Czasem
(czasem jestem jak dżdżownica, która
ucieka przed własnym cieniem jak przed ptakiem)
senna miejscowość z przejaśnieniami
nad ostrym wzgórzem wbitym w błękit drzewem iglastym zieleń
wymieszana z szarością życia
pagórki ułożone jak usta do pocałunku
pagórki wijące się jak węże w trakcie godów
pagórki jak piersi polany porośnięte szpiczastą trawą
w dolinie rzeka coraz płytsza jak ludzie płynie
dokąd ma płynąć albo jak jej kazano
jest motylem z dwojgiem wzniesień zamiast skrzydeł
może kiedyś uda jej się odlecieć
już dawno wypchnęli nas na ziemię
Na pozór określone
ideologia:
rysują słowem grymas na twarzy wschód
słońca. gorące powietrze. nozdrza
mają trudność z przywyknięciem/psychologia potrafi to wyjaśnić
brak różnic:
realistyczne przedstawienia pozbawione są ruchu.
zatrzymane w punkcie uniesienia — wrażenie.
(istnieje się przez niesprecyzowanie formy oraz treści wszystko to ściema)
poezja i sieć/pragnący wyzwolenia z ramek i szablonów umysł
wciąż nie rozumie /to/ wyzwolenie wiąże się z jego
unicestwieniem. bunt wewnętrzny to przestroga i sposób
nabywania doświadczeń/psychologowie potrafią to nazwać
sugerują zawiłe struktury psychiki
podobne do skrzydeł ptaków zaplątanych w ogrodzenia
Żeby udawało wiersz i żeby się udał
dopuść mnie panie do koryta
bo wszystkie rzeki z których siorbię
kończą się u źródła
pozwól bym dotarł we wskazane miejsce
i nie udawał miejsc obcych
przyziemne sprawy trzymał w kieszeni
zamiast wilgotnych od nerwów dłoni;
żeby nie było domu ani drzewa
garaży samochodów i podmiejskiej uliczki
tylko wiersze przybite do drzewa
i przybici na bezdrożach ludzie
bym poczuł że chociaż sam się nie udałem
nie stanowię wyjątku o który od dawna zabiegam
przecież trzeba zatoczyć niejedno koło by wyjść na prostą
Zapach światła
Lubię zapach światła wpadającego o świcie przez rolety.
Miękki i nieśmiały, podobny do pasteli.
Niby złudzenie, niby nadzieja.
Lubię go bez powodu. Ot, tak. Jest miły. Ma w sobie coś z dziecka.
Ale jego urok tkwi właśnie w tym: nie rozważam własnego lubienia.
Po prostu, za każdym razem cieszę się nim tak samo
Uporczywie powtarzane kłamstwo staje się urojeniem
/Siedzę posępny w nastroju chorego na rzeczywistość/
Leczą mnie z wierszy. Słowem i spojrzeniem. Wypłatą.
Ciągłym rzucaniem z miejsca na miejsce. Leczą mnie z wiary.
Wydrukiem na poczcie, paragonem ze sklepu,
sięgającym po złotówkę bezdomnym.
Leczą mnie ze wszystkiego.
Odruchowo sięgam po zeszyt. Czasem jak po dziwkę,
czasem kochankę. Odruchowo. W przypływie. Tamy
we mnie puszczają. Puszczają powoli słowa ze snów.
Zatrzymują w miejscu rozpędzony padół.
Jeśli ktoś nie ma życia, pozostaje mu poezja
Nie da się bezstronnie opowiedzieć życia
Drastyczny zwrot akcji. Skoku na giełdzie
zakończony upadkiem bezimiennego kolosa/
Liście opadają, matowe płatki, martwe jak piasek.
Hasło bez pokrycia.
Chciałem całego siebie okryć dreszczem.
Aurą, która przeszyje ciało. Zgniecie jak podczas implozji.
Rozerwie mięśnie.
Nie mogę jednak swobodnie nie rozmyślać
o konkretnym zdarzeniu. Stać się jego,
na stałe wpisaną w pamięci, esencją.
By pamiętać, że byłem już uformowany,
konkretny i gotowy do użytku.
Stan poetycki
Z domu wychodzę o szesnastej. Mijam dwie ulice.
Nowo powstałą galerię. Nie jestem pewien, czy można
mówić, bym istniał. Są we mnie myśli. Moje ciało
porusza się, ale nie widzę własnego ja. Jest gdzie indziej.
Zmierzam w stronę autobusu. Chociaż monotonia pracy
męczy umysł nocne zmiany wydają się poetyckie. O czwartek
nad ranem, gdy odbijam się na bramce, by z szatni zabrać rzeczy,
osiągam pełnię stanu literackiego. Nie wymuszam słowa. Mówię cicho,
bądź wcale. Elastyczne i zmęczone ciało myśli o śnie. Umysł chce
spokoju. W elektrycznym świetle różne obrazy pojawiają się
przed oczyma: maska samochodu jest dwojgiem całujących się ludzi,
drzewa zdają się iść w tą samą stronę, co ja. Śniadanie i kawa.
Papieros na balkonie. Wychodzę cicho, by nie obudzić ukochanej.
Dopiero pod prysznicem uświadamiam sobie
własne istnienie, w strumieniach gorącej wody.
