E-book
14.7
drukowana A5
51.75
drukowana A5
Kolorowa
74.66
Między opłotkami

Bezpłatny fragment - Między opłotkami

Życie podlaskiej wsi na początku II połowy XX wieku


5
Objętość:
227 str.
ISBN:
978-83-8189-047-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 51.75
drukowana A5
Kolorowa
za 74.66

Słowo wprowadzające — Maria Koc

Poznałyśmy się ponad dwadzieścia lat temu. Jadwiga Zgliszewska była wtedy dyrektorem Przedszkola Nr 2 „Pod Słoneczkiem” w Węgrowie, a ja mamą dwojga przedszkolaków, które uczęszczały do tej wspaniałej placówki. Pamiętam pierwszy dzień w przedszkolu i moje obawy, jak Kuba i malutka Paulinka odnajdą się w nowym dla siebie miejscu. Ja zdecydowanie bardziej przeżywałam całą sytuację niż moje dzieci, ale po kilku dniach i rozmowach z Panią Dyrektor uspokoiłam się. Zobaczyłam, że moje dzieci są wspaniałe zaopiekowane, są szczęśliwe i chętnie do przedszkola wracają każdego dnia. Jakoś tak się stało, że ja również chętnie do tego miejsca przychodziłam, już nie tylko ze względu na moje pociechy, ale też z uwagi na ciekawe rozmowy z Panią Jadwigą Zgliszewską. Okazało się, że Pani Jadwiga jest nie tylko świetnym pedagogiem i menadżerem oświaty, ale też jest poetką, ma szerokie zainteresowania i jest niezwykle ciepłą osobą. Połączyła nas także moja praca zawodowa. Jako etnograf z wykształcenia, zaczęłam bowiem pracować w Węgrowskim Ośrodku Kultury, dzięki czemu mogłam podjąć z Przedszkolem „Pod Słoneczkiem” także współpracę na niwie zawodowej.

To była piękna przygoda dla mnie, ale myślę, że też i dla Jagody, z którą szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Podobnie postrzegałyśmy różne tematy, chętnie sięgałyśmy do ludowych tradycji i dawnych zwyczajów. Ja stworzyłam w domu kultury Zespół Ludowy „Węgrowianie”, a Jagoda zorganizowała w przedszkolu „Małych Węgrowian”! Opracowanie scenariuszy występów, scenografii, wybór pieśni, zakup i kompletowanie strojów, koncerty, widowiska obrzędowe, to były tematy naszych ciągłych rozmów w tamtych czasach. Jagoda była tak twórcza, tak kreatywna, a jednocześnie życzliwa i po ludzku dobra, że szybko stała się dla mnie jedną z najbliższych osób, z którymi współpracowałam. Wiele się wtedy od Niej nauczyłam. Zawsze Ją podziwiałam. I Jej wiersze. Piękne, nostalgiczne, opisujące często świat, który już odchodził, ale który był mi tak bardzo bliski. Jagoda zawsze lubiła w swojej poezji wspominać życie na wsi, wśród prostych, jakże mądrych i dobrych ludzi, a ja takie życie też pamiętam, bo również wychowałam się na wsi.

Kiedy teraz, po latach, gdy Jagoda mieszka w Białymstoku, mam przyjemność czytać Jej wspomnienia z dzieciństwa i młodości, zawarte w felietonach opisujących wieś podlaską sprzed lat, odczuwam niebywałe wzruszenie. Taką wieś i ja pamiętam! Może zwyczaje trochę inne, może postrzeganie pewnych wydarzeń lekko odmienne, ale generalnie tak wieś dawniej wyglądała. Wspomnienia Jagody, mojej drogiej Przyjaciółki, przywróciły mi pamięć o moim dzieciństwie, spędzonym w niewielkiej wsi Karolew w powiecie sokołowskim. To też Podlasie, ale zachodnie. Ze wzruszeniem czytam opisy świąt, wydarzeń rodzinnych, codziennego życia. Tak było. Tak się żyło, tak pracowało i tak świętowało. Moje wspomnienia mieszają się z etnograficznymi doświadczeniami i wiedzą nabytą podczas penetrowania podlaskich wiosek w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. To wszystko przysparza mi wiele radości, bo dziś jako polityk jestem daleko od mojej ukochanej etnografii. Jagódko, przywróciłaś mi swoją twórczością najpiękniejsze wydarzenia z przeszłości, przywróciłaś wspomnienie o dzieciństwie, o ludziach, którzy już odeszli, o sprawach codziennych, prostych, a jakże ważnych. Z całego serca dziękuję, że mogłam przeczytać Twoje felietony! To dla mnie zaszczyt, że mogę napisać kilka słów na ich temat. Przypominają mi się nasze długie rozmowy sprzed lat, nasze wspólne działania i sprawy, którymi wtedy zajmowałyśmy się z takim wielkim zaangażowaniem. Choć jesteś daleko, to ciągle pozostajesz bardzo ważną postacią życia społecznego, edukacyjnego i kulturalnego Węgrowa. Teraz swoim talentem obdarzasz mieszkańców Białegostoku. Mam jednak nadzieję, że Twoja książka opisująca w niezwykle fascynujący sposób życie na podlaskiej wsi, trafi także do Węgrowa.

Tego sobie bardzo wszyscy życzymy!

Z wyrazami szacunku i nieustającą sympatią

Maria Koc

Zamiast Wstępu

Książkę poświęcam pamięci
Moich najdroższych Rodziców
Eugenii i Czesława Zgliszewskich

Autorka

Na książkę niniejszą składają się teksty moich artykułów, które ukazywały się na portalu http://podlaskisenior.pl w latach 2017–2019. Czytelnik winien więc uwzględnić specyfikę techniki pisarstwa dziennikarskiego, które z konieczności posługuje się pewnym skrótem. Ponieważ jednak wykształcenia fachowego w tym zakresie nie posiadam, przeto i język wydanego zbioru jest trochę bogatszy niż pozwalałoby na to internetowe dziennikarstwo sensu stricte. Tak więc znajdziemy tutaj trochę publicystyki, trochę autobiografii i wspomnień oraz niemało wiedzy etnograficznej. Gdzieniegdzie spotkamy też wiersze autorskie lub też ich fragmenty, ilustrujące przedstawianą treść. Całość jest rodzajem wspomnień zarejestrowanych w pamięci dziecka, a spisanych przez osobę w wieku emerytalnym. Zważywszy na fakt, że każdy z zamieszczonych tutaj rozdziałów był odrębnym, niekiedy oddalonym nieco w czasie artykułem, z rzadka napotkać można fragmentaryczne powtórzenia pewnych treści. Trudno było tego całkowicie uniknąć.

Problematyka poruszona w książce obejmuje wszystko, co udało mi się zapamiętać z dzieciństwa na temat życia ludzi na wsi. Znaczna część treści dotyczy tylko dzieci — ich zabaw, zajęć, nauki i innych, swoistych problemów młodzieńczego wieku. Wiedza ta w całej pełni odnosi się prawie wyłącznie do mieszkańców wsi Kadłubówka, położonej w gminie Brańsk w województwie podlaskim (naówczas — białostockim). To moja wieś rodzinna. Ale prawdą pozostanie fakt, iż w okolicznych wioskach było identycznie, a i na całym Podlasiu — bardzo podobnie. Dlatego też pozycja ta ma prawo być źródłem informacji dla badaczy dziedzictwa obyczajowo-kulturowego na tym obszarze kraju, w oznaczonym okresie czasowym.

Urodziłam się w roku 1957, więc moje dzieciństwo przypadło na lata sześćdziesiąte dwudziestego stulecia i to ten okres opisuję w poszczególnych rozdziałach. Starałam się przedstawić możliwie najdokładniej tamte warunki życia ludzi, ich mentalność, zwyczaje, ich prace i szeroko pojętą codzienność. Ale także świętowanie, religijność, obrzędowość i przywiązanie do tradycji. Charakteryzuję ich życie od narodzin do śmierci. Opisuję, jak wyglądał dzień na wsi od świtu do zmierzchu. Opowiadam o pracach rolnych, polowych, ale też charakteryzuję zajęcia te spoza rolnictwa, ze szczególnym akcentem skierowanym na tak zwane zanikające zawody. Zwracam również uwagę na relacje międzyludzkie — rodzinne, sąsiedzkie i koleżeńskie. Oczywiście wszystkiemu towarzyszą wątki osobiste, co było świadomym i celowym zamierzeniem. Całość zamykają krótkie opowieści o moich przodkach — dziadkach z obojga stron oraz rodzicach. W specjalnym dodatku uzupełniam wszystko kilkoma historiami i wspomnieniami nie związanymi z tytułowym okresem czasowym. Wydawały mi się one na tyle ważne, że zapragnęłam je w tym miejscu również ocalić od zapomnienia.

Szczególne podziękowania należne są Pani Marii Koc — etnografowi kultury, obecnej Wicemarszałek Senatu RP, a jednocześnie mojej Przyjaciółce. Niniejsze kieruję z nieukrywaną radością i szacunkiem. To Jej postawie i licznym zachętom zawdzięczam zainteresowanie się regionalizmem oraz propagowanie go w pracy z dziećmi przedszkolnymi w kierowanej przez siebie placówce. To z Jej inicjatywy wszystko się zaczęło i przebiegało pod fachowym okiem etnografa. I to także dzięki Jej zapałowi i niestrudzonemu propagowaniu w środowisku idei ludowości i regionalizmu, ja również połknęłam tego bakcyla. Bakcyla umiłowania tradycji oraz życia wsi, które przecież w dzieciństwie i młodości było moim życiem. Dziękuję Jej również za napisanie Słowa Wprowadzającego do niniejszej książki. Jakże ono ciepłe i jak niezwykle osobiste! Jej opinia — jako profesjonalnego etnografa — jest dla mnie prawdziwym zaszczytem.

Pani Bożenie Bednarek, Redaktor Naczelnej Portalu Podlaskiego Seniora, dziękuję za odsłanianie tajników warsztatu dziennikarskiego, za cierpliwość oraz skuteczne motywowanie do pisania. Koleżankom z zespołu redakcyjnego wdzięczna jestem za życzliwe asystowanie mojemu pisarstwu oraz za pochlebne opinie na temat jego treści. Serdecznie dziękuję również mojemu Rodzeństwu za pomoc w zbieraniu owych wspomnień, obecnych także i w zakamarkach ich pamięci. Uzupełniali czasem to, co akurat umknęło mojej.

Jeżeli choćby tylko dzieci rodzeństwa zechcą poznać zawartość tej pozycji i odnaleźć w niej własne korzenie — książka spełni już swoją rolę. Każdy czytelnik spoza tego kręgu sprawi autorce miłą niespodziankę i dużą radość.

aby ocalić pałac

aby gmach ten zachować

z całą jego świetnością

krużgankami ze słomy

wieżyczkami z jałowca

aby dymem z komina —

nitką z cieniutkiej przędzy

snuł się pośród olbrzymich

chmur czepionych gałęzi

żeby gmach ten zachować

we wspomnieniach ocalić

jak dalie kolorowe

przy płocie tyczki malwy

i splątane konary

świeżo-zielonym chmielem

w niewinności poranka

wieczór — pora maciejek…

aby zachować pałac

z drogocennym przepychem

trzeba ocalić pamięć

tego co szybko znika!



Jadwiga Zgliszewska

Białystok, czerwiec 2019

I. Warunki życia, pracy i odpoczynku

1. Od świtu do nocy — jak wyglądał dzień na wsi?

Dzień na wsi zaczynał się kiedyś bardzo wcześnie. Latem był to świt, zimą — jeszcze czarna noc. Kończył się zaś wtedy, gdy od dawna było już ciemno. Cały był po brzegi wypełniony jakimiś zajęciami, bez względu na porę roku. Chwile odpoczynku były krótkie. Dniem bez pracy była niedziela, choć obowiązki gospodarskie również i wtedy trzeba było wykonać. Zwierzęta hodowlane nie mogły głodować.

Po obudzeniu się i porannym pacierzu oraz obmyciu twarzy wodą, zaczynała się codzienna krzątanina. Pierwszą czynnością było dojenie krów. U nas najczęściej zajmowała się tym mama, a tata tymczasem dawał jeść i pić wszelakiej zwierzynie. Zaraz potem zaganiało się krowy na pastwisko. W naszej wsi rolnicy i tak mieli komfort trochę późniejszego budzenia się, bo na miejscu była zlewnia mleka. Mieszkańcy okolicznych wiosek wstawać musieli jeszcze wcześniej. Kury karmiła mama. Ona też musiała przecedzić mleko. Na konew zakładało się obrębiony kawałek płótna, jedno dziecko musiało je podtrzymywać, a ona przelewała mleko z wiadra od udoju przez tę szmatkę-cedzidło. Trzeba je było natychmiast uprać i powiesić do wysuszenia. Była to ważna czynność i skrupulatnie jej przestrzegano, bo w mleczarni wyrywkowo dostawę badano: na czystość, na bakterie, na tłuszcz i na kwasowość. Zapamiętałam te nazwy, ponieważ nasz tata przez ładnych parę lat był zlewniarzem i często się one w rozmowach domowych przewijały. Wpadka oznaczała zwrot mleka, a to powodowało stratę. Gdy się już jednak przydarzyło, zaraz nastawiano je na zsiadłe, a potem odgrzewało i z tak zwarzonego robiono twaróg.

W międzyczasie należało wydać dzieciom śniadanie i wyprawić je do szkoły. Śniadania częściej były gotowane, bo kanapek nawet chyba jeszcze wtedy nie znano. Szybka zupa mleczna lub inna, jakieś placki z patelni, jajecznica, coś odgrzanego z wczorajszego dnia, czasem jajka czy ser, a bardzo rzadko wyroby z mięsa. Po czym matki, po ogarnięciu używanej części domu, zabierały się za gotowanie obiadu. Poza tym zszywały, cerowały i łatały garderobę, pościel oraz worki. Dodatkowo niektóre tkały narzuty i kapy na łóżka, nazywane wtedy dywanami. Inne przędły, dziergały na drutach lub szydełku. Latem pieliły przydomowe ogródki, robiły przepierkę, suszyły pranie na sznurach rozciągniętych pomiędzy drzewami. Mężczyźni w stodole młócili cepami słabsze zboże, oczyszczali je przy użyciu wialni, sortowali, czasem rąbali drewno. Łatali dziury w płocie, naprawiali narzędzia rolnicze, ostrzyli np. kosy czy kieraty.

Latem życie było może barwniejsze, ale praca cięższa. Po sianokosach przychodziła pora na żniwa. W czasach, gdy zboże ścinano kosą, trwały one nawet do kilku tygodni. Najpierw koszono zboże jare, potem ozime. Czyli na pierwszy rzut szło żyto i „gorsza” jara pszenica, a po nich — jęczmień, owies, pszenica ozima, gryka, groch i bardzo rzadko kukurydza. Jeśli ktoś miał dużo ziemi i upraw, musiał nawet wynajmować robotników, by zdążyć ze wszystkim na czas. Podobnie było w wykopkami. Kiedy kartofle kopało się jeszcze tylko motyczkami, trwało to wiele dni. A najgorzej, gdy wykopki przypadły na deszczowy czas. Po takim dniu pracujący wracali do domów cali przemoknięci i zmarznięci oraz oblepieni błotną mazią. Wtedy natychmiast warzono gorącą kolację, najczęściej zupę mleczną — zacierkę lub kaszę oraz kraszone kartofle. Żeby się rozgrzać po przebraniu w suche odzienie.

Wtedy rodziny wiejskie były wielodzietne. W mojej wsi jakoś szczególnie miało to swoje odbicie. Na tamte czasy przypominam sobie tylko dwie z zaledwie trójką dzieci, następne dwie lub trzy — z czwórką. Absolutnie dominowały te z pięciorgiem lub sześciorgiem potomstwa, a nawet i więcej. Ubranka młodsze nosiły po starszych, natomiast starsze zajmowały się młodszym rodzeństwem. To była norma. Nikomu nie było lekko, ale też i nie było większych dysproporcji materialnych pomiędzy nami. Rzadko zazdrościliśmy innym czegoś, nie narzekaliśmy. Wszyscy czuli się sobie podobni i zdawali tworzyć jedność.

