Biały ląd
Schodzę po zboczu góry miłości
do miasta zamarzającego
w stalowej rękawicy stanu wojennego
Nie kocham nawet tak siebie samego,
nie uwielbiam nawet tak własnej płci,
bym mógł złączyć moje nogi z odgłosem
kroków na skrzypiącym, ubitym śniegu
pojawiającym się przede mną parę metrów
Nie wzniosłem się w hierarchii fałszu i obłudy
na tyle, by poznać prawdę w upadku
Nie cierpiałem na tyle, by przywiązywać wagę
do koloru rozlanej krwi
— cóż — mówiłem kiedyś: oddaję się torturze,
zabijam się, by móc inaczej żyć
Żyję teraz na krawędzi samobójstwa,
w ten sam sposób
sprowokowałem tylko zło
Teraz co dzień ono mi powtarza:
„żeby Polska mogła przetrwać,
wy wszyscy — Polacy — musicie zginąć”
Na pustych ulicach miasta przygnębiający blask śniegu,
przerażająca biel wokół
i nic oprócz strachu, który omalże krzyczy:
„nikt z was nie tworzy historii,
nie ma tam dla was miejsca,
właśnie ja jestem treścią i celem epoki”
Widzę strach na okolicznych wzgórzach,
jak miota wściekle białą kurzawą,
a potem jak baraszkuje na powierzchni fal czasu
Miłość i my opadamy w otchłanie,
obumieramy w totalitaryzmu społecznym oceanie
i wapienne skorupki naszych niezłomnych myśli
lecą, lecą na dno
W głębinach skała rośnie, wznosi się w górę
budowana śmiercią wyrzutków,
biała rafa chce dosięgnąć powierzchni szybko
Biała zima rosyjska szaleje nad kontynentem,
nowy tajemniczy biały ląd powstaje w odmętach
Patrzeć wciąż tylko przez grób
Czasem wydaje się, że już czas,
aby spojrzeć na świat przez innego człowieka,
sprawdzić, czy prawda jest taka sama
w oczach chłodnych i obcych,
aż chce się sprawdzić, czy każde czyste słowo
całkiem się tam może unicestwić
Jak myślisz, czy są takie chwile jeszcze dziś,
gdy nakładają się na siebie obrazy
powstające w drgającej mózgowej materii tłumu,
kiedy miejsce naszej Ziemi wypada tuż obok Słońca?
Czasem wydaje się, że sprawiedliwi oślepli całkiem już,
i chce się grzebać tolerancję w kamiennym centrum serca,
wierząc w Boga i siebie, patrzeć tylko przez grób
Mieszkanie
Moje dzieci przychodzą na świat
w mieszkaniu, w którym zasłonięto wszystkie okna,
zamurowano wszystkie drzwi,
gdzie tysiące nietykalnych skarabeuszy
w bojowym szyku przetacza tam i z powrotem
metrowej wielkości kulę gnojową
Muszę ciągle przenosić łóżeczka,
usuwać je z drogi tych konsekwentnychuparciuchów
wciąż zaskakiwany zmianami marszruty kierunku
Na kuli widnieje niezdarny napis: „Ziemski Glob”,
a na gnojowych śladach hasła propagandowe
Czasem, gdy uda nam się ukryć w którymś z pokojów,
mówię do dzieci półgłosem,
tłumacząc im znaczenie starogreckich mitów
i słowiańskich legend,
nachylam się nad ich twarzyczkami i szepczę
— moje maleństwa, kocham was,
ja urodziłem się w tym mieszkaniu i zastałem tutaj to wszystko
Moja miłość do nich stała się czystsza,
odkąd przebiłem sobie w ścianie
malutkie okienko na zewnątrz,
w łazience tuż obok lustra,
wyjęte cegły dla dzieci schowałem;
może pewnego dnia staną się im do czegoś potrzebne
Kocham takie noce
Jak ja kocham takie noce:
samotny i szczęśliwy,
piękne opowiadania Faulknera,
cichutkie ballady Dylana w lewe ucho,
szklaneczka wody pod ręką,
gdy zegar zdecyduje się uderzyć dwa razy na trwogę,
wyzwalające myśli o własnym uczuciu,
refleksja na temat świadomości poza ciałem,
jedyny niepowtarzalny nastrój nocnej lampki,
śmiech jako konsekwencja niepohamowanej radości
przychodzącej tylko dlatego,
że istnienie dało znać o sobie.
Kocham myśli o tym, że jestem w ogóle,
kocham noce wypełnione takimi myślami,
kocham w nich być samotny i szczęśliwy
Co dalej?
Zaparkowany w ciemnej uliczce, nieoświetlony samochód;
jest godzina druga po północy,
na przednich siedzeniach samochodu
siedzi dwóch trzydziestoletnich mężczyzn
— dwoje starych przyjaciół dawno ze sobą nierozmawiających
wymienia prawie szeptem zdania,
nie patrząc na siebie;
dwa ogniki papierosowe poruszają się
w czarnej puszce
Tępo patrzą w przednią szybę,
dwóch dojrzałych mężczyzn wykończonych przez komunę;
intencje w ich zamierzeniach są jak braterstwo,
wyczerpanie jak podobieństwo ich sylwetek,
rozmowa to dwa krwawe monologi faktów,
potworny kac przyniesiony z różnych internowanych dróg
jakby w środku udzielał się maszynie,
teraźniejszość rzeczywistości dopada ich właśnie tu
i rozdrapuje rany,
a przyszłość to zaledwie przednia szyba samochodu
Ze szpary w uchylonej szybie bucha na zewnątrz
papierosowy dym, a w jego miejsce wdzierają się wizje
stworzeń bez miłości
Dwie głowy ciężko zwieszone na piersi,
wypełnione intymnym bólem
w pytaniu: co dalej?