Łagodzi spięte ciało.
Wciąż próbuję zmienić coś więcej, niż tylko brudną bieliznę.
Przed skokiem do basenu
Kraino bez kresu — monarchio prostytutek! Wdzięku rzuconego
pomiędzy skłębione ciasno, chłodne i smukłe ciała budynków.
Anorektyczne uliczki, przestraszone
dotykiem światła latarni, zaciskają się mocniej jak wąż wokół
ciała ofiary. Kocie zaloty pochmurnego nieba z rozwianym na
wietrze słońcem. Zamieram. Nigdy nie istniejesz.
Nie jesteś na tyle blisko, by cię poznać, ocucić z letargu jak sen
powątpiewający w realność samego siebie. Dotykam cię słowem, a ty
puchniesz jak głowa, każde uderzenie, zgrzyt zębów, policzki
jak marmur, trawy zlepione deszczem i śliną prowokują mnie
do słabości. Pragnę coraz mocniej. Wszystko wyłącznie w myślach.
Odległa kraino, utopio zagubionego serca, coraz rzadziej
zmienia rytm, przyśpieszonym pulsem podsyca krew, ekscytuje żyły,
napina przez mięśnie niezgrabną sylwetkę, by mogła iść, pełna uroku
i siły. Niezachwiane spojrzenie, o którym marzę, to migoczące bliki,
powieki trudne do utrzymania. Mógłbym stanąć w miejsce
lub zapaść się pod ziemię.
Ale mieszam kilka twierdzeń z urojeniami na temat
wrażliwości i świata. Ciekawe, komu miałbym przypaść
do gustu albo kogo miałbym podać jako główne źródło
dochodu lub innej inspiracji do życia, innej, niż ta, dla której
mam miejscu w portfelu? Rzeczy przestają mieścić się w głowie.
Wyrzucam je, jedna za drugą, na puste, niczym nie zagospodarowane
jeszcze strony. Powoli widzę bałagan, mało staranne pismo, pośpiesznie
stawiane litery. Najważniejsze trzymam na końcu języka.
Pozostaje tam długo. Jak przed skokiem do basenu.
Powoli zbliża się do krawędzi trampoliny.
Lekko zatańczona
lekko zatańczona w chore gwiazdy na katar i gruźlicę,
czarne dziury z rakiem krtani, zatańczona lekko,
na zdeszczonym łóżku, ze śpiewem ptaków zamiast uszu,
podmuchami wiatru zamiast ust
zaszepczesz w pajęczynę i zakpisz z pająka
(nauczyliśmy się oszukiwać zły los)
Po nocach
Męczą mnie. Wrażliwość. Oddech zakrzepnięty
na ramieniu diabła. Oderwane od świata spojrzenie
błądzi po pokoju. Gdzie jesteś, myśli ratująca stracony dzień?
Wymiana z ust do ust, z wiersza do wiersza. Transfuzja
wyrazów obcych z mową ciała. Dobrze mieć. A nawet mnie
nie ma. Drobnostki
zgniecione w tłumiony wyrzut.
Kilka ptaków odlatuje. Z głowy do wiersza, z ust do skrzydeł.
Po nocach zbieram rozwiane wątpliwości
Zazdroszczę ptakom
Chmury przestają istnieć i powstają na nowo,
wiedzione urokiem horyzontu.
Wkrótce, spragnionej ziemi, zostanie ofiarowany deszcz.
Obłok rzuci cień na twarze spocone
od letniego słońca.
Zazdroszczę ptakom zapachu powietrza.
Zaufać przeznaczeniu
A zaufać przeznaczeniu? Nie wiem, boję się, kurczę.
Wpełzłem do nory, układam i śpię.
Nic trudnego — pragnąc pożądaniem ułożyć ciało
na rozgrzanym kamieniu. Białej tablicy wyciosanej
z odłamków światła. Z żółci wzmożonej o bliskość.
Ten kamień, jak ziarno, gdzie nim nie rzucę, zapada w myśli.
Te skrawki wiary. Kawałek Jego serca jak brud, paproch na czarno
perlistym obrazie. Kiedyś mówiłem o nim depresja, dzisiaj zaprasza
diabły do tańca. W zimną noc przy ognisku, śpiew skorpionów
budzi wspomnienia. Piasek pod powiekami
Ostatni epizod z przykładania wagi do myślenia
Dzisiaj już wiem: że nie można zgłębiać duszy, a oswajać
samego siebie. Żadne słowa nie są warte
chwilowej świadomości bytu,
żadne myśli nie są godne uwagi na tyle, by odwrócić nas od źródeł.
Wciąż czuję ten panikujący obraz, jak chmury gryzą wzniesienia gór
i mówią, że chwilami tak trzeba, żłobić drogi dla wartkiej rzeki życia.
Poczęstuj mnie gestem, krokami; przedmieścia lubią patrzeć
na swobodę drzew i miłe oczom ptactwo śpiewa,
czołgam się ulicami i myślę:
dalej niż wczoraj były tylko puste okna.
Stare drzwi i odrobina wspomnień, a dzisiaj
to jakbym stał się kołyską i czekał, aż wiosenny wiatr
ułoży we mnie kolejny akt odrodzenia.
