E-book
22.05
drukowana A5
37.28
Bezładne

Bezpłatny fragment - Bezładne

Okładka nr 1


5
Objętość:
220 str.
ISBN:
978-83-8324-901-8
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 37.28

.

Człowiek zyskuje wolność, gdy uwolni się od swego otoczenia. Tylko tak może zyskać jednostkowość. Krok ten musi jednak przypłacić szaleństwem. Ceną za wolność jest obłęd.

Slavoj Žižek

Mieliście jakieś życie. Były takie chwile, kiedy mieliście jakieś życie. Z pewnością nie pamiętacie tego bardzo dobrze, ale fotografie to potwierdzają.

Michel Houellebecq

Wszystkie postaci tej książki są wytworem mojej wyobraźni, a ich ewentualne podobieństwo do osób realnie żyjących jest przypadkowe.

.

Dedykuję babciom Henryce Kracie
i Reginie Skomskiej.


Książkę tę dedykuję także tym kobietom i mężczyznom, których już z nami nie ma, a byli częścią naszej małej historii. Czasem spojrzenie potrafi wychowywać, rozmowa leczyć, a zwykłe dzień dobry, otwierać drzwi. Dla tych, za którymi tęsknimy.

.

co, jeśli drzewo, zamiast gałęziami sięgać gwiazd, myli gałęzie ze swoimi korzeniami

co, jeśli gałąź myśli, że jest korzeniem i zamiast pnąć się ku niebu, pogrąża się w smutku,

przestaje szukać wolności, zapomina kim była

dziecko w domowej biblioteczce

Na pomalowanej białą farbą desce stoją ciasno poupychane książki. Zdążyłem już znaleźć dla nich miejsce, poukładałem je najpierw w głowie. Ciągną się z lewa do prawa i wracają z powrotem za moim wzrokiem. Dają swojemu właścicielowi ułudę nieskończoności, mamią człowieka i odurzają niczym eliksir nieśmiertelności. Gęstnieją u dołu, tam, gdzie grawitacja nie szkodzi półkom. Podpierają tę najniższą i pną się po ciemnej, turkusowej ścianie. Tutaj leży moja ulubiona powieść, ma już przeszło czterdzieści lat, powstała zanim pojawiłem się na świecie, odkryłem ją późno, może jako jedenastolatek. Jest dla mnie ważna. Obok są ulubieni autorzy, cała garstka, tylko moi. I oni są tutaj nieprzypadkowo. Już dawno zakurzeni, od czasu do czasu tylko przekartkowywani. Po co? Dla nieśmiertelności, jak już wspominałem. Czyjej nieśmiertelności? Naszej, wspólnej.

Dla dobra obu stron.

Z każdym rokiem, im bardziej rozrasta się moja domowa biblioteczka, maleję. Człowiek przed regałami kurczy się, ale nie znika. To niemożliwe. Kurczę się do rozmiaru dziecka, nie bardziej. I znów wracam do znanego, do znanych. Postaci, które wymyślono, miejsc, których na oczy nie widziałem, ludzi, tak bliskich, choć z papieru; wracam do ich autorów, myśli. Znów jestem sobą, tyle że mniejszym, bardziej naiwnym, ale bezpiecznym. Beztroskim i niezniszczalnym. Mogę zacząć od początku, tylko po co. Wszystko już wiem. Udaję więc, że jestem w domu, a zamiast zabawki, wybieram książkę. Siedzę na starej poduszce przed swoim regałem i chłonę jego zapach, jego barwną postać. Nikt mi nie przeszkadza, nie wtrąca się, nie muszę niczego sprzątać ani układać. Mogę patrzeć, wybrać i pożreć, literka po literce.

Kiedy wyjeżdżam, tęsknię. Tęsknię za swoim spokojem i porządkiem. Za tym, co robiło na mnie wrażenie, kiedy byłem małym chłopcem. Tyle, że książka cierpliwie czeka. Każda po kolei jak wierna suka w przedpokoju. Książki znają bowiem tę ludzką słabość, znają ją doskonale. Karmią nas, uzależniają. Dają nam cudze, odbierają nasze. Znają nas doskonale.

A my cieszymy się za każdym razem jak dzieci. A to z nowej okładki, a to z milusińskiego grzbietu. Cieszą nas najdrobniejsze cząstki elementarne układu domowej biblioteczki. Zakładka z cudzą myślą w cudzysłowie, czcionka, ach! jaką nam sprawia przyjemność, papier. Szorstki, gładki, z wypukłościami, bez znaczenia jaki. Suniesz ręką po papierze, jakbyś układał nowy kod Braille’a, język służący do opisu waszej intymnej relacji. Człowieka z książką. Dziecka w bibliotece.

One wciąż tutaj są, jak przed laty. Może nieco pożółkły, może tusz gdzieniegdzie poblakł, pojawiły się plamy, plamki, fałdy po zalaniu i krew z palca rozciętego świeżutką kartką… piegi po farbie na grzbiecie. Książka pamięta przecież i twoją niezdarność podczas najmniejszych nawet zmian na ścianach. Wydawało ci się, że dasz radę, machałeś pędzlem jak wariat, zachlapując książki. Decyzja o zmianie koloru ścian nie jest jedynie kwestią gustu. Bywa deklaracją, a niekiedy i diagnozą naszego wnętrza. Teraz, gdzieniegdzie zobaczysz, jak zmieniało się twoje miejsce do życia.

Stoisz jak dziecko przed regałami.

Stoję albo siedzę przed swoją domową biblioteczką. Przede mną moja mała historia, nic nie znacząca dla świata. Historia człowieka bez historii. Kurczę się, na powrót staję się smarkaczem. Tym, który już wie, ale wtedy jeszcze niewiele wiedział. Chwytam za pierwszą książkę, która zrobiła na mnie wrażenie. Zaczynam od początku, bo mogę. Zawsze mogę.

Zaczynam, więc będę żył wiecznie.

.

Pewnie wiele dobrych chwil mi uleciało, inne w jakiś sposób pominąłem. Pisarz nie zawsze rozumie, czemu na jedno przystaje, a czemu inne odrzuca. Bezładne to wszystko to, z czego się składam(y). To będzie ładna rzecz.

bobasi ryk za obecnością

Pamiętasz? Ten pierwszy raz. Pierwszy raz, kiedy odnotowałeś w głowie, że coś tu jest nie tak, kiedy cokolwiek udało ci się zapamiętać, uznać za istotne. Wspomnienie, to najwcześniejsze. Mam takie jedno, jest moje i tylko moje. Nikt nie musiał mi o nim mówić, opowiadać czy przypominać, a mały byłem na tyle, że spałem jeszcze w łóżeczku ze szczebelkami (z drewna, niemalowanymi), a duży zaś na tyle, że gdy już się obudziłem, potrafiłem się dźwignąć, chwycić solidnie szczebli i stanąć. Potem wyć, płakać, wołać… Kogo wołać? Jak wołać? MAMA! I sekundę potem już była, tłumacząc się z tego, skąd wróciła, co robiła, dlaczego zostawiła. To wszystko, nie pamiętam, co było potem. Wiem, w którym pokoju się wydarzyło, długie lata był moim pokojem. Mam więc wspomnienie i szczere przeczucie, że wszystko, co było przed i po nim, nie było zbyt istotne.

Bardzo rzadko bywam zupełnie sam, zawsze z własnej woli. Często chciałbym być sam. Zawsze byłem z ludźmi, a ci co pewien czas się wymieniali, niespecjalnie wiedząc o tych ruchach, zmianie pozycji. Pojawiali się na moment, by później ustąpić miejsca następnym. Życie przypomina pracę w fabryce, pracę na produkcji. Pierwsza zmiana, druga zmiana, nocka, powiedzmy trójbrygadówka. Chodzenie do pracy to po prostu życie, trwanie. Chodzisz, bo musisz. Wiesz o tym, prawda? Inni przychodzą, bo też muszą, na swój sposób. Najpierw jesteś na swojej zmianie, ale bywa i tak, że dochodzi do nieporozumień i zmuszony jesteś zmienić grupę. Niezmienne pozostają wykonywane czynności. Jednakże, wymiana rąk odbywa się rzadko bezboleśnie.

Ręce do pracy, a gąski, gąski do domu!

Bobas wyje za obecnością lub mlekiem. Potrzebuje uwagi drugiego człowieka. To bobasi ryk za obecnością z jej pełnym wachlarzem atrakcji. To także kolorowe, głośne i świecące zabawki. Wcześniej tak o tym nie myślałem, nawet gdy grzebałem w głowie, aby wyciągnąć, odnaleźć coś starego, zaskakującego — nowego dla mnie. Zmieniło się to, gdy moja siostra urodziła córkę. Opowiem ci o tym trochę, a później wrócę do tego, czemu uważam, że obecność ma dla bobasa znaczenie. Oczywiście, możesz się tutaj uśmiechnąć, nie musisz być kobietą (choć możesz, nie mam nic przeciwko), uznając to za naiwne, ale jako obserwator (od lat najmłodszych) traktuję to jak lekcję. Zanim więc o obecności, a więc konkluzji tej lekcji, najpierw o mojej chrześnicy.

