładamy ponad zawieruchę i wojnę dookoła. Krzyżacy skłonili się raz jeszcze. Po czym na razie, poszli po widzeniu i audiencji dalej, na wielką ucztę wyprawianą w refektarzu, na frykasy zamorskie i wińska reńskie, które to beczkami zachlewać gęby swoje, nad wyraz lubili. Bo to i po prawdzie, w ślepia Jagielle, nie mogli na wprost z braku odwagi, patrzeć. A na królową, pożądliwie ślepiów nie śmieli podnosić, bo przecie Jagiełło bystrzejszy wzrok, nawet od sokoła miał. Zaś po prawdzie tak cudna Jadwiga była jak malowanie. Zaraz po koronacji króla, Jakubek Kuna przyleciał do chałupy kumotra swego, po południu dnia dziesiątego marca, waląc z hukiem kosturem w odrzwia. Jako że brama była zawarta, po chwili stania na mrozku, wrota się rozdziawiły od środka. Zaś gęba, Jaśka naszego służebnego, pyta medyka. Czym służyć, mam waszej miłości? Czym służyć? A palnął cie kto, kiedy w cymbał trutniu? Kiedy mróz na dworze że to i uszy chcą odpaść z kretesem. Puszczaj do środka prędzej. Jaki mróz, gdzie? Wasza miłość. Jaśko owemu powiada, ledwie co, a śniegi poczną znikać z grodu. Dobra, dobra, na to mu medyk szybko powiada. Bakalarczyk z niewiastą w domu? W chałupie przy kominie siedzi. A gdzie mu być? Pani zaś nie ma, bo na rynek za zakupami poszła, z Maryśką swoją. Zaś puszczaj do środka, jeno migiem. Na co tamten, ustąpił się w wejściu, nieco. Jako że na Jakubka, dużo miejsca w przejściach, nie było trza ustępować. Przeto jak miejsce znalazł Jakubek, popędził do chałupy bystro. Drzwi od izby rozwarł i od proga do mnie gada. W zamku ty był? Nie był. Bo i nie uchodzi, napraszać się zaraz po sprzątaniu, po gościach na Wawelu. Powiadam owemu. A kiedy to zamiarujesz, się wybierać tam? Za rok przyszły? Nie spieszno mi jest, na to jam owemu, jako bakałarz rzekł. Ale mnie spieszno, może coś, się zda ułowić przy panu nowym? To leć, bierz sieci i zastawiaj się jako ci pilno. Może szczupaka w przerębli ułowisz jakiego. Lubo sam łbem do przerębli wlecisz. Powiadam medykowi jako kumoter. Gdzie mnie, bez protektoratu Kurowskiego się po Wawelu błąkać. Pójdziemy oba razem, co? Powiada Jakubek. A co ty taki napasły, na tą posadę na dworze? Brak ci to zębisków do rwania, czy łbów golenia i klejenia po zimie jako się rozbiły, owe na bruku twardym? Co mnie tam powiadasz, o jakiś łbach do kurowania, jak u znajomków Kurowskiego służba lepsza będzie, pewnikiem. Niźli nawet, nie wiem gdzie. Ano juści.
Nie wie łeb twój, gdzie lepiej mu by było, a pchałby się między drzwi. Jak orzech w imadło do skruszenia na miazgę. A tam zaś, powiadasz byle co. Na to Jakubek mnie gada. Po prawdzie, ciebie Kurowski do roboty w kancelarii nie prosił, bo i co tam miałby medyk jakiś robić? Leczyć za w czasu, z głupoty chyba kancelistów i skrybów? Co by bzdurstw do krzyżaków i innych tumanów, na dworach ościennych nie pisywali. Powiadam na to. A i choć by, na to Jakubek rzecze. Idź ty mnie, dziadu proszalny, ja się tam nie pcham, bo i nie wiadomo jak by tam było by, a ty taki pewny że cię do służby zaraz powezmą? Myślisz sobie że na dworze medyków, wielkie braki mają? Mają tam we dworze tyle medyków że cały Kraków, by mogli twoi kumotrowie po fachu, do świętego Piotra posłać, bez udziału Krzyżaków. W koło