E-book
15.75
drukowana A5
35.23
Zbiór poetycki

Bezpłatny fragment - Zbiór poetycki

Bezczelność Bytu

Objętość:
131 str.
ISBN:
978-83-8189-124-0
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 35.23

Czasem

(czasem jestem jak dżdżownica, która

ucieka przed własnym cieniem jak przed ptakiem)


senna miejscowość z przejaśnieniami

nad ostrym wzgórzem wbitym w błękit drzewem iglastym zieleń

wymieszana z szarością życia


pagórki ułożone jak usta do pocałunku

pagórki wijące się jak węże w trakcie godów

pagórki jak piersi polany porośnięte szpiczastą trawą

w dolinie rzeka coraz płytsza jak ludzie płynie

dokąd ma płynąć albo jak jej kazano


jest motylem z dwojgiem wzniesień zamiast skrzydeł

może kiedyś uda jej się odlecieć

już dawno wypchnęli nas na ziemię

Na pozór określone

ideologia:

rysują słowem grymas na twarzy wschód

słońca. gorące powietrze. nozdrza

mają trudność z przywyknięciem/psychologia potrafi to wyjaśnić


brak różnic:

realistyczne przedstawienia pozbawione są ruchu.

zatrzymane w punkcie uniesienia — wrażenie.


(istnieje się przez niesprecyzowanie formy oraz treści wszystko to ściema)


poezja i sieć/pragnący wyzwolenia z ramek i szablonów umysł

wciąż nie rozumie /to/ wyzwolenie wiąże się z jego


unicestwieniem. bunt wewnętrzny to przestroga i sposób

nabywania doświadczeń/psychologowie potrafią to nazwać


sugerują zawiłe struktury psychiki

podobne do skrzydeł ptaków zaplątanych w ogrodzenia

Żeby udawało wiersz i żeby się udał

dopuść mnie panie do koryta

bo wszystkie rzeki z których siorbię

kończą się u źródła


pozwól bym dotarł we wskazane miejsce

i nie udawał miejsc obcych

przyziemne sprawy trzymał w kieszeni

zamiast wilgotnych od nerwów dłoni;

żeby nie było domu ani drzewa


garaży samochodów i podmiejskiej uliczki

tylko wiersze przybite do drzewa

i przybici na bezdrożach ludzie

bym poczuł że chociaż sam się nie udałem

nie stanowię wyjątku o który od dawna zabiegam

przecież trzeba zatoczyć niejedno koło by wyjść na prostą

Zapach światła

Lubię zapach światła wpadającego o świcie przez rolety.

Miękki i nieśmiały, podobny do pasteli.

Niby złudzenie, niby nadzieja.


Lubię go bez powodu. Ot, tak. Jest miły. Ma w sobie coś z dziecka.

Ale jego urok tkwi właśnie w tym: nie rozważam własnego lubienia.

Po prostu, za każdym razem cieszę się nim tak samo

Uporczywie powtarzane kłamstwo staje się urojeniem

/Siedzę posępny w nastroju chorego na rzeczywistość/


Leczą mnie z wierszy. Słowem i spojrzeniem. Wypłatą.

Ciągłym rzucaniem z miejsca na miejsce. Leczą mnie z wiary.

Wydrukiem na poczcie, paragonem ze sklepu,

sięgającym po złotówkę bezdomnym.


Leczą mnie ze wszystkiego.

Odruchowo sięgam po zeszyt. Czasem jak po dziwkę,

czasem kochankę. Odruchowo. W przypływie. Tamy

we mnie puszczają. Puszczają powoli słowa ze snów.

Zatrzymują w miejscu rozpędzony padół.

Jeśli ktoś nie ma życia, pozostaje mu poezja

Nie da się bezstronnie opowiedzieć życia

Drastyczny zwrot akcji. Skoku na giełdzie

zakończony upadkiem bezimiennego kolosa/


Liście opadają, matowe płatki, martwe jak piasek.

Hasło bez pokrycia.


Chciałem całego siebie okryć dreszczem.

Aurą, która przeszyje ciało. Zgniecie jak podczas implozji.

Rozerwie mięśnie.


Nie mogę jednak swobodnie nie rozmyślać

o konkretnym zdarzeniu. Stać się jego,

na stałe wpisaną w pamięci, esencją.

By pamiętać, że byłem już uformowany,

konkretny i gotowy do użytku.

Stan poetycki

Z domu wychodzę o szesnastej. Mijam dwie ulice.

Nowo powstałą galerię. Nie jestem pewien, czy można

mówić, bym istniał. Są we mnie myśli. Moje ciało

porusza się, ale nie widzę własnego ja. Jest gdzie indziej.


Zmierzam w stronę autobusu. Chociaż monotonia pracy

męczy umysł nocne zmiany wydają się poetyckie. O czwartek

nad ranem, gdy odbijam się na bramce, by z szatni zabrać rzeczy,

osiągam pełnię stanu literackiego. Nie wymuszam słowa. Mówię cicho,

bądź wcale. Elastyczne i zmęczone ciało myśli o śnie. Umysł chce

spokoju. W elektrycznym świetle różne obrazy pojawiają się

przed oczyma: maska samochodu jest dwojgiem całujących się ludzi,

drzewa zdają się iść w tą samą stronę, co ja. Śniadanie i kawa.