Ciężar
Kamień metal ciężar
zmęczenie gorycz samotności
skojarzenia myśli sny
milczenie słowa muzyka
rewolucja ideologia schizofrenia
motyle czołgi motyle pokój
ulica ulica tłum wojna
niebo kamień egzystencja
krzyk krzyk śmierć
kamień metal ciężar
Ono
Rodzi się tam, gdziekolwiek się zabłąkasz,
przypadkowo, gdziekolwiek zgubisz drogę,
zanim wymkniesz się z pułapki, ono jest już samodzielne
obok ciebie i wraca, gdy ty znów jesteś na głównej drodze,
jeszcze jedno odmienne towarzyszy ci i nie jest tobą
tam w górach, gdy już zrozpaczony tracisz nadzieję
w największą noc, gdy chcesz już tylko śnić,
nawet gdy chcesz żyć, nawet gdy chcesz żyć,
ono przy twoim boku wzrasta samodzielne
Nic z tego, ono rodzi się i go nie powstrzymasz,
wychodzi samo na świat i mówi
— nie pozwolę uważać mojego stwórcy za wariata
A ty od tej chwili już w niczym mu nie pomagasz,
słońcem nazywa ciebie, Platonem lub papieżem,
jest pierwszym hippisem prezydentem
umiera tak jak Hendrix, a rodzi się jak Solidarność,
wychodzi z faulknerowskich wsi, by przewodzić
nowojorskiej cyganerii jak Dylan,
kocha się z księżniczką z gwiazd na najpiękniejszej plaży,
po meczach Cracovii pije piwo razem z Boschem,
jako Mallarmé topi się w błocie rockowego festiwalu,
pisze wiersze na małych kolejowych dworcach Giżycka i Lubania
jak Allen Ginsberg,
jest jak polski opozycjonista w San Quentin
Takie ono jest, gdy raz się urodzi,
dziecko boskie człowieka nie chce umrzeć z tobą
— dziecko boskiej odmienności
Witraż
Jest to festiwal witraż
ja to ja to moje uczucie z serca
ja widzę tęczę albo tak was kocham
ja tylko ja w moim pragnieniu
to tylko moja wiara
to nic tylko jestem zakochany
oglądam barwny krajobraz
ja to ja to moje poczucie piękna
zgadzam się na moje zwierzę wrażliwości
ja to ono
Nasze własne więzienie
Rodacy, zbudujmy wreszcie to więzienie,
ale swoje własne, całkiem suwerenne,
zróbmy nareszcie coś dla polskości,
postawmy te mury wysokie do nieba,
ceglane, betonowe, żelazne ściany
o grubości dziesięciu metrów,
wytężmy ramiona w wysiłku,
w małych okienkach niech o zmierzchu
czernią się kraty ze stali naszych polskich hut,
zamieszkajmy w tym więzieniu, wstawmy do niego
prycze sklecone przez polskich stolarzy,
rzućmy na nie słomę z polskich pól,
zatrzymajmy jeden promyk własnego słońca,
niech odbija się we wnętrzu do końca dnia,
postawmy u drzwi złego klawisza,
który będzie klął po polsku,
zamknijmy się każdy w swej celi
zwalmy się na barłogi,
wyjmy, charczmy, szepczmy z bólu
wyłącznie w naszym kochanym ojczystym języku
Toccata na stan wojenny
Wszystko się kończy wokół,
umarłe godziny uwidaczniają się
jako zbiory kresek, linii, figur na grobowcach dygnitarzy,
starzy ludzie zniecierpliwieni odchodzą w zaświaty,
młodzi giną na ulicach;
ja nie mogę niczego zacząć, gdyż
— jak wynika z artykułów w gazetach — mam skrzywiony
obraz świata w głowie
Zbudzony tuż przed wschodem słońca
staję w oknie i czekam,
gdy zaczyna świtać wyłaniają się przede mną
niedalekie wzgórza,
po chwili słońce zaczyna się ześlizgiwać
po szklistej powierzchni śniegu, rażąc moje oczy,
nagle cichną wojskowe słupy telegraficzne
szepczące coś do siebie po ciemku
i oto na niebie ponad górami
pojawiają się wspaniałe złote organy,
na czerwieniejące rankiem, ośnieżone pola
spadają potężne, szorstkie akordy,
moje niebieskie ręce
grają Toccatę walczącej Polsce
Całe życie
Jak to jest, że całe życie
przygotowujemy się do roli policjanta?
Nasze słowa nigdy nie nawiązują kontaktu z intencjami,
nigdy nie wiemy, jak wielkie
całkiem przypadkiem jest ich znaczenie?
Całe życie dążymy do ścisłego określenia innych,
do wyznaczenia im granic
Nie dopuszczamy myśli, że to wszystko służy celom imperium
— podświadome intencje policjanta?
Czarne, powolne karaluchy wyłażą z naszych ust,
całe życie żyjemy dla wolności,
prowokując śmierć?
Zanim prawdziwe życie rozkwitnie
Twoje obsesje muszą wychylić się
nad przepaścią czterdzieści cztery razy
i spojrzeć w dół, właśnie tam
Masz zobaczyć swoją marną śmierć
i wrócić na cudowną
zieloną łąkę
Twoje pragnienia mają napełnić się
rozkoszną słodyczą z ust ukochanej
zaraz potem
Twoje koszmarne zwidy potrząsnąć muszą
twoim łożem osiemdziesiąt osiem razy,
nim wtuli się twa długowieczność
w ramiona młodej piękności
Masz zobaczyć, jak prawdziwe życie
rozkwitnie w tych, co uniknęli śmierci,
mając w oczach przepaść
Dym i wiatr
Jak można chcieć odejść pośród kłębów dymu
ze stu papierosów jednego wieczoru,
skakać bezwładnie z mostu samobójców głową w dół,
gdy ma się skrzydła u rąk?
Czy można zasnąć na ziemi tak, by się już
nie zbudzić, gdy zadrży w spazmie?
Kto wierzy w niekończącą się burzę,
jest niecierpliwym głupcem!
Kiedy ten krąg ognia nie ma dość siły,
by spalić siebie w sobie!
Każdy wiatr otwiera nowe bramy,
oczyszcza ziemię i pozbawia
ją samą celu
Jak można tego nie dostrzegać,
że dym zawsze rozwiewany jest przez wiatr
w ostateczności?