Macieju to samo, gadasz jak, jaka kukła nakręcona. Powiadam już znudzony gadką Jakubka. Szczęście jeno, że tamta polazła względem rynku, kosze swoje napełniać, bo ta by mnie, za tobą pchała na zamek, jeszcze szybciej niż gęba twoja, ku mojej własnej zatracie. Na to właśnie kmiotek nasz Jaśko, gębę do izby wsadził i powiada do mnie. Wasza miłość, jakiś rycerz młody, z zamku do waszej miłości się naprasza. Powiada że jakiś tam rycerz z niego i Janota się zowie. Nie znam gęby jego, wpuszczać? Czy psami poszczuć, owego trutnia. Co bardzo lubię wszelakim obwiesiom czynić. Ale jako widzi mi się, to jest pewnikiem, jakowyś Litwin, co to z naszym królem Jagiełłą z Wilna przyjechał. Bo z polska słabo mu idzie i zaciąga, mocno z litewska gadając. Zdurniał ty, czy na ulicy guzów na łbie nabył? Gdzie gościnność nasza staropolska? Psami chciał szczuć, patrzaj jego. Powiadam do Jaśka. Toż to przecie, puszczaj go obwiesiu jeden, do izby, bo na chama na dworze wyjdę, przez twoją gadkę durną. Jaśko niechętnie polazł, po owego jakiegoś tam Janotę, a po chwili we drzwiach stanął młody jeszcze rycerz, w kubraku na pół czerwonym na pół zielonym, z portkami w odwrotności kolorów do kubraka wedle litewskiej mody. Z włosami jak len żółtymi, z wąsem sumiastym, i miłym dość obliczu na gębie. Zaś powiada faktycznie z litewska mocno zaciągając. Niech będzie pochwalony. Jestem kniaź Janota, rycerz i giermek króla Jagiełło, wy. Na co my, oba z Jakubkiem powiadamy, na wieki wieków.Na co Janota skłonił się raz jeszcze i powiada. Bądźcie przeto, pozdrowieni i wy szlachetni panowie. Przysłał mnie kumoter, chyba wasz panie? Pan Mikołaj Kurowski, do pana Krzysztofa, co to bakałarzem w Krakowie, przy kościele Mariackim jest. Jam jest ten, o którego ci rycerzu właśnie idzie. Siadajcie panie, wedle stołu z nami pospołu, u gwarzymy zaś za czym, kumoter nowo poznany. Ów chyba, przyszły ksiądz Kurowski wysłał pana? Jak miano wasze panie? Bom prze, pomniał w pierwszej chwili, powiadam owemu. Czując już w kościach, mocne ubytki wińska w komorze. Jam, kto? Janota, kniaź Litewki. Janota jestem, z Wilna. Jako, m już powiadał. Ach, a. Miło nam obu a ten tu, zaś wedle mnie, medyk i szlachcic takoż samo jako i jam jest, Jakubek Kuna ów osioł, się zowie. Powiadam i ja dwornie. Zapomniałem jeno jakiego on herbu z domu. Jakubek jakiego wy, herbu z rodu? Bo przecie znam cię, ponad dwa roki a nie wiem czy aby z chamem nie mam do czynienia, z gminu? Czy wy z owej małopolski, nie czasem kozik, na herb swój macie zawołanie? Gdzie zaś, zdurniał ty? Na to Jakubek, zakrzyknął w obronie swojej. Herbu, m topór przecie z urodzenia jest. Jaśko, Anielka, wina dawajcie grzanego, bo zamróz przecie a gościa zagrzać trzeba, wedle gościny. Zawrzasnąłem ku kuchni, gdzie córka nasza siedziała przy kądzieli. Zaś Jaśko kmiotek tuż wedle owej w ślepia się owej gapiąc jak sroka w gnat. Jaśko przeto uwinął się zaraz, i gość poczuł się przecie pewniej, jak mu kubas gorącego miodu krakowskiego pod nosem, ziołami zapachniał. Przepili zaś my, na poznanie się, do dna. Na to Janota powiada. Posłał mnie do was panie, szlachetny Mikołaj Kurowski kumoter, i powinowaty po rodzie? Wawelskiego księdza, notariusza królewskiego. Powiada