Życie sąsiedzkie wyglądało różnie. Były zażyłości i przyjaźnie, zapraszanie się na rodzinne uroczystości, takie jak chrzciny czy wesela. Ponieważ potomków było dużo, a niekoniecznie rodziców nowo narodzonego dziecka stać było na wystawniejsze przyjęcia, za chrzestnych zapraszano bardzo często sąsiadów, a nie rodzinę. A że tacy, co podawali dziecko do chrztu, byli określani kumami, przeto w całej wsi większość zwracała się do siebie: „kumo” i „kumie”. Jednak miały też miejsce wzajemne wrogości i gniewy. Nierzadkie były swary i kłótnie — głośne i publiczne, jeśli to było np. lato, bo odbywały się na dworze, często wprost na ulicy lub podwórku. Powszechne było… podsłuchiwanie tych kłótni. Następnie opowiadano sobie nawzajem, co kto usłyszał, tworząc całą fabułę, opartą w znacznej mierze na domysłach. Czasami potem gniewy takie trwały latami, ale prawie zawsze zaczynało się od głupoty, powodu absolutnie niewartego zacietrzewienia. Dużo złego robili poplecznicy i donosiciele. Tacy, co natychmiast przekazywali, co jeden na drugiego powiedział. Czasem jedno niefortunne zdanie tak obrosło wieloma innymi po drodze, że trafiało do zainteresowanego w zupełnie zmienionej, prawie zawsze — w dużo gorszej formie. Przyczyniało się to do zaogniania i przedłużania sąsiedzkiego konfliktu. W następstwie tego czasem całe rody i nawet pokolenia nie rozmawiały ze sobą latami. W tamtym czasie na wsi plotki były bardzo popularne. Zdecydowanie przodowały w tym kobiety, ale niektórzy mężczyźni też byli czynni. Głośnym swarom przysłuchiwali się wszyscy sąsiedzi będący w zasięgu. Potem scalano dosłyszane strzępy wymiany słownych ciosów i zaistniałą drakę próbowano złożyć w całość. Było to atrakcyjne nawet dla dzieci, choć nas na ogół z miejsc takich przepędzano. Potem przez wiele dni istniał temat do plotek. Naówczas był to ważny element życia społecznego, zapełniający jakąś lukę. Prawdopodobnie potrzebę nowości i odmiany, przerywającej monotonię życia. Dziś z powodzeniem zastępują to plotkarskie czasopisma, portale społecznościowe, niektóre programy telewizyjne.

Jednak podstawą wszystkiego była znojna praca. Mówiło się o takiej robocie, że kogoś „noc wygania, noc przygania”. W gospodarstwie zawsze było co robić, nawet gdy nie było akurat prac polowych. Gospodarze krzątali się obejściach, a gospodynie zajmowały praniem, sprzątaniem i gotowaniem. Latem pod wieczór ściągano z pól do zagród, często przyjeżdżając do domów furmanką. Zaraz wyprzęgano konie i natychmiast dawano im pić. Jednocześnie spędzano do obór krowy z pastwisk, a było to głównie zajęcie dzieci. Krasule z ciężkimi wymionami wymagały szybkiego dojenia. Doiło się wtedy ręcznie. Często robili to obydwoje gospodarzy. Albo jedno prowadziło udój, a drugie karmiło świnki, zadawało sianko cielętom nie pasącym się jeszcze na trawie. Dokarmiano też drób, zapędzano cały inwentarz do miejsc ich noclegu, zamykano drzwiczki na skobelki, zasuwki i kłódki. Na gumnie nastawała cisza.

Wszyscy myli twarz, ręce i nogi — tyle należało do obowiązku. Tak dzieci po całodziennym hasaniu, jak i dorosłych po pracy. Następnie spożywano kolację. We wszystkich lub prawie wszystkich domach na ten posiłek jadło się swojskie pieczywo, chleb albo bułki, z tylko co wydojonym mlekiem. Zimą i jesienią po kolacji każdy imał się swoich zajęć. Latem zaś dzieciarnia wybiegała z wrzaskiem na ulicę, aby hulać do ciemnej nocy. Dorośli mieli swoje rozrywki. Mężczyźni gromadzili się grupkami przy płotach, palili papierosy i opowiadali różności „ze świata”, okraszając je nieobyczajnymi kawałami i salwami gromkiego śmiechu. Niektórzy nie potrafili obejść się bez przekleństw. Kobiety w tym czasie obsiadały przydomowe ławeczki i przepowiadały, co która gdzie zasłyszała. Jeśli był ciepły wieczór, do domów schodzono się całkiem późno i od razu szło do łóżek oraz zasypiało kamiennym snem.

Inny trochę rozkład dnia miały niedziele. Większość rodzin praktykowała chodzenie do kościoła. Rodzina zazwyczaj rozdzielała się na dwie części — młodsi udawali się na mszę poranną, a starsi — na summę. Po kościele był bardziej świąteczny obiad, a po nim znów wychodziło się z domów. Na nasze podwórko zawsze schodziło się wiele kobiet, ze swymi najmniejszymi pociechami na rękach. W gromadzie było raźniej i weselej. No i ploteczki z całego tygodnia zostały zniesione w jedno miejsce. Dzieci raczkowały po trawie, trochę starsze biegały obok. Ważne, że wszystkie były „na oku”. Matki miały w kieszeni jakieś ciastko czy kawałek bułki dla maluchów. Do picia była woda ze studni. Tyle wystarczało wszystkim do szczęścia. Starsze dzieci zabawiały się same, w niedzielę po powrocie z kościoła przebrane w inne ubranka, ale lepsze i ładniejsze od codziennych. To pozwalało nam odczuć odmienność tego dnia.

Nie znaczy to, że panowała nieustanna szczęśliwość. W każdej wiosce plagą było pijaństwo. W bezpośrednim sąsiedztwie naszego domu był sklep spożywczy, a w nim sprzedawano tanie wino, które potocznie nazywano: „patykiem pisane” oraz piwo. Amatorów taniego alkoholu nigdy nie brakowało. Wszystkich jednako nazywało się „pijakami”. Z racji sąsiedztwa ze sklepem, często przychodzili do nas, aby pożyczyć szklankę lub kieliszek, czasem prosili o kawałek chleba, zaszywali się w naszym wiśniowym sadku i wypijali nawet kilkanaście butelek takiego wina. Opróżnione butelki wyrzucali na trawę obok. A my czatowaliśmy w krzakach, by jak najprędzej po ich odejściu zebrać te butelki, które potem można było sprzedać. W czasie takich libacji zdarzało się, że przybywała, nawet z sąsiedniej wioski, mocno wzburzona małżonka czy matka. Rozlegał się wielki wrzask i była draka na całego. Przysłuchiwaliśmy się i przyglądali takiemu widowisku, nie kryjąc zainteresowania. Niektórym kobietom udawało się nawet czasem zabrać do domu swojego mężczyznę. Jednak nie przeszkadzało to, by nazajutrz z kompanią pojawił się znów. I tak bez końca…

Życie na wsi dla tamtych dzieci, których pokolenie reprezentuję, było ciekawe, nietuzinkowe i mimo biedy — całkiem szczęśliwe.

2. W wiejskim domu — urządzenie wnętrza

Dom posiadał każdy, bezdomnych na wsi nie było. Zdarzało się zamieszkiwanie w chałupce lub lepiance, ale dach nad głową mieli wszyscy. Jeśli zaś kto by go utracił, zamieszkiwał wtedy kątem u bliskich czy sąsiadów. Tak było na przykład wówczas, gdy ktoś się akurat budował albo w przypadku pogorzelców.


Domy różniły się pomiędzy sobą niezbyt wiele. Jedne były drewniane, inne — to tak zwane murowanki, w jakiej mieszkała i moja rodzina. Zaś dziadkowie z obojga stron żyli w drewniakach. Łączyło je to, że wszystkie były nieduże. Większe domostwo był drogie i do zbudowania, i do ogrzania. Dlatego włościanie z połowy XX wieku gnieździli się na niewielkich powierzchniach mieszkalnych. Stanowiły je: sień, obowiązkowa komórka, przestronna kuchnia, mały wałkierz do spania i jeden większy, „lepszy” pokój, nie używany na co dzień. Był nazywany „dużą chatą” i służył dla rzadkich gości. Tylko nieliczni posiadali dodatkowo jeszcze jeden pokój, ale… nie wykorzystywano go zgodnie z przeznaczeniem, jako pomieszczenie mieszkalne. Taka izba była często niewykończona, nieumeblowana, nie posiadająca ogrzewania. Mówiono o tym miejscu, że „stoi pustkami”. Służyło ono za spiżarnię, składzik, drewutnię i temu podobne. Tymczasem w jedynej sypialce stało po kilka łóżek, a sypiano również i w kuchni. Czyli w używanym lokum tłoczyło się wiele osób, a jednocześnie inne pozostawało poza użytkiem. Ogólnie każde pomieszczenie nazywano „kątem”. Kiedy ktoś się budował, zapytywano: „ile kątów” będzie posiadał dom? Albo czy taki i owaki „kąt” w czyimś domu jest ogrzewany? Potem już, kiedy nieliczne spośród miastowych, dorosłych dzieci, nabywały mieszkanie w bloku, również pytano, ile ma ono kątów. Bo kąt to była każda izba mieszkalna.

Wszystkie wiejskie domy były też bardzo podobnie urządzone. Istniały w tym względzie utarte kanony i rzadko kto ważył się na odstępstwo. Wręcz przeciwnie, każdy dążył, by nie odstawać od reszty. Może jedna rodzina przodowała wtedy w różnych nowinkach, a reszta dążyła, by ją naśladować.

Okna kuchenne w wiejskich domach były znacznie mniejsze od tych z innych pomieszczeń. Posiadały rozsuwane zasłonki, które nazywano — nie wiedzieć czemu — firankami. Fikuśne marszczenia, zakładki i falbanki dodawały im uroku. U góry zawieszało się poprzeczkę. Te zasłoneczki-firaneczki dziś budzą we mnie zachwyt i nostalgię. Zwłaszcza, że okna były wypełnione kwitnącymi pelargoniami, najczęściej białymi i czerwonymi. Stwarzało to sielski nastrój. Kiedy już nastała era firan, te wieszano w dużych pokojach, a określano mianem gardyn. Gardyny kupowano na rynku w Bielsku Podaskim, u Rosjanek. Im większe wzory, tym większy wzbudzały zachwyt. Wszystkie sąsiadki przychodziły je oglądać i podziwiać po zakupie.

Ściany prawie wyłącznie były tapetowane. Do kuchni kupowano tapetę ciemniejszą, bardziej wzorzystą, żeby nie było można zbyt szybko dostrzec zabrudzeń i zanieczyszczeń. W pokojach była jaśniejsza, bardziej stonowana lub wytworna, ze zdobnymi tłoczeniami. W pośledniejszych pomieszczeniach było na ogół dużo obrazów religijnych, zawieszonych rzędem na ścianach. U niektórych eksponowano jeszcze zdjęcia rodzinne w ramkach. Czasem chodzili po wsi domokrążcy i sprzedawali kiczowate wizerunki świętych, a tym wątpliwym „arcydziełom” oparł się tylko ten, kto był bez grosza przy duszy. Zakup taki był powodem zazdrości względem możniejszych. Dobrzy znajomi na taki cel chętnie pożyczali sobie pieniądze.

Prawie w każdym domu było w kuchni specjalne ozdobne miejsce w kącie. Policzka, czyli trójkątna drewniana półeczka narożna, stanowiła punkt na precjoza kultu religijnego. Stała tam niemała gipsowa figurka Matki Boskiej, krzyżyk i lichtarzyki do świeczek oraz bukiety kwiatków z bibuły. Półeczkę zdobiła zwisająca serwetka-wycinanka z białego papieru. Pamiętam, jak prześcigałyśmy się z siostrą, która wytnie ładniejszą. Bo po osądzie mamy — ta właśnie miała zawisnąć na święto. Potem miejsce serwetek papierowych zajęły bardziej praktyczne, sztuczne, z podgumowanego plastyku. Te nadawały się do mycia i mogły służyć dłużej. Sztuczne kwiatki zastąpiły też te ręcznie wykonywane z krepiny. Z dużym sentymentem patrzę w to miejsce po dzień dzisiejszy, gdy latem spędzam czas w domu rodzinnym na wsi. I bardzo się cieszę, że się jeszcze zachowało.

Podłogi w domach były z drewnianych desek, niemalowane. Co sobotę należało je umyć i wyszorować do białości szczotką ryżową. Od dzieciństwa czynność była nam znana i przypisana do cotygodniowych obowiązków. Należało też wytrzepać chodniki i wywiesić je na płocie do wywietrzenia. Potem kładło się je równiuteńko na czystej, już wyschniętej podłodze. Były to barwne szmaciaki wykonane z farbowanych w jaskrawe kolory tkanin. Kiedy szykowano się do wyrobu nowych chodników, szukało się nie tylko u siebie, ale też pozyskiwano od znajomych i sąsiadów rozmaite szmaty. Każdy to rozumiał i wzajemnie się wspierał. Bo to przedsięwzięcie raz na wiele lat. Szukano jaskrawych ubrań, które już nie nadawały się do użytku. Sporo szmat pozyskiwano ze zdartej pościeli. Stare poszwy i prześcieradła farbowano na różne kolory. Po wysuszeniu, wieczorami cięło się lub darło cienkie paski tych tkanin i nawijano na duże kłębki. Potem oddawano na warsztat i odtąd oczekiwano niecierpliwie na efekt. Sąsiadki chętnie chodziły do siebie oglądać nowo tapetowane pomieszczenia, nowo sprawione chodniki czy „dywany”.

Dywanem określano każdą narzutę na łóżko. Co jakiś czas nastawała moda na inne: a to w drobny wzorek, to znów pasiaki, albo wełniane, tak zwane tkackie. Te ostatnie robione były gdzieś za Brańskiem. Na łóżkach nieużywanych na co dzień leżały na stosie poduchy, te wyprawne. Wysoko nakryte łóżko z pierzyną i kilkoma poduszkami ułożonymi jedna na drugiej, w pięknych powłoczkach z falbankami, haftem richelieu itp. to był dość powszechny widok. A nad łóżkiem często pysznił się barwny wzorzysty kilim zawieszony na ścianie.

Umeblowanie wiejskich domów było surowe i skromne. W kuchni mieściły się: pomalowany na biało kredens, stół i stołki, ława, stołeczki i szlabanek. Ten ostatni, szlaban, to rodzaj mebla do spania z rozsuwaną na noc szufladą. Na dzień zdejmowano zeń pościel, a siennik przykrywano deską. Służył więc wyśmienicie jako siedzisko dla kilkorga osób. Aż do rozpoczęcia nauki w liceum spałam razem w siostrą na takim szlabanku. Nie był zbyt wygodny, ale kto wtedy szukał wygód? W sypialce, czyli po naszemu — w wałkierzu, stało po kilka łóżek. Dwa lub trzy stanowiły normę. Oczywiście w każdym spało dwoje dzieci albo dorosłych. Łóżka były wykonane przez stolarza. Stryjek Zygmunt w swoich czasach kawalerskich sypiał na takim metalowym, z wysokim zagłówkiem i mosiężnymi kulkami nakręcanymi w czterech rogach szczytków. To łóżko, jako inne od pozostałych, budziło nasze żywsze zainteresowanie. Cichcem, dla hecy, odkręcaliśmy mu czasem jedną metalową gałkę. Poza łóżkami, w sypialce w zasadzie żadnych innych mebli nie było. Tylko jeszcze jakaś szafka lub gorsza, starsza szafa.

Pokój gościnny, ten zwany dużą chatą, był jedynym pomieszczeniem paradnym, na pokaz. To w nim najwcześniej pojawiła się wersalka, lustro tremo czy wreszcie — regał jako obiekt powszechnego pożądania. No i dywan, który w całości przykrywano… przezroczystą grubą folią! Ale to było później. W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia w takim „salonie” stało łóżko pełne wspomnianych poduszek, szafa dębowa, czasem komoda lub ozdobny kredens, stół i krzesła. Stół, który czasem był meblem okrągłym, okrywał ozdobny obrus — haftowany lub wydziergany na szydełku. Albo biały lniany, w desenie. Wystrój uzupełniały kwietniki, również ręcznie wykonane z drewna, mniej lub więcej ozdobne. Posiadały one półki i półeczki na kilku poziomach i mieściły po kilka doniczek. Na każdej półeczce leżała biała serwetka-rękodzieło. W tamtych czasach na wsi hodowało się bardzo dużo roślin doniczkowych, a wszystkie zdobyte we własnym zakresie i wypielęgnowane od malutkiej roślinki, której odnóżkę otrzymywało się od sąsiadki. Istniał też przesąd, by… uszczknąć roślinkę w tajemnicy przed właścicielem, bo wtedy pewniej się przyjmie i będzie lepiej rosła. Później przyznawano się do tej niewinnej kradzieży. Dominowały: muszkatel, pelargonia, geranium, asparagus, paprotki, oleander, fikus i aloes w kilku odmianach. Tyle zapamiętałam.