Jak wszyscy
Miejscy ludożercy chcą mnie pożreć,
poczciwi wiejscy ludzie chcą mnie wykończyć,
zmuszając do pracy ponad siły,
najbliżsi zmuszają do miłości,
pijani żołnierze na rogatkach miasta
kpią ze mnie, gdy ich mijam,
literatura współczesna mnie ośmiesza,
lustro rozpada się na kawałki,
gdy usiłuję się w nim przejrzeć,
gdy wygrywam, przyjaciele umierają zaraz
na moich rękach,
uciekam, biegnę co sił,
dopadają mnie i tak
rozstrzygnięcia najwyższego sądu
kwitnącej przyrody;
cierpię na manię prześladowczą,
jak wszyscy,
jak wszyscy,
jak wszyscy diabli
Domy partii płoną
Sam w domu z żyletką w łazience
wsłuchuję się w gitarowe grzmoty Hendrixa,
który nawet tu wdziera się ze swoimi glissandami
i sprzężeniami,
ze swym koncertowym hymnem USA
rozbija ściany mojego ostatniego bunkra
Chrystus właśnie zdążył z niego umknąć,
gdy zapadła decyzja o zemście,
tracę świadomość, osuwam się zemdlony
na płytki obok wanny,
lawina gruzów wali się na moje ciało,
budowla i ja upadamy na zawsze,
odrzutowce nadlatują,
karabiny maszynowe terkoczą,
domy partii płoną
— zemsta muzyczna?
W koncentracyjnym obozie racji stanu
Chodź, kochanie, chodź,
przytul się, gorąco obejmij mnie
Jeśli mam stać się dziś więźniem,
chcę uczynić to w twoich ramionach;
jeśli mam popaść w niewolę,
niech będzie nią miłość twoja
Teraz, gdy tak nieludzkie restrykcje
spadły na opustoszałe miasta i wioski,
drogą wiecznego zesłańca
niech będzie twoje życie
W koncentracyjnym obozie najwyższej racji stanu
zatrzymaj mnie na zawsze przy sobie
Najdziwniejszą wojnę, najtęższy mróz,
największą powódź, największy głód, największy strach
naszego życia przetrwajmy,
trzymając dłonie w dłoniach
tak dobrych i sprawiedliwych,
niech otoczą mnie i zamkną twoje ramiona
czułe i wolne
Od kolebki
Dzikie dziecko zrodzone z ojca
odzianego w niedźwiedzią skórę,
gdzieś w wykrocie Puszczy Sandomierskiej,
gdzieś na bagnach nadnoteckich,
którego zrównoważone zachowanie
nawet tam burzyło krew dzikim rodzicom,
obłaskawiło najbardziej krwiożercze
zwierzęta i do uległości zmusiło
Gdy ruszyło przez ostępy,
wszelkie stwory podążyły za nim
z przedziwną mgłą w ślepiach
Pierwsi napotkani ludzie, gdy go ujrzeli,
zrozumieli, że też czekali na niego
Na dworze księcia rada starszych
była zaszczycona jego przybyciem
Na dworze cesarza Potęga zdradziła się,
że jest jego siostrą
Nieokrzesane maniery były dowodem,
jak się wszystkim zdało, czegoś wręcz przeciwnego
Pospólstwo i władcy dojrzeli w nim siebie,
wszyscy, stojąc pośród zwierząt, byli pewni,
że przyniósł nadzieję
A on zagrał przed nimi na nosie jak na fujarce,
piskliwie wrzasnął, że w rękach ma wolność,
i pokazał na swoje ślady, a potem
skierował wskazujący palec w górę,
gaworzył, że nic z tego nie rozumie,
że jest taki głupi,
a to, że świat mu zaufał, zawdzięcza
po prostu temu, że na pewno to ma od kolebki,
a nie, że to odkupi
Gnostycki pastuszek — sekretarze partii
Już od lat nie potrafisz objąć tej ziemi czule,
ty, sekretarz partii — gnostycki pastuszek,
ty, co ją jako mały chłopiec pieściłeś
jak dorosły mężczyzna,
zapładniałeś ją szeptami, mając pięć lat,
na mokrych łąkach:
— ja wiem, że każda twa drobniutka roślinka
jest wielkim znakiem,
— ja wierzę, że nie masz w sobie nic,
co jest małe niegodne
Od lat błąkasz się i rozgłaszasz,
że twoje imię dumnie brzmi;
to wcale nie to, że byłeś tam,
gdzie miarą wielkości jest uznać siebie
za praojca w ziarnie duszy,
ani tam, gdzie wszystko zbiega się do ciebie
poprzez pustkę Wszechświata;
twój smutek rozświetlił wierzchołek, na którym usiadłeś,
najkrótszą drogą jednego ekstatycznego wieczoru
przybyłeś do celu i nie wart jesteś nic,
twa ziemia została naga, zapłakana,
porzucona dla śmierci
A gdy odrodziłeś się w zmysłach,
gdy stałeś się z jedności prawdziwą osobą,
tracąc miłość,
popatrzyłeś na strzęp bezpłodny swego ciała,
który upadł w czarną zaoraną czekającą ziemię
Drapiesz od lat jej skórę pazurami,
miotasz się wściekły, bezsilny,
nie mogąc dla niej uczynić nic naprawdę bezcennego,
a ona wciąż jeszcze słucha okrzyków:
— dumny, dumny!
Oto jestem
Muzyka zrodziła mnie w środku nocy,
wyszedłem z fusów po wypitej kawie,
zeskoczyłem z brzegu filiżanki na klubowy stolik,
a ona była wokół tą duszną atmosferą
pustoszejącego klubu, gdy dym papierosowy
opadał na zwolnione miejsca,
zadrgała w rogu sali półcieniami, ziewnęła przeciągle
tak smutnym gitarowym pasażem,
umierająca rockowa ballada dwu łkających gitar
oddawała swoje życie,
łza po łzie cichła w wybranej swej katakumbie,
porzucając czas, porzucając ludzi
Usiadłem ogromny już i wyniosły,
by rosnąć i dojrzewać wciąż nią w takiej chwili
Czyż muzyka może istnieć tylko wtedy?
Czyż nie ma nic wspólnego z człowiekiem?