Obejmie raz jeszcze tchnieniem matki natury
i powezmę w duszy kolejną formę nadziei, aż nie uderzę ustami
w rzeczywistość, i okaleczę. Dzisiaj już wiem,
że uczucia stoją ponad myślami, bez nich, nie ważne jak bystre
zachowanie cechuje człowieka, stoi on w miejscu,
zatopiony w bezdumie, dlatego tak dumny zadziera głowę,
uderza skronią w horyzont. Krwawi, cicho i potajemnie.
Bez poczucia wielkości nie dzieje się krzywda, cierpienie również
nie dotyka ludzi zwyczajnych.
Oni czasem stają się smutni, ale to błahe,
umierać w szeleście listowia i granice świata nazywam kolokwialnie,
bo nic nie trwa wiecznie, może tylko spontaniczność
Muchy i kleszcze
Dlaczego moje życie miałoby mieć sens głębszy,
niż światło gwiazdy albo błękit nieba? Czy nie jestem zadufany,
by pragnąć rzeczy, o których nie myślą ptaki, zajęte swym życiem?
Czy nie zabłądziłem, jeśli sądzę, że jest we mnie źródło czystsze,
niż strumień w górach i miłość większa niż smukłe drzewa i lasy?
Czy nie żyję złudzeniami, jeśli myślę, że moje uczucia i stany są warte
więcej, niż powiew wiatru w upalny dzień? Albo krople deszczu latem,
gdy ulewa potrafi wyleczyć spękaną skórę ziemi.
Kim jestem, by myśleć, że życie moje ma większą wartość,
niż kamień w polu?
Trawy tańczą wesoło i niewzruszone, gdy łzy w oczach szukają
drogi, ale wszystko to i inne, wciąż mi nieznane, przeminie
jak mchy i liście, roje much, komary i kleszcze.
Warkocze
krople żywicy kleją powieki do snu
szerszeń zaklęty w bursztynie
symbol majestatu i agresji
miodowy pejzaż
poprzeplatany warkoczami miedzi
na ustach ołów
Najgłośniejsze wyrazy
Gdyby wyrwać czułość, oddzielić myśli od uczuć. Milczeć od środka,
chociaż jest wiele pokus, by otworzyć usta, wpuścić emocje
roztańczone na koniuszku języka, toksyczne, zdolne uzależnić,
jak rozedrgane światełka halogenów, kiedy irytują oczy w ciemnym
tunelu.
Tą właśnie czułość, w której unika się materii, dotyku, stawiania
kroków, głośnego dzień dobry, codziennego
robienia zakupów, wyjść na ulicę oraz bliższych relacji.
Banalnej i nudnej, prozaicznej konwersacji, w której brak miejsca
dla świata snów i marzeń, fantazji zdolnej porwać umysł. Obrać go
z naleciałości zabraniających wierzyć, oderwać myśli od realiów,
odkryć magiczne przejście pomiędzy przystankami do krainy
wiecznego ogrodu, kwitnącej roślinności, zapachu świeżej trawy,
porannej rosy, rzeczy, których nie znają betonowe miasta i spaliny
drapiące nozdrza.
Gdyby tą czułość ze mnie wyrwać, stanę na środku miasta,
z kamienia, cementu, odrobiny wody i piasku
zbuduję ego: sztuczne i zaprojektowane na krój współczesny.
Wiernie odwzorowuję model
czasów, zasad, norm i wszelkich przesądów.
Z domieszki absurdu, pustego śmiechu, zbuduję wysoki, owalny
komin, z piecem u dołu.
I zacznie płonąć nadzieja we mnie, dziecięca radość.
Spłoną marzenia, niesiony ku niebu dym przysłoni słońce, jego blask
zniknie pomiędzy ociężałym, plastelinowym, brunatnym kolorem.
A we mnie zostanie pustka, komin runie zmęczony życiem.
A obok ruin tylko tabliczka, popiół i sen. Bez napisu,
by wszystko mogło zostać umowne i niedopowiedziane, tak jest
bezpieczniej. I może tylko ktoś powie, że najgłośniejsze wyrazy
pisze się szeptem, przez zaciśnięte usta,
próbuje syczeć jak wąż, gryzie w język i umiera od ukąszeń
wszystkich rzeczy, które człowiek próbował zdusić w sobie.
Kawałek asfaltu
zmarszczki, nierówne fragmenty drogi publicznej, użytkowane przez
stada jeżdżących w kółko, nie mogły uwierzyć w zainteresowanie
ich strukturą, najmniejszym ubytkiem w ciemnej, niegdyś litej masie,
w czułe spojrzenia na wyblakłe pasy, pełne skupienia kroki,
gdy palce stawiałem jakbym stąpał po szkle lub lodzie podczas odwilży,
uważał, by nie zranić, nie wgnieść, nie skazić
podstarzałej ulicy kolejnym odbiciem stopy, która nic nie znaczy
dlatego wszędzie stara się zostawić ślad po sobie, ciche wspomnienie,
poznałem kawałek asfaltu, usiadłem jak na podłodze, dłońmi głaszczę
stary grzbiet węża, przestał gubić skórę, zdartą do żywego
przez czas i natręctwo, nieruchomy, rozciągły symbol komunikacji,
umiejętnego poruszania się w świecie, prób logicznego planowania,
symbol stwarzania surowych i martwych miejsc gotowych,
ludzie gubią siebie, wartości, rozum,
to nic, przecież w mieście
jest coraz więcej hot spotów
Liniejąca gwiazda
Odruchowo zdzierana etykieta z piwa przypomina poezję.