Większość mieszkańców wsi dbało o wystrój domostw na miarę swoich możliwości. Było ambicją gospodyń, aby utrzymać czystość, porządek i wygląd swojego kąta. Wyznaczał on miejsce w wiejskiej hierarchii, stanowiąc nie tylko o zamożności i zapobiegliwości, ale też staranności, pracowitości i dbałości gospodarzy. Troska ta obejmowała zresztą całe siedlisko. Porządek na gumnie świadczył o gospodarzu. Wygląd podwórka bliżej domu zależał od obojga. Dzieci również nie były pominięte. Rodzice kazali nam nieraz pozbierać patyki, liście, papierki, niedopałki. W każdą sobotę obowiązkowo zamiataliśmy wszystkie podwórkowe dróżeczki. Było ich zaś kilka, prowadzących do ulicy, do babci, do gumna, do gromady piasku, do studni. Po zamieceniu trzeba było wynieść do śmietnika spore gromadki nieczystości. Innym zwyczajem przed niedzielą było narwanie kwiatków — najczęściej na łące, ale też i ogródku. Trzeba z nich było starannie ułożyć bukiety, wstawić do słoików z wodą i roznieść w różne miejsca w domu: na stół i stolik, na parapet, na radio, na kuchenny okap nawet. A na spodeczku — niezapominajki, przyłożone pośrodku i dociśnięte kamykiem. Dom od razu wyraźnie poweselał i już można było oczekiwać niedzieli.

3. Ubiór codzienny i odświętny

Moda była wtedy na odległym planie. Ubranie przede wszystkim musiało być praktyczne. Cechy wyznaczające ową użyteczność, to między innymi: trwały materiał w kolorze nie wymagającym częstego prania oraz rozmiar dosyć uniwersalny, bo te wydłużały czas ich noszenia. Ważne też, żeby był łatwy do czyszczenia. Obuwie podlegało jeszcze silniejszym rygorom. Skórzane było trwalsze i cieplejsze, ponieważ zawsze można je było natłuścić, wypastować i znów wyglądało prawie jak nowe. Dzieciom kupowano buty ze dwa numery większe, żeby można je było dłużej nosić, mimo iż rosły stopy. Zakładało się jedną parę skarpetek więcej i to rozwiązywało problem, bo za rok już pasowały jak ulał. Zresztą i odzież, i obuwie, sprawiano wtedy „na wyrost” — jak to określano. Te normy odnośnie ubioru zapamiętałam ze swego dzieciństwa na wsi w połowie lat sześćdziesiątych XX stulecia.

Modą się w zasadzie nie kierowano, a już na pewno nie w przypadku ubioru na co dzień. Ważne, żeby garderoba była czysta i cała, nieporwana. Połatane i pocerowane ubrania były na porządku dziennym, dobrze świadcząc o dbałości, głównie matek rodzin. Starannie pozszywane czy posklejane obuwie — tym bardziej dowodziły zapobiegliwości ojców. Takie osoby były cenione w dawnej wiejskiej społeczności. Za łatane i cerowane ubranka, noszone przez gromadkę mojego rodzeństwa, nasza mama była imiennie chwalona na wywiadówkach przed rodzicami dzieci z całej szkoły. I stawiana za wzór innym matkom uczniów.

W powszednie dni wszyscy ubierali się skromnie, a nawet biednie. Najmłodsze, kilkuletnie maluchy, które w zasadzie nigdzie nie bywały, odziewano tak, byleby było czysto i ciepło. Z okresu najwcześniejszego dzieciństwa przypominam sobie, że nie było wtedy rajstop, a tylko pończoszki. Do tych mama doszywała gumkę z pętelką. Ponadto mieliśmy uszyte tak zwane staniczki, czyli rodzaj serdaczka z bardzo grubej tkaniny podobnej do koca, zwanej bajem. Staruszki z tego samego baju miały uszyte zimowe… pantalony! Do naszych dziecinnych serdaczków-staniczków przyszywano po obu stronach guziczki, a do nich dopinano pończoszki ze zwykłej przędzy. Na to zakładano jeszcze tak zwane kalesonki, które służyły do chodzenia po domu. Nic mnie bardziej nie porusza niż ta dbałość ubogich ludzi o zapewnienie potomstwu „komfortu” — ciepła i minimum dostępnej wygody.

Do szkoły dzieci nosiły fartuszki, które kryły większość tego, co pod spodem. Do nich zimą dziewczynki zakładały zwykłe rajstopy w prążki, a chłopcy spodnie uszyte u krawcowej. Buty stosowne do pory roku, wierzchnie okrycia oraz chustki i czapki na głowę — tak samo. Po powrocie ze szkoły przebieraliśmy się w rzeczy pośledniejsze. Trzeba było donosić przyciasne, wyrośnięte sukienki, przykrótkie spodnie, jakieś odzienie noszące nieodpieralne plamy czy po prostu gorsze i brzydkie. Łaty na łokciach i kolanach były czymś naturalnym. Do tego byliśmy przyzwyczajeni.

Na lato szyto nam sukienki, szaro-bure i celowo dłuższe. W jakieś ciemne drobne wzorki lub łączkę, bo takie właśnie były praktyczne. Wszystkie dziewczynki nosiły latem sukienki. Chłopaki zaś najczęściej krótkie spodenki i podkoszulki lub szyte bluzeczki. Nie było wtedy koszulek typu t-shirt. Jedynie białe bawełniane na gimnastykę do szkoły. Jak się mocno zapuściły, matki czasem je farbowały, by dzieci mogły zakładać w wakacje. Chodziło się latem w pepegach (to rodzaj tanich tenisówek) albo w klapkach z sandałków po oderwaniu cisnących już pasków na piętę. Chętnie też biegaliśmy boso, zwłaszcza w upały. Pod wieczór dbano, by dzieci narzuciły na siebie jakiś sfilcowany, sprany sweterek albo cieplejszą bluzkę.

Dorośli ubierali się bardzo podobnie. Nikt się nie stroił do roboty, przy której zaraz miał się ubrudzić. Nasz tata był we wsi prawdziwym wyjątkiem, bo miał jakąś ciotkę w Ameryce, która czasem przysyłała paczki z używaną odzieżą. Dzięki nim nawet na co dzień nosił kolorowe koszule i… jasne spodnie, które były prawdziwym ewenementem. Ale dla pracującego w młynie to akurat ubranie wyjątkowo praktyczne. Całkiem innego roboczego stroju wymagała robota w polu. Ten dostosowywano do jej rodzaju i pogody. Jedną garderobę zakładano do żniw, inną do sianokosów, a odmienną na wykopki. Zawsze było to odzienie stare, znoszone i takie, by jego uszkodzenie nie stanowiło większej szkody lub straty. Kobiety krzątające się po domu — i starsze, i całkiem młode — nosiły obowiązkowo i nieprzerwanie chustki na głowach oraz fartuch-zapaskę. Moja mama była miłośniczką i jednych, i drugich. Pozostało po niej kilkadziesiąt sztuk „okazów” o rozmaitych kolorach i wzorach. Córki, wnuczki i inne kuzynki wzięły je sobie później na pamiątkę, z pobudek sentymentalnych. Powszechnie też noszono, szczególnie zimą, ciepłe serdaki. Były to ocieplane bezrękawniki, na wacie lub watolinie, obszyte pluszem lub jakimś innym sztucznym futerkiem. Niektórzy nazywali je ciepłuszkiem. Serdaczki takie sprawiano również małym dzieciom. W chłodne pory roku w domach było zimno, szczególnie z rana, zanim napalono w piecach. Takie ciepłuszki dobrze chroniły przed chłodem dziecięce plecy.

Inaczej zgoła wyglądały niedziele i święta. Nawet jeśli ktoś nie wybierał się do kościoła, zakładał ubiór świąteczny. Co nie znaczy bynajmniej, że „kościelny”! Takie ubranie bowiem służyło wyłącznie do kościoła, stąd i jego określenie. Dzieci pod tym względem miały jakby lepiej. Ponieważ rosły, co rok lub dwa sprawiano im coś nowego. Z nowych ubrań cieszyliśmy się bardziej niż dzisiejsze pociechy z najdroższej zabawki. Do kościoła strojono nas w najlepsze sukieneczki, mundurki, sweterki, płaszczyki, spodnie i szwedki. Ba, nawet w białe rajstopy lub skarpetki! Na każdy odpust połączony z wyjazdem do dawnej parafii naszej mamy sprawiano nam nowe sukienki, a i braciom coś się dostawało. Był to punkt honoru rodzicielki, aby ukazać swoją dziatwę w jak najlepszym wydaniu. Jednak po kościele natychmiast musieliśmy się przebierać. Żeby broń Boże czegoś nie przybrudzić. Do końca tego dnia nosiliśmy jednak odzienie lepsze od codziennego. Określano je mianem „odwieczorkowe”. Czasem szyto coś specjalnie na ten cel, czyli na odwieczorek. Najczęściej jednak na czas po kościele służyło to ubranko, które z jakiejkolwiek przyczyny przestawało pełnić rolę kościółkowego. Możliwość paradowania w lepszym stroju ciągnęła nas na ulicę, bo dopiero wtedy robiło się naprawdę przyjemnie.

To strój bardzo odświętny. Uroczystość I Komunii brata Andrzeja. U góry siostra bliźniaczka Bernadka i ja, po obu stronach głównego bohatera — młodsi bracia. Z lewej strony Jasio, z prawej — Józek.

Z dorosłymi było zresztą identycznie. Ich ubrania noszone po kościele spełniały jeszcze jedną funkcję, którą u nas nazywało się mianem „do wyjazdki”. Taka wyjazdka to na przykład na rynek do Brańska, do lekarza, do rodziny na inną wioskę, na nabożeństwa odprawiane w swojej wsi, czyli majowe, czerwcowe, zmianka dla członkiń kółka żywego różańca. Nikt by wtedy kościelnego odzienia nie założył, ani też w budniowym tam się nie udał. Takie obchodzenie się z odzieżą przywodzi mi na myśl jedno wspomnienie. Oto po otwarciu szafy z najlepszymi ubraniami, powierzchownie czystymi, rozlewała się nieprzyjemna woń ostrego potu. Jeszcze gorzej, gdy zmieszanego w zapachem tanich perfum… Ale tak było w każdym domu i nikt się temu nie dziwił, uznając za normalne.

Różnorodność garderoby zarezerwowanej na określone z góry okazje i jednocześnie bardzo sztywne podporządkowanie przyjętym przez społeczność schematom, obecnie nas zadziwia. Wtedy jednak było koniecznością wynikającą głównie z ubóstwa. Ale też i z obawy przed wychyleniem się w którąkolwiek stronę. Bo jeśli ktoś czasem nie dopełnił praktykowanego powszechnie zwyczaju, narażał się na sąsiedzką obmowę. A przynależność do wspólnoty była wtedy tyleż powinnością, co i potrzebą. Co nie wykluczało możliwości, by i w tamtych warunkach wychować się na indywidualistów. W mojej wsi są na to przykłady.

A ja cieszę się, że miałam ubranie zawsze czyste, ciepłe i całe. No i wyłącznie nowe, nie po rodzeństwie, ani po nikim innym. Byłyśmy z siostrą dwie w tym samym wieku i najstarsze w rodzinie, a mama stroiła nas identycznie. Zresztą w jednakowych ubraniach chodziłyśmy aż do matury, to jest do momentu wspólnego zamieszkiwania pod rodzinnym dachem. Na studia rozjechałyśmy się bowiem w różne strony. Ta nasza „parzystość” przyciągała uwagę ludzi, a identyczne stroje czyniły je mimowolnie… bardziej atrakcyjnymi!

4. Czym się różnił zwykły dzień od święta?

W obecnych czasach różnica pomiędzy dniem powszednim a świątecznym zasadniczo polega na tym, że ma się wtedy wolne od pracy i można je swobodnie wykorzystać. Pół wieku temu na wsi dni te różniły się od siebie tak bardzo, że warto przypomnieć i utrwalić tę ich odmienność.

Zwykły dzień, czyli powszedni, roboczy, nie świąteczny, nazywano dniem budnym lub po prostu określano słowem budzień. Stosownie do tego nosiło się wtedy obuwie oraz odzienie również budniowe, czyli gorsze, nie świąteczne. Taki dzień rozpoczynał się bardzo wcześnie. Na ile wcześnie, to wyznaczała hodowla krów oraz odległość od zlewni mleka. Ci, co mieszkali kilka kilometrów od punktu skupu, wstawali znacznie wcześniej. A kto tych krów miał kilka, budził się nawet przed czwartą rano, bo każdą trzeba było ręcznie wydoić, mleko przecedzić i zanieść w konwiach do wozaka. Dostarczał on furmanką mleko z całej wsi do mleczarni, bo tak ten punkt skupu powszechnie nazywano. W mojej wsi zawsze była mleczarnia, która jednocześnie sąsiadowała lokalizacyjnie z posesją naszych rodziców. A nasz tata nawet przez około dekadę był zlewniarzem. Mieliśmy więc ten punkt bardzo blisko i krowę lub dwie zaledwie, ale czynności wykonywane rano nie różniły się niczym od tych czynionych w innych zagrodach. Wydojone mleko należało przynieść do domu i dokładnie przecedzić przez cedziłko. Była to lniana szmatka, a później — tetrowa pielucha lub kilka warstw gazy zszytej w jedno. Cedzidło było czymś ważnym, więc bardzo o nie dbano. Zaraz po użyciu należało zeprać je z grubsza, potem starannie uprać i solidnie roztrząsnąć oraz powiesić do wysuszenia. Ta dbałość wynikała przede wszystkim z obawy, że w zlewni losowo pobierano próbki na czystość. Jeśli mleko trafiało do niższej klasy czystości, to płacono za nie mniej za cały dany miesiąc. Warto więc było o tę czystość skrupulatnie zabiegać.

Natychmiast po udoju krów karmiono wszystkie zwierzęta gospodarskie. Krowy i konie dostawały do swoich żłobów przede wszystkim siano, a także sieczkę ze słomy. Świnki otrzymywały karmę złożoną z ziemniaków, osypki i plew, zmiażdżonych specjalnym siekaczem i podlanych wodą, chudym mlekiem, czy serwatką. Kury i cały drób zajadały się ziarnem, a psom i kotom najczęściej dostawały się resztki. Podawano też wodę do picia. Zważywszy na różne pory roku, latem wypędzano bydło na pastwisko, a drób wypuszczano na podwórko. Na tym kończył się poranny obrządek. Odbywał się on w sposób identyczny tak w dzień powszedni, jak w niedzielę i święta. Zwierzęta nie mogły pozostawać głodne. W dużych gospodarstwach kobiety pomagały przy tych pracach, ale przede wszystkim rozpalały pod kuchnią i warzyły śniadanie. Śniadania w większości były gotowane, bo tak naprawdę kanapek jeszcze na wsi nie znano. Dostawaliśmy zupę mleczną lub okraszaną, chleb, bułkę swojską z margaryną lub masłem i kawę mleczną, albo chleb ze swojskim smalcem i kwaszonym ogórkiem, masłem i własnej roboty powidłami śliwkowymi. Po wyprawieniu dzieci do szkoły gospodynie trochę ogarnęły dom po porannej kotłowaninie i nastawiały obiad. A zaraz brały się za przepierki, zmywanie, zszywanie, cerowanie i łatanie garderoby. Jeśli sąsiadka zawitała z wizytą, robota była kontynuowana bez skrępowania. Mężczyźni w tym samym czasie przebywali na gumnie — rąbali drewno, cięli paszę w sieczkarni, wymieniali ściółkę w oborach i chlewach, coś przybijali, naprawiali, grabili drobne okrawki, sprzątali otoczenie gospodarskie. Tak schodził im czas do powrotu dzieci ze szkoły. Dzieci po przyjściu zdejmowały fartuszki i przebierały się oraz wszyscy zasiadali do stołu. Obiad był prosty i skromny, najczęściej zupa z chlebem, barszcze, kapusta czy zsiadłe mleko lub chłodnik i ziemniaki. Ale również rozmaite kluski, makarony — kraszone lub ze śmietaną, różne placki smażone na patelni oraz pieczone w piecyku. Inne dania z pieca były podawane głównie zimą, gdy się w nim codziennie paliło. Jako pierwszemu gospodyni podawała talerz z jedzeniem głowie rodziny — albo ojcu, albo dziadkowi, o ile mieszkało się z dziadkami. Dzieci dostawały swoje porcje na końcu. Przy stole zajmowały też pośledniejsze miejsca i stołki do siedzenia. Przed rozpoczęciem jedzenia każdy się żegnał. Nas było dużo, więc i harmider przy posiłku był nie do opanowania.

Po obiedzie chodzący do szkoły zabierali się do odrabiania lekcji. Na ogół z wielkim ociąganiem. Tylko ja i siostra robiłyśmy to ochoczo. Bracia migali się jak mogli, a niektóre matki narzekały, że ich dzieci trzeba do lekcji „naganiać”. Rodzice w ich odrabianiu nikomu nie pomagali, bo zwyczajnie — nie potrafili. Jeśli ktoś już pomógł, to ewentualnie starsze rodzeństwo. My czasem mogliśmy liczyć na pomoc taty w rozwiązaniu trudnego zadania matematycznego, bo miał do tego smykałkę.