Oparty o kamienną płytę tworzyłem
w rozwierających się w nieskończoność
źrenicach oczu przejście deliryczne do rezerwatu dusz
Snując się po podłodze smugami, półcieniami,
wznosiła się mocniejszymi akcentami do oczu,
wypełniała mnie, rodziła wciąż jak ludzkie uczucia,
lecz przecież one nie poruszają się w grobach,
przecież nie umierają, istnieją tylko w ciałach
Muzyka odnalazła mnie w ciszy,
zmieniła się w moje „jestem” i zniknęła
— oto jestem więc przed wami
Przychodzę do ciebie
Przychodzę do ciebie,
zamykam za sobą drzwi twojego mieszkania
Jakże chciałbym powiedzieć
— jestem już wewnątrz
Biorę cię w ramiona
Jakże chciałbym powiedzieć
— przyszedłem tu sam jeden
Tego wieczoru wychodzę na brzeg
ogromnego oceanu
Tej nocy przemierzam go
— ja, dumna fregata w napięciu setek lin
wybrzuszonych, wspaniale białych wielkich żagli,
frunę jak albatros nad wzburzonym odmętem,
wynurzam się jak delfin pośród fal
Jakże chciałbym powiedzieć
— potrafię dotrzeć do celu
Twojego policzka najjaśniejsza bladość
kontrastuje w zetknięciu z szorstkim
brązem mojego ramienia
Jakże chciałbym powiedzieć szczerze
— kocham cię
Patrz, z czego żyjesz
Gdy go spotykam na klatce schodowej,
mówię mu wciąż — patrz, z czego żyjesz,
człowieku
A on przez drzwi odkrzykuje — gówniarz
— ten rytm, ten rytm mną porusza…
i tańczy w progu,
idzie główną ulicą i strzela z palców,
przytupuje nogą
Mieszka obok mnie, tuż obok,
tak chciałbym się kiedyś dowiedzieć,
cóż ważnego u niego się dzieje,
jest tak inny niż ja,
nie ma żadnych sukcesów,
co go utrzymuje przy życiu?
Moja dziewczyna bardzo lubi patrzeć,
jak on schodzi ze schodów,
tak chciałbym się kiedyś dowiedzieć,
dlaczego jestem zazdrosny o nią?
I znów
Wielka manifestacja
— zdeterminowani podążamy w dół ulicy
z okrzykami wyrwanymi z pyska błotnej kałuży
lśniącej w słońcu;
ogromne, smutne ściany zbliżają się w naszym kierunku;
uwięzieni w sobie siedzimy na transparencie,
którym zmyliśmy właśnie podłogę w kuchni Breżniewa;
pretensje Europy,
która chce, abyśmy byli jeszcze bardziej zdeterminowani
— tak jak ci z Katynia,
która nie chce uwierzyć, że jesteśmy dziećmi,
że musimy zacząć od siebie;
może właśnie w kuchni pośród niedomytych garów,
może w kolejce po buty lub gęsie pierze,
gdy deszcz przerywa manifestację
— zaczynać właśnie od siebie;
ściany zmiąć jak ścierkę, wykręcić ją, zniszczyć,
kobiety unieść na rękach na kwietne łąki wolności,
zerwać na zawsze z tym zawrotem głowy,
zerwać z tym: i znowu, i znowu, i znów
pod ścianą o wielkości snów
Jedno moje skinienie
W marzeniach uderzyłem ręką w twarz dyktatora
i nagle moje wargi zaczął toczyć rak,
napisałem wiersz o własnej duszy
i nagle dziecięce przerażenie zbudziło mnie
w ramionach matki,
podczas gdy na zewnątrz niebo spadało
na ziemię kościołów parafialnych
ogromnym czarnym krzyżem,
poznałem i pokochałem dziewczynę
i nagle podreptałem w żałobnym kondukcie
za jej trumną,
zdobyłem nowych przyjaciół
i nagle począłem dokładać szczap do stosu,
na którym palono ich ciała
— mając na ustach słowa: daj im wieczny spoczynek,
rozmawiałem rano z ojcem o polityce
i nagle zacząłem go ośmieszać i poniżać,
zawierać przymierze z własną aberracją,
umknąłem w ciasną skorupę orzecha,
aby być doskonale niewidocznym,
aby pozbyć się cywilizacji dnia,
i nagle stałem się ziarnem tego jedynego wieczoru,
kiedyś były tu dzikie zwierzęta
unoszące na grzbietach małe dziewczynki,
kiedyś była tu wielka chmura
wpływająca przez otwarte okno,
niosąca w sobie cień zła,
kiedyś dyktator umierał nędznie
na jedno moje skinienie,
dzisiaj w myślach pięść ląduje na szczęce dyktatora
i nagle marzenia umierają
Sprzeczność sama w sobie
Oto znowu jest tutaj ona o imieniu:
„Sprzeczność Sama w Sobie”,
nadobna usiadła przede mną,
śmieje się i wylewa łzy,
co za udany kryzys, najdroższa,
kocham ten gest palców zmarłego
i już nic więcej
Nareszcie, nareszcie nie musi
nikt nic rozumieć,
po prostu płyniemy i jest cudownie,
a wokół burza szaleje,
burza sprzeczności
Co za cudowny kryzys
Zabij mnie, jestem szczęśliwy,
nikt nie wskóra nic,
gdy umieram, jestem szczęśliwy,
jak to jest możliwe — bohater?
W co chcesz mnie zmienić, nadobna
— niezwyciężona,
pozwól mi jeszcze to wypowiedzieć
i rób, co chcesz z moim ciałem
— męczennik?
lecz nie dotkniesz duszy,
teraz jestem szczęśliwy,
co za cudowny kryzys,
niezwyciężony płonę
— żertwa?
Dziewczyna odeszła po tylu latach zdrady
Ojczyzna skazała mnie jak Sokratesa
Matka mnie opuściła
— nie jestem sam?
Całość
W każdym kawałeczku tej brutalnie rozwalonej miłości
czuję całość palącą,
rozbity w pył czuję w sobie moc zmartwychwstania,
co za radosny kryzys!