Krople na szyjce kuszą nie tylko język. Nawet ustom zdarza się
mimowolnie otwierać na świat głębi i smaków. Z bąbelkami zamiast
atomów i czarnej dziury.
Złapana do butelki gwiazda linieje ze światła jak pies. Skroplona na szyjce
woda zdążyła dotrzeć na blat stołu. Refleksy jasnego włosia odbite
w małej kałuży proszą o dotyk. Jak kobieta,
nie wiem w jaki wiersz mógłbym się dzisiaj ubrać…
Najpiękniejsze zaburzenie duszy i ciała
Nie patrz na mnie przez chwilę. Łapię ciemność w dłonie.
Pomiędzy palce wdarło się zawiedzenie. Potrafi otworzyć
sercu paszczę i wszystko jak było jest i teraz,
i dalej, po wszystkie monumenty kości
wzniesione w czasach lęku i napadów agresji.
Oddech choruje na klaustrofobię, podobnie uczucia
zamknięte w słowach. Przekraczam granice poprzez język metafor.
Giętki jak ciało jogina, dwie spirale kochanków
walczące na tętno. Mokre od potu spojrzenia i usta
coraz szerzej, aż język zostanie pozbawiony wyrazów, definicji,
wszelkiego nazewnictwa, by pozostały same tylko dźwięki.
Pierwotne, poza zasięgiem myśli, oderwane od ciała.
Przez krótką chwilę brzmią w powietrzu
Najpiękniejsze zaburzenie duszy i ciała. Być wolnym od umysłu
i jego schorzeń. Fakty pozostawić analitykom,
wspomnienia cmentarzom, przyszłość wróżbitom.
Póki krew biegnie jak w górach rzeka.
Od obłoków do podnóża. Na moment rozświetla horyzont
i milkną złe szepty, przechodzą w zaćmę błądzą, na skórze
jak mrowiące plecy uczucie, że wszystko jest złudne.
Z zapisków spontanicznych
swędzą mnie myśl o powstawaniu
plastyczna forma umysł jako coś okrągłego
niewiele mam do przekazania
ukrytą w głowie krainę pretensji bezdomność modlitwy
nawet w ustach wydaje się obca językowi tyle mamy wspólnego
ile potrafi nas rozerwać albo zmienić
(dojrzałym kobietą puszczają już soki one jeszcze chcą
ale tylko bóg macza w tym palce)
zresztą co z tego?
czego nie wymyślę zawsze znajdzie się sprzeczność pomiędzy
całością a jednością ciągiem a płynnością
konsekwencją a następstwem tyle mają wspólnego
a dzielą je słowa mnie już kiedyś ktoś podzielił
na głowę nogi usta i brzuch albo
natłok miękkość milczenie i głód wciąż myślę
o sensie gdybym mógł go poznać
wiersz miałby fabułę nie ma w nim logiki ani treść
jest wszystko co chciałbym przekazać nagie i odległe niewidoczne
i ukryte pod czymś śmiertelnym
są tylko uczucia jak ptaki w powietrzu są
tylko uczucia jak mrówki na liściu
jak zerwany z łańcucha pies i polny zając
niezmącone niczym niebo i przelatujący na jego tle owad
są tylko uczucia a pytasz mnie o sens i myśli?
gdybym miał nazwać wszystko co czuję utraciłbym intymność
może to kwestia wyobraźni pierdolę bez sensu;
to taka wolność do której uciekasz w snach i marzeniach
bo sens jest wtedy gdy przestaje się spisywać
Mój drogi
Mój drogi, czy już sam wstęp nie brzmi patetycznie?
Jakby w naszych ustach zastygła jakaś dawna epoka, zakurzona, dlatego
bez papierosów nie potrafimy być sobą?
Dla Ciebie to również jest pociągające. Chwila
w której zdobywamy się bezpośrednio na emocje jest jedynym, szczerym
momentem naszego życia. Wymiernym przykładem tego,
czym jesteśmy, wewnętrznie, w swojej samotni.
W dwuznacznej pozycji na regale
Zanim odpowiesz, zasnę na Twoich oczach.
Z tym ciężarem, który wyrwie gałki, upadnie z nimi na ziemię.
Nie zbieraj już snów, nie są drogami do wyobraźni,
sięgają świateł znad Atlantyku, świateł samolotów.
Powiedź, może dlatego potrafimy latać, oboje jesteśmy ze stali.
Zardzewiałeś tej nocy, chroboczesz i w miedzianym blasku księżyca,
nawet dłonie łączą się, by eksplodować,
płoną nasze domy z kart.
Nie proś o ostatnie rozdanie, nie wyciągniesz asa z popiołu.