M. urodziła się osiemnastego września dwa tysiące trzynastego roku, w środę. Było to więc niedawno. Tego dnia Słońce wstało o szóstej czternaście, a zaszło kwadrans przed dziewiętnastą. To zodiakalna Panna, co by się nawet zgadzało. Mój ojciec widział ją jako pierwszy. Wzruszony poinformował nas, że nigdy wcześniej nie widział piękniejszego dziecka. Nie przesadził. Dzieci moja siostra ma śliczne i mądre (kilka lat później urodziła syna). Jak na swój wiek, wykazują się podejrzaną błyskotliwością. Nie powtarzają wulgaryzmów, zaskakują słowami, ich doborem, a poza tym, zachowują się jak swoi rówieśnicy. Odwiedzaliśmy nasze dziewczyny po kolei, na koniec pierwszego po narodzinach tygodnia, zaraz po pracy. Z Niemiec mamy około czterech godzin drogi. Większym zaskoczeniem były dla mnie kolejne miesiące życia mojej chrześnicy, lata. To, jak zamiast zabawek, które automatycznie powodowały na jej twarzy uśmiech, potrzebowała obecności. Nie zajęło mi wiele czasu, by do tego tematu wrócić. Marny ze mnie gawędziarz. A może z tego wszystkiego, co błahe w swej atrakcyjności — świecące dzięki bateriom, grające melodie znane, ale niekoniecznie pełne słów — największe zainteresowanie u tej dziewczynki budził fakt, że wszyscy wokół, ciężko na to pracujący, nie bawią się z nią, rzeczy te nie robią na nich wrażenia. Po co więc poświęcać im czas? Ludzie dorośli są ciekawsi niż miękki miś i pierwszy prowizoryczny tablet z ekranem w postaci naklejki i przyciskami z łbami zwierząt, wydający kwiki, rżenia, wycia, miauczenia, szczekania, gdakania, piania czy inne muczenia. Nie do końca chodziło też o zabawę, raczej o samą obecność i uwagę. A za nie obdarowywała nas najcudowniejszym uśmiechem, pełnym wdzięczności i miłości. Czy to nie piękne?

.

Droga jest długa i prowadzi pod górkę. Przeważnie pusta, niewiele samochodów tamtędy jeździ. Po prawej stronie są tory i bezludne stare domy z czerwonej cegły, wysiadam z jednego z pociągów. Przyjechał ze mną po dobrej stronie. Niebo jest czarne, pełne gwiazd. Jedna z nich świeci wyjątkowo jasno. Po lewej stronie jest warsztat samochodowy, w którym praca zaczyna się rankiem, przed szóstą, każdego dnia.

Dziś, tuż przed trzydziestymi urodzinami, idąc pod gołym niebem, szczególnie nocą, gdy muszę iść, ale niekoniecznie chcę, coraz bardziej wierzę w nieobecność Boga. Wiara w Boga kojarzy mi się z osłabianiem wiary w siebie. To wymówka przed wewnętrzną pracą. Czasem tęsknię za wiarą, innym razem za samą obecnością.

klocki na przyczepce

Tego jeszcze nie widziałeś, więc patrz! Grasuje po naszym domu, a pisząc dom, mam na myśli miejsce, w którym siedzimy wspólnie nad naszą małą historią; grasuje opowiastka o moim wczesnodziecięcym wybryku, numerku, pierwszej poważnej, ale nie ostatniej psotce. Znam to od mamy, bo zostawiła mnie na moment, żebym pospał. Mój sen miał być taki zwyczajny, dziecięcy, poobiadowy, sen po mleczku z cycka. Opowiastkę zacząć najlepiej od końca, w pokoju zamkniętym po to, żebyśmy sobie nie przeszkadzali. Kobieta z dzieckiem ma jeszcze męża i dom. A to trzy różne, równie wymagające światy. Tylko siebie nie ma do końca.

Co tak cicho? Bo było za cicho! Zacichość zwraca uwagę człowieka, rodzi podejrzenia. Wchodzi więc mama do pokoiku (mam po latach jakieś dziwne wrażenie, że pamiętam z tego wszystkiego półmrok i pozasłaniane, długie musztardowe zasłony), wchodzi więc i widzi jak w ciszy i ze skupieniem godnym majstra, klocek po klocku, komponuję na przyczepce swoje arcydzieło. Wcześniej narobiłem do przyczepki. Klocek za klockiem kończył w gówienku, w świeżych bobkach. Przyczepka skończyła w śmietniku. Wszystko (powiedzmy) poszło w niepamięć.

Nie zostałem budowlańcem.

U ludzi dorosłych od zawsze niepokoiła mnie ich, patologiczna niemal, skłonność do wspominania. Drobiazgowego, anegdotycznego rozpamiętywania epizodów. Dzielenie się tym, co mam w pamięci osobiście traktuję jako zbyt odsłaniające. Niewiele w życiu przeżyłem, niewiele widziałem, siłą rzeczy więc, pamiętam to, co podczas wspominania budzi zdziwienie innych. Nie raz się na tym złapałem. Zaskakuje ich to, na co sami nie zwrócili wówczas uwagi. Łatwiej zapamiętujemy, jeśli wokół zaistnieje coś niezwykłego, niepasujący element, wzmacniający wrażenie. Stosowałem takie elementy zaskoczenia niejednokrotnie podczas swoich lekcji. Moja przyjaciółka kojarzy wydarzenia po ubraniach, opisuje, co każde z nas miało na sobie, kiedy stało się to albo uczestniczyliśmy w tamtym.

Urodziłem się 7 czerwca 1991 roku bez siebie, wywołując panikę w gorzowskim szpitalu. O niej na koniec.

Rodzimy się bez siebie, znaczy, uczymy się powolutku swojego Ja… A może rodzimy się pełni, kompletni i z wiekiem jesteśmy w stanie więcej w sobie odkryć i znaleźć, wyciągnąć, pokazać, dać (a w konsekwencji także pozostawić po sobie). Może to wszystko już tutaj jest. Zanim rozpoczniemy szukać siebie, pomagają nam w tym inni. Nadają nam imię, a to już sporo ułatwia. Dla rodzica dziecko jest niekiedy największym sensem. Jedno życie nadaje drugiemu istnieniu znaczenie. Coraz częściej mam również wrażenie, że dziecko zapamiętuje najsilniejsze bodźce już od samego początku, odnotowuje ruchy i wydarzenia, dźwięki i zapachy, smaki i dotyki. Nigdy nie zgadniesz, które będą dla niego wyjątkowe czy zaskakujące. Słowem, ważne. Owszem, znacznie później nauczy się ono je nazywać. Według Carla Gustava Junga (urodził się 26 lipca 1875, odszedł 6 czerwca 1961), Szwajcara, który zmarł dokładnie trzydzieści lat i jeden dzień przed moimi urodzinami, na kształt każdego Ja wpływ ma nasza przeszłość, wspomnienia, fakt, że żyliśmy. Ja wymaga zbudowania. Michel Houellebecq ostrzega jednak, że życie „może być doskonale krótkie i puste zarazem. Dni upływają monotonnie, nie zostawiając najmniejszego śladu ani wspomnienia”. Cytat znajduje się w Poszerzeniu pola walki na stronie 51. Od tej książki zaczęła się moja przygoda z tym francuskim pisarzem. Byłem uczniem santockiego gimnazjum i natknąłem się na tekst Houellebecq albo skarga seksualnego proletariusza Agaty Bielik-Robson w dodatku kulturalnym „Europa” z numeru 117. „Dziennika. Polska-Europa-Świat” (z 28 czerwca 2006). Tak, mam ten tekst do dziś, stąd drobiazgowość.

Michel Houellebecq urodził się 26 lutego 1956. Podczas matury ustnej z języka polskiego, wydawało mi się, że w 1958 jak Madonna, i obu „rówieśników” wrzuciłem do swojej prezentacji o poetach przeklętych. Egzaminujące nie zwróciły na ten szczegół uwagi, nie był wart jej odnotowania. Mimo tego błędu, zdałem na sto procent. Nie szczędźmy sobie jednak szczegółów. Dostrzeganie ich jest w życiu bardzo ważne. Między odejściem wybitnego psychiatry, psychologa (Junga, nie Houellebecqa, ten drugi żyje, choć jego ostatnie dzieło, Serotonina, rozczarowało mnie w sposób aż przykry) a moimi narodzinami minęły lub minęło:

dziewięćset czterdzieści sześć milionów siedemset siedemdziesiąt jeden tysięcy dwieście sekund

piętnaście milionów siedemset siedemdziesiąt dziewięć tysięcy pięćset dwadzieścia minut

dwieście sześćdziesiąt dwa tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dwie godziny

dziesięć tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt osiem dni

tysiąc pięćset sześćdziesiąt pięć tygodni, trzy dni

trzysta sześćdziesiąt miesięcy i jeden dzień

lub jak już wspomniałem trzydzieści lat i jeden dzień. Założyłem jednakże, że oba wydarzenia miały miejsce o tej samej godzinie, o dwunastej, w południe, żeby nie mnożyć algebraicznych trudów.