Papieros na balkonie. Wychodzę cicho, by nie obudzić ukochanej.

Dopiero pod prysznicem uświadamiam sobie

własne istnienie, w strumieniach gorącej wody.

Łagodzi spięte ciało.


Wciąż próbuję zmienić coś więcej, niż tylko brudną bieliznę.

Przed skokiem do basenu

Kraino bez kresu — monarchio prostytutek! Wdzięku rzuconego

pomiędzy skłębione ciasno, chłodne i smukłe ciała budynków.

Anorektyczne uliczki, przestraszone

dotykiem światła latarni, zaciskają się mocniej jak wąż wokół

ciała ofiary. Kocie zaloty pochmurnego nieba z rozwianym na

wietrze słońcem. Zamieram. Nigdy nie istniejesz.


Nie jesteś na tyle blisko, by cię poznać, ocucić z letargu jak sen

powątpiewający w realność samego siebie. Dotykam cię słowem, a ty


puchniesz jak głowa, każde uderzenie, zgrzyt zębów, policzki

jak marmur, trawy zlepione deszczem i śliną prowokują mnie

do słabości. Pragnę coraz mocniej. Wszystko wyłącznie w myślach.


Odległa kraino, utopio zagubionego serca, coraz rzadziej

zmienia rytm, przyśpieszonym pulsem podsyca krew, ekscytuje żyły,

napina przez mięśnie niezgrabną sylwetkę, by mogła iść, pełna uroku

i siły. Niezachwiane spojrzenie, o którym marzę, to migoczące bliki,

powieki trudne do utrzymania. Mógłbym stanąć w miejsce

lub zapaść się pod ziemię.


Ale mieszam kilka twierdzeń z urojeniami na temat

wrażliwości i świata. Ciekawe, komu miałbym przypaść

do gustu albo kogo miałbym podać jako główne źródło

dochodu lub innej inspiracji do życia, innej, niż ta, dla której

mam miejscu w portfelu? Rzeczy przestają mieścić się w głowie.


Wyrzucam je, jedna za drugą, na puste, niczym nie zagospodarowane

jeszcze strony. Powoli widzę bałagan, mało staranne pismo, pośpiesznie

stawiane litery. Najważniejsze trzymam na końcu języka.


Pozostaje tam długo. Jak przed skokiem do basenu.

Powoli zbliża się do krawędzi trampoliny.

Lekko zatańczona

lekko zatańczona w chore gwiazdy na katar i gruźlicę,

czarne dziury z rakiem krtani, zatańczona lekko,

na zdeszczonym łóżku, ze śpiewem ptaków zamiast uszu,

podmuchami wiatru zamiast ust


zaszepczesz w pajęczynę i zakpisz z pająka

(nauczyliśmy się oszukiwać zły los)

Po nocach

Męczą mnie. Wrażliwość. Oddech zakrzepnięty

na ramieniu diabła. Oderwane od świata spojrzenie

błądzi po pokoju. Gdzie jesteś, myśli ratująca stracony dzień?


Wymiana z ust do ust, z wiersza do wiersza. Transfuzja

wyrazów obcych z mową ciała. Dobrze mieć. A nawet mnie

nie ma. Drobnostki

zgniecione w tłumiony wyrzut.


Kilka ptaków odlatuje. Z głowy do wiersza, z ust do skrzydeł.

Po nocach zbieram rozwiane wątpliwości

Zazdroszczę ptakom

Chmury przestają istnieć i powstają na nowo,

wiedzione urokiem horyzontu.


Wkrótce, spragnionej ziemi, zostanie ofiarowany deszcz.

Obłok rzuci cień na twarze spocone

od letniego słońca.


Zazdroszczę ptakom zapachu powietrza.

Zaufać przeznaczeniu

A zaufać przeznaczeniu? Nie wiem, boję się, kurczę.

Wpełzłem do nory, układam i śpię.

Nic trudnego — pragnąc pożądaniem ułożyć ciało

na rozgrzanym kamieniu. Białej tablicy wyciosanej

z odłamków światła. Z żółci wzmożonej o bliskość.


Ten kamień, jak ziarno, gdzie nim nie rzucę, zapada w myśli.

Te skrawki wiary. Kawałek Jego serca jak brud, paproch na czarno

perlistym obrazie. Kiedyś mówiłem o nim depresja, dzisiaj zaprasza


diabły do tańca. W zimną noc przy ognisku, śpiew skorpionów

budzi wspomnienia. Piasek pod powiekami

Ostatni epizod z przykładania wagi do myślenia

Dzisiaj już wiem: że nie można zgłębiać duszy, a oswajać

samego siebie. Żadne słowa nie są warte

chwilowej świadomości bytu,

żadne myśli nie są godne uwagi na tyle, by odwrócić nas od źródeł.

Wciąż czuję ten panikujący obraz, jak chmury gryzą wzniesienia gór

i mówią, że chwilami tak trzeba, żłobić drogi dla wartkiej rzeki życia.


Poczęstuj mnie gestem, krokami; przedmieścia lubią patrzeć

na swobodę drzew i miłe oczom ptactwo śpiewa,

czołgam się ulicami i myślę:

dalej niż wczoraj były tylko puste okna.