Są miejsca, do których pasuję, dlatego czuję się tam nieswojo
wciąż szukam
liryka jest jak narkotyk, pozwala odlecieć z prądem,
aż szarpiemy za włosy aż opuszczą nas nerwy
wylatują kępkami, opadły na podłogę
łapię karaluchy, lubię nadawać im imiona,
karmić miodem, oglądać jak wpuszczony do słoika szerszeń
cieszy się ucztą to prawie jak wiersze
w trzepocie skrzydeł słyszę, że zło ma cierpki posmak
Zminimalizuj
Minimalizuję wszystkie okna w pokoju. System
próbuje nas zaktualizować.
Przełączam się pomiędzy trybami uśpienia i czuwania,
raz gram w otwarte karty, raz incognito. Taki układ
mi odpowiada. Ściągam z ciebie neurony,
odebrane połączenie w komórkach, przekazane
w genach wiadomości. Chociaż w głowie pełno spamu,
po raz kolejny otwieram puszkę pandory pomiędzy udami
a nie uda mi się, bo ciągle zrywa mi łączność ze
światem i tracę kontakt. Podpinam to pod różne fakty
i fazy, ale wszystko jest kwestią zbyt wysokiego napięcia.
Miłość w naturalnym środowisku
widziałem w Twoich oczach nagie miasta jak ciała kobiet rzucone
na ziemię tuż po gwałcie i miasta złote jak włosy nastolatek
nigdy dotychczas nieczesane dłonią mężczyzny
marmur i wysypiska śmieci
studzienki kanalizacyjne i mleczne koryta rzek
nigdy nie wezmę Cię za usta żadnym z wierszy
słowom odbiorę kontur i wydźwięk aż martwi i puści od środka
wpadniemy w siebie bez echa nie odróżniając twarzy
brutalni i lepcy i bezczelnie niewinni
zrozumiemy wszechświat by jutro znów o nim zapomnieć
Odmów mnie sobie
Odmów mnie
jak pacierz sobie
próbowałem wrażliwość słowa skryte
rozciągnięte nad ciszą jak echo głuche
niesłuszny to sposób mowę traktować zbyt poufale
odcinać myśli od źródeł emocji / zanikanie
w na pozór nieodwracalnym procesie
tracenia kontaktu ze światem
chociaż w zetknięciu ze światem
możliwe jest dotknąć uczucia pod skórą
zbadać konsystencję / z każdym dotykiem rozpływa się
i jeśli nadal jest ciałem to tylko przez wzgląd na pamięć
zmysły zawodzą jak wilki nocą moje myśli
nie mają nic szczególnego na uwadze
mogę powiedzieć — jestem przywiązany
do wszystkich braków w sobie
Ciebie
Pomiędzy wersy wprosiło się trochę prozy
stworzyłeś mnie
na podstawie przypuszczeń
domniemanej wolności ducha
z domieszką grawitacji na ustach
zdziwieniu patrzę w oczy
gdy milknie wewnętrzny hałas ty trzymasz mnie
na dystans w szufladzie z wierszami
jak wstydliwy materiał do gazet
albo jeszcze bardziej wstydliwy gadżet
chciałabym kilka tych nocy zasypiać spokojna
z niewielkim bólem świadomości nie umiem cię zatrzymać
w szufladzie trzymam tylko bieliznę a wiersze rzucam ptakom
jak kawałki chleba i ziarna gdy znikają na niebie
wierzę że słowa potrafią latać nie muszę się troszczyć
odmawiać modlitwy
W ludzkiej skórze czuję się jak w dołku
…w tym miejscu jest pustka intelektualna, tzw. przestrzeń, w której rodzą się
pomysły, zamiary i ewentualne roszczenia względem własnej osoby…
W tej pustce dochodzi do dziwnych zjawisk. Jednym z nich jest moje
lenistwo. Przez jego wrodzenie we mnie, omijam szerokim łukiem
przemyślenia. Ciągle wracam na początek stworzenia, do samej emocji.
Gdy już uchwycę najdrobniejszą z nich albo
silnie drżący rodzaj doznania, przestaję istnieć.
Nie robię tego na umyślnie. Zwyczajnie, emocje biorą górę
nad człowiekiem.
Pierwsza konkluzja mimowolnie dobiła do świadomości.
A jeśli to rozemocjonowanie twórcze jest możliwością tworzenia
wrażliwości? Małe namaszczenie chorych wierszy. Teraz jestem w kropce
(obok). Nie wiadomo w której, prawej, czy lewej. Niech będzie pomiędzy.
Jestem już tylko człowiekiem.
Z małym, prowincjonalnym wyobrażeniem
o świecie, z niedowartościowania lubię szwendać się po parku. I myślę,
„Boże, jeśli zacznę być szczery,
to nie będzie w tym ani wiersza, ani żadnej satysfakcji”
I wcale nie chcę uciekać się do wyobraźni. Metafory
to taki rodzaj strachu, w którym każdy wyraz kończy się
ostrzem na gardle. A ja, emocjonalnie ułożony w chaos,
zagryzam wargi na widok drzewa. Czasem drżenie
przebiega od prącia aż po powieki i na końcu zdania
wydaję się być dziki. To rodzaj tożsamości.
Każde zwierzę ma swój wiersz, do którego boi się podejść
Potrzeba granic
Najpierw rodzi się poeta, po nim powstają wiersze.