Jung widział Ja w skrupulatnie zbieranej i należycie utrzymanej kolekcji wspomnień człowieka. Michel, jeśli mogę po imieniu, a znamy się przecież od czternastu lat (ale tego już nie rozpiszę), zakłada, że tych wspomnień może nie być. Może nie być Ja. Możesz nie zaistnieć. Nadążasz?

Dobrze więc mieć jakieś wspomnienia. Dobrze więc znać i kochać ludzi, żeby siebie nie pogubić i nie rozsypać się w drodze po własne Ja. Niemieckie ja znaczy tak. Jako partykuła pełni kilka innych funkcji w języku. Powiedzieć ja, ja to tak, jakby powiedzieć pocałuj mnie gdzieś, czyli leck mich am Arsch. Pod takim tytułem w 1782 Wolfgang Amadeusz Mozart napisał jeden ze swoich utworów. W naszych stronach mówiło się też: Pocałuj mnie wszędzie, byle nie w usta. Wszystko to skupić można w małym ja.

Bohater mojego debiutu patrzył w jednej z ostatnich scen w lustro. Wydawało mu się, że doszło do rozdwojenia, a więc kontaktu z kimś obcym. Patrzenie w lustro nie przynosi odpowiedzi na żadne pytanie. Patrzenie we własne oczy gubi. Krwawy umysł kończy w szaleństwie. Rozbija Ja na kilka kawałków. Tymi kawałkami rani innych, unicestwia ich. Boi się obecności, uznaje ją za drażniącą.

jagódki

Spośród wszystkich dziecięcych piosenek największy niepokój budzi we mnie tekst i hipnotyczna melodia Jagódek. Mowa tu o czarnych sercach, wysmarowanych brodach (jak przed rytuałem) i nowym życiu, jak w New World Order. Szalenie niebezpieczny utwór. Jeśli ulec interpretacjom…

Dzisiaj mamy pandemię. W mediach dzieje się tak wiele, niemal zapominamy, że u nas nie dzieje się nic szczególnego. Każdego dnia robimy to samo, cieszymy się lub jesteśmy nieszczęśliwi. Każdego wieczoru kładziemy się zmęczeni, spełnieni lub samotni. Wiemy z prasy, ilu ludzi umiera, gdzie toczą się zbrojne konflikty, ilu mężczyzn i ile kobiet popełnia samobójstwo. Kładziemy się w ciepłym łóżku i martwimy, czy do drzwi nie zastuka nam diabeł, bo nasłuchaliśmy się Jagódek za młodu, melodii z ich czarnych serduszek. Daleko, w Sudanie, Somalii czy Pakistanie ktoś próbuje usnąć przy dźwiękach wybuchów, głodnych żołądków. Wdychając zapach gruzu, myśli o tym, jak tu się odnaleźć. Zasypia z trudem, bo sen jest ciału potrzebny, żeby mogło obudzić się z nadzieją. Zobacz, wstaje słońce…

Babcia wychodzi do kur każdego ranka, w południe oraz pod wieczór, kiedy trzeba je zamknąć. Wraca z jajkami. Od czasu do czasu ponarzeka, że słabo się niosą, a ja mam wrażenie, że to narzekanie przychodzi z zimą i chłodem, ale jej o tym nie mówię. W garażu napełnia wiadra, zanoszę jej czystą wodę do kur, żeby miały co pić. Albo przygotowuje wózek ze słomą upaćkaną kurzymi gównami, wywożę to na ogród. W podstawówce jestem bardzo szczupły. Mieszczę się w dwudrzwiowej szafce u dołu mebli. Wchodzę raz do niej, zamykam się od środka i czekam, aż babcia wyjdzie na podwórko. Wygania mnie na powietrze, żebym nie wymyślał w domu. Ostatnio upiekłem coś na kształt ciasta. Wyjąłem ciemnozielony piekarnik do ciast. Zmieszałem kilka składników, które kojarzyły mi się z plackiem i upiekłem coś, co wylądowało w koszu. Nie miałem ochoty tego jeść, ale ciekaw byłem, co z tego wyrośnie. Z dumą zaglądałem w oświetlone, jasnopomarańczowe wnętrze piekarnika.

Wchodzę więc do szafy i czekam cierpliwie. Potem przez białą firanę patrzę, jak babcia znika za garażami. Kładę się na łóżku i obserwuję kształty styropianowych kasetonów. Czasami wchodzę na meble, na górze zawsze jest szansa, że może znajdę coś ciekawego lub słodkiego, nie tylko sam kurz. W małym pokoiku pachnie ciepłym ciastem. Muszę przewietrzyć całe mieszkanie.

.

Mama wchodzi do pokoju i zapala światło. Przynosi śniadanie i każe się ubrać. Za chwilę wychodzimy. Do przedszkola prowadzi mnie najczęściej babcia albo dziadek kuzynki. Dzisiaj ostatni dzień w przedszkolu, wzruszająca chwila. Pani przedszkolanka, pierwsza miłość niejednego z chłopców, nauczyła nas kilku rymowanek i piosenek. Mam na sobie kamizelkę i marynarkę w szaro-białą kratę, czarno-białą muchę. Uśmiecham się szeroko bez jedynki do kamery. Blond włosy błyszczą w ten słoneczny, przedwakacyjny dzień. Mam kilka linijek do wyrecytowania, krótki wierszyk i podziękowania dla pani. Młodsza dziewczynka żegna nas i życzy wszystkiego dobrego w szkole. Mamy jedzą ciasta, piją kawę i uśmiechają się do swoich pociech. Jest mi przykro, ponieważ pierwszy raz doświadczam pożegnania, straty. Potem, jak to na imprezie bywa, pijemy gazowane, kolorowe napoje i tańczymy.

Nie lubiłem być zostawianym w przedszkolu, bardzo płakałem. Po chwili zajęty byłem zabawą, ale dramat powtarzał się każdego ranka. Spotkały mnie także dwie kary. Raz siedziałem w fotelu i zabronione mi było się z niego ruszać, innym razem dostałem po dłoni drewnianą linijką. Siedziałem obrażony i rozgniewany, w ciszy ucząc się mojej pierwszej nienawiści. Po wakacjach chodziliśmy prawie dwa kilometry do szkoły podstawowej w Santoku. Wówczas nosiła imię Bojowników o Wolność i Demokrację. Był to zespół szkół, w którego skład wchodziło także Gimnazjum numer 1. Po reformie, w roku 2017, szkole nadano nowe imię gen. prof. Elżbiety Zawackiej. Do tego czasu jej mury nabrały kolorów. Spędziłem tam dziewięć pięknych lat. Biblioteka szkolna miała książki obłożone w szary papier. Wiele z lektur, które leżały na drewnianych półkach czytać musiały pokolenia uczniów. Gubiły kartki, nawet jeśli obklejone były taśmą. Pachniały starym papierem. Na grzbietach ręcznie wypisano tytuły książek. Czasami brakowało jakiejś, wtedy wymienialiśmy się nawzajem lub nie czytaliśmy wcale. Mieliśmy wymówkę. Audiobooki w tamtych czasach były abstrakcją, Sieci uczyliśmy się dopiero. Raczej wygłupialiśmy się na czacie albo graliśmy w proste gry. Na przerwach biegaliśmy po podwórku, od czasu do czasu zbieraliśmy śmieci wokół boiska. Nikt nas wtedy ekologiczną apokalipsą nie straszył.

Szkoła w Santoku kojarzy mi się z piekielnie dobrą kadrą nauczycieli, którzy mieli wpływ na nasze charaktery i zainteresowania. Wychowali nas, mam nadzieję, że są tego świadomi. Niektórym napsuliśmy zdrowia, do innych mieliśmy ogromny szacunek. Myślę o nich ciepło, inspirowali mnie, gdy sam byłem już nauczycielem.

.

Próby do Wielkiego Tygodnia i próby przed Pierwszą Komunią Świętą były intensywne i angażujące. Jako ministrant uwielbiałem okres wielkanocny, przygotowania i te kilka dni czuwania przy grobie Pańskim. Komunia mojego rocznika wypadła w roku dwutysięcznym, milenijnym. Dziewczynki miały na sobie białe sukienki, a chłopcy garnitury i długie białe świece w koronkach. Imprezy w domu niemal nie pamiętam, na pewno w pokoju było więcej osób niż wydaje się, że mógłby zmieścić. Cieszyłem się nowym rowerem na podwórku. Uwielbiałem swój rower. Zapuszczaliśmy się nim aż do Nowego Polichna. Jednego razu, w Santoku, kuzynka zjechała w moje przednie koło i przeleciałem przez kierownicę. Wracałem zapłakany i pozdzierany, prowadząc swój rower z kołem przypominającym literę U.