Dorośli po jedzeniu znów brali się do jakiejś roboty. W zależności od pory roku, były to albo prace polowe, albo inne w gospodarstwie. Kobiety wykonywały nadal prace domowe albo robiły coś w przydomowych ogródkach. Pod wieczór powtarzała się większość czynności porannych. Na kolację — czy to zima, czy lato — prawie u wszystkich spożywano świeżo wydojone mleko oraz swojskie pieczywo, chleb i bułki. Jedni lubili mleko prosto od krowy, jeszcze ciepłe, inni — wprost przeciwnie. W mojej rodzinie wszyscy lubili mleko wyłącznie bardzo zimne. Dlatego latem, tuż po wydojeniu krowy, przecedzone mleko wlewało się pięciolitrowej kanki, którą wpuszczano do studni, aby do kolacji zawartość jej mocno schłodzić.

Czym innym były niedziele. Poza czynnościami przy obrządku zwierząt, wszystko pozostałe wyglądało trochę inaczej. Pora wstawania nie różniła się też od codziennej, bo szykowanie się do kościoła zajmowało więcej czasu, a trzy kilometry drogi do parafialnej świątyni w Łubinie Kościelnym musieliśmy przemierzyć na piechotę. Msza odprawiała się o dziewiątej, więc o dłuższym świątecznym pospaniu nie było mowy. Po kościele trzeba było się przebrać w nieco mniej strojne ubranie. Dzieciaki rozbiegały się, gdzie komu pasowało, byleby nie na długo i nie daleko od domu. Bo niebawem był obiad. Mama powtarzała, że nie zamierza spędzać w kuchni całej niedzieli. Zimą na niedzielny obiad bywały takie przysmaki, jak: pyzy ziemniaczane, kiszka ziemniaczana czy bigos z własnej kapusty kwaszonej. Latem „sztandarowymi” obiadami były najpierw zupa z młodego szczawiu zerwanego na łące, następnie młoda kapustka, a później — rosół z tegorocznych kurczaków własnego chowu, z makaronem maminego wyrobu. Do dziś na to wspomnienie ślinka mi cieknie… Z rosołem wiążą się nasze upodobania co do podrobów. Któreś z nas usiłowało przedwcześnie podkraść z garnka drobiowe serduszko, inne wątróbkę, ale najwięcej amatorów miały kurczęce żołądki. Tu potrzebne były mediacje i ustalenia, ale i tak często ktoś je złamał. Mięso z rosołu było odsmażane na tłuszczu z cebulką i podawane z młodą sałatą i szczypiorem lub mizerią ze świeżutkich ogórków, wszystko prosto z własnego ogrodu. Na niedzielę bywało też czasem upieczone proste ciasto drożdżowe lub piaskowe. Z rzadka — także z okresowymi owocami.

W związku z tym, odkąd podrosłyśmy, ja z siostrą musiałyśmy w sobotę narwać na łączce kobiałkę szczawiu na czysto, bez trawy, albo… oskubać z piór po jednym kurczaku. Potem już je także rozprawiałyśmy. Wiele dałabym za to, by teraz móc to zrobić, zamiast kupować w sklepie jego namiastkę w kawałkach. Do nas też należało narwanie w ogródku sałaty, szczypioru, ogórków, włoszczyzny oraz ich oczyszczenie. Dosyć wcześnie pomagałyśmy mamie w kucharzeniu.

Po obiedzie można było robić wszystko, co dozwolone. Rodzice czasem kładli się trochę poleżeć i odpocząć, bo jedynie w dniu świątecznym mogli sobie pozwolić na taki luksus. Dzieci rozpierzchały się do swoich rówieśników i zabaw. Zimą w domach, latem — gdzie dusza zapragnie! Podlotki uskuteczniały przechadzanie się po wsi i poza nią, a towarzyszyły temu zwierzenia i chichoty. Chłopaki zajeżdżali dziewczynom drogę rowerami, jak to u nastolatków. Był to czas zawiązywania głębszych przyjaźni, które przetrwały lata. Małe dzieci trzymały się bliżej domu, bawiąc się w piasku i na trawie, często z domowymi zwierzakami, kotkami i pieskami. Dorośli zaś nieco później wylegali głównie na przydomowe ławeczki, zabierając ze sobą najmłodsze latorośle, by mieć je na oku. Zaraz przychodzili sąsiedzi. Na pogaduszkach i prześmiechach upływały im całe godziny. Aż ktoś pierwszy dawał sygnał, że już trzeba iść po krowy. To ten, co miał pastwisko najdalej lub najwięcej sztuk do wydojenia. Odtąd wykruszali się już jeden po drugim. My mieliśmy pastewnik tuż za stodołą i prawie zawsze tylko jedną krowę, więc nie było to problemem. Ale i tak wydoić ją było trzeba, bo na kolację niedzielną bez wyjątku piliśmy głównie mleko.

Wtedy nie było wolnych sobót. Dla nikogo. Nie tylko dorośli pracowali, ale i dzieci chodziły do szkoły we wszystkie dni. Dlatego niedziele i święta były naprawdę inne. Jak i wszystko, co pochodzi ze wspomnień — lepsze, bardziej podniosłe, świąteczne, milej postrzegane z dzisiejszej perspektywy.

5. Dawne sposoby na choroby — o schorzeniach i ich leczeniu

Choroby istniały zawsze i zawsze próbowano je leczyć mniej lub bardziej skutecznie. Przywoływano na pomoc zdobycze medycyny, zwracano się ku metodom naturalnym, a nawet ku… okultyzmowi, czy też szukano pomocy u znachorów! Wszystkie te sposoby stosowano na wsi w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia.

Moja pamięć nie utrwaliła najgroźniejszej i najpowszechniejszej choroby, gruźlicy. Echo tej grozy było jednak obecne we wspomnieniach i opowiadaniach dorosłych. Zapamiętałam, że tacy chorzy potrzebowali dobrego odżywiania i dużo odpoczynku. Mama opowiadała, jak przywieziono do nich na dłuższy czas jakąś dalszą kuzynkę, którą układano w pościeli za stodołą w lesie, aby mogła oddychać świeżym sosnowym aromatem. A moja babcia przestrzegała swoje dzieci, by do chorej nie podchodziły. Jeszcze tu i ówdzie mówiono o kimś, że przeszedł suchoty. Bo tak właśnie na wsi nazywano gruźlicę. Swoją drogą — osoba ta należała do nielicznych szczęśliwców, bo wtedy na suchoty najczęściej się umierało. Inną ze wspominanych przez starszych chorób był dyfteryt, na który wtedy nie było podobno ratunku. Niewyobrażalny dramat spotkał rodzinę babci Olesi, której dwie nastoletnie siostry ta choroba zabrała jednego dnia! Babcia mówiła o tym przez całe swoje życie.

Odkąd pamiętam, były już szczepionki, lekarze i leki. Ale ludzie ze wsi rzadko udawali się do specjalistycznych gabinetów. Z chorobą częściej zmagali się po swojemu, stosując praktykowane od lat metody. Diagnoza popularnych dolegliwości trudna nie była. To obserwacja objawów, sprawdzanie temperatury poprzez przyłożenie ręki do czoła dziecka, bo termometrów nie posiadano. Na wysoką gorączkę stosowano zimne kompresy z ręcznika zmoczonego w wodzie. Jeśli zachodziło podejrzenie poważniejszego schorzenia, należało wykonać osłuchiwanie pleców poprzez obustronne przyłożenie doń ucha. Dziadek Chomicki był w tym podobno nieomylny, potrafił stwierdzić osłuchowo nawet zapalenie płuc bez stetoskopu. Na zapalenia często stawiano bańki. Wprawdzie dziś też są znane, ale te są bezogniowe. Tamte były inne. To po prostu szklane kulki z otworem. Kto nie miał baniek, stawiano mu zwykłe szklanki. Polegało to na tym, że okręcano patyczek na jego końcu kulką z waty. Obok musiał stać denaturat. Wacik trzeba było zanurzyć w denaturacie, natychmiast podpalić zapałką, a płomień włożyć do bańki. Gorące powietrze, jakie wytworzyło się w bańce, czyniło w niej próżnię, dzięki czemu mogła wessać się w ciało. Trzeba ją było szybko przycisnąć do leczonej powierzchni. Najczęściej były to plecy, boki, klatka piersiowa. Po oznaczonym czasie bańki zdejmowano, a raczej ściągano, gdy wessały się bardzo mocno. Pozostawał po każdej siny krążek na skórze, a miejsca te nazajutrz były prawie czarne. Później zmieniały kolor, ale charakterystyczne ślady pozostawały na długo. Stawienie baniek miało sens, bo wyleczyły mnóstwo chorych.

W każdym prawie domu były podstawowe środki z apteki: woda utleniona, jodyna, bandaż, krople żołądkowe, węgiel od biegunki, maść Linomag, bandaż, przylepiec oraz tabletki od bólu głowy z krzyżykiem. Czasem jeszcze syrop na kaszel o nazwie Tussipet oraz Akron na ból gardła. Tak zwykłe przeziębienia należało wyleżeć, wygrzać i wypocić. Pod pierzyną, najlepiej z gorącym termoforem, co najmniej przez tydzień. Kto nie miał go, wystarczyć musiała butelka z gorącą wodą. Tak ogrzewano stopy. W innych schorzeniach termofor kładziono na bolące miejsce — krzyż, brzuch, biodro, czy ramię. Na przeziębienia i grypę dobrze działało coś, co nazywano „parzeniem nóg”. Kiedy jako dzieci chorowaliśmy, przez kilka dni z rzędu na wieczór rodzice rozpalali ogień pod płytą, by nagrzać gary wody. Siadaliśmy na małym stołeczku przed miednicą, w której czekała bardzo gorąca, bliska wrzątku woda. O, jakże trudno było zanurzyć w niej dziecięce stopy! Wkładało się jedną nogę i… wyciągało natychmiast. Rodzice ponaglali. Powoli organizm przyzwyczajał się do temperatury i dawało się, z niewielkimi przerwami, utrzymać nóżki w miednicy. Ale kiedy zaczynało już być do wytrzymania, czujny tatuś, siedzący obok z czajnikiem wrzątku, dolewał do miski. Woda znów parzyła. Kiedy rodzic uznał czas trwania zabiegu za wystarczający, wycierano dziecku nogi i natychmiast kładziono do pościeli. Pod żadnym pozorem nie wolno już było spod niej wyjść. Tymczasem następne dziecko przechodziło identyczną kurację. A potem kolejne i kolejne, aż do ostatniego. Czasem na koniec rodzice również parzyli i sobie nogi. Na drugi dzień po wstanięciu z łóżek większości się poprawiało. Przede wszystkim mniej było kaszlu i zelżał katar. Kiedy dziecko miało napad kaszlu w nocy, budzili się i rodzice. Wtedy ubijano kogel-mogel, który podawano malcowi. Kaszel zdecydowanie łagodniał i pozwalał ponownie zasnąć. Jednak za najskuteczniejszy lek na kaszel uznawano wówczas bardzo gorące mleko z masłem. Ohydne w smaku i trudno było się przemóc, by je wypić. Ale nie było wyjścia, a rodzice — nieubłagani. Babcia Olesia dorzucała do mleka czosnek, co napawało nas obrzydzeniem. Gdzieś tam się słyszało o dodatku miodu, ale w naszym domu ten był lekiem przeznaczonym wyłącznie „na serce” dla mamy. Za to dziś chętnie pijam mleko z masłem i miodem na takie przypadłości.

Powszechnym utrapieniem był ból zębów, dotykający i dorosłych, i dzieci. Radzono sobie na rozmaite sposoby. Najpierw owijało się twarz ciepłą chustką czy szalikiem. Przykładaliśmy też policzek do gorących kafli pieca na tak długo, ile można wytrzymać. Innym razem brało się do buzi jak najzimniejszą wodę i trzymało w ustach do jej ocieplenia. I gorąco, i zimno — pomagały tylko na chwilę. Ratowano się więc głównie wkładaniem różnych uśmierzaczy bólu do całkiem pokaźnej dziury w zębie. Były to przede wszystkim waciki nasączone spirytusem salicylowym lub perfumami. Albo wymazem z fifki od papierosów. Tam zbierała się substancja smołowata, zawierająca zapewne jakieś składniki, które umniejszały ból. Zapychaliśmy też zębową dziurę rozgniecionym proszkiem z tabletki od bólu głowy. Jeszcze lepiej, gdy był akurat Weramon, który miał takie właśnie przeznaczenie. Kiedyś ktoś nas „oświecił”, że jest inny skuteczny sposób. Należało zwinąć w rulon kartkę zwykłej gazety, a brzegi powstałej rurki skręcić tak, jak się zawija cukierki. Pośrodku niej wyciąć dziurkę. Oba brzegi trzeba było podpalić, a wtedy z otworu wypływała brunatna ciecz, którą zbierano na podłożoną łyżkę. Ciekawe, nieprawdaż? Ale ta trucizna naprawdę pomagała! Skuteczność była wszak najważniejsza. Jeśli chodzi o dzieci, mleczaki i tak wypadały same. Wykręcaliśmy sobie te zęby, kiedy przyszła pora. W przypadku dorosłych, mimo doraźnych ulg, sprawa mogła znaleźć swój finał jedynie u dentysty. Tyle, że późno, więc radykalnie — usunięciem zęba. Dentysta jednak budził ogromny lęk, a wizyta w jego gabinecie w Brańsku była długo odwlekaną ostatecznością.

Na wiele przypadłości stosowano zioła, soki i nalewki. Na przykład stany gorączkowe leczono sokiem z malin, naparem z lipy czy rumianku. Ten ostatni był dobry na dolegliwości żołądkowe, podobnie jak dziurawiec, mięta i sok z czarnych jagód. Skutkować miała na to również wódka z pieprzem. Kilka zastosowań miał też sok z jędrnych liści aloesu, dlatego w żadnym domu nie mogło zabraknąć tego kwiatka w doniczce. Kiedy bolało ucho, wkładano wacik zamoczony w olejku kamforowym albo spirytusie. Z braku spirytusu używało się perfum. Oczy przemywano naparem z rumianku. W przypadku kłopotów z układem moczowym należało robić nasiadówki na parze z wody z sianem. Na bóle kostne i stawowe używano okładów i smarowideł, na przykład z gęsiego lub zajęczego smalcu, ale też i innych składników, również roślinnych. Babcia Olesia potrafiła nacierać kolano świeżą pokrzywą, która podobno „wyciągała” chorobę. My nie potrafiliśmy nawet na to patrzeć! Raz, pozyskawszy od kogoś wątpliwą radę, natarła kolano zmiażdżonym kwiatem jaskra. Oj, co się niebawem działo! Pieczenie było nie do zniesienia, więc zdarła czym prędzej niefortunny opatrunek. Oczom ukazał się przeogromny pęcherz uniesionej skóry, bolesny i galaretowaty. Długo potem musiała cierpieć.

Nawet dzieci wiedziały, jak wyglądają lecznicze rośliny. Na przykład ta, której sok leczył kurzajki, a miało je wtedy prawie każde dziecko. I potrafiły ją samodzielnie znaleźć oraz zastosować. Po prostu należało przełamać łodyżkę, z której wylewało się pomarańczowego koloru mleczko. Smarowało się nim obficie kokosiankę i co jakiś czas czynność ponawiano. Podobnie jak znajdowaliśmy liście podbiału, by przykładać ja na ropiejące owrzodzenia. Kiedy ktoś się skaleczył, natychmiast szukaliśmy w trawie babki. Jej liść, pośliniony, przyklejaliśmy do rany i kiedy tylko odpadł, szukaliśmy następnego. Umieliśmy także własne rany opatrzyć: obłożyć listkiem i przewiązać trawą. Dzieci były wtedy nad wyraz dojrzałe i roztropne w leczeniu swoich dolegliwości. Rozbicie kolana, zadrapanie czymkolwiek, a nawet większe zranienia były na porządku dziennym. Nikt z nas się tym specjalnie nie przejmował, a już na pewno nie biegł z płaczem do mamy. Bo ta, w zdenerwowaniu, mogła jeszcze nakrzyczeć. Gorzej nawet — nie pozwolić już wyjść na podwórko! Tak więc lepiej było nie zaprzątać tym głowy sobie, a tym bardziej rodzicom.