zaś, ów znowu, co mam zaraz przypomnieć panu, że miał przyjść do niego, i zająć wolne stanowisko skryby, w kancelarii za jego poparciem. Bo tam przecie skryby ponoć brakuje, a notariuszowi pilno bardzo. Kogoś ku pomocy, mieć. Jam zapomniał całkiem, mój Janoto rycerzu, bo to i koronacja i sprawy rozliczne w grodzie. No i to, i owamto. Pojmujecie panie? Powiadam jako pożądany, przez kancelarię, skryba. Zaś rzekł, pan Mikołaj Kurowski mnie tak. Jedź Janoto, do tego bakałarza i rzeknij mu, że jak się sam nie pokwapi do mnie zaraz, to niech zaś lepiej lezie na rynek, do jakiegoś tam kupca, i sukno czerwone sobie kupi, dla nie zabrudzenia łba swojego na pieńku u kata we dworze, lubo na rynku. Takoż ci powiadał Kurowski? Nie może to chyba być? Zapytałem i dodałem niepewnie jeszcze jako bakałarz, łba na razie nie pozbawiony zaś, nieco byłem jednak i wystraszony. A i juści. Powiadał tak słowo w słowo, jakom tu rzekł, teraz. To widzę ja, że nie krotochwile to już jakieś, a gardłowa sprawa raczej. Trza mnie pewnikiem niebawem iść. Rzeknij owemu kumotrowi Kurowskiemu a jako widać niecierpliwemu wielce, Janoto. Że to jutro zaraz z rana zajdę po mszy. Powiadał mnie ów, pan Kurowski a widać że to osoba młoda, choć już znaczna, i wyrywna mocno, że to zaraz ma wasza miłość, u niego się stawić. Bo do Pragi względem studiów zaraz jutro, po mszy porannej wyrusza. Zaraz, teraz? Przecie zaraz popołudnie i słońce zajdzie, bo przecie zima jeszcze trzyma. Gdzie mnie o tęgim ćmoku po jakiś wertepach i zamkach łazić. Powiadam jako strachliwy nieco na wszelkie pomroki nocne. Nie stracha, j się pójdę ja, z tobą i nasz kumoter nowy, rycerz Janota. Powiada szybko, w obronie swojej sprawy, Jakubek. Na to, drzwi w zawiasach groźnie jak by wylecieć z futryn chciały, zatrzeszczały potężnie, od naszej izby. Bo oto przylazła z pełnymi koszami, w obstawie, owej do pomocy. Naszej panny, urody wielkiej, Maryśki ze Dwora, oraz buraków i suszonej fasoli, grochu, i innych ogrodowych zimowych produktów, niewiasta moja własna a bakalarska jeszcze. Zaś Janota jako przecie, rycerz dworny, rzucił się zaraz usługi swe, owym składać, jeno że potknął się o stołek, i jak długi leżał zaraz, wedle niewiast zaskoczonych napadem. A mieczem i swoją mizerykordią takiego, to hałasu, w izbie uczynił, jak by na koronację dzwony w Krakowie znowu zabiły. Na co, Jakubek poskoczył ku owemu z, ratować onego. Przeto niewiasta moja, i Maryśka, stanęły jak słupy soli i nie wiedziały co powiadać, na taki widok, jaki się ich wielkim ślepiom ukazał. Janota zaś się powoli wygramolił jakoś, z pomocą Jakubka, i powiada. Co to za zjawiska cudne, owe panie? Niewiasty jak miód i malina albo zaś, jak słodkie bakalie tureckie. Niewolne zaś, owe niewiasty czy służebne? Jak niewolne, są czy służebne? Coś to ogłupiał?