Stare drzwi i odrobina wspomnień, a dzisiaj

to jakbym stał się kołyską i czekał, aż wiosenny wiatr

ułoży we mnie kolejny akt odrodzenia.


Obejmie raz jeszcze tchnieniem matki natury

i powezmę w duszy kolejną formę nadziei, aż nie uderzę ustami

w rzeczywistość, i okaleczę. Dzisiaj już wiem,

że uczucia stoją ponad myślami, bez nich, nie ważne jak bystre

zachowanie cechuje człowieka, stoi on w miejscu,

zatopiony w bezdumie, dlatego tak dumny zadziera głowę,

uderza skronią w horyzont. Krwawi, cicho i potajemnie.


Bez poczucia wielkości nie dzieje się krzywda, cierpienie również

nie dotyka ludzi zwyczajnych.


Oni czasem stają się smutni, ale to błahe,

umierać w szeleście listowia i granice świata nazywam kolokwialnie,

bo nic nie trwa wiecznie, może tylko spontaniczność

Muchy i kleszcze

Dlaczego moje życie miałoby mieć sens głębszy,

niż światło gwiazdy albo błękit nieba? Czy nie jestem zadufany,

by pragnąć rzeczy, o których nie myślą ptaki, zajęte swym życiem?


Czy nie zabłądziłem, jeśli sądzę, że jest we mnie źródło czystsze,

niż strumień w górach i miłość większa niż smukłe drzewa i lasy?


Czy nie żyję złudzeniami, jeśli myślę, że moje uczucia i stany są warte

więcej, niż powiew wiatru w upalny dzień? Albo krople deszczu latem,

gdy ulewa potrafi wyleczyć spękaną skórę ziemi.


Kim jestem, by myśleć, że życie moje ma większą wartość,

niż kamień w polu?


Trawy tańczą wesoło i niewzruszone, gdy łzy w oczach szukają

drogi, ale wszystko to i inne, wciąż mi nieznane, przeminie

jak mchy i liście, roje much, komary i kleszcze.

Warkocze

krople żywicy kleją powieki do snu

szerszeń zaklęty w bursztynie

symbol majestatu i agresji


miodowy pejzaż

poprzeplatany warkoczami miedzi

na ustach ołów

Najgłośniejsze wyrazy

Gdyby wyrwać czułość, oddzielić myśli od uczuć. Milczeć od środka,

chociaż jest wiele pokus, by otworzyć usta, wpuścić emocje

roztańczone na koniuszku języka, toksyczne, zdolne uzależnić,

jak rozedrgane światełka halogenów, kiedy irytują oczy w ciemnym

tunelu.


Tą właśnie czułość, w której unika się materii, dotyku, stawiania

kroków, głośnego dzień dobry, codziennego

robienia zakupów, wyjść na ulicę oraz bliższych relacji.

Banalnej i nudnej, prozaicznej konwersacji, w której brak miejsca

dla świata snów i marzeń, fantazji zdolnej porwać umysł. Obrać go

z naleciałości zabraniających wierzyć, oderwać myśli od realiów,

odkryć magiczne przejście pomiędzy przystankami do krainy

wiecznego ogrodu, kwitnącej roślinności, zapachu świeżej trawy,

porannej rosy, rzeczy, których nie znają betonowe miasta i spaliny

drapiące nozdrza.


Gdyby tą czułość ze mnie wyrwać, stanę na środku miasta,

z kamienia, cementu, odrobiny wody i piasku

zbuduję ego: sztuczne i zaprojektowane na krój współczesny.

Wiernie odwzorowuję model

czasów, zasad, norm i wszelkich przesądów.


Z domieszki absurdu, pustego śmiechu, zbuduję wysoki, owalny

komin, z piecem u dołu.

I zacznie płonąć nadzieja we mnie, dziecięca radość.


Spłoną marzenia, niesiony ku niebu dym przysłoni słońce, jego blask

zniknie pomiędzy ociężałym, plastelinowym, brunatnym kolorem.

A we mnie zostanie pustka, komin runie zmęczony życiem.

A obok ruin tylko tabliczka, popiół i sen. Bez napisu,

by wszystko mogło zostać umowne i niedopowiedziane, tak jest

bezpieczniej. I może tylko ktoś powie, że najgłośniejsze wyrazy

pisze się szeptem, przez zaciśnięte usta,

próbuje syczeć jak wąż, gryzie w język i umiera od ukąszeń

wszystkich rzeczy, które człowiek próbował zdusić w sobie.

Kawałek asfaltu

zmarszczki, nierówne fragmenty drogi publicznej, użytkowane przez

stada jeżdżących w kółko, nie mogły uwierzyć w zainteresowanie

ich strukturą, najmniejszym ubytkiem w ciemnej, niegdyś litej masie,


w czułe spojrzenia na wyblakłe pasy, pełne skupienia kroki,

gdy palce stawiałem jakbym stąpał po szkle lub lodzie podczas odwilży,

uważał, by nie zranić, nie wgnieść, nie skazić


podstarzałej ulicy kolejnym odbiciem stopy, która nic nie znaczy

dlatego wszędzie stara się zostawić ślad po sobie, ciche wspomnienie,


poznałem kawałek asfaltu, usiadłem jak na podłodze, dłońmi głaszczę

stary grzbiet węża, przestał gubić skórę, zdartą do żywego

przez czas i natręctwo, nieruchomy, rozciągły symbol komunikacji,

umiejętnego poruszania się w świecie, prób logicznego planowania,

symbol stwarzania surowych i martwych miejsc gotowych,


ludzie gubią siebie, wartości, rozum,

to nic, przecież w mieście

jest coraz więcej hot spotów

Liniejąca gwiazda

Odruchowo zdzierana etykieta z piwa przypomina poezję.