W przypadku bólu krzyża, stosowano nacierania różnymi specyfikami, oklepywania, gorące okłady. Jeśli kogoś dłużej bolała głowa, szyja, kark — ratunkiem miało być okadzanie. Służyły do tego zioła z wianków poświęcanych w kościele na zakończenie Oktawy Bożego Ciała. Do rozżarzonych węgielków na metalowej szufelce dosypywano jakieś zioła, lecz nie wiem które dokładnie i w jakich proporcjach. Znane one były tylko dorosłym. Taki rytuał był nawet przyjemny, gdyż rozchodziło się wokół miłe ciepełko i jeszcze przyjemniejszy zapach. Kadzenie miało skutkować przede wszystkim na dolegliwości „od zawiania” oraz u dzieci „od przestrachu”. Metoda była nieprawdopodobnie skuteczna. Nie od rzeczy się mówi, że wiara czyni cuda.

Jak wszędzie, na wsi również wtedy byli kalecy: garbaci, kulawi, ślepi, niemowy. Posiadanie jakiegokolwiek sprzętu ortopedycznego było wyjątkiem. Okulary mieli nieliczni, wyłącznie do czytania, głównie modlitw z książeczki do nabożeństwa. To, że starsi niedowidzą, było czymś normalnym. Dlatego bez szemrania nawlekało się babci igłę, wiązało lub rozsupływało nici, węzełki itp. Głusi pozostawali głuchymi i niemymi. Znałam dwie takie niemowy z sąsiedniej wioski. Stanowiły one dla nas tajemnicę i jednocześnie były powodem lęku. Chromy lub stary podpierał się zwykłym, ostruganym kijem. Laski posiadali tylko miastowi, jak na przykład dwaj bracia mojej babci, przyjeżdżający w odwiedziny z Warszawy. O, ci to z laseczkami wyglądali dystyngowanie, gdy tak dostojnie paradowali powolutku przez całą swoją dawną wieś. Jeśli ktoś był niechodzącym kaleką, to siedział tylko w domu, chory obłożnie — pozostawał w łóżku. Rzadkością było też posiadanie kul, ale w mojej małej wsi było aż dwóch takich mężczyzn. Jeden poruszał się o dwu kulach, inny — przy pomocy tylko jednej. Natomiast w całej parafii był też człowiek poruszający się na prostym wózku inwalidzkim. Udawało się go zobaczyć na ulicy pod kościołem, zwłaszcza w odpust. Młodego chłopaka ciągnęło do towarzystwa. Kiedyś pojawił się nawet w naszej wsi. Dla ciekawskich dzieci był obiektem do nieco wstydliwego i mało dyskretnego przypatrywania się. Nie przypominam akurat złamań kończyn, ale zdarzały się zwichnięcia. Te należało nastawić. W okolicy było kilku mężczyzn potrafiących tego dokonać, więc to ich wówczas przywoływano. Poszkodowany wpierw musiał doznać straszliwego bólu przy naciąganiu i nakierowywaniu kości do stawu. Wrzeszczał wtedy lub głośno przeklinał. Lecz o ile rzeczywiście się udało, to ulga następowała natychmiast. I miejscowi umieli więc czynić cuda!

Dużą popularnością nie tylko w mojej wsi, ale w szeroko pojętej okolicy, cieszyła się znana szeptucha z Orli. Od nas to tylko jakieś dwadzieścia parę kilometrów, a więc drogę w obydwie strony można było pokonać furmanką lub rowerem, a także autobusem. O tej „babce z Orli” mówiono wprawdzie półgłosem, traktując problem jako nieco „zakazany”. Prawdopodobnie dlatego, że Kościół Katolicki sprzeciwiał się takim praktykom. Szeptano wszakże i o tym, że nawet księża i sami lekarze w trudnych sytuacjach udają się do szeptuchy. Istniał podział na tych, którzy „wierzą tej z Orli” i takich, co tylko wyśmiewają i machają ręką. Moja mam była tam jeden raz, ale pozostała niedowiarkiem, bo jej nic nie pomogła. Jednakże sama znam sporo przypadków podleczenia, a nawet natychmiastowego i wręcz cudownego wyzdrowienia. Dziś już rozumiem ten mechanizm, ale wtedy wprawiał w osłupienie. A szeptucha do dzisiaj jest ciepło wspominana.

Do lekarzy udawano się rzadko. Zwykle wtedy, gdy poważna choroba była już w zaawansowanym stadium. Z czego to wynikało? W PRL-u powszechna i bezpłatna opieka medyczna dla ludności wiejskiej praktycznie nie istniała aż do 1972 r., kiedy wszystkich rolników objęto ubezpieczeniem zdrowotnym. Do tego czasu, a więc przez ponad ćwierć wieku od zakończenia wojny, ludność wsi nie korzystała z systemu państwowych świadczeń zdrowotnych dla rolników indywidualnych. Lekarz i leczenie kosztowały, i to był główny powód nie korzystania z tych usług. Chłopi musieli więc sobie dawać radę inaczej. I potrafili to robić. Na szczęście medycyna ludowa obecnie znów zaczyna powracać do łask.

6. Helenka — wspomnienie

Kiedy byłam mała, w mojej wsi kobiety mężatki jakby nie miały swoich… imion! Nazywano je od imienia męża. I tak oto żyły wtedy: Franiowa, Bolkowa, Mietkowa, Staśkowa, Broniowa, Kazikowa, Wacławowa, Antoniowa, Józiczkowa, Zygmuntowa, Ignacowa, Tadzikowa, a moja mama — Cezikowa. Nietrudno więc zgadnąć, jakie imiona nosili ich mężowie. Kobiety, do których zwracano się ich własnym imieniem, to jedynie te, które pochodziły ze swojej wsi i znano je od dziecka. Ale także i wszystkie samotne, z jakiegokolwiek powodu. Była więc ślepa Handzia, kulawa Janka, była stara Ewula, Janka Tofilowej, była i tytułowa Helenka. Nikt nie mówił do niej ani o niej „pani Helenka”, imię wymawiano bez zwrotu grzecznościowego. Helenka była postacią szczególną.

Mieszkała w małym białym domku, a właściwie w chałupce niemal wrastającej w ziemię, zawsze pobieloną wapnem — zaiste, widok jak z bajki. Okna chatki zawsze zapchane kwitnącymi na czerwono pelargoniami, paprotką oraz asparagusem, bo takich nie mogło zabraknąć w żadnym domu. Okienka były tak nisko, że każde dziecko mogło w nie zaglądać i zlustrować wnętrze, z czego ochoczo korzystaliśmy. Można było tam wypatrzeć przede wszystkim żarna stojące w sieni. Chyba u niej widziałam je po raz pierwszy. Następnie tłuczkę do robienia masła, kopańkę do zagniatania ciasta, dalej dzieżę i łopatę oraz kosior do pieca chlebowego. W kuchni był piec do gotowania, ale nie kaflowy, lecz gliniany i pobielany. Jego kaptur okalała ozdobna, falbaniasta firaneczka ręcznej roboty. Stał również szlabanek — to jest taki dawny mebel służący i do siedzenia w ciągu dnia jak na drewnianej ławie, i jednocześnie do spania, kiedy się go rozłożyło. Były ręcznie robione taborety i stołeczki oraz stół. A na ścianach liczne obrazy religijne oraz — chyba w sposób szczególny eksponowany — portret pięknej Zosi, córki Helenki. Była to niezwykłej urody dziewczyna. Nigdy nie poznałam tej panienki, ale we wsi z ust do ust szeptano opowieść o jej tragicznym losie. Miała ona wyjechać do Warszawy na nauki i jako 19-latka otruła się „z miłości”, czyli popełniła samobójstwo.

Ale w tym malutkim domku była jeszcze jedna izba — tzw. „czysty” pokój, nie służący mieszkańcom domu na co dzień. Nazywano to pomieszczenie „dużą chatą”. Żeby tam zajrzeć, musielibyśmy obejść budyneczek i zaglądać w okienka po przeciwnej stronie. Nie musieliśmy jednak, bo w nim w czasie Wielkiego Postu odprawiano Drogę Krzyżową dla wszystkich mieszkańców wsi. W tej oto dużej chacie na pierwszy widok wybijały się niespotykane już w innych domach, wystające stare sufitowe beki — z wyraźnie zaznaczonymi słojami drewna, zbrązowiałe od samego wieku i osmalone smugami dymu oraz spalenizny. U belek zawieszone były wiązki różnych ziół i roślin, które rozsiewały w izbie specyficzną woń. Do dziś trudno mi pojąć, dlaczego nabożeństwo odbywało się w najmniejszym lokum w całej miejscowości, choć wtedy nie zaprzątałam tym sobie głowy. Wiadomo, że tam się wtedy szło i tyle. Za to był niespotykany klimat, bo modlitwy odprawiało się tylko przy blasku naftowej lampy. Choć w mojej wsi elektryczność pojawiła się stosunkowo wcześnie, bo w 1956 roku, jeszcze przed moim urodzeniem, Helenka prądu i światła nie miała. Najprawdopodobniej nie było ją stać na ten wydatek, bo zapewne przyszli użytkownicy musieli jakoś partycypować w kosztach zakładania i doprowadzania elektryczności. Tak więc przy bladym świetle lampy wiszącej u pułapu, w charakterystycznej woni nafty oraz w ciasnym tłoku, nasza wspólna modlitwa dorosłych, dzieci i starców miała jakiś wręcz magiczny wydźwięk.

W zimie chałupka Helenki była ogacona, czyli ocieplona do wysokości okienek dużą ilością suchych, jesienią opadłych liści oraz igliwia, okolonych żerdkami. Cała posesja była ogrodzona zwykłym płotem, aby tylko krowa nie mogła samowolnie jej opuścić. Ale od ulicy zadziwiał płotek upleciony z patyków, specyficznie poprzekładanych pomiędzy sobą, niczym wątek z osnową. Dalej, do samej chatki okalał mały ogródek. W ogródeczku rosły — tuż przy ścianie domku — oczywiście wysokie malwy w kilku kolorach, dalej smolinosy i georginie. Z niższych: aksamitki, rumianek, nagietki, kozłaki, nasturcja, marynka i maciejka. Od kiedy poznaliśmy zniewalający zapach tej ostatniej, pod wieczór chodziliśmy pod jej zagonki, aby chwilę tam postać i rozkoszować się niesamowitą wonią. Nigdzie poza tym miejscem w całej wsi u nikogo maciejki nie spotykaliśmy. Tuż przy kwiatkach pośrodku poletka rosły podstawowe warzywa: marchew, pietruszka, koper, ogórki, trochę kapusty, fasoli i ziemniaków, jakiś wetknięty w rogu słonecznik.

Miała Helenka jedną krowę, czerwoną w białe łaty, którą pasała po rowach. Tam rosła trawa „bezpańska”, więc — choć milicja ścigała ten proceder — ona korzystała w pośpiechu z tego, że patrole nieczęsto przejeżdżały, aby sprawdzać takie przydrożne „przestępstwa”. Bo trawę z podwórka ktoś jej zawsze skosił, a ona suszyła karmę zwierzęciu na zimę. Krowa dająca mleko, a do tego raz do roku cielaczka, to dawniej była najprawdziwsza żywicielka rodziny. Nie wiem, czy miała więcej inwentarza. Ale kurki i koguta na pewno, bo wędrowały po wąskich dróżeczkach i po trawce na jej podwórku, grzebiąc w ziemi i dziobiąc zawzięcie. No i jakiś chlewik posiadała dla swojej zwierzyny.

Helenka miała troje dzieci. Córkę utraciła bardzo wcześnie, ale dwaj synowie żyli. Tylko najmłodszego Witka trochę pamiętam, choć był oczywiście sporo starszy ode mnie. Za to utrwaliło się dobrze w pamięci jego wesele. Przede wszystkim dlatego, że się na nim sąsiedzi napili i pobili, do krwi. Tamtych widoków i odgłosów nigdy nie zapomniałam. Ojca koleżanki trzeba było nawet związać powrósłami, żeby unieruchomić, bo był strasznie agresywny. A my, jak to dzieci, pchaliśmy się tam jak muchy do miodu, bo cały poczęstunek i potańcówka odbywały się na jej podwórku, przy ulicy.

Historyjka do tej pory nie ujawnia niczego ani niezwykłego, ani zbyt interesującego. Największy „fenomen” tkwi w tym, że Helenka nie miała nigdy męża, natomiast dzieci — aż trójkę! Zdawać by się mogło, że w tamtych czasach, na wsi, to skandal nad skandale. Ale nic na to nie wskazywało, by się ludzie jakoś gorszyli, czy inaczej ją traktowali lub tym bardziej — odsuwali. Wręcz przeciwnie. Kobietę szanowano i jej pomagano. Domyślam się po latach, że po prostu wszyscy jej żałowali i współczuli. Tajemnicą poliszynela było, że wszystkie te dzieci miała podobno z żonatym, dużo od niej starszym mężczyzną. Była biedna i samotna, a do tego atrakcyjna. Bogaty gospodarz nadużywał jej bezbronności, a przede wszystkim wykorzystywał fakt, że często nie miała co do garnka włożyć. Jak opowiadali starsi, miał zanosić późnym wieczorem pół worka kartofli lub zboża, a ona go przyjmowała, by nazajutrz móc co uwarzyć dzieciom, których przybywało… Swoje robiła też jej późniejsza religijność, co w tamtych czasach było podstawą do kategoryzowania ludzi. Jeśli ksiądz jej palcem żaden nie wytykał, to nie robił tego również nikt ze współmieszkańców.

Może też lubiano ją dlatego, że była dobra i zawsze pogodna, życzliwa, no i zwyczajnie — współuczestniczyła w wiejskiej doli i niedoli. Pomagano jej czasem po sąsiedzku, bo miała kawałek pola, ale bez mężczyzny i konia trudno było je uprawiać. Najbardziej zadziwia fakt, że nigdy nie opędzała się przed nami — dziećmi. Zawsze mogliśmy do niej pójść ot tak, bez żadnego powodu. Ona opowiadała rozmaite zabawne historie, normalnie rozmawiała z nami jak z równymi sobie: odpowiadała na nasze dziecięce, najdziwniejsze pytania, coś wyjaśniała i pokazywała. Czasem ofuknęła za jakąś uczynioną głupotę. Bardzo ją lubiliśmy i chodziliśmy za nią „stadem” jak za jakimś przewodnikiem. Była jednym z „dobrych duchów” mojego dzieciństwa. Niechaj niniejsze pisanie posłuży za swoisty hołd złożony tej niezwykłej kobiecie.

II. Z biegiem dni, z biegiem lat — od urodzin do śmierci

1. Kiedy rodził się człowiek

Gdy nadchodziła wiosna, a nade wsią przelatywały bociany, wówczas przez wiele pokoleń mamiono dzieci, że ptaki te przynoszą ich małe rodzeństwo. Ale wiosenne słońce i ciepło powodowały też, że zdejmowano cięższą i obszerniejszą odzież zimową. Kiedy rozdziewały się z grubych ubrań wiejskie kobiety, natychmiast ukazywały się nienaturalnie powiększone brzuchy tych, które były ciężarne. Na wsi mówiono o takich, że są „przy nadziei”. Ochoczo przekazywano sobie te nowinki z ust do ust pomiędzy sąsiadkami. Już przeliczano, ile to nowych dzieci pojawi się w danym roczniku. i planowano, z kim się będzie jeździło razem na szczepionki oraz będzie miało dziecko w tej samej klasie. Nie zawsze jednak było to oczekiwanie radosne.

Kiedyś uważano, że do roku po zawarciu małżeństwa w nowo założonej rodzinie powinno pojawić się pierwsze dziecko. Odstępstwo od tego schematu powodowało obawy biskich i snucie domysłów przez sąsiadów. Bezdzietne małżeństwa były niespełnione i niepełne. Przeżywały swoiste katusze, bo dawano im odczuć, że są w jakimś sensie gorsze, niepełnowartościowe. Nieposiadanie potomstwa z wyboru nikomu nie przyszłoby do głowy. Trzeba było przecież mieć dziedzica mniejszego czy większego majątku. Nikt nie chciał, by po jego śmierci ojcowizna miała trafić w „cudze ręce”. Dzietność była uznawana za coś dobrego i pożądanego, ale jednak nie nadmierna. Od trzeciego czy czwartego potomka zapowiedź pojawienia się na świecie kolejnego powodowała już zmartwienie, a nawet zgryzotę. Zwłaszcza, gdy w rodzinie panowała bieda, albo mąż nie pomagał przy dzieciach. Nie wspominając o takich, którzy lubili zaglądać do kieliszka. Kobiety bały się dalszych ciąż, ale przyjmowały je z pokorą, nieraz płacząc po nocach. W mojej wsi prawie wszystkie rodziny były wielodzietne.