Burbon i ból po rozstaniu
rozlane na zawsze,
ściekające kroplami ze stołu,
są jak spadające gwiazdy,
tulipany uschnięte na szafie bez pocałunku;
leżę we krwi na podłodze z uśmiechem
jak księżyc
Władza
Jestem młodym człowiekiem,
urodziłem się i żyję obecnie w dolinie
przepięknego Południa Powstańczego Kraju,
posiadłem miłość matki i szacunek ojca,
nie jestem w stanie przypomnieć sobie, aby
kiedykolwiek czegoś mi brakowało,
kocham moją dziewczynę z wzajemnością,
realizuję swe najdziksze pragnienia konsekwentnie,
ludzie, wśród których żyję, odnoszą się do mnie przyjaźnie,
moje depresje nie niszczą mojego zdrowia,
cierpienie nie wyjaławia moich ambicji,
w boskich snach rozwijam się wolny,
potrafię być wesoły na zawołanie
Gdy tak wszystko podsumowuję i przestaję pisać
o prawdach prywatnych,
długopis naprawdę sam pozostawia natychmiast na papierze słowa:
kat, szubienica, wynoś się, czarny, skrawek
materiału, wyłupione oko na brukowanej drodze, wielki,
ogromny, słońce, pożera, tam, tam, tak, nie,
bez sensu, praca, ojczyzna, kiedy, przyszłość, akcja, racja,
musimy, komin, dym, nigdy, system, Warszawa,
siwy, ślepy, łysy, gazeta, telewizja,
płaczące dziecko, kłopot, koniec,
teraźniejszość, codzienność, nie twój interes… — WŁADZA
Katamarany
Proroczy uśmiech nie schodził nam z ust,
gdy straciliśmy szansę tej jednej nocy
Dziś wszystko już proste
jak osłupienie matek na widok
kłębiących się, żelaznych wymiotów
ich pobitych dzieci
Dziś wszystko już jest jasne,
gdy zbrodnicze żółwie wychyliły głowy ze swych skorup,
odwracając je na wszystkie strony,
starając się ogarnąć wzrokiem kałuże krwi
My na morzu prześcieradeł i kołder
pędzimy w nieznane swymi katamaranami snów,
zarzucając po drodze wędki zrobione z gumek od majtek,
których przynęty atakują rekiny somnambulizmu
Prości ludzie wściekają się,
prorocy uśmiechają się jak my tej nocy,
choć wszędzie wzrastają kwiaty o płatkach z kropel krwi,
gdzieniegdzie również orchidee-libido, pasożyty społecznych lędźwi
Najdziwniejsze oceany wypełniły zagłębienia na polnych drogach;
idziemy przed siebie, choć przeczuwamy,
że stalowe ręce już ustawiły na drogach czołgi spotwarzania
Gdy prawdziwe życie rodziło się w ciemnej chacie,
żarówki paliły się też całą noc nieopodal w pałacu Heroda,
czołgi ruszyły z kopyta, rozchlapując kałuże,
szybko zatrzymały się w kruchtach i kuchniach
W naszych mózgach zanurzono ręce
szukające w lepkim popiele ostatnich iskier wolności,
giganty spite oliwą zagrzmiały: idziemy po was,
fabryki, fabryki, mamy dla was środki produkcji;
praco, praco, jesteś wolna,
lecz robotnicy zmarli na zawał na pierwszej zmianie
Gdy wciąż śmiejemy się ze śmierci,
widząc, co czas wyprawia w jednej kropli naszej łzy
Gdy wciąż płyniemy pośród stworów już niekryjących
się w głębinach propagandy
— wywołujemy ich osłupienie proroczymi uśmiechami
na zmiażdżonych ustach
Zamknięty za drzwiami nienawiści stulił na chwilę
bestialski pysk koszmar komunizmu;
nie zatrzymujemy się,
nie rezygnujemy z kwiatów,
nie płaczemy,
nie przestajemy się uśmiechać do zwierząt
Ludowiec
Kiedyś tańczył w zespole góralskim u siebie we wsi;
teraz, gdy pije, wrzeszczy swe przyśpiewki, aż uszy bolą,
zaciągając (jak przystało na dziecię ludu)
Siostry ma w Stanach, więc chodzi w dżinsach
i szpanerskich koszulach;
powiedział, że jak patrzy na mój łachmaniarski wygląd,
to robi mu się niedobrze
Jego brat jest Wicewojewodą — zdolny był od dziecka,
a więc układy jego też są ludowe poprzez władzę
Piął się w organizacji tak samo ludowej,
ale rozpił się nie w porę
Teraz jako esbek pilnuje w domach studenckich
i hotelach robotniczych, by nie odrodziło się
kułactwo ani drobnomieszczaństwo w potocznym rozumieniu
Prześladuje mnie za moje niebezpiecznie antyludowe
długie włosy,
przeszukuje po kryjomu moje szafki,
rozpowiada o mojej rozpuście i moim pijaństwie,
cichociemny szeptany — ludowiec
na wysuniętej śródmiejskiej placówce
— Antyślimak?
Pewny siebie mężczyzna
Wyciągnięty na tapczanie w swym luksusowym apartamencie
nasz współczesny troglodyta
Tak, zmrużył oczy,
tylko nie kobiety, niech to minie,
niech stanie się wreszcie ten wieczór
— kiedy sczeźnie to popołudnie?
Wielki, sprężony wewnętrznie, pewny siebie mężczyzna,
on czuje tylko to jedno — zagrożenie światłem,
boi się tylko niepewności — kto umrze pierwszy?
Tak, pragnie mieć jeszcze czas,
by wciąż myśleć w ten sam sposób,
nie ma siły na gest, który sprowadziłby chłodny wiatr
— odsłaniający, gwiżdżący dowód nieszczelnego mózgu,
palcem u nogi maluje na ścianie uciekającego bizona czasu
Tak, słucha muzyki, wielkiej muzyki,
kobiety pierwsze gotujcie się na śmierć,
on współczesny ma prawo wyboru,
alternatywne spacery żałobne pomiędzy sąsiadami,
popołudnia to strach przed tym, kogo znów uśmierci,
czy aby to nie będzie tym razem on sam?
noc to prawda, to brak wstydu
Wielki mężczyzna wyciągnięty na wielkiej wskazówce zegara
zmieszany o wpół do siódmej wieczór,
uwięziony w przeczuciu śmierci wybiera katowski tryb życia
nie dla siebie, dla siostry swoich najprymitywniejszych odczuć
Wielki, nowoczesny niewolnik absolutu wygody
Tak, boi się myśleć, by jego popołudniowy wróg
nie wtargnął tu z nowym trupem ukochanej osoby
Tak, przeżyć chce kolejny wieczór znów,
nim stanie się kłamstwem
przybliżającym się przez tysiąclecia cywilizacji,
ze złotej otchłani żywy chce wyjść
Tak, chce wyjść już
Kopia
Jest coś tajemniczego w mojej krwi,
bo przecież mówią o mnie, że jestem plagiatem;
zastanawiam się wtedy, kim był ten nieznany człowiek,
który był moim rodzicem?
gdy o to pytam ziemskiego ojca, mówi, że rzeczywiście
nie ma z tym nic wspólnego
Boję się cokolwiek stworzyć, by nie powtórzyć
tego błędu, którym jestem sam
Widocznie jest taka tajemnica, której poznać nie mogę,
która czai się w ciemności,
choć czasem objawia się niesamowitym spojrzeniem
z połyskującej powierzchni jakiejś politurowanej szafy lub lamperii
w obłędnym refleksie niezniszczalnej idei
Przekazać tę informację jest prosto,
ale sumienie jej nie zna, bo tak się boi,
skąd tu przyszedłem taki głupi,
czuję strach we krwi i na opuszkach palców,
co to mam na czole? — tajemnica,
co to mam między oczami? — tajemnica,
w samym centrum jak ołów — tajemnica,
skąd to moje — ja?
tak inne, a jednak skopiowane z czegoś,
z jakiego oryginału powstałem?
w jakim eremie?