Krople na szyjce kuszą nie tylko język. Nawet ustom zdarza się

mimowolnie otwierać na świat głębi i smaków. Z bąbelkami zamiast

atomów i czarnej dziury.


Złapana do butelki gwiazda linieje ze światła jak pies. Skroplona na szyjce

woda zdążyła dotrzeć na blat stołu. Refleksy jasnego włosia odbite

w małej kałuży proszą o dotyk. Jak kobieta,

nie wiem w jaki wiersz mógłbym się dzisiaj ubrać…

Najpiękniejsze zaburzenie duszy i ciała

Nie patrz na mnie przez chwilę. Łapię ciemność w dłonie.

Pomiędzy palce wdarło się zawiedzenie. Potrafi otworzyć

sercu paszczę i wszystko jak było jest i teraz,

i dalej, po wszystkie monumenty kości

wzniesione w czasach lęku i napadów agresji.


Oddech choruje na klaustrofobię, podobnie uczucia

zamknięte w słowach. Przekraczam granice poprzez język metafor.

Giętki jak ciało jogina, dwie spirale kochanków

walczące na tętno. Mokre od potu spojrzenia i usta

coraz szerzej, aż język zostanie pozbawiony wyrazów, definicji,

wszelkiego nazewnictwa, by pozostały same tylko dźwięki.


Pierwotne, poza zasięgiem myśli, oderwane od ciała.

Przez krótką chwilę brzmią w powietrzu


Najpiękniejsze zaburzenie duszy i ciała. Być wolnym od umysłu

i jego schorzeń. Fakty pozostawić analitykom,

wspomnienia cmentarzom, przyszłość wróżbitom.

Póki krew biegnie jak w górach rzeka.


Od obłoków do podnóża. Na moment rozświetla horyzont

i milkną złe szepty, przechodzą w zaćmę błądzą, na skórze

jak mrowiące plecy uczucie, że wszystko jest złudne.

Z zapisków spontanicznych

swędzą mnie myśl o powstawaniu

plastyczna forma umysł jako coś okrągłego

niewiele mam do przekazania

ukrytą w głowie krainę pretensji bezdomność modlitwy


nawet w ustach wydaje się obca językowi tyle mamy wspólnego

ile potrafi nas rozerwać albo zmienić

(dojrzałym kobietą puszczają już soki one jeszcze chcą

ale tylko bóg macza w tym palce)


zresztą co z tego?

czego nie wymyślę zawsze znajdzie się sprzeczność pomiędzy

całością a jednością ciągiem a płynnością

konsekwencją a następstwem tyle mają wspólnego

a dzielą je słowa mnie już kiedyś ktoś podzielił

na głowę nogi usta i brzuch albo

natłok miękkość milczenie i głód wciąż myślę

o sensie gdybym mógł go poznać


wiersz miałby fabułę nie ma w nim logiki ani treść

jest wszystko co chciałbym przekazać nagie i odległe niewidoczne

i ukryte pod czymś śmiertelnym

są tylko uczucia jak ptaki w powietrzu są

tylko uczucia jak mrówki na liściu

jak zerwany z łańcucha pies i polny zając

niezmącone niczym niebo i przelatujący na jego tle owad

są tylko uczucia a pytasz mnie o sens i myśli?


gdybym miał nazwać wszystko co czuję utraciłbym intymność

może to kwestia wyobraźni pierdolę bez sensu;

to taka wolność do której uciekasz w snach i marzeniach

bo sens jest wtedy gdy przestaje się spisywać

Mój drogi

Mój drogi, czy już sam wstęp nie brzmi patetycznie?

Jakby w naszych ustach zastygła jakaś dawna epoka, zakurzona, dlatego

bez papierosów nie potrafimy być sobą?


Dla Ciebie to również jest pociągające. Chwila

w której zdobywamy się bezpośrednio na emocje jest jedynym, szczerym

momentem naszego życia. Wymiernym przykładem tego,

czym jesteśmy, wewnętrznie, w swojej samotni.

W dwuznacznej pozycji na regale

Zanim odpowiesz, zasnę na Twoich oczach.

Z tym ciężarem, który wyrwie gałki, upadnie z nimi na ziemię.

Nie zbieraj już snów, nie są drogami do wyobraźni,

sięgają świateł znad Atlantyku, świateł samolotów.


Powiedź, może dlatego potrafimy latać, oboje jesteśmy ze stali.

Zardzewiałeś tej nocy, chroboczesz i w miedzianym blasku księżyca,

nawet dłonie łączą się, by eksplodować,


płoną nasze domy z kart.

Nie proś o ostatnie rozdanie, nie wyciągniesz asa z popiołu.