Oczekiwanie na dziecko było wtedy czasem owianym jakąś niezrozumiałą mi do dziś tajemnicą. Szeptano o tym pokątnie, ale ochoczo i „w sekrecie” przekazywano wieść następnym ciekawskim. Temat był nieustająco aktualny, bo we wsi zawsze znalazło się kilka kobiet „przy nadziei”. Kiedy rozmawiały pomiędzy sobą, że jedna czy druga sąsiadka jest znowu ciężarna, mówiono o niej „taka”. Był to rodzaj kamuflażu przed dziećmi, bo wszystkie ploteczki odbywały się w ich obecności, albowiem nie posiadano odrębnych pomieszczeń dla najmłodszych. My z siostrą dość szybko rozszyfrowałyśmy tę celową zmyłkę i pilnie nasłuchiwałyśmy takich nowinek. Można było potem oznajmić koleżance, że niebawem będzie miała rodzeństwo. Najczęściej wprowadzając ją w osłupienie!

Kobiety wtedy nie nosiły żadnych ubrań przeznaczonych specjalnie dla ciężarnych. Ubierały się aż do samego porodu w to samo co zawsze. Ponieważ jednak nie sposób było się w nie pomieścić, radzono sobie różnie. Najpierw odzienie było opięte do granic możliwości. Potem przy każdej spódnicy suwak nie był zapinany, a guzik w opaśnicy łączono z pętelką za pomocą gumki. Taki „wynalazek” skutecznie poszerzał kieckę, bo się rozciągał, a całość i tak zawsze zakrywał fartuch zawiązywany w pasie. I tylko nienaturalnie krótszy przód spódnicy czy sukienki zdradzał rzeczywisty wygląd sylwetki. W takiej przemyślnej „kreacji” bardzo długo udawało się maskować stan odmienny. A ciążę powszechnie ukrywano jak najdłużej. Było i tak, że którejś udawało się to aż… do porodu! Każdej kolejnej „nadziei” towarzyszył jakiś niewytłumaczalny wstyd, a do dobrego tonu należało kamuflowanie swego stanu. W mojej wsi wszystko potrafiła zniweczyć wizyta domowa miejscowej akuszerki, która mogła oznaczać tylko jedno. Jeśli w jakiejś zagrodzie pojawiła się ze swoją walizeczką, wszystko było jasne. Miała Falkowska bystre oko i potrafiła wypatrzeć, która młoda gosposia jej przybycia potrzebuje. Po takich odwiedzinach już nie było sensu nic ukrywać, tylko czekać rozwiązania. Oczywiście przy pomocy tejże położnej, pani Karoliny.

Mającemu się urodzić dziecku przygotowywano skromną wyprawkę. Przede wszystkim dlatego, że ludzie byli biedni. Małe dziecko spędzające czas w łóżeczku nie musiało mieć paradnych ubranek. Szykowano tylko stosik pieluch tetrowych i flanelowych, które były szyte z materiału. Podobnie jak kilka kaftaników i czapeczek. Ja i moja siostra jako nastolatki uczestniczyłyśmy w przygotowaniu wyprawki dla najmłodszego braciszka Jacka. Wyszywałyśmy kolorowymi nićmi wymyślne wzorki na kaftanikach z białej flaneli. Dobrze zapamiętałam jeden z nich, na którym wyhaftowałam dwa kotki bawiące się piłeczką. Śpioszki kupowano gotowe, kocyki też. No i becik wraz z obleczeniem, takim z szerokimi koronkami. Najczęściej zresztą ubranka i pozostałe wyposażenie maluszek dziedziczył po starszym rodzeństwie. Sweterki, kompleciki, czapeczki czy paltka dzieci otrzymywały nieco później jako prezenty na chrzciny.

Kiedy pojawiały się bóle zwiastujące poród, wzywano „swoją” akuszerkę. U nas sprawa była prosta, bo była ona na miejscu. Z innych wiosek, także odległych, mężczyzna — zazwyczaj mąż rodzącej — przyjeżdżał po nią co koń wyskoczy, nawet nocą. Pamiętam jej łagodne usposobienie, wręcz anielski głos oraz niesłychany spokój. Dzięki niej kobiety bezpiecznie rodziły w domach. Miała bowiem dobre przygotowanie medyczne i nigdy nie doprowadziła do żadnych komplikacji. Wręcz przeciwnie, szczęśliwie przyjęła na świat dwa pokolenia osób prawie w całym powiecie. Kiedy pojawiała się w domu rodzącej, nakazywała zagotowanie kilku dużych garnków wody oraz naszykowanie prześcieradeł i lnianych ręczników oraz balii. Rozkładała swój sprzęt, narzędzia wyparzała we wrzątku. Czuwała przy położnicy, łagodziła ból, masowała, pomagała zmieniać pozycje. Nieraz jeszcze musiała uspokajać męża, albo… wychylała z nim kielicha na uspokojenie. Dzieci na ten czas były wyprowadzane do rodziny lub sąsiadów, albo lokowane w innym pokoju. Ja niewiele pamiętam z kilka porodów słyszanych zza ściany. Byłam zbyt mała. Po fakcie położna otwierała drzwi i obwieszczała, że mamy braciszka. Bo po mnie rodzili się już tylko chłopcy. Następowało ożywienie: jakieś wynoszenie, przynoszenie, pranie używanych płócien, wreszcie świdrujący w nozdrzach zapach smażonej słoniny z jajkami, bo młody tatuś musiał poczęstować tę, która pomogła przyjść na świat jego potomkowi. Na koniec wznoszono solidny toast wódką. Ale przez następny tydzień akuszerka codziennie odwiedzała położnicę, by wszystkiego należycie dopilnować. Kobieta leżała przez ten czas w łóżku. Przy starszych dzieciach pomagały ojcu babcie czy ciocie.

Wszyscy byli ciekawi nowego dzidziusia. Pokazywano go nam niebawem. Był takim małym tłumoczkiem, omotanym pieluszkami i kocykiem, spod których wyłaniała się maleńka i czerwona, nie wzbudzająca na ogół naszego zachwytu twarzyczka. Właściwie przyjmowaliśmy fakt do wiadomości i przechodziliśmy do swoich spraw. Choć życie nasze trochę się zmieniało. Ale o tym przekonać się nam przychodziło nieco później.

Kiedyś narodziny dziecka na wsi — choć częste i powszechne — otaczano swoistym ceremoniałem, do którego były przypisane zwyczaje uświęcone tradycją. Kiedy kobieta powiła maleństwo, po kilku dniach zaczynały się pojawiać kolejne sąsiadki, pojedynczo lub po dwie albo trzy. Nie nazbyt wiele na raz, aby nie męczyć położnicy. Były to znane wszystkim odwiedki — bardzo przestrzegany element miejscowej kultury związanej z narodzinami dziecka. Odwiedzające przynosiły na ogół jakieś praktyczne produkty do użytku domowego, a nie dla dziecka. Były to na przykład: sztabka szarego mydła, proszek do prania, kilogram cukru, tuzin jajek czy też swojska bułka albo ciastka, a wyjątkowo — jakiś banknot o niezbyt wysokim nominale. Kumoszki interesowały się przebiegiem porodu oraz samopoczuciem kobiety. Zaglądały do dziecka i próbowały osądzać, do kogo maleństwo jest podobne. Nie przesiadywały zbyt długo, nie były też częstowane. Była to wizyta zwyczajowa, niezbędna do utrzymania należytych sąsiedzkich relacji.

Skoro położnica wstała już z łóżka, odtąd nie zaznawała odpoczynku. Dotychczasowe obowiązki powiększały się o nowe: wstawanie nocami do noworodka, karmienie, nieustanne pranie sterty pieluch, kąpanie, przewijanie, kołysanie, czuwanie w chorobie. Kiedyś niemowlę owijano ścisło pieluszkami w zmyślny sposób — tak, aby nie mogło „się rozgrzebać” i zmarznąć. Okręcano nimi malucha od szyi do stóp, łącznie z rączkami. Funkcjonowało przekonanie, że nóżki powinny być spowite w sposób wyprostowany, aby w przyszłości nie były krzywe. Ludzie bali się dość powszechnej wtedy krzywicy, która w rzeczywistości miała zupełnie inne przyczyny. Sztuki tego swoistego krępowania trzeba było się nauczyć. Na tetrową pieluchę zakładało się flanelową, a czasem jeszcze kocyk nazywany kołderką. Tak omotane dziecko wyglądało jak… matrioszka! Ale łatwo je było podnieść, przenieść, czy nawet dać starszemu rodzeństwu do potrzymania.

Karmienie piersią było uznawane za najlepsze, bo wygodne. Mleko matki nie wymagało gotowania ani podgrzewania i zawsze było w zasięgu. Ponadto nic nie kosztowało. Jeśli kobieta miała pokarm, przeciągała okres karmienia jak najdłużej. Żadna nie krępowała się tej czynności, a karmienie zdarzyć się mogło nawet w kościele. Gorzej miały te, które piersią mogły karmić krótko. Wówczas przechodziło się na mleko krowie, które trzeba było gotować, przetrzymywać, również — w lecie bez lodówki, a w razie potrzeby — podgrzewać. Wiedzieć przy tym wypada, że nawet nocą w tym celu rozpalano w kuchni. To już był niemały kłopot. Butelka do karmienia to była zwykła ćwiartka po wódce, z zakładanym smoczkiem. O smoczku mówiło się u nas „soska”. Smoczek pomiędzy karmieniami spoczywał w przegotowanej wodzie, a butelkę wyparzano. Karmienie butelką powszechnie należało do starszego rodzeństwa. Robiłam to niezliczoną ilość razy. Poza tym dzieciom dawano smoczki „z kółeczkiem”. Po wyjęciu z buzi mogło się nim bawić. Niemowlak miał też jedną grzechotkę, którą nazywano brzękawką. i na tym koniec. Dziecko leżące w kołysce czy w łóżeczku mogło przekładać w rączkach jakieś inne lekkie przedmioty. Doskonale bawiło się, gdy mu podano szeleszczący papier — zwykłą gazetę, a zwłaszcza celofan. Słysząc te dźwięki, nieraz długo i rozkosznie się śmiało.

Dawne noworodki umieszczano w kolebce plecionej z wikliny i zawieszonej u sufitu przy łóżku rodziców. Było to o tyle praktyczne, że zawsze można było je pobujać, nie budząc przy tym innych domowników, bo ten rodzaj hamaka nie wydawał dźwięku. Starsze trochę niemowlę, które mogło już wychylić się i wypaść z opisanej plecionki, spało w drewnianej kołysce na biegunach. Bieguny służyły do bujania, a kiedy przestawano dziecko kołysać, odejmowano je i mebel stał odtąd tylko na nóżkach, służąc za łóżeczko. Latem malucha śpiącego w kolebce czy łóżeczku przykrywano w całości merlą, czyli gazą chroniącą przed muchami. Czasem trzeba było długo kołysać niemowlaka płaczącego lub przed jego uśnięciem. Zajmowano tym tylko nieco starsze odeń dzieci. Nie lubiliśmy tej czynności jako przeraźliwie nudnej. Ale nikomu nie przyszłoby do głowy nie posłuchać rodziców.

Kiedy niemowlak zaczynał siadać, okładano go z każdej strony poduszkami. Gdy stawał na nóżki, mógł mieć specjalne urządzenie z drewna nazywane stojanem. To coś w rodzaju stabilnego, dość ciężkiego okrągłego walca z ażurowymi ściankami i otworem na wstawienie doń dziecka, które opierało się i trzymało rączkami jego górnej krawędzi. Dość podobny do tego był starodawny chodzik, u nas nazywany „chodunkiem”. Nie każda rodzina jednak posiadała takie udogodnienia dla swych najmłodszych pociech.

Najważniejszym wydarzeniem związanym z maleństwem był jego chrzest. Odbywał się on dość szybko po urodzeniu, najpóźniej do miesiąca czasu. Ja miałam zaledwie tydzień, ale że urodziłam się w Palmową Niedzielę, Wielkanoc była znakomitą okazją do urządzenie chrzcin. Imiona wybierano obowiązkowo „z patronem”. Nie do pomyślenia było ochrzcić dziecko inaczej niż jednym z imion wymienionych w litanii do wszystkich świętych. Często nadawano imię po dziadkach, rodzicach, czy innych członkach rodziny. Przedstawiciele mojego pokolenia pochodzący ze wsi są na ogół nazwani w ten sposób. Kolejną ważną sprawą był wybór rodziców chrzestnych. Zwracano przy tym uwagę, aby to były osoby wierzące i praktykujące. Drugi warunek to na ogół zapraszanie do każdego dziecka po jednym rodzicu chrzestnym spośród rodziny z obojga stron. Inny powód to istniejące zażyłości i przyjaźnie z sąsiadami. Tacy też chętnie bywali proszeni. Później już zawsze można było się nazywać wzajemnie kumami. A przybywało ich wraz z każdym kolejnym potomkiem. Warto było tak postępować, bo rodzina czasem mieszkała dalej, a sąsiedzi zawsze pod ręką — pomocni i życzliwi. I to jest kolejny przykład na dobre współżycie dawnej wiejskiej społeczności.

Chrzest odbywał się w dzień powszedni. Wprawdzie bycie proszoną na chrzestną stanowiło zaszczyt, ale jednocześnie było to kosztowne wyróżnienie. U nas był taki zwyczaj, że matka chrzestna ubierała w całości dziecko na tę okazję. Dosłownie wszystko musiało pochodzić od niej, a nawet ona sama ubierała chrześniaka do kościoła. Chrzestny natomiast opłacał ten sakrament „co łaska” u księdza i organizował furmankę na przejazd. Wtedy chłopców ubierano na różowo, a dziewczynki na niebiesko. Tłumaczono to analogią do szat Matki Boskiej i Jezusa. Każdemu zakładano koszulkę, kaftanik, sweterek, śpioszki, czapeczkę, a potem wkładano do becika. Becik do chrztu był ozdobiony falbanami i koronkami. Nakrywano jeszcze szatką chrzcielną przystrojoną haftem i wstążkami w odpowiednim kolorze, która u nas nazywała się „chrzczonką”. Do świątyni jechali tylko rodzice chrzestni z dzieckiem, nigdy rodzeni. Przed zmianami posoborowymi w kościele — nie byli tam potrzebni. Za to w domu jak najbardziej, bo szykowali poczęstunek. Chrzestnym siedzącym na furze odświętnie wystrojonego noworodka wynosiła i podawała jedna z jego babć. Było to dla niej wyróżnieniem, a przede wszystkim — dopełnieniem tradycji. Najczęściej dostawała wtedy czekoladę od ojca chrzestnego dziecka. Sam chrzest był krótką i cichą uroczystością. Po powrocie chrzestni podając dziecko rodzicom oznajmiali, że nie jest już poganinem, lecz poświęconym chrześcijaninem. Malec szybko bywał przystawiany do piersi, bo zgłodniał. Pozostali zapewne też, więc zasiadano do stołu, aby zażyć gościny z tej pięknej okazji. Oczywiście zawsze był też alkohol i ogólna wesołość. I tylko matka nowo ochrzczonego musiała przy nim czuwać, jak zawsze.

Potem dziecię rosło wśród pozostałych, będąc najmłodszym do momentu, aż nie pojawił się nowy członek rodziny. Trudne to były czasy i chylę czoła przed tamtymi ludźmi, w tym i własnymi rodzicami. Ale dziś jestem szczęśliwa, że pochodzę z wielodzietnej rodziny. I z niemałym niepokojem obserwuję te współczesne, z przewagą jedynaków lub całkiem bezdzietne. Najwidoczniej jednak to znak naszych czasów.

2. Dawne zabawy i zajęcia dzieci wiejskich

Pamiętam rodzicielskie podwórko swojego dzieciństwa i myszkowanie po najbardziej ukrytych jego zakamarkach. Stał tam niewielki dom murowany z wysokimi jak na dziecięce nóżki schodkami, z których mimo to ochoczo skakaliśmy, nierzadko obijając kolana o utwardzoną żwirową dróżkę. Od schodów na prawo rosły krzaczki śnieguliczek, które z racji wyglądu ich owocków nazywaliśmy bąbelkami. Krzewinki rosnąc ułożyły się w taki sposób, że okalały malutki wolny placyk. Tam to bawiliśmy się w szkołę podczas… wakacji! Bo uczenie się uwielbiałam od dzieciństwa, ale też i do pouczania miewałam zakusy. Ustawialiśmy więc ławki z desek położonych na kilku cegłach, jedna za drugą — szeregiem, jak w prawdziwej klasie. Wynosiliśmy z domu książki, niezapisane kartki z zeszytów szkolnych, resztki kredek i ołówków, aby mogły odbywać się lekcje. Zawieszaliśmy nawet na drzewie tablicę z dykty, na której pisało się przemyconymi ze szkoły skrawkami kredy. Szkoła taka zwoływała wszystkie dzieci z pobliskich domostw, były dzwonki, była lista uczniów i odznaczana co dzień obecność. Klasa zaś — koedukacyjna i wielorocznikowa. Ja zawsze byłam nauczycielką i najchętniej robiłam… dyktanda! Matematyka również zajmowała poczesne miejsce, a więc i klasówki. Ale odbywały się też zajęcia artystyczne, ruchowe, a nawet organizowaliśmy konkursy. Były i oceny, a jakże. No i lekcje zadawane do domu. Siostra po latach stwierdziła, że miałam u wszystkich „wielki posłuch”. Może dlatego zostałam później nauczycielką?