Czarna kaseta VHS z filmem z ostatniego dnia w przedszkolu ma na okładce słonika i słonko. Z kolei ta z Komunii jest już bardziej elegancka, biała i ze złotą monstrancją. Zawsze wydawało mi się, że nasza prawdziwa, gralewska monstrancja, w której ksiądz A. umieszczał hostię, była najcenniejszym naczyniem liturgicznym. Uważałem, że jest piękna. Jej solaryczna forma zgadzała się z niejednokrotnie kreślonymi przez księdza na szkolnej tablicy symbolami Boga. Słońce, ostre promienie. W środku, wewnątrz melchizedeka, było boskie oko, a w zasadzie całe ciało. Ciało Chrystusa, uprzednio przechowywane w kustodii, w tabernakulum.

Trzeba wstać i się pożegnać. Opłukuję twarz zimną wodą i szukam skarpet w szufladzie. Piję przesłodzoną herbatę i wpycham na siłę dwie kromki chleba z szynką. Zakończenie każdego etapu edukacji wiązało się ze stratą ludzi. Były łzy. Obiecaliśmy sobie, że kontakt się nigdy nie urwie. Zawsze się urywa. Za tym więc płakaliśmy, czyli tym, co oczywiste, ale niewypowiedziane. I za wszystkim tym, co było. Tym dobrym i tym gorszym. Każde poszło w inną stronę, niosąc ze sobą tyle, ile zechciało.

Tak po prawdzie, nikt z nas wtedy nie płakał.

czekanie na paluszkach

Rodziców nie ma, bo ciężko pracują, żebyśmy mieli dobrze. To jedna z pierwszych, możliwie najważniejszych życiowych lekcji. Powtórzmy: Rodziców nie ma, bo ciężko pracują, żebyśmy mieli dobrze. Jeszcze raz, żeby nie było wątpliwości: Rodziców nie ma, bo ciężko pracują, żebyśmy mieli dobrze.

Na razie musi wam wystarczyć nieobecność.

Babcia szepcze w kuchni, mówi coś pod nosem, z nikim nie rozmawia, po prostu coś sobie głośniej tłumaczy. Wzrok już wtedy ma słabszy. Łokciami podpiera się na parapecie (latem okno ma otwarte). Jest już bardzo późno. Wyświetlacz na kuchence niejednokrotnie pokazuje późne, nocne, zielone cyferki. Mamy z siostrą kilka lat, jestem od niej starszy o cztery lata. Ma na imię A. Akcja jest następująca: albo robimy hałas pod drzwiami naszego pokoju (mieszkanie jest malutkie, pięćdziesiąt metrów kwadratowych z hakiem) albo skradam się na paluszkach do kuchni tylko po to, by spojrzeć na godzinę, na zegarek z kuchenki. Nie chcemy babci nastraszyć (prababci w zasadzie), raczej trochę podenerwować. Żeby wiedziała, że nie śpimy. Naturalnie, gdy po chwili zorientuje się, że z naszego pokoju dochodzą hałasy, my będziemy już w swoich łóżkach udawać, że jednak śpimy. Zastanawiam się przez moment, czy napisałbym to ostatnie zdanie, czy bym o nim zapomniał. Uznał, że się domyślisz. Mam i tak, przez co piszę oszczędnie, ale wspominałem już, że słaby ze mnie gawędziarz i pisarz. To wina naszych czasów, nie lektur. Tego, że komunikat powinno się złożyć z konkretów, krótkich i rzeczowych sygnałów. Inaczej nie zostanie przez naszego adresata odnotowany, przepadnie. Nie zostanie zrozumiany. Walczę z tym powoli, choć bez przesady.

Z tą nieobecnością rodziców nie było do końca tak źle. Mama często powtarzała, że nas kocha. Odkąd pamiętam, zawsze było to dla mnie jasne i ważne. Nie zawsze mieliśmy to, co chcieliśmy, to co miały inne dzieci. Czasem mieliśmy lepiej, innym razem bywało gorzej. Zawsze rozumieliśmy. Nigdy nie byliśmy głodni, zawsze wykąpani, a w wakacje zaopatrzeni w podręczniki, zeszyty, długopisy, kredki. Regularnie, choć bez przesady, zmienialiśmy piórniki i plecaki. Byłem jeszcze w przedszkolu, kiedy zamknięto starą kotłownię i u każdego w mieszkaniu, w trzech blokach, założono piece gazowo-elektryczne. Nie grzał mnie więc nigdy piec kaflowy, nie nosiłem drewna na opał. Miałem tę wygodę. Nie myślałem o tym, że temperaturę trzeba regulować. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jakie ponosi się koszty.

Wychowała nas głównie prababcia R. Rodzice dali nam tyle z siebie, ile tylko mogli. Walczyli o wszystko, co dla nas dobre. Nigdy nie miałem im tej nieobecności za złe, była dla mnie oczywista. Nie była na życzenie czy widzi mi się któregokolwiek z nich. Zawsze podyktowana dobrem rodziny i domu. Uczyła tęsknić, cieszyć się wspólnymi chwilami i doceniać ludzi, nie zabawki. Bardzo przydaje się nam w dorosłym życiu.

Siostra już spała, a ja nadal czekałem i błąkałem się na paluszkach jak zjawa po domu. Bez konkretnego powodu szedłem do dużego pokoju, szedłem do przedpokoju, czy do kuchni, żeby co kilka minut spojrzeć na zegarek. Pewnego razu wstałem z łóżka, wszedłem do ich sypialni, usiadłem na fotelu i patrzyłem w wyłączony ekran telewizora. Najprawdopodobniej lunatykowałem. Zaskoczeni spytali, co robię, a ja odparłem, że chciałem obejrzeć z nimi film do końca. Poprosili, żebym wrócił do łóżka, co też, bez ociągania i pretensji, zrobiłem. Rodzice zawsze wracali z pracy, choć im później, tym babcia martwiła się bardziej. Leżałem w łóżku, patrzyłem na światło z przedpokoju. Słyszałem szczęśliwe głosy. Byli na powrót obecni, w końcu po wszystkim. Jutro też wcześnie wstaną i wyjdą. Jutro też jest dzień.

dom kobiet

Moja prababcia to arcybohaterka. Przeżyła wojnę, wychowała nas, nadała nam imiona, za moment skończy dziewięćdziesiąt lat. Jest najważniejsza w naszym domu, jest naszym sercem.

Moja babcia to bohaterka. Wychowała trójkę dzieci samodzielnie. Nauczyła mnie luzu i czarnego humoru, także tego, by być otwartym na innych.

Moja mama to bohaterka. Bez takich kobiet świat rozpadłby się dużo wcześniej. Podziwiam jej pracowitość i serce, które kroi na kawałki, dla każdego po równo; jej charakter i każdą, najmniejszą nawet, życiową lekcję.

Moja siostra jest bohaterką. Poświęca się, wychowuje, pracuje nad sobą, czy się to komuś podoba czy nie. Kocham ją i dziękuję jej za to, co robi.

Moja chrześnica to bohaterka. Będzie kiedyś rządzić światem.

.

Odkąd pamiętam nasz dom pełen był kobiet. Jedne były w nim stale, prababcia i mama, często druga babcia, inne pojawiały się na godzinkę, dwie, w porywach do kilku godzin. Przychodziły rozmawiać przy kawie i cieście. Dzieliły się tym, co dobre i tym, co trudne. Czasem wypłakiwały się, ale w swoim towarzystwie potrafiły i śmiać się z tego, co niedobre. Lubiłem towarzystwo mamy koleżanek. Gdzieś z dystansu można było posłuchać o tym, w co wierzą, w nadzwyczajne historie o zjawiskach wykraczających zwykłe rozumowanie, ale i o sprawach bardzo przyziemnych i ludzkich. Z tych pierwszych, pamiętam opowieści o bliskich im ludziach, którzy wracając nocą z pracy lub wioski, słyszeli głosy z parku, cienie na śniegu i światła. Jedni uciekali przed duchami, czarnymi samochodami, inni widzieli UFO, a jeszcze inni mierzyli się ze zbłąkanymi wilkami lub sarnami. Były, jak już wspomniałem, także historie przyziemne. O sąsiadach, rodzinie, umieraniu. Mam wrażenie, że tych ostatnich było najmniej. Mniej było wtedy nowotworów, napiszę naiwnie. Wszystko to, co złe, działo się zawsze poza murami mieszkania. Gdzieś tam, na wiosce oddalonej o dwadzieścia kilometrów, czasem zapominałem nazwy tych miejscowości, o nazwiskach nie wspominając. Nigdy nie miałem głowy do nazwisk, w przeciwieństwie do twarzy.