Są miejsca, do których pasuję, dlatego czuję się tam nieswojo

wciąż szukam

liryka jest jak narkotyk, pozwala odlecieć z prądem,

aż szarpiemy za włosy aż opuszczą nas nerwy

wylatują kępkami, opadły na podłogę


łapię karaluchy, lubię nadawać im imiona,

karmić miodem, oglądać jak wpuszczony do słoika szerszeń

cieszy się ucztą to prawie jak wiersze


w trzepocie skrzydeł słyszę, że zło ma cierpki posmak

Zminimalizuj

Minimalizuję wszystkie okna w pokoju. System

próbuje nas zaktualizować.


Przełączam się pomiędzy trybami uśpienia i czuwania,

raz gram w otwarte karty, raz incognito. Taki układ

mi odpowiada. Ściągam z ciebie neurony,

odebrane połączenie w komórkach, przekazane

w genach wiadomości. Chociaż w głowie pełno spamu,


po raz kolejny otwieram puszkę pandory pomiędzy udami

a nie uda mi się, bo ciągle zrywa mi łączność ze

światem i tracę kontakt. Podpinam to pod różne fakty

i fazy, ale wszystko jest kwestią zbyt wysokiego napięcia.

Miłość w naturalnym środowisku

widziałem w Twoich oczach nagie miasta jak ciała kobiet rzucone

na ziemię tuż po gwałcie i miasta złote jak włosy nastolatek

nigdy dotychczas nieczesane dłonią mężczyzny


marmur i wysypiska śmieci

studzienki kanalizacyjne i mleczne koryta rzek


nigdy nie wezmę Cię za usta żadnym z wierszy

słowom odbiorę kontur i wydźwięk aż martwi i puści od środka


wpadniemy w siebie bez echa nie odróżniając twarzy

brutalni i lepcy i bezczelnie niewinni


zrozumiemy wszechświat by jutro znów o nim zapomnieć

Odmów mnie sobie

Odmów mnie

jak pacierz sobie


próbowałem wrażliwość słowa skryte

rozciągnięte nad ciszą jak echo głuche


niesłuszny to sposób mowę traktować zbyt poufale

odcinać myśli od źródeł emocji / zanikanie

w na pozór nieodwracalnym procesie


tracenia kontaktu ze światem

chociaż w zetknięciu ze światem

możliwe jest dotknąć uczucia pod skórą

zbadać konsystencję / z każdym dotykiem rozpływa się


i jeśli nadal jest ciałem to tylko przez wzgląd na pamięć

zmysły zawodzą jak wilki nocą moje myśli

nie mają nic szczególnego na uwadze

mogę powiedzieć — jestem przywiązany

do wszystkich braków w sobie

Ciebie

Pomiędzy wersy wprosiło się trochę prozy

stworzyłeś mnie

na podstawie przypuszczeń

domniemanej wolności ducha


z domieszką grawitacji na ustach

zdziwieniu patrzę w oczy

gdy milknie wewnętrzny hałas ty trzymasz mnie

na dystans w szufladzie z wierszami


jak wstydliwy materiał do gazet

albo jeszcze bardziej wstydliwy gadżet


chciałabym kilka tych nocy zasypiać spokojna

z niewielkim bólem świadomości nie umiem cię zatrzymać


w szufladzie trzymam tylko bieliznę a wiersze rzucam ptakom

jak kawałki chleba i ziarna gdy znikają na niebie

wierzę że słowa potrafią latać nie muszę się troszczyć

odmawiać modlitwy

W ludzkiej skórze czuję się jak w dołku

…w tym miejscu jest pustka intelektualna, tzw. przestrzeń, w której rodzą się

pomysły, zamiary i ewentualne roszczenia względem własnej osoby…


W tej pustce dochodzi do dziwnych zjawisk. Jednym z nich jest moje

lenistwo. Przez jego wrodzenie we mnie, omijam szerokim łukiem

przemyślenia. Ciągle wracam na początek stworzenia, do samej emocji.


Gdy już uchwycę najdrobniejszą z nich albo

silnie drżący rodzaj doznania, przestaję istnieć.

Nie robię tego na umyślnie. Zwyczajnie, emocje biorą górę

nad człowiekiem.


Pierwsza konkluzja mimowolnie dobiła do świadomości.

A jeśli to rozemocjonowanie twórcze jest możliwością tworzenia

wrażliwości? Małe namaszczenie chorych wierszy. Teraz jestem w kropce

(obok). Nie wiadomo w której, prawej, czy lewej. Niech będzie pomiędzy.


Jestem już tylko człowiekiem.

Z małym, prowincjonalnym wyobrażeniem

o świecie, z niedowartościowania lubię szwendać się po parku. I myślę,

„Boże, jeśli zacznę być szczery,

to nie będzie w tym ani wiersza, ani żadnej satysfakcji”


I wcale nie chcę uciekać się do wyobraźni. Metafory

to taki rodzaj strachu, w którym każdy wyraz kończy się

ostrzem na gardle. A ja, emocjonalnie ułożony w chaos,

zagryzam wargi na widok drzewa. Czasem drżenie

przebiega od prącia aż po powieki i na końcu zdania

wydaję się być dziki. To rodzaj tożsamości.


Każde zwierzę ma swój wiersz, do którego boi się podejść

Potrzeba granic

Najpierw rodzi się poeta, po nim powstają wiersze.