Z łóżka, kawałka ziemi, nierówno ułożonego bruku.
Wpierw artysta szuka drogi, pokonuje wewnętrzną nostalgię
do śmierci. Jak wieniec, zostawia przy ulubionej
książce niedopite whisky. I powraca do świata snów i marzeń,
gdzie czuje się bezpieczny. Podkreśla własną
nie-przynależność.
Do świata, ludzi, konkretnej strofy i cytatu.
I wszystko zaczyna się układać. Z dala od rzeczywistości.
Wiersze potrzebują granic.
Artysta zostaje jedną z nich.
G(ł)adka
Gadka lubi się kleić. Gadka lubi gubić mnie między słowami, zlać punkt
patrzenia z tłem społecznym. Zetrzeć to wszystko w nic nie znaczące
slogany, ilość przeczytanych książek nigdy mi nie pomoże. Ich treści
pozostają tylko odseparowanym światem,
to jak oglądać tańczącą na rurze
a potem trzepać
ze wzrokiem utkwionym w bezbarwne okna pokoju
zawieszonego gdzieś w echu miasta, co nigdy nie milknie
i dławi się własnym krzykiem na każdym zakręcie.
„To”
Przychodzi z oddali. Jak echo. Powtarzane setki razy przez usta
spragnione życia. Gdy szukam powodów jego obecności —
napotykam opór. Gdy zechcę „to” uchwycić — przestaje istnieć.
Treści są zmienne,
niby gwiazdki na krótką chwilę, stworzone z kaprysu
Trwa tylko niechęć i gorycz, jak u księżniczki całującej żabę,
że ta wciąż pozostaje żabą.
Cyniczny chujek, który już trochę mięknie w głębi serca
„My” jeśli jest jakiekolwiek „my”, to grupa praktycznie na wymarciu.
My to słowo zawieszone w pustce intelektu, który, o zgrozo,
w tym właśnie stuleciu, bardziej spoufalony z rozumem, niż z ego,
pojął, że wszystkie, rozumne i intelektualne, a także twórcze,
emocjonalne, egoistyczne, narkotyczne, deliryczne, wszystkie,
możliwe do przeżycia stany, spożycia substancje i stworzenia
nowe idee oraz technologie, zostały już stworzone.
My to właśnie ta pustka, przed którą uciekali wszyscy twórcy.
My to właśnie ten strach, panika, bezradność i niepewność,
w cieniu której powstały najodważniejsze dzieła. Nie tak krzykliwe,
jak te dzisiaj. Nie tak wulgarne, obsceniczne, błagające
o chwilę uwagi, cukrowe, beznadziejne chujowe, dopracowane,
ale bez krzty ducha oraz życia, ulizane jak wszystko,
co nas otacza w internetach. Idealne.
Tak bardzo obrzydliwe idealne.
My to pustka, w której zostaliśmy uświadomienia,
że nie ma nic bardziej obrzydliwego niż rzeczywisty,
namacalny „ideał”. Że piękno musi mieć jakąś skazę.
Bo piękno jest samo w sobie.
Jest niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju, podczas
gdy głównym założeniem ideału jest jego powtarzalność.
Jest jego naśladownictwo.
I nie uwierzę w żadne odrodzenie ducha.
W żaden Eden, Raj, w żadne, piękne, wieczne,
słodkie objawienie. Nie uwierzę. Bo coś takiego już nie istnieje.
Wierzę tylko w upadek ducha. Cichy, powolny, niewidoczny
dla człowieka upadek jego duszy gorszy, niż ten „ludzki”. Gorszy
niż fizyczny, grzeszny, brudny zwierzęcy upadek
prosto w objęcia grzechu. I nie istnieją już grzechy.
Nie istnieje już ciało. Pozostały setki miliony
elektrycznych neuronów, niewidoczny umysł,
w objęciach którego powstaje nowy człowiek.
Człowiek, który miał możliwość wystudiować swoje emocje,
reakcje, dać upust emocjom w bezpiecznym pokoju.
Z dala od rozmówcy.
Który każdą odpowiedź mógł przemyśleć,
podobnie jak wypowiedź. Człowiek, który, pomimo tak wielu myśli,
nigdy nie stworzył własnej. Nigdy nie był na prawdę.
Nigdy nie poznał czym jest życie. Bo życie teraz
to alkohol, dragi, sex, imprezy, znajomi, pojebane akcje,
śmieszne historie. Życie, którym ktoś każe nam życie.
A teraz powiedź mi, ktokolwiek niech powie,
kiedy widział wzruszenie w oczach człowieka. Kiedy widział kogoś
młodego, kto był czymś na prawdę poruszony?
Czymś, co jest rzeczywiste, czymś, co jest życiodajne?
Dzisiaj wzruszenie zostałoby zlinczowane bardziej
niż pedofilia. Bo, paradoksalnie,
człowiekowi łatwiej zrozumieć zboczenia drugiej osoby,
niż wzruszenie, które ktoś właśnie doznaje.
Łatwiej pojąć nam ohydę ciała, niż piękno ducha.
Że to całe rujnowanie
…że to całe rujnowanie musi mieć posmak rdzawej wichury.