Kopia
Zastanawiam się, gdy mówią: jesteś niezłą kopią,
już chyba nie odsłonię się więcej
ani nie stworzę niczego nowego, żeby się nie zdradzić,
nie przyłożę do niczego ręki,
bo moje pytania mogą wytrącić z równowagi linoskoczka,
wyrwać fundament spod wieży Babel
w ogromnej dziurze w ziemi, jaka by powstała,
czy pokazałoby się miejsce, z którego wyszedłem jako człowiek
Przekazać tę informację jest prosto,
ale sumienie jej nie zna, bo tak się boi,
tajemnica wypełniająca moje żyły zmieszana jest z krwią,
chociaż krew jest moją prywatną własnością,
tajemnica jest mi niedostępna,
chociaż rany i krwawienie mogą być moim udziałem,
tajemnica moim udziałem nie będzie,
chociaż krew jest moim dzieckiem,
tajemnica jest inną osobą w moim ciele
Zakażenie może dokonać się przeze mnie,
coś zmieni się we krwi, gdy upiję się winem?
Zbawienie może dokonać się przeze mnie,
coś zmieni się we krwi, gdy przyjmę Eucharystię?
Niezła kopia
Tak często czuję się jak niezła kopia,
tak często wydaje mi się, że moje ciało
jest plagiatem czegoś lepszego,
jest coś tajemniczego w mojej krwi,
zastanawiam się nad tym często,
nie pomagają podręczniki historii,
nawet Genesis,
pytam ojca, pytam matkę,
twierdzą, że nie wiedzą, o co chodzi,
boję się cokolwiek robić, cokolwiek tworzyć,
nie chcę powtarzać drugi raz błędu,
którym jestem sam,
tajemnica, której nie mogę poznać,
czyha we krwi,
czasem objawia się niesamowitym spojrzeniem
z połyskującej powierzchni lamperii
na korytarzu jakiegoś szpitala
w obłędnym refleksie,
sumienie nie chce przekazać tej informacji,
chyba jej nie zna,
wzbudza to strach, rodzi pytania,
skąd tu przyszedłem taki głupi,
strach nie tylko we krwi, lecz także na opuszkach palców,
na środku czoła jak ołów,
jak samotne wyspy na wielkim oceanie,
we śnie ktoś mówi do mnie: jesteś niezłą kopią,
nigdy się już więcej nie odsłonię,
nie stworzę już nigdy niczego nowego,
już nigdy siebie nie zdradzę dla kreacji,
nie chcę, by kolejne moje wątpliwości
wytrąciły z równowagi linoskoczka nadziei
lub wyrwały fundament spod wieży Babel,
krew nie jest moją prywatną własnością,
są nią jedynie rana i krwawienie,
krew jest moim ojcem i dzieckiem,
lecz zakażenie może być moje,
pozostało mi krwawienie lub Eucharystia
Mój pierwszy krok na Ziemi
Mój pierwszy krok na Ziemi: chcę do przodu jak inni
Mój drugi krok na Ziemi: nie mogę postawić jednego kroku
Mój trzeci krok na Ziemi: cóż mi w tym przeszkadza,
co ja mogę z tym zrobić?
Mój czwarty krok na Ziemi: zrobię to mimo niebezpieczeństwa,
choćbym miał umrzeć
Mój piąty krok na Ziemi: poruszam się swobodnie jak wszyscy
i dobrze o tym wiem
Mój szósty krok na Ziemi: muszę zniszczyć ostatnie przeszkody,
roztrącić ludzi, przyspieszyć i wyjść na szeroką przestrzeń umiejętności,
zapanować nad przestrzenią i jej zawartością
Mój siódmy krok na Ziemi: cóż to za mur, który wyrósł przede mną samotnie,
jestem daleko z przodu, biegnę na czele, za mną nie widać nikogo
Mój ósmy krok na Ziemi: chcę do przodu, nie mogę sam przesadzić muru,
muszę się zatrzymać, wyjąć ręce z kieszeni, wyciągnąć przed siebie
— wyciągnąć do ludzi
Zmiany
Rozgrzebałem nasze stare dobre palenisko,
natknąłem się na jeszcze jeden mały ogarek,
kilka godzin dmuchałem na niego,
chcąc wzbudzić choćby słaby płomyczek
Gdy już brakowało mi zupełnie tchu w piersiach,
usłyszałem dzwonek u drzwi,
wykończony otworzyłem je i zobaczyłem ciebie,
stałaś na schodach z jakimś facetem,
powiedziałaś — dajmy sobie już z tym spokój,
tego dłużej już nie ma sensu ciągnąć
Toczę się teraz ulicami zwariowanego miasta,
jak czarny pies wlokę się bez celu,
wdeptując chodnikowe płyty ze wściekłością w ziemię
w cieniu ceglanych murów fabryk i cmentarzy
Dźwigam superkosmicznego papierosa
i bezsensowną tarczę ołowianą,
na której fioletowym lakierem do paznokci
ktoś nabazgrał: „Nie”
Jakiś różowowłosy gnojek zaczepia mnie — śmieciu, jak jest,
spluwam pomiędzy buty gdzieś tam w przepaść
i warczę — zmiany, zmiany, zmiany
— chodź z nami, kwiatku gnijącego miasta,
po chwili zaczynam się uśmiechać,
ogniki przed nosem również — tylko do mnie
Nie liczę już siebie
Nie liczę już ani na siebie, ani siebie,
jestem wyklęty z socjalistycznego raju,
mógłbym powiedzieć coś, co byłoby echem,
lecz jestem poetą walczącym i tak czy owak
wylezie — grzechem,
jaki jest sens ich dominacji, jaki cel?
miny, gesty, ubrania i inne ozdobniki,
a także łgarstwa nie przydają się już,
nie wierzę w nic, nawet w siebie, ot co!
czy to możliwe, że w moim domu słychać mój głos
nawet wtedy, gdy mnie w nim nie ma?
może wymioty mogą się na coś przydać?