Z łóżka, kawałka ziemi, nierówno ułożonego bruku.

Wpierw artysta szuka drogi, pokonuje wewnętrzną nostalgię

do śmierci. Jak wieniec, zostawia przy ulubionej

książce niedopite whisky. I powraca do świata snów i marzeń,

gdzie czuje się bezpieczny. Podkreśla własną

nie-przynależność.


Do świata, ludzi, konkretnej strofy i cytatu.

I wszystko zaczyna się układać. Z dala od rzeczywistości.

Wiersze potrzebują granic.


Artysta zostaje jedną z nich.

G(ł)adka

Gadka lubi się kleić. Gadka lubi gubić mnie między słowami, zlać punkt

patrzenia z tłem społecznym. Zetrzeć to wszystko w nic nie znaczące

slogany, ilość przeczytanych książek nigdy mi nie pomoże. Ich treści

pozostają tylko odseparowanym światem,

to jak oglądać tańczącą na rurze


a potem trzepać

ze wzrokiem utkwionym w bezbarwne okna pokoju

zawieszonego gdzieś w echu miasta, co nigdy nie milknie

i dławi się własnym krzykiem na każdym zakręcie.

„To”

Przychodzi z oddali. Jak echo. Powtarzane setki razy przez usta

spragnione życia. Gdy szukam powodów jego obecności —

napotykam opór. Gdy zechcę „to” uchwycić — przestaje istnieć.


Treści są zmienne,

niby gwiazdki na krótką chwilę, stworzone z kaprysu

Trwa tylko niechęć i gorycz, jak u księżniczki całującej żabę,

że ta wciąż pozostaje żabą.

Cyniczny chujek, który już trochę mięknie w głębi serca

„My” jeśli jest jakiekolwiek „my”, to grupa praktycznie na wymarciu.

My to słowo zawieszone w pustce intelektu, który, o zgrozo,

w tym właśnie stuleciu, bardziej spoufalony z rozumem, niż z ego,

pojął, że wszystkie, rozumne i intelektualne, a także twórcze,

emocjonalne, egoistyczne, narkotyczne, deliryczne, wszystkie,

możliwe do przeżycia stany, spożycia substancje i stworzenia

nowe idee oraz technologie, zostały już stworzone.


My to właśnie ta pustka, przed którą uciekali wszyscy twórcy.

My to właśnie ten strach, panika, bezradność i niepewność,

w cieniu której powstały najodważniejsze dzieła. Nie tak krzykliwe,

jak te dzisiaj. Nie tak wulgarne, obsceniczne, błagające

o chwilę uwagi, cukrowe, beznadziejne chujowe, dopracowane,

ale bez krzty ducha oraz życia, ulizane jak wszystko,

co nas otacza w internetach. Idealne.


Tak bardzo obrzydliwe idealne.

My to pustka, w której zostaliśmy uświadomienia,

że nie ma nic bardziej obrzydliwego niż rzeczywisty,

namacalny „ideał”. Że piękno musi mieć jakąś skazę.


Bo piękno jest samo w sobie.

Jest niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju, podczas

gdy głównym założeniem ideału jest jego powtarzalność.

Jest jego naśladownictwo.


I nie uwierzę w żadne odrodzenie ducha.

W żaden Eden, Raj, w żadne, piękne, wieczne,

słodkie objawienie. Nie uwierzę. Bo coś takiego już nie istnieje.


Wierzę tylko w upadek ducha. Cichy, powolny, niewidoczny

dla człowieka upadek jego duszy gorszy, niż ten „ludzki”. Gorszy

niż fizyczny, grzeszny, brudny zwierzęcy upadek

prosto w objęcia grzechu. I nie istnieją już grzechy.

Nie istnieje już ciało. Pozostały setki miliony

elektrycznych neuronów, niewidoczny umysł,

w objęciach którego powstaje nowy człowiek.

Człowiek, który miał możliwość wystudiować swoje emocje,

reakcje, dać upust emocjom w bezpiecznym pokoju.


Z dala od rozmówcy.

Który każdą odpowiedź mógł przemyśleć,

podobnie jak wypowiedź. Człowiek, który, pomimo tak wielu myśli,

nigdy nie stworzył własnej. Nigdy nie był na prawdę.

Nigdy nie poznał czym jest życie. Bo życie teraz

to alkohol, dragi, sex, imprezy, znajomi, pojebane akcje,

śmieszne historie. Życie, którym ktoś każe nam życie.


A teraz powiedź mi, ktokolwiek niech powie,

kiedy widział wzruszenie w oczach człowieka. Kiedy widział kogoś

młodego, kto był czymś na prawdę poruszony?

Czymś, co jest rzeczywiste, czymś, co jest życiodajne?

Dzisiaj wzruszenie zostałoby zlinczowane bardziej

niż pedofilia. Bo, paradoksalnie,

człowiekowi łatwiej zrozumieć zboczenia drugiej osoby,

niż wzruszenie, które ktoś właśnie doznaje.


Łatwiej pojąć nam ohydę ciała, niż piękno ducha.

Że to całe rujnowanie

…że to całe rujnowanie musi mieć posmak rdzawej wichury.