Babcia kojarzyła mi się zawsze z kimś, kto wie z nas wszystkich najwięcej, nawet jeśli nie jest to wiedza naukowa. Szybko zrozumiałem, czym jest doświadczenie i wierzyłem, że jest ono cenne, jeśli nie najcenniejsze. O niewiele spraw spytałem którąkolwiek z moich babć. Do niedawna miałem jeszcze pięć babć. To spora liczba, biorąc pod uwagę, że zbliżam się do trzydziestych urodzin. Więc babcia, a zwłaszcza ta, z którą spędziłem dzieciństwo, znała wszystkie tajemnice wszechświata, tego ulokowanego w skorupce orzecha. Tak dosłownie, tak w przenośni. Pewnie myślisz, że przesadzam. Otóż podczas praktyk z szkole zauważyłem, że nie wszystkie dzieci pamiętają o pewnych zachowaniach, o których powtarzano w naszym domu. O tym, że podczas ziewania, zasłania się usta, nie dłubie się w nosie, wypada używać słów proszęprzepraszam i dziękuję. Miałem wrażenie, że ktoś mógł wcześniej zapomnieć o tym poinformować. Nie powtarzał albo kto inny po prostu miał kłopot ze słuchaniem. Spotkania z ludźmi często niewiele młodszymi ode mnie zaczynałem więc od dyscypliny, ale nie przesadnej. Zawsze uważam, że jeśli nie zaczyna się od kultury osobistej, z kolejnymi krokami może być większy problem. Wymagam jej, jeśli już uczę.

Babcie zajęte domem, obiadem, kolacją, ogrodem, zerkały na nas z okien. Późnymi popołudniami, aż do wieczora, siedziały na ławkach i tam dzieliły się życiem swoim, innych. Ławkowy rytuał, nierzadko pełen emocji, przerywały białe zimy. Zima w ogóle tylko dzieciom nie przeszkadzała w zabawie i kontaktach z innymi. Dawno już kotłownię sprzed bloków zastąpiły piece gazowo-elektryczne i nikt nie musiał martwić się o drewno czy węgiel, nie musiał dźwigać. Dom nie jest nigdy domem męskim. Sam fakt, że wymaga firanek, ciepła i zapachu ciasta odbiera mu szeroko, a nawet tę węziej rozumianą męskość. Owszem, ich ręce przydają się do napraw i konserwacji. Mężczyzna sprawdza się w podreperowaniu. Za życie domu odpowiada jednak kobieta. Nie lubię uogólniać, ale i nie zaglądam w cudze domy, jednak mogę mieć rację.

Każda z moich babć jest (lub była) inna, była innym typem babci. Jedne uczestniczyły w moim życiu, inne odwiedzałem. Wolę słuchać ludzi niż im opowiadać, co u mnie. Nie lubię się chwalić, ani wyżalać. To, czym się interesuję, nie wydaje mi się interesujące dla każdego. Czasem miewam napady wylewności i mogę porozmawiać z kompletnie obcą osobą o wszystkim. Przed innymi stawiam, niekoniecznie złośliwie, bariery, no bo, po co dzielić się sobą jak mięsem. Bywam taktowny, chyba, że chcę się powygłupiać. Staram się ocenić osobę, z którą rozmawiam i granice, które mogę przesunąć, przekroczyć.

Prababcia, do której zwracałem się rzecz jasna babciu, piekła najlepszy na świecie placek drożdżowy. U nas mówiło się placek także na ciasto. O ziemniakach — kartofle albo pyry, choć to ani nie Niemcy, ani nie Wielkopolska. Język babci różnił się nieco od mojego, nie tylko na poziomie składni czy leksyki. Każda kobieta, którą znam, miała swój własny język. Mój jest prawdopodobnie mieszanką, wliczając ukochane wulgaryzmy. Jedna z moich przyjaciółek usprawiedliwia nas w prosty sposób: poloniści dużo klną i piją. Z tym ostatnim, niekoniecznie. Konkretnie, ale nie często.

Podziwiam silne charaktery, nie lubię ludzi milczących, wyciszonych, nijakich, ale i skrajnych. Zwracam uwagę na ekspresję ciała i mowy, gesty i głosy. Wiem, że jeśli kupowałem kogoś, to takim, jakim był w całości. Oduczyłem się brać wszystko do siebie, przeżywać ludzkie niedoskonałości i zwracać na nie ogromną uwagę. Wszyscy się potykamy. Uczymy przepraszać się nawzajem, choć nie zawsze pozwala nam na to coś głęboko w nas skrytego, co trudno dookreślić i nazwać, i cieszymy się sobą dalej.

Zegar tyka. Kiedyś śmiałem się z tego. Nie chcę sprawiać wrażenia, jakbym dziś rozumiał to lepiej. Pisząc swój debiut, uważałem, że śmierć ma być imponująca. I taka była. Wykreowana, zaaranżowana, powstała na potrzeby przedstawienia pod tytułem Krwawy umysł. Wierzyłem w to, że śmierć może być elementem sztuki. Każdy jej poziom i rodzaj odchodzenia. Nie czuję się z tym źle. Nie znałem śmierci. Nie dotyczyła mnie, a rodziny jako całości, rzadko. Czas jednak leci. Lat przybywa, także tym, którzy byli przede mną. Tym, którzy byli jakby od zawsze. Nie lubię ludzi, którzy wstydzą się wieku, uważam to za obrzydliwe, a co najmniej durne. Niegodzenie się z oczywistością uważam za nielogiczne. Brzmi to oschle, może podle, ale te oczywistości uspokajają mnie. Potrafią przywracać ze smutku do rzeczywistości, sprowadzają na ziemię. Może to forma autooszustwa, ale nie zawodzi, kiedy jest potrzebna. Gdy odchodzi bliski, bliska.

połamane, powyrywane, bez włosów

Z kuzynką bawiliśmy się lalkami. Wszystko, co ładne wydawało mi się lepsze. Miałem też figurki bohaterów bajek dla chłopców. Z końcem lat dziewięćdziesiątych i na początku nowego tysiąclecia takie niuanse miały jeszcze rację bytu. Od zawsze chciałem mieć siostrę. Wszyscy mieli rodzeństwo. Rodzice się o to postarali i mam siostrę. Niemal nic nie pamiętam z tego najtrudniejszego okresu, który przeżywają kobiety, ledwie to, że mama miała większy brzuch, a i okresu, w którym dziecko wymaga przewijania, karmienia i niemal całodobowej opieki, już niczego. Pamiętam już starszą siostrę lub tę ze zdjęć.

W wieku przedszkolnym miałem już ugruntowaną pozycję w piaskownicy. Byłem lubianym dzieckiem, zawsze miałem kolegów i koleżanki. Dziewczynki były bardziej interesujące. Chłopcy rozrabiali. Ja byłem pomiędzy. Umiałem rozrabiać nienachalnie, czasem niezauważalnie, ale bardzo rzadko.

Niszczyłem zabawki. Nie szanowałem ich. Wiele potrafiłem zrozumieć, będąc małym chłopcem, ale tego, że rzeczy trzeba szanować, niekoniecznie. M., córka siostry, w wieku pięciu lat, krzyknie czasem, że najważniejsza jest rodzina! Wtedy, gdy ktoś gani ją za psucie zabawek lub bałagan. To najsłodsza i najmądrzejsza odpowiedź dziecka. Wydaje mi się, że niejeden swój wybryk ze smutkiem przemilczałem. Nieprędko nauczyłem się natychmiastowego argumentowania na swoją korzyść. To sztuka.

Lalkom obcinałem włosy, a klocki z reguły tworzyły miasta. Wielkiej metropolii groziła jakaś klęska żywiołowa albo kataklizm. Niekiedy i jakiś potwór, to był czas, kiedy z przedszkola przychodziło się na Power Rangers. Budynki musiały więc wybuchać, zapadać się lub osuwać na inne (na przykład po uderzeniu fali tsunami). W bajkach, w ogóle, imponowały mi kobiece czarne charaktery. Chciałem być taką postacią, mieć jej siłę, charakter, pomysły i demoniczność. Z reguły przegrywały. Uważałem, że słusznie, bo dobro zawsze zwycięży, ale to tylko bajki.

Rita Odraza to pierwszy taki czarny charakter. W zabawach na podwórku miałem swój kij i chciałem nim rzucać jak ona różdżką. Miała zajebistą różdżkę. Chciałem być taki jak ona. Nie każdy to rozumiał, co wiązało się z wyśmiewaniem. Nigdy w życiu nie wpłynęły na mnie cudze uśmieszki. Myślę, po latach, że dlatego nie zwracałem na to uwagi, ponieważ miałem wielkie szczęście. Zawsze wokół były osoby, które mnie lubiły. Zawsze było to dla mnie powodem do szczęścia. I., S., M. to moje pierwsze przyjaciółki. Przy nich i z nimi czułem się bezpiecznie i najlepiej, jak tylko mogłem się wtedy czuć. Wracając do Rity, nie chodziło o metamorfozę, o to chodziło tym przeklętym wojownikom mocy. Nie chodziło o płeć. Moja wiedza na tematy genderowe ograniczona była do rozróżnienia chłopca i dziewczynki, sisiora i brzoskwinki. Problem polegał na tym, że najbardziej charakterystyczne postaci z tworów telewizji tamtych czasów były kobietami. Silnymi, z poczuciem humoru, ambitnymi (choć nierzadko ambicja ta ograniczała się do chęci zniszczenia świata). Rita miała genialną kieckę, stożkowe, zakręcone piersi i rogi. Wiecznie bolała ją głowa, ale była piękna.