Zdurniał całkiem ty, czy jak? Przecie to niewiasta moja, z rynku z Maryśką naszą, wróciły do chałupy. Powiadam owemu prosto w ślepia. A ten dalej gada, nie słuchając odpowiedzi, na swoją gadkę durną. Odprzedaj mnie owe, lubo choć jedną, za pięćset grosza, dam zaraz. Na co, jak bakałarz, owa pani posłyszała, co ten prawi. Powiada prędzej, niźli kto gębę zdołał rozewrzeć. Zaś Maryśkę, ze strachu całkiem zatkało. Do męża swojego, do Maryśki i Jakubka oraz, Janoty jednocześnie. A ten co, i kto zacz? Zerwał się z kuracji na łeb też, na lodach obtłukły, od ciebie Jakubek? Co zaś, za jeden obwieś, to jest? Tu na ziemi, przed chwilą leżący. W tureckich, pokłonach. I o jakiś tam, słodkich bakaliach jeszcze nam tu, prawi. Turek to jaki, czy co? Ki diabeł? A do Janoty, zaraz po tym. A trzepnął cię kiedy, kto szmatą mokrą, przez gębę turecką? Niesłychane, co ja słyszę! Maryśka, słyszysz ty, co i ja? Szlacheckie to, i stateczne, niewiasty chciał sobie kupować, bo padnę zaraz tu trupem, jasnym gromem rażona, i nie powstanę więcej. Jak cię trzasnę zaprawdę, to do swoich zmysłów, zaraz przyleziesz. O ile je, posiadasz w ogóle mój panie? Zaraz najdziesz we łbie opamiętanie. Przeto wszyscy my trzej, zaraz poczęli, gadać jeden przez drugiego, i składne usprawiedliwienia dawać, zaś zamieszanie z tego takie wyszło, jak by tatary wpadli do izby, a Janota taką głupią gębę uczynił, jak by nie rycerzem i kniaziem był, a strachem na wróble w ogrodzie. Na co, w końcu ochłonąwszy z owej, niespodzianej gorącej kąpieli. Powiadam owej, toż to rycerz litewski Janota, króla naszego Jagiełły, od znajomka naszego owego szlachetnego, Mikołaja Kurowskiego z posłaniem, do mnie naszedł. Przeto nie turbujcie się, zaraz moja żono wściekła, i ty Maryśko moja miła. Bo przecie u nich insze obyczaje, niźli u nas w koronie. A po wtóre, ciesz się jeszcze z tego, że cię ktoś kupić, by chciał. Widać żeś pewno i urodziwa, chyba mocno? Razem z tą drugą, chociaż tamta nieco młodsza. Chyba? To po coś, mnie brał w śluby i latał za mną jak, kot bury z pęcherzem? Powiada owa. W końcu rozmyśliła się, gniewną udawać. Bo bakałarz, owa, z Maryśką siadły na zydlach, przy stole a ze śmiechu, się wzięły trząść jak byś, gruszkę z owoców na jesień otrząsał. Janota zatem zgłupiawszy całkiem, i nie wiedząc co, na to gadać, w pierwej złapał się, za dzban z miodem, wlał sobie, zdrowo w kubas, i pociągnął do dna. Zaś szybko powiada, darujcie miłościwa pani, i wy śliczna panienko. Nie wiedział ja, że oto małżonką jest pani, tego tu oto pana bakałarza, com to po niego zalazł, z woli kumotra jego, Kurowskiego. A ta, panna? Pewnikiem wolnego stanu jest? Wolna, ona no i co? Zaraz za byle jakiego trutnia iść ma? Powiada moja niewiasta. Na co Maryśka, machnęła ręką, a obie śmiały się dalej. Choć Maryśka nieco mniej, bo widać że się jej, chyba rycerz podobał. No to i wszyscy się śmiać poczęli, jeno Janota śmiał się pół gębą, bo to i jakoś głupio mu było, jak by się, czosnku nażarł, miast chleba z masłem. Aż służba nasza cała się zleciała, pytać czy się co nie stało złego. Na to Janota zaraz, powiada. Przecie jam, nie żaden truteń, jeno z kniaziów litewskich, swój ród wynoszę. Zresztą, darujcie panie moje. Trza mnie zaraz wracać, do zamku pójdziemy szybko, bo przecie ów, Mikołaj czeka, na was panie. Jutro zaś do Pragi jechać ma, jakom już powiadał. Przeto, chodźmy jako aż tak późno jeszcze nie jest, powiada i Jakubek i Janota razem. Jak by jedną gębą byli. Konia Jaśko dawaj, lubo dwa, bo przecie Jakubek piechtą tu zalazł. Jako zwykle. A naparł się leźć za mną do ochrony. Po pół pacierza stały trzy konie przy ulicy wraz z