Cierpię, pewnie, że cierpię, ostatni raz to robię — cierpię na ten
ogólny, mentalny, zakorzeniony w każdym człowieku syndrom
sztokholmski. Na mantrę, którą jest psychiczna konstrukcja, na
nawroty jej struktur, na ogólny zarys człowieka, wzniesiony na
podstawie tej struktury. Bo tak to jest, a musi tak być, bo działanie
struktury, osoby, człowieka jest na tyle absurdalne,
iż prawdopodobieństwo jego występowania wzrasta do rangi faktu.
Więzienie pada, padają mury, wznosi się kurzawa, a człowiek
w tym syndromie, wystraszony, wypłoszony, z twarzą jak dziwka
przed pierwszym, płatnym razem, za wszelką cenę będzie
próbował to więzienie odbudować. To jedyna rzecz, którą rozumie,
niewola jest domem, który ma chronić i chroni, przed wszystkim
chroni, głównie przed tym, co dobre.
Ale jak tak dziwka, która myśli, marzy, ostatnim raz będąc tym sprzed
dokonania, resztkami sił jej osobowość próbuje walczyć, wierci się,
za późno. tłuste łapy grzebią w jej cipce, niski facet
o zapachu sfermentowanego napletka już smyra ją
swoim członkiem po ustach. Dziewczyna walczy ze sobą,
z odruchem wymiotnym, z idealizmem, wrażliwością i resztkami
dziewczynki z jej wnętrza. Pragnie się wyrwać, a to pragnienie wryję się
w nią dogłębnie i tam pozostanie. Obrośnie włosami łonowymi, zarośnie
dziczą i pozostanie sentymentem, który z czasem przekształci się
w obojętność, zatwardziałość jak mury blokowisk.
Pozostanie tylko upadłość i zniszczenie,
ja pozbawione tożsamości i osobowości.
Pierdolenie do potęgi i nawet śmierdzący oddech, paskudni mężulkowie,
cierpiący na bóle głowy żon, nie są straszni, jak straszne nie są fantazje
i miejsca, ból w pochwie, który narasta w trakcie pracowitego dnia.
Ten ból to ostatnie miejsce na duszę, z czasem
zużyty kanał rozkoszy, staje się tylko
kanalizacją na ścieki pokurwionego świata.
Pierdolić całą tą estetykę, podobnie jak całą kulturę i obyczaje. Bo one
stały się więzieniem, ucieczką, pełne ogłady, sztuczności, manier,
których musiano człowieka nauczyć, bo sam ich nie posiada,
wytresowane zachowania z sumieniem jako smyczą.
A każdy wzburzony, jeśli złamać te prawidełka, te zasadziki, te wartości,
bo burzy się spokój, burzy się iluzję, burzy się wymyśloną naturę
człowieka, a pod nią, ujawnia się to wszystko, powody
i przyczyny dla których ta dziewczyna płacze nocą,
masując się po pochwie, dla których, chwilami
wraca do pierwszego razu, do przymusu, do potrzeby,
do pierdolonego braku sensu, których spycha na margines.
Ale my, ludzie cywilizowani,
wykształceni, pomijamy takie prawdy, to zbyt prawdziwe,
by nadawało się do rzeczywistości. W kulturze traci się prawdę
o świecie, a tworzy iluzję, intelektualny wymysł,
który oddziela istotę od zrozumienia, świadomość od
przyczyny będąc tylko wnioskiem na poparcie własnej fantasmagorii.
PsychoRanek
Więc śmiecimy się za każdym razem gdy odpowiadają nas we właściwe
miejsce albo chociaż przetorowany układ dróg i pogróżek, jak roztańczone
myśli, pijane poetyką, zatacza krąg w miejscu, gdzie człowiek ma źrenice.
Dlatego obwódki jak kosmiczne piersi. Astralne sutki, które ssiemy każdej
nocy otoczeni snem jak owodnią, by przedrzeć się do rzeczywistego świata.
Jest już tylko pomarszczonym wspomnieniem piękna, którego smak
pozostaje w ustach.
PsychoRanek II
Po co głodzić się z realiami? Fantazje, dwuetapowy proces przechodzenia
z rzeczywistości do stanu uniesienia, jak obszerny biust gwiazdki porno,
staje się betlejemskim symbolem współczesnej kultury; porastamy skorupę
ziemi jak wrzody dupę i nazywamy to świętością. A teraz, nożem chciałbym
wydłubać sobie wszystko, co mam w środku. Ale to smutne, że po ostrzu
ściekać będzie tylko krew a nie chociażby obrazek burzonego domu,
po ścianach którego zbiegają koszmary. Karłowate postaci o dwu głowach,
wyeksponowane łopatki i za długie ręce. Z twarzą jak pomięta folia i oczyma
podobnymi do wiatraków, skrzeczą głosem jak rechoczą żaby. A uśmiechy
to żadne tam sympatyczne buzie, którymi rozkoszują się reklamodawcy,
a zwyczajny gwałt na psie przywiązanym do drzewa. A teraz powiedz,
że należy być normalnym. Czy mógłbym coś w tym temacie odpowiedzieć?