Ja byłem sobą, ale jak każde dziecko chciałem mieć jakąś supermoc. Z każdym rokiem człowiek patrzy jak jego świat wypełnia mrok. Może wybrać drogę superbohatera albo antybohatera. Ta druga sprawia większą frajdę. Niektórzy za późno budzą się ze swoich bajek, zwykle gdy ich świat już wali się sam. Znam takich ludzi, którzy nie mieli podobnej wyobraźni, widziałem ich smutne życie, czasem znałem tylko z opowieści.

Dziś jestem mężczyzną, od bardzo dawna nie chciałbym mieć supermocy, ciemnych mocy, ani kobiecych, ani męskich. Dziś jestem narratorem. Bez pytania i bez wstydu, łączę jedno i drugie. Za zasłoną nie trzeba być naprawdę. Nie masz takiego obowiązku. Możesz też przekłamywać rzeczywistość lub ją nieco podkolorowywać. Nie musisz się z tego tłumaczyć. Czy to, gdy jesteś narratorem, czy kiedy stajesz się postacią literacką.

Nie istniejesz naprawdę.

pierwszy klub książki

Miałem jedenaście lat. Może mniej. Wróciłem ze szkoły. Pokój dzieliłem z babcią. Na jej tapczanie czekał na mnie prezent. Rodzice mieli krótko swój sklep spożywczo-przemysłowy na wiosce, często dostawałem najnowsze komiksy, takie jak Ciuchcia (estetycznie już wtedy mnie nie zachwycał, ale cieszył; Ciuchcia była z Kulfonem i Moniką), Kaczor DonaldLego Przyjaciele z Zielonego Lasu. Z tego ostatniego poznawałem zwierzęta, nie tylko leśne i polne, chyba że o niektórych powiedział mi już ojciec lub widziałem je w chlewikach sąsiadów, stodołach wujków lub w drodze na jezioro, czyli właśnie na polu lub w lesie. Podczas praktyk w jednej ze szczecińskich podstawówek z zaskoczeniem odkryłem, że dzieci nie rozumieją słowa borsuk. Może te, które je znały, wstydziły się pochwalić. Pomyślałem sobie wtedy, że każda mała istota potrzebuje takiej mamy, babci, taty lub opiekuna, który zadba o to wszystko, co spokojnie nazwać możemy wiedzą elementarną.

Ucząc się języka obcego, borsuka, łasicę i sarnę, zostawiłbym na koniec. Nie są to ważne słowa w nowej rzeczywistości, tej za granicą. Warto znać je w swojej rzeczywistości, tej prostszej, tym bardziej dziecięcej.

Wracając do prezentu. Na łóżku babci leżały książki. Mama odkryła jakiś katalog i zamówiła mi kilka nowych zabawek. Nie pamiętam wszystkich tytułów, ale były to lektury szkolne. Na pewno cieniutka Odprawa posłów greckich… W pustyni i w puszczy. Podejrzewam także, że Pan Tadeusz i Antygona z Królem Edypem, ale nie jestem pewien na sto procent. Patrzyłem w nie jak w obrazek. Wąchałem ich szary papier, gładziłem lśniące okładki. Nie przeczytałem ich wtedy. Obok leżał jeszcze jeden skarb. Katalog wydawnictwa. Książki miały swoje kody. Na końcu znajdował się kuponik, który można było z łatwością oderwać i wypisać w nim kilka wymarzonych cyferek. Potem było jeszcze lepiej. Darmowa wysyłka, wystarczyło wrzucić tę pocztówkę do skrzynki na listy i czekać. Odbiór paczki? Opłata za pobraniem. Wiedziałem, że nie wolno mi tego robić (do momentu, kiedy nauczyłem się zamawiać przez Internet, przestrzegałem tę zasadę).

Przeglądałem katalogi intensywnie, czytałem krótkie opisy, zaznaczałem te pozycje, które najbardziej mnie interesowały. Dziś, podejrzewam, że niektóre z tych książek, które wtedy mama zamówiła ma któraś z moich przyjaciółek, polonistek. Im są bardziej potrzebne, wiele lektur rozdałem. Tak oto we wczesnych latach gromadziłem w swojej głowie nowe zbiory, opasłe tomy w ogromnych ilościach, wszystkie w ślicznych okładkach. Tyle, ile w stanie byłem udźwignąć przed snem. Wyobrażałem sobie swoją prywatną, domową biblioteczkę.

Za moim zakupoholizmem stoi mama. Jestem jej za to wdzięczny. Niszczyłem zabawki, ale książki nie potrafię zniszczyć. Nie lubię w nich notować, nawet jeśli mam niekiedy ochotę wyrwać jakąś stronę, skreślić jakieś zdanie i napisać BZDURA, albo poprawiać literówki. Lubię też porządek na półkach, logikę w układzie. Własną logikę. Niektóre książki kolorami (na przykład publikacje odkrytego na studiach wydawnictwa Czarne aż proszą się o układ kolorystyczny, ich brzegi są z reguły w jednolitych barwach, szczególnie Reportaże, Sulina albo Seria amerykańska). Inne seriami, autorami. Olgę Tokarczuk ułożyłem chronologicznie, najpierw polskie, potem niemieckie wydania. Podobnie Szczepana Twardocha (w tym roku pojawi się angielskie tłumaczenie Króla, w Niemczech już dawno można dostać Der Boxer), Michela Houellebecqa i innych. Mam też Dzieci z Bullerbyn, choć nigdy ich nie czytałem (to ulubiona książka mojej mamy), mam dziewięć tomów o Muminach, te zaś uwielbiam. Moja biblioteczka to ponad tysiąc książek. Składa się głownie z pozycji dojrzałych autorów, ale mam kilka książek dla młodzieży, kilka wydań Harry’ego Pottera.

Jak miliony innych czytelników mogę w książki Rowling zaglądać w dowolnej chwili, przypominając sobie losowe fragmenty. Jej książki nauczyły mnie czytać, sięgać po książkę z przyjemnością, próbować swoich sił w pisaniu. Nie chcę z tego rezygnować. Już w gimnazjum moja polonistka, niezwykła zresztą kobieta, która też wiele mnie nauczyła, pisała mi: Adrianie, wyrośnij z Pottera! Z całym szacunkiem, ale nie było nigdy takiej potrzeby.

Pani W. była nauczycielką wymagającą, budzącą powszechny szacunek. W końcu ktoś od nas wymagał! Uczyła nie tylko przedmiotu. Uczyła kultury, szacunku do historii, do artystów; estetyki zeszytu i sumienności. Nauczyła mnie także, a może skrzywdziła mnie tym, żeby do dzieł podchodzić krytycznie, ale nie zawsze negatywnie. Dlaczego skrzywdziła? Dziś recenzenci nie silą się na wnikanie w książkę, czerpanie z niej radości, docenianie treści. Nie mówię o docenieniu książki jako arcydzieła. Docenieniu pracy. Napisałem w życiu kilka recenzji. Nie lubię szukać w książkach, filmach, muzyce, które oceniam negatywów. Nie chcę. Ironizuję z tą krzywdą. I pani W. jestem wdzięczny za naukę doceniania, cieszenia się słowem, luksusem obcowania z książką. Nie oceniam źle, bo nie szukam w książkach złego. Szukam tego, co pasuje do mnie, co zbliża mnie do postaci, co może być mi bliskie lub dla mnie ważne. Książka ma uczyć. Czasem uczy jak ma nie być, jak nie postępować, uczy konsekwencji, cudzych losów, empatii i radzenia sobie z problemami. Daje nam możliwości i opcje do życia.

Wybór książki jako towarzyszki to nie kara czy obowiązek. Cudza praca nie musi spełniać moich wymyślonych oczekiwań, tego jak ją sobie wyobrażałem (na przykład po okładce, opisie na ostatniej stronie). Sam wybieram swoje lektury i nie krzywdzę ich autorów, bo wiem, że za jedną kartką mogą kryć się przemilczane stosy stron. Owszem, płacę za to. Nie wymagam jednak, by każda książka przypominała tę moją ulubioną. Czytając recenzje w Sieci, mam wrażenie, że ludzie dławią się nazwiskami. Toną w resztkach pamięci po ukochanych tworach. Nie pozwalają sobie na odmienność, nowe.

Boję się porównań, uważam je za krzywdzące. Jako nastolatek piszący Krwawy umysł obserwowałem swoje ciało. Starałem się samodzielnie zrozumieć pewne sprawy, potrzeby, emocje. O te związane z seksualnością pytałem rodziców. Gdyby ktoś porównywał agresywne i wulgarne sceny mojego debiutu z treściami innych autorów, byłby w błędzie. Mogłyby mu się oczywiście kojarzyć z ulubionym autorem, którego nie znam.