cóż za wolność wyboru siebie,
ale tylko, gdy leżę na wznak cały dzień
od razów zbyt jednoznaczny,
prawie tak silny jak wszyscy pobici,
gdy rozmawiam z czarnym robaczkiem
o niezwykle twardej chitynowej osłonce skrzydeł,
staram się namówić go, by przestał łazić
po nagim ciele mojej wielkiej sąsiadki,
wtedy gdy patrzę na nie, marząc o jednym dotknięciu,
mógłbym zsumować wszystkie moje miłości,
jednak nie chciałbym być wyklęty z prawdziwego raju
razem z sąsiadką
niczemu nie winną
Banał i grzech
Usiłowano rozpiąć linę na doliną życia
i tak zbudować most-drogę na skróty
Usiłowano ustawić na niej ludzi,
owszem zamontowano i tablice ostrzegawcze
— ostrzegające, że z jednej strony grozi banał,
a z drugiej czyha grzech,
że po prawej przepaść i nie ma przyszłości,
a po lewej rozpadlina i nie było nic
Usiłowano przekonać i mnie,
że muszę tak balansować na cienkiej nitce
jak podniebny pająk czyhający na ptaki samobójstwa,
że muszę tak trudzić się, tak się bać,
tak nie zaznawać chwili spokoju,
bo to jedyne wyjście
Ja rzekłem — cóż to, czyżbym nie był Bogiem?
wyszedłem właśnie własną drogą z Rajskiego Ogrodu
i pójdę, którędy będę chciał, proszę mnie nie popychać
Po kilku krokach runąłem na łeb na szyję prosto w dolinę życia
dla mnie już bez wyjścia
Wiosną
Przywiozłem cię z wakacji,
przyniosłem do domu
jak chusteczkę do nosa w kieszeni,
ty gładziłaś moje włosy,
a ja pisałem wiersze iskierkami elektrycznymi
na powierzchni twojej skóry
Jesienią okrywałaś mi nogi kocem przy kominku,
a gdy byłem już tak leniwy, że nie otwierałem oczu,
ty oprowadzałaś mnie za rękę po mieście
Potem, gdy już odechciało mi się otwierać ust
dla pokarmu czy dla słów,
wyłudziłem obietnicę, że mnie nie opuścisz już
Zimą, gdy w mej spoconej dłoni
nadal ściskałem cię nerwowo,
a dzień w końcu przepoczwarzył się,
nie doczekawszy się na moją łzę,
powiedziałaś tak cichutko i delikatnie: „Nie”
i wtedy właśnie noc zrównała się z dniem
One zawsze w rozpaczy
One na zawsze w rozpaczy
w podniebnej banieczce szklanej
naigrawają się z wysokości nieba,
z wysokości lotu ptaka,
tuląc do piersi malutkie brylanciki
pulsujące światłem
i śmieją się, śmieją z pierwszego
nagiego mężczyzny,
który wygraża pięścią ich niebu,
stojąc na czele dziecięcego pochodu
Już wiosna
Siny tygrys z północy znowu rozdarł
krwawą zasłonę czasu,
wtedy wtargnęły tu dobrze znane marcowe idy,
w nich poganie z biczami i sztyletami,
bierzcie mnie — rzekłem — jestem pełny,
przelejcie moją krew siną, zatrutą strachem,
z dojrzałą ciemnością tak wielką jak dzień
(Cezar poczuł ukłucie pod sercem
w kuluarach Senatu republikańskiego Rzymu
— na wiosnę
Chrystusowi na krzyżu pękło serce
w Jerozolimie, mieście pokoju
— na wiosnę)
Wszystko, co przetrwało dotąd, musi spłonąć w nowym życiu,
torturujcie mnie, pachołka grzechu,
niech poznają, że jestem pozaziemskim królem,
no krzyczcie to swoje w imieniu i dla,
niech usłyszy nawet moja dziewczyna,
niech uderzy pierwsza, zdradzając mnie
w mansardach hochsztaplerskich grajków,
niech pędzi mnie skutego przez ulice miasta,
które eksponuje swe lochy i podziemia,
a gotyckie fasady chowa do kloacznego kanału,
niech zdziera za mnie strzępy szat, żebym
znów był dla niej sobą — śmieszny bez niedomówień
Ogromny kot zupełnie granatowy z dalekiej północy,
gdzieś zza wzgórz, z zajączka umykającego w trawie
przemienił się w żbika i dopiero wtedy
przybrał postać tygrysa sawanny, by wreszcie dotrzeć
na moje podwórze
Złowieszczy jak krzyk dzikich gęsi nad Gotlandią
lecących kluczem na południe,
zmieniających się w bombowce nad głową
powoli zbliżał się jak odwieczne zagrożenie,
jak ideologiczna wiosna dla ludzi z Pieczengi
Zamknąłem drzwi na klucz, gdy kot szedł wprost do mnie,
gdy chciałem już o tym opowiedzieć, dostrzegłem,
że wcale tego nie uczyniłem, a klucz w zamku jest złamany,
drzwi uchyliły się i stanął w nich
nieprawdopodobnie siny, jak burzowe niebo,
tygrys z moją twarzą;
poranek splątał się z nocą wypełniony grozą
Na czole jeszcze dostrzegłem wyraźnie widoczne,
wypalone litery: „To twoje idy marcowe”
Humbaki
Społeczeństwo jest waszym oceanem,
piosenki karzą się wam zatrzymać w pół drogi,
wtedy pytacie samych siebie, czy to już dno?