Chciałbym wszeptać ci się do myśli i pokazać, że mój język jest ogonem
diabła. Dzisiaj wilki w owczej skórze to tandeta. Trzeba być sępem
w piórach słowika. Więc patrzę na te pola za oknem, które czasem widuję
jak się zamyślam. Pszenica, a zamiast ziaren dropsy. Ptaki jakoś wydziobują
te wszystkie fantazje a potem kaszlą jak uczulony na kocią sierść człowiek.
Zamknąłem go w pokoju pełnym kotów. Najpierw tylko kichał, potem
zaczął łzawić, następnie niemal się udusił. Więc odwdzięczył się kotom tym
samym. Teraz jest już chyba zdrowy. Tylko te pióra słowika są mało
wymowne. Więc zapierdalam przez ciszę jak fame celebrytek, które w necie
świecą dupami jak komisarz podejrzanemu w oczy. Dzisiaj trzeba mieć
abstrakcję, by zachować rozum i zmysły. Dzisiaj trzeba wymyślać luźne
obrazki, by za bardzo nie spinać się w życiu. Dzisiaj trzeba łączyć ze sobą
wszystkie bzdury, które przychodzą nam do głowy. Bo zawsze to jakiś
sposób, żeby nie myśleć, że samobójstwo to nie jest wcale taka zła
odpowiedź na pytanie; tylko jakoś nigdy nie widziałem znaku zapytania.
Wszystko tonem twierdzącym. Dlatego z tych dźwięków zbudowałem sobie
twierdzę, że najlepiej smakuje nicość, gdy nie ma już niczego, czym można
by się najeść nerwów.
Głupie kurwy
Głupie kurwy — myślę rozgniewany. Głupie i nadęte pasożyty rzucają cień
na podłogę. Kurwy — myślę sobie — rzucają na ziemię cień niedawno
uniesiony z podłogi. Myślę sobie — kurwa — rzucam cień na podłogę
i zbieram głupie pasożyty nadęte. Leżę sobie kurwa na ziemi. Nic
nie podnosi ciśnienia jak odnoszenie wrażeń. Mylą się, pasożyty. To ja jestem
owadem, z którego wyrośnie fortepian z główką noworodka. W oczodoły
wsadzę kilka słów. Głupie kurwy — myślę sobie. Wydłubały dziecku cień
z oczu. Głupie kurwy — myślę rozgniewany. Głupie i nadęte pasożyty
rzucają cień na podłogę. Kurwy — myślę sobie — rzucają na ziemię cień
niedawno uniesiony z podłogi. Myślę — kurwa — rzucam cień na podłogę
i zbieram głupie pasożyty, nadęte. Leżę sobie na ziemi. Nic tak nie podnosi
ciśnienia jak odnoszenie wrażeń. Mylą się, pasożyty. To ja jestem larwą,
z której wyrośnie fortepian z główką noworodka. W oczodoły wsadzę kilka
słów. Zasadzę jak nasiona. Kurwy i pasożyty nie dotkną już drzewka radości.
Głupie kurwy — myślę sobie. Wydłubały dziecku cień z oczu. Pasożyty
podnoszą główkę z ziemi. Potrząsają. Kilka nasion upadło. Myślę sobie
jebaki zasrane — odbierają dziecku radość. Kurwy i pasożyty trzymają
w dłoniach wszechświat. Oderwać się proszę ode mnie — mówię do cienia.
Nadęty wpełzł w oczodoły niemowlęcia. Już wszystko w porządku. Nadęte
kurwy liżą mnie po nogach fortepianu. Dźwięczę jak łaskotane dziecko.
Już wszystko w ładzie.
Resztki uśmiechu wsadzam w oczodoły. Nasiona kręcą się zniecierpliwione,
pomiędzy włóknami dywanu wypuszczają korzenie. Kurwy i pasożyty
pocierają dłonie. Zachłanność — myślę.
Kurwa
Nie dziw się wulgaryzmom. To metaforyczny środek przekazu
nerwicy i frustracji. To polski wyznacznik biegłości słowa potocznego.
Podstawowy akt komunikacji. Mógłbym pięknie bełkotać.
Dla uśmiechu, przyjemności, dla wszystkiego, co stworzyłem,
by zakryć wierszem ułomność swoją, ale nie zakryję
W cyber — przestrzeni
W cyberprzestrzeni gwałtu, kanały rodne kobiet nadają z głównej radiostacji
świeże niusy, jeszcze wilgotne i ciepłe jak ciała niemowląt wrzucone na
serwery zaśmiecony gównoburzami o aborcji.
Sweter naciągnięty na ciało jak prezerwatywa, chroni przed spojrzeniem
gapiów uczepionych smartfona, niby ostatniej deski ratunku dla człowieka
tonącego w oceanie sprzecznych informacji.
Mówią o nas w slangu polityki, bilansu zysków i strat, przychodu brutto,
przyrostu naturalnego i ciągłej walki o terytorium wolne od spamu, haseł
wyborczych. A martwe pokolenia ryczą bezgłośnie, z nielicznymi,
wpisanymi w karty historii przeglądarek, imionami, które znalazły miejsce
na Wikipedii i tam trwają, zawieszone w próżni.
W cyberprzestrzeni gwałtu, jasne i nagie ciała nastolatek, ich różowe
brodawki, trochę jak czułka motyli, trochę jak słomki do piwa, podskakują