Jednakże niczego by się o moim świecie nie dowiedział, gdyby szukał go u innych.

Widzisz teraz, jak ważne są kobiety. To one nas kształtują, one wspierają, wierzą w nas, nawet wtedy, a może szczególnie wtedy, gdy coś w nas te siły zabija. Gardzę mężczyznami, którzy nie szanują kobiet, nie rozumiem kobiet, które nienawidzą innych kobiet. Mężczyzna spokojnie może być tylko biologią, kobieta zawsze spaja biologię z kulturą.

szopka w buszu pokrzyw

Miejsca istniejące w przeszłości, których dziś już nie ma, kojarzą się przede wszystkim z małą ludzką historią. Są to domy, które gdy już mieliśmy kilka lat, ostrzegały swą posturą: Nie podchodź! Zawalę się na tą twoją małą głowę! Zgniotę cię, szczylu. U nas, w Gralewie, takie budynki w stanie rozpaczliwym, to były najczęściej PGR-y. Bawiliśmy się tam często, skakaliśmy z piętra na siano. Dziecko uczestniczy w wielu sytuacjach zagrażających życiu, ale im mniej człowiek o nich myśli, tym więcej ma szczęścia. Oprócz starych chat, opuszczonych blokowisk, są też miejsca, których się nie spodziewamy, takie — ukryte. Takie, o których nikt nam nie mówi, nawet wśród dorosłych, nie wiedzieć czemu, nie rozmawia się o nich z innymi. Nie ma ich w zasięgu naszego wzroku ani na mapie naszej dziecięcej pamięci.

Ale są.

Jedno z takich moich (naszych, bo nie chodziłem tam sam) odkryć wczesnodziecięcych to ukryta w chwastach i długaśnych pokrzywach szopka w parku. Później okazało się, że to szopka babci. Mała, czarna i schowana za starym, pozarastanym płotem albo murem, nie pamiętam już. Tajemniczy ogród z mojego dzieciństwa. Na jego środku dwa drzewa z wiśniami albo czereśniami. Szopka zamknięta na starą kłódkę. Próbowaliśmy się tam niejednokrotnie dostać. Szopka wielkości wychodka. Pamiętam, że latem, jak małpki, ja i moi kuzyni, wisieliśmy na gałęziach i żarliśmy łapczywie owoce, podając sobie gałęzie. Dziś w tym miejscu stoi dom, trawnik jest równiutki, a pokrzyw brak. Lubię zmiany na dobre, a to, co zostaje w pamięci to moje.

W klasach 1—3 zadania domowe odrabiałem najczęściej, gdy wszyscy już spali. Za dnia mówiłem, że jestem już spakowany i wszystkie prace mam wykonane. Za dnia nie było na takie pierdoły czasu. Mama nie sprawdzała za każdym razem, cieszę się, że mi ufała, nawet wtedy, kiedy sobie nie zasłużyłem. Miałem lampkę na baterię, okrągłą, trzeba było ją całą nacisnąć i świeciła. Wiesz, taka mlecznobiała. Otwierałem książkę do matematyki (byłem ostatnim chyba rocznikiem, który miał w podstawówce książkę do matematyki, potem weszły ogólne, zintegrowane podręczniki i ćwiczenia) i spisywałem wymyślone rozwiązania, nie czytając poleceń ani nie licząc. Nie sprawdzałem nawet czy rachunek jest łatwy, czy trudny.

Pod kołdrą, jak już pozbyłem się książek, miałem swoją bazę, centrum dowodzenia. Wymyślałem tam różne postaci, zorganizowane i przejęte swoją pracą. Nie pamiętam szczegółów. Moja siostra lubiła spać z babcią pod pierzyną. W nocy musiałem je nieraz uciszać, bo nie mogłem zasnąć, a one gadały o głupotach. Od zawsze potrzebuję totalnej ciszy, by zasnąć. Nigdy nie robię tego w środkach komunikacji. Z totalną ciszą przesadzam, nie przeszkadzają mi dźwięki oczywiste — zegar, wiatr albo deszcz. Kocham deszcz i burzę. Nie lubię w porze spania dźwiękowych intruzów. Chyba, że jestem pijany, wtedy wszystko mi jedno.

Na popegeerowskim terenie, ukryte w krzakach i chaszczach, były baseny z brudną czarną wodą i śmieciami. Mówili, że topiono tam krowy, ale nie sprawdziłem wiarygodności tych historii. Dzisiaj są zasypane.

.

Nowe mieszkanie i nowa przestrzeń do życia. Korytarz jest długi, oprowadza po wszystkich pomieszczeniach. Drewno skrzypi pod stopami, uczy się moich kroków na pamięć. Powtarza je na głos. Ściany, o które leniwie opierają się regały i książki, są wysokie, sufity niedosięgalne. Na antycznej komodzie w kolorze kości słoniowej o chudych nóżkach stoi gramofon ze złotą tubą. Wieczorami milczy, to czas dwóch szumiących grzejników. Zimy nie było w tym roku, był tylko chłód.

otwarty, zamknięty dom

Nasze mieszkanie jest zamknięte za dnia i w nocy na klucz. Jesteśmy rodziną gościnną, ale mamy swoją prywatność. Mój pokój z reguły jest zamknięty. Nie lubię, gdy ktoś mi przeszkadza, szczególnie, kiedy pracuję nad książką, tekstem. Zamykanie oznacza spokój, paradoksalnie, daje swobodę. Dla myśli i ich organizacji.

Otwieramy się na ludzi i naszych gości, gdy tego potrzebują. I my potrzebujemy. Mama piecze ciasta, parzy kawę. Taką z fusami, moją ulubioną, bez cukru (chyba, że ktoś lubi), z mlekiem lub czarną. Kawa jest na stole zawsze po obiedzie. To, kto teraz robi kawę? Wstaw wodę na kawę, jak już idziesz do kuchni. Pijemy ją rano przed pracą, ja także przed snem. Nie przeszkadza mi zasnąć, lubię jej smak. Mam też automat. Mieli brązowe ziarna, spienia mleko. Częstuję swoich gości. Ostatnimi czasy pokochałem herbatę tropikalną w puszce ze słoniem, liściastą z suszonymi owocami. Nie jest mdła, jak inne aromatyzowane. Mogę ją pić bez końca. Innym też przypadła do gustu. Szukam, jeśli już jej zabraknie. Czyszczę swój automat do kawy i dbam o niego. Spód, na który cieknie woda szoruję szczotką, wyrzucam kosteczki fusów, regularnie odkamieniam.

Bardzo dobra. Lubię, kiedy to krótkie wyrażenie przerywa rozmowę. Lubię być gospodarzem, dobrze mnie wychowano. Dzielę się, potrafię. Z przyjemnością obserwuję dzieci mojej siostry, gdy i one się dzielą. Nie lubię pożyczać książek. Wolę oddać, rozstać się na zawsze. Wiewiórka bazgrze po swoich, nie chcę ich z powrotem. Moje wyglądają, jakby miały wieczną młodość, niektóre, jakby dopiero co wyjechały z taśmy produkcyjnej. Dbam o swoje skarby. Przed lekturą myję ręce. Czasem zerkam do książek podczas obiadu. Odkąd pamiętam muszę coś przeglądać, gdy jem.

Porządek zewnętrzny współgra z chaosem wewnętrznym.

To, co ładne z wierzchu, psuje się od środka… ale nie musi. Porządek materialny jest prostszy do osiągnięcia. Szufladki w głowie wymagają staranniejszego remanentu.

Dom otwarty jest na najbliższych, rodzinę i przyjaciół. Podobnie jest w ich domach, kiedy to ja jestem gościem. Lubię domy, w których mogę siedzieć tak, jak lubię. W których na wstępie dostaję swój ręcznik. Wolsztyn jest takim domem, ale nie tylko. Gościnność intryguje mnie swoimi formami. Kiedy czuję się swobodnie i bezpiecznie, odwdzięczam się. Najczęściej poprzez gotowanie. Gotować komuś, znaczy kochać. To tak jak z pieczeniem ciast. Sztuka, jeden kawałeczek ciasta to koszt kilku złotych, czasem kilkunastu (zależy w jakiej walucie i piekarni). Drożdżowiec prababci z truskawkami albo rabarbarem, piernik lub sernik Wiewiórki, ciasta mamy to serca bez ceny. Smaki przyjaźni i troski.

Bywa, że słyszę, że gotuję lepiej od mistrzyń, wymyślniej. Być może, jeśli mam na to czas, pomysł, eksperymentuję ze smakami. Są takie rejony kuchni, o których nie mam pojęcia i póki co, tylko smakuję. Za altanką babcia zrywała czasami szczaw na zupę. W dzieciństwie rwaliśmy z kolegami surowy, kwaskowaty. Wiedzieliśmy, które owoce, rośliny są jadalne, a których lepiej do ust nie wkładać. Zimą przynosiła gałęzie malin i robiła najlepszą na świecie herbatę, dopóki nie przyniosła lipy, ta smakowała jeszcze lepiej. To smaki, za którymi tęsknię. Torebki z herbatą o smaku lipowym są przykre, napar smakuje jak papier. To oszustwo. Prawdziwy wywar jest słodki, jest jak ulubiona melodia, dobre wspomnienie. Gałęzie malin gotuje się po prostu w wodzie. Z czasem staje się ona brunatna. Nie da się tego zepsuć ani podrobić.