ogierem Janoto, wym. Pojechali zaś, my we trzech na zamek, jeno Janota mało gadał, bo tak głupio mu było że zapomniał języka w gębie. Na Wawelu, ruch był po koronacji króla duży, bo to i siedziało jeszcze poselstwo wielkiego mistrza, czy też przyszłego króla, Zygmunta Luksemburczyka, i kilka innych, jeno ci razem siedzieli, przecie więcej przy stołach biesiadnych i kielichach darmowego wińska, niż na audiencji u królestwa naszego, czy na częstych dość mszach dziękczynnych. Janota prowadził nas, przez krużganki i ciemne korytarze, jako gości swoich, zaraz do kancelarii notariusza. Zapukał głośno, w dębowe grube odrzwia. Po chwili ozwał się głos, chyba Mikołaja Kurowskiego. Proszę, wejść drzwi otwarte! Janota rozwarł drzwi całkiem na oścież, i powiada do owego. Przyprowadziłem wasza miłość owego bakałarza, z dodatkiem do niego, w postaci medyka młodego Jakubkiem zwanego, powiada że herbu topór, czy jakoś tam, po waszemu. Proś Janota, owych do środka. Zaś możesz iść, dzięki ci za posługę rycerzyku. Wejdźcie oba. Powiada Mikołaj, siedzący za wielkim sekretarzykiem, ze stojącymi na nim dwoma lichtarzami, z palącymi się świecami, choć na dworze jeszcze jasno było, to tu już nieco ciemnawo. Regały przy ścianie i dwie szafy grube, były zawalone papierami, rulonami, mapami i wszelkim innym dobrem, co nie tylko dla notariusza mogło być potrzebne.
Komnata była skromna, z wielkim krzyżem na ścianie aż poczerniałym ze starości, ale za to ze złoconą figurą zbawiciela, i kilkoma obrazami świętych pańskich, na ścianach. Wielki kominek huczał właśnie ogniem. Pan Kurowski wstał od szerokiego sekretarzyka, i podszedł ku nam bliżej. A obaj my goście, powiadają zaraz. Niech będzie, pochwalony. Na co ów, na wieki wieków. I Amen, rzecze. Zaś zaraz powiada, nie chciała przyleźć, góra do górala, musiał góral sam się do niej kwapić. Ale niech ci tam, będzie. Księdza notariusza nie ma, ale jakom rzekł mu, że z mojej poręki przyjąć, cię na próbę kazał. Siadaj mi, i pisz na ową próbę, niechaj obaczy notariusz, jak ci idzie, bo tu trza skryby biegłego. Bo na 11 listopada musi ksiądz notariusz, traktaty gotowe mieć, dla grodów w Nasielsku, Ogrodzieńcu i Pasymiu, o ustanowieniu dla nich praw miejskich, pojmujesz? To i moja propozycja, owemu jak z nieba spadła, ot co. Pojmuje jako tako, wasza miłość. Powiadam owemu. No, na to Kurowski. Choć czas jeszcze, na brudno przygotowane pisma na sekretarzyku, mamy. I ja też pomagam tu, jak jestem w zamku czasem. Jam, też przecie pisarz raczej składny jest, wasza miłość. A nie tylko do nauki i sztuki kaligrafii jeno, jako mi ksiądz proboszcz, Stanisław nakazywał dziatwę nauczać i powiadał, że nauczać ich muszę dobrze, bo ciemnota w pospólstwie jest. Gadam na to. Słusznie ksiądz Stanisław powiadał. Dodał Mikołaj, wiem i ja to samo, bo i ja przecie czasami nauczam. Jakom ci już powiadał. Jeno jakoś o uszy mi się obiło. Słyszałem to, od księdza proboszcza mariackiego. Że to i składnie ci całkiem idzie. Weź, i przepisz owe traktaty, na tydzień przyszły wprawdzie jeden z nich potrzebny, dla okazania królestwu, ale co będzie gotowe, to i z głowy, pisanina spadnie. Bo brak tu skryby jest, a nowego ze świecą, trza szukać, aby składnie litery