Największą jednak pasją całoroczną były nasze zabawy lalkami szmaciankami. Nigdy w swoim dziecięcym życiu nie miałam lalki kupnej, z plastyku i o szklanych oczach. Dziś tego nie żałuję. Paradoksalnie ubóstwo stało się motorem rozwoju i kreatywności. Aby mieć lalki (a posiadałyśmy ich całe „rodziny”! ), należało je sobie samodzielnie uszyć. Był to cały proces. Najpierw musiałyśmy znaleźć dostatecznie duży kawałek jasnego materiału. Najczęściej pochodził ze starego, niezdatnego do użytku prześcieradła. Jednocześnie — zakraść na strych w domu babci Olesi i uszczknąć kłak wyczesanego lnu, który posłużyć miał na lalczyne włosy. Szyciu towarzyszyły wielkie emocje. Korpus, oddzielnie ręce i nogi, a potem ich wypychanie: pakułami, watą, gałgankami — wszystkim tym, co udało się zdobyć. Następnie doszywanie kończyn i to, co najważniejsze, czyli głowa. Okręcało się szmatką coś na kształt kulki, po czy następowała zapierająca dech w piersiach czynność nanoszenia kopiowym ołówkiem rysów twarzy: oczu, brwi, nosa i ust. Jeśli zabieg się udał, radość była ogromna! Doszywało się włosy i nagle taka lalka nabierała jakby cech ludzkich. Stawała się niezwykle „swoja”, piękna, kochana! Nadawałyśmy takiej ulubione imię i stawała się odtąd niemal członkiem rodziny. Jeśli jej twarzyczka nie została zaakceptowana „z wyglądu”, trzeba było główkę pokryć kolejną warstwą materiału i nadawać wyraz jej twarzy od nowa. Lalek takich miałyśmy jednocześnie po kilka. Bez przerwy szyłyśmy im ubranka. Na szczęście we wsi była krawcowa, potem druga, z którą ożenił się nasz stryj Zygmunt. To była wielka frajda, bo można było dostać najfajniejsze ścinki krawieckie i stroić swoje lale do woli. W wakacje najczęściej chodziłyśmy z koleżankami na naszą łąkę tuż za stodołą, by tam, nad sadzawką, w cieniu kaliny, rozłożyć koc na bujnej trawie, a na nim przyniesione w pudełkach po butach skarby: szmatki, igły, nici, nożyce, guziki, haftki — czyli cały kram małych szwaczek. Szyłyśmy nie tylko zwykłe sukienki czy spódnice, ale nawet dresy, rajstopki, butki, czapeczki, palta, szaliki, jak również i pościel. Sprawiałyśmy im korale z jarzębiny czy kaliny, kokardy do włosów i inne ozdoby. Organizowałyśmy nawet lalczyne imprezy. Pomiędzy lalkami naszymi, tj. moimi i mojej siostry, jak i koleżanek, przed Bożym Narodzeniem… ciągnęłyśmy losy i robiłyśmy lalkom paczki z prezentami! Oczywiście upominki dla lal też były wykonywane przez nas ręcznie. Wiem, że dość długo wstydziłam się przyznać do tego, z czego dziś już sobie ujmy nie czynię. A to mianowicie, że lalkami bawiłam się aż do piątej klasy szkoły podstawowej.

Gdy znudziło nam się szycie lalkom — szliśmy nad sadzawkę, gdzie zbieraliśmy przy brzegu ślimaki. Raz pojawiły się nawet małe rybki, które wyciągaliśmy koszem na ziemniaki. Spełnił on wprawdzie swoją rolę, ale rybki nie nadawały się do smażenia ani do niczego innego. Tam również wyciągaliśmy z błota łodygi tataraku i zjadaliśmy go po trosze. Wprawdzie nie był nadzwyczajny w smaku, ale dziecięca ciekawość nie zna granic. Po czym zrywaliśmy duże bukiety niezapominajek, z których pletliśmy sobie wianki, a pozostałe ustawialiśmy w domach jako specyficzną kompozycję. Układało się je na spodeczku lub talerzyku, lekko przyciskało pośrodku niewielkim kamyczkiem i czekało się, by ze zdumieniem zobaczyć, jak nazajutrz powstaną. Każde takie dziecięce zaciekawienie przyprawiało o dreszczyk emocji.

Najbardziej przez nas lubianymi zabawami koedukacyjnymi były wszystkie gry zespołowe: w wojnę, dwa ognie, cegiełki, w klasy, cymbergaja, palanta, pikadora, chowanego, w figurki i inne. Istniały już wtedy piłki, ale na wsi mało kto taką posiadał. Chłopcy lubili nimi grać „w nogę”, a dziewczynki — o ścianę. A to ręką, a to obydwiema specyficznie ułożonymi, to znów łokciem, piersią, brzuszkiem i wreszcie główką. Była taka gra zwana „piętnastką”, która zawierała wszystkie te elementy. Przy każdym korzystaniu z piłki trzeba było bardzo uważać, aby nie zbić okna, a nie daj Boże sąsiadom! Ale zdarzało się to raczej chłopakom, niezbyt uważnie kopiącym. Nasze ulubione harce uprawialiśmy zwłaszcza pod wieczór, gdy większość wyszła na ulicę, ale latem zmrok zapadał późno, więc godziny przedwieczorne były porą rówieśniczych spotkań i dokazywań.

Jeszcze jedna zabawa koniecznie zasługuje na wspomnienie. To zabawa-nie zabawa w sklep. Organizowałyśmy ten handelek ja i moja siostra, rzadko dopuszczając kogoś z koleżeństwa do tego „rodzinnego biznesu”. Wcześniej trzeba było jak najmniejszym nakładem zgromadzić towar do sprzedaży. Sztandarowy asortyment stanowił zielony groszek w strąkach. Nasz tata często obsiewał nim kawałek pola, ale kiedy nie było własnego, do „interesu” mógł być dopuszczony ten, kto był w stanie strączki te dostarczyć. Zjadało się nie tylko pyszną jego zawartość — lekko słodkie, miękkie i soczyste kuleczki. Jadalne były też i same strąki, po oderwaniu blaszkowatej, wewnętrznej powłoki. W sprzedaży pojawiały się też — w miarę dostępności — umyte okazy młodych rzodkiewek, marchewek, brukwi czy kalarepki. Wszystkie te warzywa były bardzo smaczne i zjadane na miejscu. W zależności od pory, nasz „warzywniak” oferował owoce sezonowe: wiśnie, porzeczki, jabłka, gruszki. Jednak większym powodzeniem cieszyły się te mniej naturalne smakołyki, choć były droższe. Rarytasem okazywały się wafle przełożone powidłami z gotowanych czarnych jagód, które u nas nie rosły, ale zapobiegliwe mamy wyprawiły się wcześniej po nie do dalszych lasów. Wyprosiło się więc ich trochę i wkładało pomiędzy dwa krążki suchych wafli andrutowych, następnie pokrojonych na niewielkie cząstki. Takie, na które stać było większość ubogiej dziecięcej klienteli. Czasem w sprzedaży pojawiały się swoiste „markizy”, czyli dwa ciastka Petit Beurre, przełożone i sklejone masłem. Pycha! Innym razem — kromki bułki drożdżowej upieczonej przez naszą mamę. A przecież jej drożdżowe wypieki miały markę w całej wsi. Wszystek towar, obowiązkowo oznaczony cenami, był eksponowany na półce zrobionej z deski wspartej na słupkach, z większym napisem: „Sklepik”. Umieszczonym u góry, na przykład na ścianie stodoły lub na drzewie. Kilka dni wcześniej szła w eter wiadomość o dniu i godzinie otwarcia sklepiku, która pocztą pantoflową docierała niezawodnie do wszystkich zainteresowanych. Sprzedawało się zazwyczaj prawie wszystko. To, co zostało, rozdawałyśmy dzieciom, które przyszły bez grosza i tylko się przyglądały. Ale te resztki nigdy nie należały do rarytasów. My zaś zliczałyśmy „utarg”. Zazwyczaj było to kilka złotych, nigdy kilkanaście. Zgodnie ustalałyśmy, na co ten zysk przeznaczymy. Tamta dziecięca zaradność nawet mnie samą dziś zaskakuje.

Pół wieku temu dzieci wiejskie miały nieustanny kontakt z naturą. Latem wszyscy na równi, dziewczyny i chłopaki, lubiliśmy się włóczyć po łąkach, polach, miedzach, sadzawkach i laskach. Wciąż odkrywając coś nowego, zaskakującego. Wśród odwiedzanych były też miejsca „zakazane”. Należała do nich na przykład żwirownia. I nie tylko dlatego, że posiadała dość głębokie wykopy. Przede wszystkim z obawy, że mogą tam się znajdować niewypały. We wsi bowiem wciąż żywa była historia sprzed lat kilkunastu, kiedy to rozerwany pocisk zabił tam trzech chłopaków. Zakazywano też chodzenia na „kocie mogiłki”. Spodziewam się, że było to miejsce, gdzie grzebano padłe zwierzęta. Ale widziałam, że służyło też zwyczajnie za wiejskie wysypisko śmieci. Dlatego właśnie grzebanie w nim było tak intrygujące. Nieraz ukradkiem udało się stamtąd jakiś „skarb” przemycić. Im bardziej nas przestrzegano, tym więcej dzieciarnię tam ciągnęło. Cóż, tamte dzieci jak wszystkie inne kusił zakazany owoc. Z naszych wypraw przynosiliśmy dużo roślin — tak tych mniej sobie znanych, jak i dobrze znajome zioła ze szlachetnym zamiarem, że zostaną w zimie wykorzystane. Rozkładaliśmy je na płachetkach do suszenia, pilnowaliśmy, przewracaliśmy, ale zazwyczaj nie kończyło się to żadnym praktycznym efektem. Targaliśmy również do obejść jakieś cudaczne konary czy korzenie drzew, hubę, ciekawie wyglądające kamyki, czasem nieznajome sobie grzyby do konfrontacji z wiedzą dorosłych. Ciekawość świata i otwartość była chyba podstawową cechą wiejskich dzieci, pozostających w stałym kontakcie z przyrodą.

Na trawie z dziećmi sąsiadów, Kadłubowskich. Od lewej: Irena, Heniek, na jego kolanach — mój naówczas 2-letni brat Jacek, Anka i ja.

Wszyscy uwielbialiśmy też podwórkowe huśtawki i bujanie się na nich. Istniały dwa rodzaje sprzętu, który niejeden ojciec mógł bez większego nakładu wykonać dzieciom w swoim obejściu. Pierwsza to huśtawka z łańcucha zawieszonego na drzewie. Jeśli w miejscu siedziska przymocowano deseczkę, było już dobrze. Zdarzyła się u sąsiadów taka, która miała obudowę — ramy boczne, poprzeczkę u góry, łańcuch odpowiednio rozstawiony i drewnianą wygładzoną podkładkę pod siedzenie. No ale Franciszek był uznanym majsterklepką. Aż chciało się iść do nich i pohuśtać, bo leciało się — ho ho! — prawie do nieba. Bardziej prostą była bujawka z deski, pod środek której została w miarę trwale zamontowana jakaś podpórka. Taką przechylną chybotkę mieliśmy u siebie. I nawet znalezienie partnera o zbliżonej wadze, dla równowagi bujawki, nie było problemem, bo nas samych było kilkoro, a sąsiedzi też ustawiali się w kolejce.

Chłopcy mieli też swoje upodobania. Starsi najbardziej uwielbiali jazdę na rowerach, zwłaszcza tę „bez trzymanki”. Małych rowerków nie było. Jeden jedyny taki posiadał kilkuletni Krzysiek. Ale nawet nie przyszło nam do głowy, by mu zazdrościć. Wystarczyło bieganie całą czeredą za jadącym malcem i już to samo w sobie było nie lada frajdą. Jeśli ktoś mógł już poszaleć na większym dwuśladzie, to obowiązkowo wszedł w posiadanie „składaka”. Oznaczało to tyle, co rower złożony z kilku starych, po rodzicach. Wybrani szczęściarze kręcili esy-floresy na ulicy, to znów podjeżdżali kawałek, by zawrócić z powrotem — ku ogólnej zazdrości rówieśników. Czasem któryś pożyczył go innemu na trochę.

Dużą atrakcją chłopięcych zabaw były te ze scyzorykiem, który u nas nazywało się kozikiem. Tylko nieliczni go posiadali, otrzymawszy od ojca czy dziadka. W mojej rodzinie czasem któryś z braci dostawał go na prezent „od Mikołaja”. Zapamiętana przeze mnie gra to ta rozgrywana na trawie i polegająca na rzucaniu otwartym nożykiem pod pewnym kątem oraz śledzeniu, czy wbije się w ziemię, czy też zlegnie na niej. Była to rozrywka wyłącznie dla chłopców. Poza tym taki kozik był przydatny, aby coś przyciąć, wystrugać.

Domeną większości chłopięcych działań była różnoraka „broń”. Wtedy każdy miał posiadać procę, zrobioną samodzielnie lub przy pomocy dorosłego. To przyrząd do strzelania. Niestety, oni wkładali tam małe kamyczki i celowali głównie do lecących ptaków, do psów i kotów, ale też do malców i do dziewczynek. Chłopcy robili również łuki, zwłaszcza wiosną, kiedy nawet grube witki wierzbowe dały się w miarę lekko wyginać. Naciągnięty w łuk długi patyk ze świeżo uciętego konara łączono sznurkiem z obu stron, a strzałę strugano z prostego kijka, z ostrzem na końcu. Łuk gotów był do zabawy, ale taką strzałą nie sposób było trafiać do jakiegokolwiek celu, bo spadała zbyt blisko.

Ze świeżych gałęzi wierzbowych robiliśmy też gwizdki. Sama również tego próbowałam. Gwizdały donośnie, jak fujarki. Każdy chciał taki mieć. Wszyscy też, zarówno dziewczyny, jak i chłopaki, w maju robiliśmy gwizdki ze źdźbeł żyta, a piszczałki te nazywaliśmy derkaczami. Żyto nadawało się na derkacze dopiero po świętej Zofii, kiedy już posiadało kłosy, bo od zawsze towarzyszyło nam przekonanie wywodzące się z powtarzanego porzekadła, że „Zofija kłosy wywija”. Te gwizdki były proste do wykonania, a my robiliśmy po kilka za każdym razem. Przy okazji wizyt w zbożu zawsze zrywaliśmy chabry, z których obowiązkowo wiło się wianki, ale też wytwarzaliśmy potajemnie, według znanej sobie receptury, własne dziecięce „wino”! Nasza „muzykalność” przekładała się też na inne instrumenty. Wyszukiwaliśmy białe kwiatki bielunia w kształcie trąbek i też graliśmy na nich, dmuchając z całych sił w kwiatek-trąbkę.

Jeszcze jedna czynność zajmowała małych i większych chłopców wiejskich. Było nim taczanie kółek. Jakich? Ano od zwykłych fajerek kuchennych poczynając, a na starych kołach rowerowych bez szprych kończąc. Trzeba było nie lada sprytu, by toczyć takie koło, popychając tylko kijkiem. Należało utrzymać je w ruchu jak najdłużej. Jeśli upadło, to była skucha. Jednak i to potrafił prawie każdy. Oczywiście po pewnym treningu.

W dni deszczowe, ponure, czy nawet te dziwnie leniwe — bardzo chętnie grywaliśmy w karty, takie ze zwykłej talii. Znaliśmy różne gry, ale ulubioną była ta „w tysiąca”. Potrafiliśmy przy tym przesiedzieć ładnych parę godzin. Aż rodzice zaczynali się niepokoić tym… brakiem wrzasków. Wtedy, gdy skryliśmy się w jakiejś stodole czy szopie.

Chłopców trzymały się psoty. „Polowali” na żaby, myszy, pająki. A potem robili im krzywdę, choć nikt z nas wtedy złej strony czynów tych nie dostrzegał, a jedynie ciekawe zajęcie. Jeszcze jednym dziecięcym grzeszkiem było zakradanie się do cudzych ogrodów i sadów po czereśnie, wiśnie, truskawki, jabłka czy agrest. Albo strączki grochu lub kalarepkę. Niektóre z przysmaków znaleźć można było tylko w nie swoim gospodarstwie, ale większość kusiła na zasadzie, że cudze zawsze lepsze. Towarzyszył temu dreszczyk emocji powodowanej i strachem przed złapaniem na gorącym uczynku, i konieczność przechodzenia górą przez płot, a nawet wdrapywania się na drzewo. Ale wchodzenie na drzewa też niektóre dzieci uwielbiały i przy każdej okazji uprawiały.