Babka lancetowata jest na rany, do rany przyłóż. Na skaleczenia. Jej liście są żylaste. Starte kolana i drobne ranki opatrywaliśmy w parku babką. Dziś ten park jest łysy, wyczyszczony. Wygląda smutnie, jak opuszczony budynek, przez którego puste okiennice dudni wiatr. Kiedy byłem mały, był zarośnięty i zielony. Ukrywał nas, dawał prywatność, nieco przerażał. Z lasem było już inaczej. Gęstszy, ciemniejszy, dla małego chłopca ogromny. Labirynt, po którego korytarzach nie chodzi się samemu. Nie zapuszcza się w nieznane. Jeśli wyjść z klatki schodowej mojego bloku, las jest na wprost, za garażami i ogrodami, a park zaraz za drogą, za plecami. Na wsi nie było nazw ulic, jest jedna ulica. Ciągnie się z jednej strony, z Gorzowa Wielkopolskiego, przez Wawrów, Janczewo, a dalej, za Gralewem, ucieka do Santoka, historycznej wioski, dawniej osady.

Dom jako obiekt kojarzy mi się zawsze z pracą, a tuż po niej, z odpoczynkiem. Dom jest miejscem, w którym coś wygląda, albo jest do naprawy, remontu. To przestrzeń o różnych temperaturach, w jednych miejscach jest cieplej, gorąco, w innych chłodniej. Podłoga może być miękka, wtedy z chęcią na niej leżę, albo twarda i zimna, wówczas kładę się na nią z grymasem. Okna muszą być czyste, żeby wpuszczały światło. W kuchni powinno pachnieć. Dom wypełniają dźwięki, te pełne dobrych emocji, czasem pełne gniewu. Wtedy dom żyje. Wtedy jest gotów na gości z całą ich nieistotną historią.

.

Moja pierwsza poważna przeprowadzka odbyła się niemal beze mnie, albo gdzieś obok mnie. Ten stan nazywam po latach oderwaniem. Wszystko postępowało płynnie, bezproblemowo, a ja miałem wrażenie, że nawet mnie nie dotyczy. Wyprowadzałem się ze Szczecina. A. załatwiła taksówkę, a w zasadzie jakiegoś przysadzistego starszego mężczyznę w wesołym, wielkim aucie, starym jak świat. Koszt przeprowadzki wyniósł pięćdziesiąt złotych, w rytmie klasycznych discopolowych hitów. Przeprowadzka to na tym etapie jeszcze niewłaściwe słowo. To zaledwie przeniesienie. Rzuciłem pracę, postanowiłem wyjechać za granicę. Przeniosłem swoje rzeczy tymczasowo do mieszkania A. Przy niej zawsze czuje się dom. A. kocha ludzi, jest stworzeniem stadnym jak nikt inny. To Wiewiórka. W czasach studiów gromadziła zimowe zapasy, na przykład popcorn, który ratować miał w dobie finansowych kryzysów. Spodoba jej się ta bajka. Popcorn kosztuje bodaj dwa złote. Wypełnia nierozsądne brzuszki, kiedy te zaszaleją za bardzo w markecie albo na parkiecie. A. lubi stworzyć dom i jego atmosferę, łączyć w sobie matkę, siostrę i przyjaciółkę. Jej potrzebę budowania domu, rodzinności, zamknąć mogę w metaforze namiotu. Wystarczy nam w zupełności, bo nie chodzi o miejsca, a gesty. I bycie razem. Kompletnie się od siebie różnimy, ale jest dla mnie jak powietrze. Od lat. Niezbędna do życia. Stała się ważnym członkiem mojej rodziny, lubi przebywać w naszym towarzystwie, odwiedzać nas i świętować wspólnie. Była przy bliskiej mi osobie wtedy, kiedy my nie mogliśmy być. Wiele z siebie oddaje, często mam wrażenie, że nie umiem się jej odwdzięczyć. Nie jest tylko tą, która piecze mi ciasta, co uznaję nadal za wyraz miłości. Kocham moją A., bo nie ma drugiej takiej na świecie.

Rozbiłaby i za mnie namiot, kiedy będę zbłąkany w lesie. Nigdy w to nie wątpiłem.

.

Druga przeprowadzka była zupełnie inna, wydawała mi się niepotrzebna, bardzo mylnie zresztą. Dwukrotnie zwiększyła się nasza przestrzeń do życia. Ta moja, intymna także. W nowym miejscu mogłem sobie pozwolić na wielkie łóżko, na nowy regał na książki i duże kwiaty. Bałem się tej zmiany, nie wiem, dlaczego. Cały rok 2019 był nerwowy. Przeprowadzka oznaczała dodatkową pracę, a czułem się wymęczony i wypalony na kilku płaszczyznach. Przetransportowanie mojej biblioteczki zajęło nam trzy dni. W moim ogromnym, nowym pokoju z dwoma oknami i drewnem na podłodze, jak ognisko w lesie, pojawiła się sterta książek. Musiałem pomalować swój pokój. Wybrałem kolor głęboki, coś między ciemnym turkusem, kolorem morskim a szmaragdem. Meble mam białe, kontrastują idealnie. Na suficie piękna sztukateria w pałacowym stylu, to stara niemiecka kamienica. Pracuje mi się tu bardzo dobrze. Z łóżka mam widok na większość swoich książek. Z czymkolwiek kojarzą się one komukolwiek, mnie do głowy przyszła niedawno myśl o przemijaniu. To duża ilość rzeczy, które jeśli do tego czasu nie ulegną zniszczeniu, zostawię po sobie. Raczej nie będę się martwił o to, kto i co z nimi zrobi. Nie obrażę się, jeśli spienięży. Wręcz przeciwnie. Nie każdy musi lubić te same lektury. Moje zresztą bywają specyficzne. Mógłbym w zasadzie spisać coś w rodzaju testamentu. Książki w języku niemieckim są niekiedy bardzo drogie, a mam ich kilkadziesiąt. Z drugiej strony, gdybym jednak testamentu nie sporządził, moim bliskim mogłoby być nie łatwo podzielić się w jakiś sprawiedliwy i logiczny sposób.

Muminki, dziewięciotomowe wydanie, kupiłem, aby czytać je dzieciom swojej siostry i dla siebie, mając w planach napisanie własnej bajki. Literatura dziecięca nie należy jednak do najłatwiejszej. Wierzę, że nie umrę w trzy dni po premierze tego tekstu, zatem kiedy już mnie faktycznie nie będzie, moja chrześnica i jej brat mogą być już w wieku, w którym po Muminki się nie sięga. Jest też stos literatury, którą kościół z przyjemnością by spalił. Wiele z tych pozycji nie uczyniło mnie szczęśliwszym. Na argumenty za nieobecnością Boga, reaguję zwykłym „szkoda”. Czasem po prostu szkoda mi starego świata, który mam w głowie, tego, w którym mnie wychowano. Nawet, jeśli to zwykłe bajki czy niechciane kłamstwa. Kiedy zawodzą ich fundamenty, trzęsie całym człowiekiem. Czytam i o zwierzętach, wegetarianizmie i weganizmie, ograniczam się, nakładam na siebie nowe zasady, bo wierzę w zmianę u podstaw. Wielu moich mistrzów pisze o ludzkiej doli i niedoli. Z naciskiem na tę drugą. Kupujemy dziś częściej cudze niedole. Są na wyciągnięcie ręki, kuszą okładką, nazwiskiem i pozorami lustrzanej precyzji. To właściwie nie lustro, a portal. Najpierw patrzy w niego jeden nieszczęśliwy człowiek, może nawet nie istnieć, może pochodzić jedynie z głowy pisarza, autora. My, czytelnicy stoimy po drugiej stronie tego portalu. I przyglądamy się tej postaci, gubiąc się na tym, czy to jeszcze ona czy tylko my sami. A może lubimy fakt, że ktoś ma gorzej od nas.

I cierpi.

Nawet, jeśli jest to jebany Muminek. Śledzimy jego potknięcia i rany, jego smutki i troski. Sami mamy ich mnóstwo. Czekamy na Bukę z nadzieją, że tej zimy w końcu rozpruje bebechy tego spasionego szczura. I Mała Mi, złapać taką za ten rudy kikut na głowie, okręcić kilka razy w powietrzu, klnąc pod nosem na tę bladź, Pannę Migotkę, i rzucić małą pizdą przed siebie. Niech ma od losu za swoje. Albo ten pedałek, Włóczykij, albo ten debil Ryjek. Złapać go za ten pusty ryj i wytarmosić. Tak by to ujął W., ale on ma zaburzenia neurologiczne i werbalne eksplozje.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 37.28