Cierpię, pewnie, że cierpię, ostatni raz to robię — cierpię na ten

ogólny, mentalny, zakorzeniony w każdym człowieku syndrom

sztokholmski. Na mantrę, którą jest psychiczna konstrukcja, na

nawroty jej struktur, na ogólny zarys człowieka, wzniesiony na

podstawie tej struktury. Bo tak to jest, a musi tak być, bo działanie

struktury, osoby, człowieka jest na tyle absurdalne,

iż prawdopodobieństwo jego występowania wzrasta do rangi faktu.


Więzienie pada, padają mury, wznosi się kurzawa, a człowiek

w tym syndromie, wystraszony, wypłoszony, z twarzą jak dziwka

przed pierwszym, płatnym razem, za wszelką cenę będzie

próbował to więzienie odbudować. To jedyna rzecz, którą rozumie,

niewola jest domem, który ma chronić i chroni, przed wszystkim

chroni, głównie przed tym, co dobre.


Ale jak tak dziwka, która myśli, marzy, ostatnim raz będąc tym sprzed

dokonania, resztkami sił jej osobowość próbuje walczyć, wierci się,

za późno. tłuste łapy grzebią w jej cipce, niski facet

o zapachu sfermentowanego napletka już smyra ją

swoim członkiem po ustach. Dziewczyna walczy ze sobą,

z odruchem wymiotnym, z idealizmem, wrażliwością i resztkami

dziewczynki z jej wnętrza. Pragnie się wyrwać, a to pragnienie wryję się

w nią dogłębnie i tam pozostanie. Obrośnie włosami łonowymi, zarośnie

dziczą i pozostanie sentymentem, który z czasem przekształci się

w obojętność, zatwardziałość jak mury blokowisk.


Pozostanie tylko upadłość i zniszczenie,

ja pozbawione tożsamości i osobowości.


Pierdolenie do potęgi i nawet śmierdzący oddech, paskudni mężulkowie,

cierpiący na bóle głowy żon, nie są straszni, jak straszne nie są fantazje

i miejsca, ból w pochwie, który narasta w trakcie pracowitego dnia.

Ten ból to ostatnie miejsce na duszę, z czasem

zużyty kanał rozkoszy, staje się tylko

kanalizacją na ścieki pokurwionego świata.


Pierdolić całą tą estetykę, podobnie jak całą kulturę i obyczaje. Bo one

stały się więzieniem, ucieczką, pełne ogłady, sztuczności, manier,

których musiano człowieka nauczyć, bo sam ich nie posiada,

wytresowane zachowania z sumieniem jako smyczą.


A każdy wzburzony, jeśli złamać te prawidełka, te zasadziki, te wartości,

bo burzy się spokój, burzy się iluzję, burzy się wymyśloną naturę

człowieka, a pod nią, ujawnia się to wszystko, powody

i przyczyny dla których ta dziewczyna płacze nocą,

masując się po pochwie, dla których, chwilami

wraca do pierwszego razu, do przymusu, do potrzeby,

do pierdolonego braku sensu, których spycha na margines.

Ale my, ludzie cywilizowani,

wykształceni, pomijamy takie prawdy, to zbyt prawdziwe,

by nadawało się do rzeczywistości. W kulturze traci się prawdę

o świecie, a tworzy iluzję, intelektualny wymysł,

który oddziela istotę od zrozumienia, świadomość od

przyczyny będąc tylko wnioskiem na poparcie własnej fantasmagorii.

PsychoRanek

Więc śmiecimy się za każdym razem gdy odpowiadają nas we właściwe

miejsce albo chociaż przetorowany układ dróg i pogróżek, jak roztańczone

myśli, pijane poetyką, zatacza krąg w miejscu, gdzie człowiek ma źrenice.

Dlatego obwódki jak kosmiczne piersi. Astralne sutki, które ssiemy każdej

nocy otoczeni snem jak owodnią, by przedrzeć się do rzeczywistego świata.


Jest już tylko pomarszczonym wspomnieniem piękna, którego smak

pozostaje w ustach.

PsychoRanek II

Po co głodzić się z realiami? Fantazje, dwuetapowy proces przechodzenia

z rzeczywistości do stanu uniesienia, jak obszerny biust gwiazdki porno,

staje się betlejemskim symbolem współczesnej kultury; porastamy skorupę

ziemi jak wrzody dupę i nazywamy to świętością. A teraz, nożem chciałbym

wydłubać sobie wszystko, co mam w środku. Ale to smutne, że po ostrzu

ściekać będzie tylko krew a nie chociażby obrazek burzonego domu,

po ścianach którego zbiegają koszmary. Karłowate postaci o dwu głowach,

wyeksponowane łopatki i za długie ręce. Z twarzą jak pomięta folia i oczyma

podobnymi do wiatraków, skrzeczą głosem jak rechoczą żaby. A uśmiechy

to żadne tam sympatyczne buzie, którymi rozkoszują się reklamodawcy,

a zwyczajny gwałt na psie przywiązanym do drzewa. A teraz powiedz,

że należy być normalnym. Czy mógłbym coś w tym temacie odpowiedzieć?