Czasem chłopaki, w swoim mniemaniu — dla żartu, wykręcali wentyle z rowerów stojących pod sklepem. Wówczas uchodziło z dętki powietrze i nie sposób było już takim odjechać. Także, w najgłębszej tajemnicy, chodzili na starą żwirownię, zaopatrzeni w szufelkę lub szpadel, aby kopać w poszukiwaniu „dziobków”, to jest starych pocisków. Bo z przekazów dorosłych wiedzieli, że tam w czasie wojny odbyła się jakaś bitwa. Ostatnia z ujawnionych przewina to ich sobotnie chodzenie wieczorem pod okna domów, gdzie można było podglądać… kąpiące się nago kobiety. Cóż za ciekawość i fantazja tamtejszych podrostków!

Głównie w wakacje, choć nie tylko, mieliśmy również swoje drobne obowiązki w gospodarstwie i obejściu. Dzieci na przykład zaganiały krowy na pastwiska, pasły i przyprowadzały je stamtąd pod koniec dnia. Pasły też gęsi, kaczki i ogólnie miały baczenie na podwórkową „menażerię”. U nas każdego roku hodowało się gęsi i do obowiązku rodzeństwa należało dopilnowanie, aby nie weszły one „w szkodę”, to znaczy w jakąś uprawę, lub — co gorsza — do sąsiadów. No i aby zaganiane do zagrody pod wieczór miały duże wypchane wola, tj. były należycie najedzone. Swoją drogą, domowe ptactwo i zwierzęta domowe były w jakimś sensie nieodłącznymi towarzyszami życia dzieci wiejskich. Dotyczy to szczególnie kotków i piesków, które się panoszyły w każdym gospodarstwie. Wykonywaliśmy też szereg innych lżejszych prac, jak: sypanie ziarna kurkom, zaniesienie im wody ze studni do pojemników, a nawet napojenie cielaczka. Zdarzało się też rwanie liści buraczanych czy pokrzywy jako zielonki dla prosiąt oraz przynoszenie tego z pola w woreczku na plecach. Zamiataliśmy też dróżki na podwórkach, zbieraliśmy patyczki na trawie — słowem — uczestniczyliśmy w utrzymaniu porządku w otoczeniu.

Dzisiaj może się to wydawać nudne i pozbawione jakiejkolwiek wartości, ale wszyscy wychowani na wsi prawdopodobnie przyznają mi rację: mieliśmy wprawdzie ubogie materialnie, ale wspaniałe dzieciństwo. Bo ta nasza bieda obfitowała w wiele bogactw innej natury, niedostępnych i tym bogatszym, i mieszczuchom.

3. Tamte smaki i smakołyki dziecięce

Wszystkie dzieci są łasuchami, a kiedyś były nimi tak samo jak dzisiaj. W mojej wsi sklep spożywczy był zawsze. W nim dwa-trzy rodzaje cukierków: owocowe i toffi lub irysy. Krówki i raczki tata przywoził nam z miasta na swoje imieniny. Ciastek też dwa rodzaje: kruche petit beurre i pierniczki katarzynki. Do dziś czuję w ustach tamte niezapomniane smaki. Potem pojawiły się jeszcze jedne czy drugie. Z cukierków nastały pudrowe: owocowe i miętowe. Były też jeszcze dropsy i lizaki. Bez wyboru. Największym rarytasem była czekolada, którą kosztowało się raz czy dwa razy w roku. Również dwa rodzaje — nadziewana i twarda. Z napojów oranżada i, trochę od niej droższa, tzw. mandarynka; oba płynne smakołyki w butelkach zwrotnych z korkiem na sprężynkę. Pamiętam prawie wszystkie ceny wymienionych tutaj smakołyków.

Na tym sklepowy asortyment ówczesnych łakoci się kończył. Co bynajmniej nie jest równoznaczne z tym, że był nam dostępny na co dzień. Co to — to nie! Dla wiejskiego dziecka słodycze ze sklepu były wielką rzadkością. Za to mieliśmy swoje ulubione smakołyki, tak łatwo osiągalne, jak i mniej „oficjalne”. Te drugie dostępne były zwłaszcza latem, a więc wakacyjną porą, kiedy i czasu było więcej, aby myszkować po najrozmaitszych zakątkach. Dość często był to „owoc zakazany”, czyli co „zdobywało się” (by nie nazwać rzeczy po imieniu) w cudzym ogrodzie i sadzie, w lesie lub na polu. Sąsiada, oczywiście. Bo wtedy smakowały najbardziej.

Ale może najpierw o zwyczajnym jedzeniu, powszechnie lubianym przez dzieci. Jednak nie o posiłkach spożywanych w domu, ale o tym, co można było chwycić w ręce i pobiec na ulicę do koleżeństwa. Najpierw więc pajdki chleba z cukrem i wodą. Oczywiście swojskiego, z żytniej mąki, co dawało efekt słodko-kwaskowego smakołyku. Ja i moje rodzeństwo mieliśmy to szczęście, że mogliśmy się delektować luksusem w postaci chleba z cukrem i śmietaną. Ojciec był w tym czasie mleczarzem, więc w naszym domu śmietana była zawsze dostępna. Zazdrościli nam tego rówieśnicy. Choć nie skąpiliśmy nigdy popularnego „gryza”, a czasem nawet i połowy swojej kromki. Lubiliśmy też świeży chlebek ze swojskim masłem robionym tłuczką. Sama takie masełko czasem pomagałam ubijać. Jeszcze bardziej pyszny był z dodatkiem swojskich powideł śliwkowych, a śliw węgierek pełno rosło w naszym sadku i na polu. Jeden z moich braci natomiast tak bardzo uwielbiał chleb ze smalcem i kwaszonym ogórkiem, że — ku rozpaczy mamy (co ludzie powiedzą?) — wybłagał i pobiegł z taką pajdą na ulicę… w Wielkanoc! Ja kromkę chleba ze smalcem wolałam posypaną młodym szczypiorkiem. Z tych ulubionych dziecięcych specjałów dostępnych zawsze, choć niekoniecznie z pełną aprobatą mamy, czasem podkradało się miód, który przechowywano w domu tylko „na lekarstwo” — wtedy oczywiście smakował o wiele bardziej. Także tylko w chorobie dane było czasem się delektować koglem-moglem. Wtedy, gdy chwycił atak niepohamowanego kaszlu, a żadnego innego środka pod ręką nie było, zwłaszcza nocą. Bez wątpienia to dla malca jakaś delicja, ale lepiej by było obejść się bez niej i bez tej przykrej dolegliwości.

Chyba jednak największym przysmakiem było wszystko to, co potrafiliśmy zdobyć sami. Różnymi sposobami. W warunkach domowych było to na przykład — pod nieobecność rodziców — samodzielne gotowanie budyniu. Nic by w tym dziwnego nie było, gdyby nie fakt, że w ciągu dnia nie było mleka. Poranny udój zanosiło się do zlewni, wieczorowy był dostępny dopiero przed nocą. A w środku dnia? Nie było innej opcji jak tylko wydoić krowę. Może to jedyna czynność, którą spośród rodzeństwa potrafiłam wykonać tylko ja? Oczywiście nie mogłam wydoić krasuli do końca, bo wybieg ów miał być tajemnicą. Poprzestałam więc na litrowym kubku i kwita. Nim wrócili rodzice, naczynia były umyte i ani śladu po naszej uczcie. Nie pamiętam jak, ale kiedyś się o tym dowiedzieli — chyba wieczorowy udój wydał się mamie zbyt skąpy. Wtedy dopiero podniosło się larum! Okazało się, że pod żadnym pozorem krów nie można doić tyko „częściowo”, bo w ten sposób „mleko się przepala”, czyli zmniejsza mleczność krasuli. Nauka ta pozostała w głowie do końca życia.

Lepiej więc już było wyruszyć gdziekolwiek, w poszukiwaniu smakołyków. A latem w obfitości dostarczała ich sama natura. Najbardziej pociągały nas ogrody i sady, bo tam kusiły dorodne owoce i warzywa. Zakradaliśmy się mniej czy bardziej jawnie tak do własnych, jak i sąsiedzkich, ale raczej na drodze wymiany, to znaczy do włości naszego koleżeństwa. I tutaj — w zależności od miesiąca — naszym zainteresowaniem w ogrodach cieszyły się tak kuleczki rzodkiewek, mały młodziutki szczypiorek, nawet zwykły szczaw i pierwsze pędy rabarbaru, potem cienkie marchewki i zielone ogórki. Trochę później — okazy kalarepki i brukwi, czy wreszcie ogórki i pomidory. Pod jesień kusiły dojrzewające czapy słoneczników oraz pestki z dyni. Swoistym specjałem był dla nas wtedy również mak z dojrzałych makówek, rosnących na polach i w ogródkach. Wtedy jeszcze można go było w dowolnej ilości uprawiać. Wyszukiwaliśmy też poletka, gdzie można było zebrać zielone strączki grochu. Więcej rozkoszy dla podniebienia dostarczały sady. U nas były tylko wiśnie i śliwy. Wiśni było dużo, a obrywać je zaczynaliśmy zdecydowanie przedwcześnie, gdy zdążyły zaledwie poróżowieć. Były kwaśne, nawet gorzkawe i trochę twarde. Chodziliśmy z kubeczkami, łyżeczkami i cukrem. Wyciągaliśmy pestki, sok przeciekał pomiędzy paluszkami niczym krew. Dodawaliśmy trochę cukru, miażdżyliśmy owoce i dało się je już wtedy zjeść. Brrr! Mimo to pamiętam, że wszystkie buzie wykrzywiały się w dziwnym grymasie, ale mimo to nikt nie narzekał. Cieszyliśmy się tylko, że jutro będą czerwieńsze i dojrzalsze. Innym rarytasem wczesnego lata były jabłka papierówki. Na szczęście po nie, choć kusiły dostrzeżone gdziekolwiek, nie musieliśmy sięgać do cudzych sadów, bo aż dwie jabłonki rosły u dziadków i mogliśmy się w pełni rozkoszować ich wczesnym smakiem. Choć i tak te zza płotu sąsiada zawsze wydawały się lepsze: większe, żółciejsze, bardziej dojrzałe. Z tego okresu w pamięć zapadły mi jeszcze gruszki kartoflówki i bery. Te z kolei były na kilku drzewkach u ciotki Marysi i też były osiągalne. Smak obu gatunków również towarzyszy mi do dziś. Trudniej dostępne, przynajmniej we wczesnym dzieciństwie, były agrest i porzeczki, które nęciły dziecięce łakomstwo. Niestety, wcale nierzadkim grzeszkiem tamtego okresu było zakradanie się do cudzych sadków, aby skubnąć garstkę czy dwie tych przeraźliwie kwaśnych owocków. Smak żaden, strach przy konfesjonale wielki (tak, tak — zbyt dobrze pamiętam!), a mimo to po roku znów pokusa była ta sama…

Najbardziej smakowite i dostępne były chyba te „dary boże”, które rosły samoistnie w lasach, na miedzach i polach. Pamiętam nasze wędrówki w poszukiwaniu poziomek, bo w znanych nam miejscach zbyt wiele ich nie było. I tę radość, gdy któreś z nas znalazło większą ich polankę. Inna rzecz to eskapady na maliny. Tych owoców było do woli, ale jak na nasze małe nóżki — rosły daleko. Las zwany Bujnowszczyzną oferował ich wiele, dlatego po zbiory chodzili również dorośli. Maliny leśne miały jeden feler — bywały robaczywe. Umieliśmy sobie z tym poradzić, zręcznie usuwając niezdatną część owocu. Nie sposób przecież było zrezygnować z ich niebiańskiego smaku. Pomimo długiej drogi rodzice się zbytnio nie sierdzili na te wyprawy, ponieważ las ów przylegał bezpośrednio do naszego najbardziej oddalonego pola, więc był trochę znany. No i nawet ta odległość, i pojadane w drodze nie były przeszkodą, byśmy jakiejś koneweczki czy słoika malin nie donieśli do domu. Żeby spróbować mogli ci, co się na wycieczkę nie zabrali. W podobny sposób, już późnym latem, szukaliśmy po miedzach i rowach kwaśnych jeżyn. Niestety, czarne jagody pozostawały poza zasięgiem naszych marszrut, ale raz w roku jeździliśmy na zbiory do babci Chomickiej lub do jednej z naszych cioć, które mieszkały „przy lesie”. Wyprawa była wspaniała, bo całodzienna, z całą ferajną, ale samo zbieranie jagódek już niekoniecznie. Bo zbyt szybko męczyło i nużyło. Za to już w domu, z kluskami — smakowały znakomicie!

Na koniec jeszcze o próbowanych i smakowanych przez nas roślinach, które trujące wprawdzie być nie mogły, ale trudno je w pełni uznać za spożywcze. Oto zjadaliśmy z przejęciem wszystkie… bzowe „szczęścia”, to znaczy pojedyncze kwiatuszki z kiści bzu, które posiadały inną liczbę płatków niż standardowe cztery (czyli: trzy, pięć, sześć itd.). Bo już samo znalezienie takiego miało symbolizować szczęście, ale by się ono dopełniło, należało kwiatuszek przeżuć i przełknąć. Dało się, zapewniam. Później wysysaliśmy z upodobaniem nektar z kwiatów akacji, zrywanych pod szkołą. Były naprawdę słodkie. W jednym lasku znaliśmy miejsce, gdzie rósł zajęczy szczawik. Nasza mała grupka utrzymywała tę wiedzę jakiś czas w tajemnicy, aby mieć na wyłączność zajadanie się tym kwaśnym, dzikim smakołykiem. Nie wiem jaką nazwę miała roślina, której „owoce” (a może kwiaty?) miały okrągły kształt i były twardawe oraz… bezsmakowe, a jednak włączaliśmy je do swego podwórkowego menu, raz pod nazwą „serek”, innym razem „chlebek”. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, zupełnym kuriozum było nasze szaleństwo na punkcie „kleju z wiśni”. Były to lepiące, gumowate, przezroczyste narośla na konarach wiśni. Czasem trzeba było się po nie całkiem wysoko wdrapywać, ale oderwana plastrami masa ogromnie nam smakowała. To taka namiastka pomiędzy galaretką owocową a gumą do żucia, poznanymi dużo, dużo później. Zazdrościliśmy temu, komu udało się znaleźć wyjątkowo pokaźną. Jedliśmy tę masę często każdego roku. Celowo przeszukałam pod tym kątem internet. Okazuje się, że ta narośl jest — o zgrozo! — objawem choroby drzew owocowych. Dokładniej niczym innym jak rakiem. Mam nadzieję, że tamten „przysmak” ze zmutowanych komórek nie uczynił jakiejś krzywdy młodym organizmom.

Największą ekscytacją tamtych lat jawi mi się wino z chabrów. Skąd nam to przyszło do głowy? Kto przekazał pomysł i „przepis” — nie mam pojęcia. Ale wiem aż nadto dobrze, że je robiliśmy potajemnie! Zbieraliśmy chabry w zbożu, odrywaliśmy same kwiaty od łodyżek, zalewaliśmy przegotowaną wodą. Dodawaliśmy cukier i trochę drożdży oraz zamykaliśmy szczelnie w butelce. Ustawialiśmy ją w ciepłym miejscu, a dokładnie zagrzebywaliśmy w stodole, w sąsieku siana. Zaglądaliśmy codziennie. Fakt, fermentowało. Nigdy nam jednak nie starczało cierpliwości, by wytrzymać dłużej niż dwa — trzy dni. Wypijaliśmy więc kolejno, z jednej butelki, gładząc się po brzuchach, że niby takie wspaniałe. A tak naprawdę to tylko lekko posłodzona woda, pachnąca trochę fermentującymi drożdżami. No bo bławatki nie pachną. Ale tych emocji nie zastąpiłoby nam nic.

Tak to sami sobie dostarczaliśmy i zajęć, i rozrywek, i przeżyć, i nawet niezapomnianych dziecięcych rozkoszy smakowych. To były czasy!

4. Zimowe zabawy na śniegu i lodzie

Nawet jeśli są śnieg i mróz podczas trwających zimowych ferii szkolnych, to nie odnoszę wrażenia, by tak zwane okoliczności przyrody były ważne dla dzisiejszych dzieci. Kiedyś zima była dla nas wielkim i żywiołowym wyzwaniem. Radosnym wyzwaniem!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 51.75
drukowana A5
Kolorowa
za 74.66