stawiał. Przeto poszedłem do drugiego pulpitu, zasiadłem i pisać ja, m począł, jak pan Mikołaj mojej gębie nakazał. Kurowski zaś popatrzał, na Jakubka Kunę i powiada. Znam cię, bośmy się napotkali u owego. Przecie. Po czym pokazał głową na mnie. A ty mój, młodziaku za czym tu, węszysz? Za zmiłowaniem, waszej miłości. Jakubek wypalił prosto jak z armaty. A co to, spowiedzi ci potrzeba? Księdzem jeszcze jam, nie jest. A i nie wiadomo jeszcze, czy będę. A księdza notariusza, jakom już prawił nie ma dziś. Spowiedzi mi nie trza, wasza miłość jeno, miejsca do spania i roboty, bom po studiach na akademii naszej, bez instancji się ostał. Zaś miast ratować drugich, sam oto poratowania od mrozu wyglądam, jako medyk bez chałupy i jako kawaler po ziemi, łażę samotrzeć. Chyba do Kunowa mi wracać przyjdzie. Jeno co ja tam, jako medyk czynił będę? To takoż samo, jako i ja, rzekł z uśmiechem na gębie przyszły ksiądz. A do seminarium, lubo jakiego klasztoru, nie chciał by ty? Medyków tam trza takoż samo, jako i gdzie indziej. Ja, wasza miłość, nie bardzo się nadawał bym, do kruchty, bo, m to raczej za mieczem i krzyżakami się oglądał co by najpierwej siekać owych, zaś do zdrowia przyprowadzić, bo dusza u mnie litościwa. Podoba mi się ów Jakubek, bo składnie gada. A dyplom akademii krakowskiej w kieszeni masz? Mam ci jego zawsze przy sobie, powiada szybko Jakubek. Pokaż zaś, mnie go tutaj. Jakubek wyciągnął dyplom z za pazuchy, odwinął z rolki na jaką nawinięty go miał. Podał panu Mikołajowi a ten czytać począł. No no, powiada prymusem, to ty nie był, ale na całkiem zdatnego doktora, żeś się tu wyuczył. Nie odeśle cię na zamróz, bo i litość nad szlachcicem, w biedzie mam. Posiadam ja, tu swoją komnatkę jedną na parterze, wezmę cię na żołd szlachecki, na razie swój. A że do Pragi jadę, przecie wolna będzie. Sprawisz się dobrze to i do króla na posadę pójdziesz. Dam ci w miesiąc,80 groszy ze swojego, jako medyka trzeciego na dworze. Weźmiesz klucze, od komory mojej, zaś do Marcina ze straży poleziesz, to i uprzątnąć ci izbę pomogą tam zaraz. Albo i nie, sam pójdę z tobą. Bo cię jeszcze Marcin, przecie nie zna, i na zbity łeb z zamku wyrzuci. A spać, masz w grodzie, gdzieś? Mam miejsce, w gospodzie pod Jeleniem, jeno. Jeno, co? Zapłaty za co, nie mam uczynić i karczmarz rzekł, że na zbity łeb mnie wywali. Jak mu czynszu, nie wniosę do kiesy. A ojcu już nie chcę głowy suszyć daremno za groszem bo to i przecie nie uchodzi. Słusznie prawisz, słusznie prawisz. Nie uchodzi takie coś ojcu i matce swojej wygadywać. Oj, moi rycerze święci, i święty Mikołaju, westchnął Kurowski. Dobrze jedynie to, że ja od ojca swojego, nie muszę za groszem każdym węszyć. A ta izba wasza miłość gdzie? Pytał dalej Jakubek. Na parterze przy krużgankach stoi. A i prawda! Zapomniał by ja całkiem że zimno tam jak w psiarni. To i napalić tam trza zaraz, nie siedzę ja zbyt często w tej izbie, bo to nie jestem przecie trójcą świętą, i izb mi tyle nie trza naraz, a zimno pewnikiem tam, jako w psiarni jakiej. To i przecie chodźmy, rzekł pan Mikołaj Kurowski. Na co Jakubek, choć też szlachcic, jeno że bez grosza. Walnął się na kolana przed kumotrem nowym i powiada. Muszę takie podzięki, waszej miłości złożyć że ino, nie wiem co gadać, mam. Nic mnie tu nie gadaj, wierną służbą królowi i królowej naszej zapłacisz. Tak mnie wasza miłość z, ratował jak, obwiesia jakiego od kata. Nie spłacz, aj mnie tu, idziemy bo czasu nie mam. A ty zaś bierz się i pilnie pisz, jako wrócę zerknę czy, się tu nam do kancelarii na skrybę nadasz. Poszli zaś.