Chciałbym wszeptać ci się do myśli i pokazać, że mój język jest ogonem

diabła. Dzisiaj wilki w owczej skórze to tandeta. Trzeba być sępem

w piórach słowika. Więc patrzę na te pola za oknem, które czasem widuję

jak się zamyślam. Pszenica, a zamiast ziaren dropsy. Ptaki jakoś wydziobują

te wszystkie fantazje a potem kaszlą jak uczulony na kocią sierść człowiek.


Zamknąłem go w pokoju pełnym kotów. Najpierw tylko kichał, potem

zaczął łzawić, następnie niemal się udusił. Więc odwdzięczył się kotom tym

samym. Teraz jest już chyba zdrowy. Tylko te pióra słowika są mało

wymowne. Więc zapierdalam przez ciszę jak fame celebrytek, które w necie

świecą dupami jak komisarz podejrzanemu w oczy. Dzisiaj trzeba mieć

abstrakcję, by zachować rozum i zmysły. Dzisiaj trzeba wymyślać luźne

obrazki, by za bardzo nie spinać się w życiu. Dzisiaj trzeba łączyć ze sobą

wszystkie bzdury, które przychodzą nam do głowy. Bo zawsze to jakiś

sposób, żeby nie myśleć, że samobójstwo to nie jest wcale taka zła

odpowiedź na pytanie; tylko jakoś nigdy nie widziałem znaku zapytania.

Wszystko tonem twierdzącym. Dlatego z tych dźwięków zbudowałem sobie

twierdzę, że najlepiej smakuje nicość, gdy nie ma już niczego, czym można

by się najeść nerwów.

Głupie kurwy

Głupie kurwy — myślę rozgniewany. Głupie i nadęte pasożyty rzucają cień

na podłogę. Kurwy — myślę sobie — rzucają na ziemię cień niedawno

uniesiony z podłogi. Myślę sobie — kurwa — rzucam cień na podłogę

i zbieram głupie pasożyty nadęte. Leżę sobie kurwa na ziemi. Nic

nie podnosi ciśnienia jak odnoszenie wrażeń. Mylą się, pasożyty. To ja jestem

owadem, z którego wyrośnie fortepian z główką noworodka. W oczodoły

wsadzę kilka słów. Głupie kurwy — myślę sobie. Wydłubały dziecku cień

z oczu. Głupie kurwy — myślę rozgniewany. Głupie i nadęte pasożyty

rzucają cień na podłogę. Kurwy — myślę sobie — rzucają na ziemię cień

niedawno uniesiony z podłogi. Myślę — kurwa — rzucam cień na podłogę

i zbieram głupie pasożyty, nadęte. Leżę sobie na ziemi. Nic tak nie podnosi

ciśnienia jak odnoszenie wrażeń. Mylą się, pasożyty. To ja jestem larwą,

z której wyrośnie fortepian z główką noworodka. W oczodoły wsadzę kilka

słów. Zasadzę jak nasiona. Kurwy i pasożyty nie dotkną już drzewka radości.


Głupie kurwy — myślę sobie. Wydłubały dziecku cień z oczu. Pasożyty

podnoszą główkę z ziemi. Potrząsają. Kilka nasion upadło. Myślę sobie

jebaki zasrane — odbierają dziecku radość. Kurwy i pasożyty trzymają


w dłoniach wszechświat. Oderwać się proszę ode mnie — mówię do cienia.

Nadęty wpełzł w oczodoły niemowlęcia. Już wszystko w porządku. Nadęte

kurwy liżą mnie po nogach fortepianu. Dźwięczę jak łaskotane dziecko.

Już wszystko w ładzie.


Resztki uśmiechu wsadzam w oczodoły. Nasiona kręcą się zniecierpliwione,

pomiędzy włóknami dywanu wypuszczają korzenie. Kurwy i pasożyty

pocierają dłonie. Zachłanność — myślę.

Kurwa

Nie dziw się wulgaryzmom. To metaforyczny środek przekazu

nerwicy i frustracji. To polski wyznacznik biegłości słowa potocznego.

Podstawowy akt komunikacji. Mógłbym pięknie bełkotać.


Dla uśmiechu, przyjemności, dla wszystkiego, co stworzyłem,

by zakryć wierszem ułomność swoją, ale nie zakryję

W cyber — przestrzeni

W cyberprzestrzeni gwałtu, kanały rodne kobiet nadają z głównej radiostacji

świeże niusy, jeszcze wilgotne i ciepłe jak ciała niemowląt wrzucone na

serwery zaśmiecony gównoburzami o aborcji.


Sweter naciągnięty na ciało jak prezerwatywa, chroni przed spojrzeniem

gapiów uczepionych smartfona, niby ostatniej deski ratunku dla człowieka

tonącego w oceanie sprzecznych informacji.


Mówią o nas w slangu polityki, bilansu zysków i strat, przychodu brutto,

przyrostu naturalnego i ciągłej walki o terytorium wolne od spamu, haseł

wyborczych. A martwe pokolenia ryczą bezgłośnie, z nielicznymi,

wpisanymi w karty historii przeglądarek, imionami, które znalazły miejsce

na Wikipedii i tam trwają, zawieszone w próżni.


W cyberprzestrzeni gwałtu, jasne i nagie ciała nastolatek, ich różowe

brodawki, trochę jak czułka motyli, trochę jak słomki do piwa, podskakują

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 35.23