Przeto bakałarz, jakim ja w istocie był, pomyślałem sobie. Czy się nadasz? Jako Judasz? Może się i nadam, a może i nie? Mam to tam, gdzie akuratnie, siedzę na tym. Czyli w dupie. Ot, to Jakubek na moim grzbiecie na urząd, jakiś tam sobie wjechał. Jak by na łysej kobyle poszedł w górę, z wiatrem od zadu. Ale niech mu tam jest, trutniowi przecie do się na chałupę, wlec go nie będę, bo by mnie rozpił z piwnicy wszystko, i zeżarł z kretesem, a jeszcze i by bez zakupu do mojej baby się brał, jako i tamten osioł litewski. Z drugiej strony, ów Kurowski bardzo dobry człek jakiś, to jest. W pierwej, rozejrzał się ja po izbie, czy uszu jakich, albo ślepiów ciekawskich z ksiąg nie widać, i głośno rzekł sobie. Takoż, mnie wasza miłość z, ratował, jako obwiesia od kata s, rata tata. Tfu, co za osioł z tego Jakubka durnego. Zaś machnął ja, łapą z piórem, aż inkaust, na gębę mi wskoczył. Zaś jak piegowaty Jasio gębę miałem. Popatrzałem na swoje pismo, piórem formowane i powiadam, sobie w duchu, zgrabnieć mi nawet tu, idzie. Może lepiej, kleksów na traktatach narobię, to może i mnie nie powezmą w ten kierat dworski? Jeno tamta moja nieznośna niewiasta, by mnie znowu dała. Lepiej nie. Pomyślałem po cichu. Mikołaj Kurowski wrócił po trzech pacierzach, i powiada. Jako zaś, przyszły ksiądz katolicki, sprawiłem się bardzo znacznie i dusze, m owemu medykowi z, ratował. Zaś wysłałem onego, do imiennika mojego Mikołaja Kozy, co w kuchni królewskiej dowodzi, co by z głodu nie przy, zdechł gdzie na progu. Bo i na mnie by było, com to nie, dopatrzył potrzebującego w biedzie. A tobie idzie jak, zaś? Pokaż jak traktaty żeś to, przepisał. A i juści prawie jest gotowy, pokazałem swój pergamin. Może być, na to Kurowski. A czemu gębę masz całą w piegach, zielonych? Gębą ty pisał? Idź zaś do ceberka, i gębę, sobie przemyj. Jak dobrodziej każe, rzekłem zgodnie. Po chwili wrócił, ja z gębę nieco obmytą, bo przecie inkausty, silniej gęb się trzymają, niźli piór i pergaminów. My chyba, rówieśnikami jesteśmy, panie? Zapytałem drugiego bakałarza z Pragi. Któryś ty rok, jest rodzony? 1352 powiadam pomny na papiery w skrzyni. A wy panie. Ja? W Szreniawie się porodził w 1355 roku. Toście młodsi ode mnie, o trzy roki. A dobry jako anioł jaki. A gdzie tam zaś, powiada Mikołaj. No i? Pytam owego, swego niby dobro dawcę nowego. Co, no i? Na to stanowisko u księdza notariusza, zdasz się chyba, widzę ja. Zaś jutro na rano zaleź, wedle siódmej godziny, do mnie. Pójdziemy w pierwej, na mszę poranną, posłużysz księdzu notariuszowi do owej. Zaś do śniadania zasiądziemy. Po czym! Zaczniesz robotę. Ja już do Pragi pojadę, masz tu sakwę, z groszem na pół roku i jeden kwartał. Dam ci dziewięćdziesiąt i pięć grosza w każdy miesiąc, jako i owemu choć, ty o piętnaście, więcej otrzymasz, bo to i chałupę swoją masz. Od dzisiaj, mianem naszego skryby dworskiego, się możesz posługiwać. Zaś idź, teraz do chałupy i powiadaj swojej żonce, żeś to za orędziem moim i niewiasty swojej, Kurowskiego, pisarzem jest. Koście mnie jeszcze wszystkie bolą, jako żeś mnie to, na rynku mocno zbombardował. Zaś ja muszę przecie, na mszę wieczorną do katedry zamkowej iść i posłużyć do owej. Ma wasza, miłość medyka swojego teraz, coś to go kupił na Wawel. Za swoje grosiwo. Niechaj go bierze, wasza miłość za chałaty, niech się bystro wykazuje co go w naszej krakowskiej akademii wyuczyli. Powiadam owemu niby, biedakowi o pełnej kiesie. Na co ów, spojrzał na mnie jakoś podejrzliwie z ukosa i tak mi powiada. Czasu mnie bardzo brak. Zresztą struł by mnie może, nie daj bóg czym paskudnym? Bo to przecie medyki, straszliwe driakwie czynią. Przeto, do jutra z rana. Idź zaś z bogiem. Na to rzekł, Mikołaj Kurowski. Bóg zapłać waszej miłości, Mikołaju. Powiadam z jakąś tam wdzięcznością w imieniu swojej niewiasty, niestety już jako pisarczyk, a nie bakałarz, jeno skryba dworski. Zostańcie z bogiem. Czekaj no właściwie, powiada pan Mikołaj. Pójdziemy w komitywie razem. Ja, do katedry na mszę, jakom powiadał, pójdę. A ty zaś, idź obaczyć jako, ten twój kumoter medyk. Jak mu tam? Jakubek. A i juści Jakubek, sobie na nowym miejscu radzi. To i chodźmy, zaś jak wasza miłość nakaże. Powiadam do tego nowego zbawiciela swojego. Na wniosek baby mojej uzyskanego, nie mój przecie. Jeno co mi tam, trzeba się w kierat dworski pewnie będzie wzwyczaić, ze swoją wolnością szlachecką rozstawszy.
Na owe cuda, aż do samego przodu pod ołtarz główny wolno, z łbem zadartym wysoko i patrzał ja jak urzeczony na chorągwie z orłem białym, znaki rycerskie wiszące od sufitu, obrazy święte, kolorowe witraże i cały ten stary kościół, będący ostoją Polskiego królestwa. Dawał każdemu kto tu wlazł, poczucie bezpieczeństwa i poczucia własnej siły i wiary, w króla, królową i samego siebie, każdego kto z Polskiego rodu był. Tutaj był świat pana Boga a i wielkości tego królestwa. Z zakrystii, wyszedł właśnie pan Mikołaj Kurowski, co to przebrał się do mszy, bo pokazał się przy, księdzu notariuszu odzianym w czerwony ornat. Kiwnął ręką, ku gapiącemu się do góry, pisarczykowi. Podleź ino tu bliżej, ku mnie powiada. Zaś ksiądz notariusz powiada, z za Kurowskiego wyglądając. To ten, coś go powziął do roboty, u mnie? A juści ten sam. Służyć do mszy umiesz? Pyta się mnie, czyli gęby mojej, ksiądz notariusz. Co nie mam umieć? Każdy łamaga, nawet krzyżak, umieć do mszy służyć, powinien. Umie i ja, co to ksiądz myśli sobie. Powiadam owemu, z nadzieją że każe mi iść, w diabły w, pierwej Kurowskim na samym początku poszczuwszy. Nic sobie, ksiądz nie myśli, powiada na to, ksiądz notariusz. Zaś nie pyskuj tu z rana, jakoś ledwo do roboty, i służby bożej przylazł. Mogę leźć za powrotem jak, się księdzu gęba, moja nie widzi. Powiadam dalej z nadzieją, że mnie psami wściekłymi, aż na stary rynek pogonią. Gdzie bliżej do karczmy, i bezpieczniej niźli na owym Wawelu. Tego, m nie powiadał, że gęba mi się twoja nie podoba. Rzekł ksiądz notariusz, wzruszając ramionami, aż mu się ornat przekręcił. Weźmie ksiądz, stanie jakoś bardziej prosto. Poprawimy ojcu, ornat bo jak strach na wróble ksiądz, wygląda.
ROK 1387