Ja patrzę na to skostniałe życie ze swej skorupy małża
przez tysiącmetrowy słup słonej wody
i gdy słyszę wasze łabędzie śpiewy,
wydaje mi się, że istotą jego jest
wierzganie nogami i wrzaski w przedśmiertnym strachu
Może to wszystko wizje zatrzymanego
w ewolucyjnym rozwoju skorupiaka,
a może biegacie sobie tylko boso po fali, ot tak,
reszta to widmowe, złudne, błękitno-zielone rozbłyski
Naprawdę większość ludzi jest wysoko w górze
tuż pod powierzchnią księżyca, tak sądzę,
gdy słyszę takie hasła o wolności bez skorup,
słońce przechodzi z rąk do rąk,
śpiew dociera na dno,
coraz mniej jest jednak słyszalny,
zdrada to społeczeństwo,
więc jest do ogarnięcia tylko przez przerośnięte humbaki
Ja panuję na piaszczystym dnie,
nie ma dla was władzy nad pieśnią planktonu,
ona też przechodzi z rąk do rąk,
ze skorupy do skorupy,
wasze infradźwięki rozchodzą się setki kilometrów,
ale to wszystko to zdrada tylko
Sensacja
Dzisiaj to już tylko nudzisz się okropnie,
a wtedy z nieba za oknem na wielkim spadochronie
samobójstwa
nieusprawiedliwienie spływa na ziemię,
już od dawna nie ma w twoim domu żadnych sensacji
takich, które wytrąciłyby z równowagi
posąg spiżowy twego ciała raz jeszcze,
takich, co zrzuciłyby na ziemię
nienawiści twej obelisk drugi raz
Gdyby chociaż dzieci jakieś plątały się
gdzieś u twoich nóg,
mógłbyś, pracując posłusznie nad swym ateizmem,
jako przedstawiciel mas na pierwszomajowych
manifestacjach
upiornymi gesty przywoływać litość
Gdyby istniał choć jeden dowód, że ktoś ci zaufał,
nie musiałbyś żywić kpiny z brzegu lustra,
kpiny, co wychyla ryjkowaty pyszczek z małej szparki
w szkle,
gdy chcesz być ze sobą sam na sam,
gdy plany, okoliczności, warunki i zadania na wysokości
wypluły cały system misternie splątanych słów,
wypluły i ciebie,
za tobą poleciały zasługi
Nie chcesz zbliżyć się nawet do lustra
nie możesz robić nic, więc się nudzisz,
jedną małą sensację chowasz na pierwsze strony gazet,
chociaż raz coś dotyczyć będzie samego
prawdziwego ciebie,
chociaż nieusprawiedliwionego
Tortura rozkazu psa
Jeśli zdezerterujesz z tego wygnania dojrzałości
i wrócisz w idiotyzm zakłamanego dzieciństwa
Jeśli już uwierzysz, że wyszedłeś zza krat
i znajdujesz się na wolności,
a przybłąkasz się tu po tej próbie socjalmedycznej,
nie będąc już ani mężczyzną, ani ptakiem,
ani wołem, ani zajączkiem z metką u szyi,
a przyjdziesz znów udawać na naszą łąkę
Jeśli zaczniesz wtedy przemawiać do kwiatów jak
kiedyś,
być może wówczas ogromna jak całe niebo
stalowa krata runie ci na głowę,
na ciebie — tajnego agenta dojrzałości
Nie szuka się na zewnątrz tego, co wewnątrz zdradą
jest,
nie wolno się łasić do nieistniejących rzeczy ani słów,
nie utrzyma się nic bez kontaktu z Bogiem
nad strumieniem prawdy, ani jajko, ani płód
Kto wypluł samego siebie, otrzyma
reinkarnacyjną, zanikającą i powracającą w ciele
torturę rozkazu psa
[„Na zewnątrz zostać mają psy i czarownicy, bezwstydni,
mężobójcy, bałwochwalcy i kłamcy”]
W tej części głowy
Nie ma wojen w tej części głowy,
ale nie ma i inspiracji,
tutejszy ból to ból psa-gwiazdy
Nie ma pragnień w tej części serca,
ale nie ma i przyjemności,
tylko psy wyją do księżyca
Nie ma wiary w tej części duszy,
ale nie ma i spełnienia,
tylko tutejszy Budda wciąż poświęca się dla kogoś,
pielęgnuje kogoś,
buduje szpitale psychiatryczne,
uczy, jak wytrzeć usta po sutym obiedzie
Nie ma krwi w tej części ciała,
ale nie ma i życia,
najmądrzejsza księga strzeżona przez psy
jest albumem ze zdjęciami
przedstawiającymi wstrząsające wypadki drogowe
na ulicach miłości
Wobec starożytności
Pędzisz słoneczną autostradą,
gromadzisz w banku pieniądze,
owładnięty ideą chcesz umierać za nią,
kochasz, pijesz z żalu; jesz, kupujesz, kradniesz,
kłócisz się ze swym sumieniem,
rodzisz dzieci i zabijasz sąsiadów
Jeszcze długo wozić się będziesz kosmiczną rakietą,
choćby w lunaparku,
nim poznasz, jakim wobec starożytności
jesteś troglodytą
Achajscy pasterze jak półbogi trzymają na barkach
fundament twej współczesnej piramidy
Fenicjanie wciąż wyszukują dla niej nowy budulec,
krew w żyłach takich stworzeń jak ty
pulsuje dzięki tajemnym misteriom
odgrywanym na nowo od tysięcy lat
przez nagich mieszkańców Afryki w dżungli
Pakując w usta wielkie jak jaskinia
coraz to innych ludzi prostych i naiwnych,
wstrzymujesz znów po wiekach Dunaj
i powtarzasz gesty wielkiego Attyli
Gdy jesteś demokratą, to w państwie krasnali,
słowa przed katem ostatnie czy rozgrzeszenia
największego kapłana w twoich ustach
nie są wzniosłe, a oklepane i szare
Narzędzia-symbole z mroków historii to wszystko,
czym posługujesz się w tej atomowo-kosmicznej
dwudziestowiecznej jaskini
Kocham cię
Gdy dopadłem go zamelinowanego
w szarej komórce samouwielbienia,
począłem go smagać batem do krwi,
aż dostawał nerwowych drgawek
w twoich ramionach,
wtedy ty litowałaś się, tuląc go
w największy chłód
Wciąż zwiewał gdzieś i ukryty przyzywał
godzinami deszcz,
tak często wabił ciebie i mnie w miejsca,
gdzie wokół wzbierała powódź
Grał przed tobą jak błazen z dell’arte,
gdy klaskałaś, mnie trafiał szlag
Jeśli mówiłem kocham cię,
jego chichot brzmiał wewnątrz tych słów
Raz nad jeziorem kazałaś mi powtórzyć
to dziesięć razy,
za ostatnim razem zrozumiałem, że
śmieję się w głos i pragnę tylko jednego:
wielkiego chłodnego deszczu,
w którego strugach mógłbym cię
kochać, kochać, kochać na jego oczach,
a jego trafiałby szlag
Papierowa Ziemia
Piramidalne budowle z papierowych kostek pokryły
całą ziemię,
w ich cieniu małe potworki kierują ruchem pełzającego tłumu,
nikt nie zna ich imion ani celu działania,
wszyscy reagują na ich gesty bez sprzeciwu,
te karły pilnują, żeby — kiedy trzeba — płakano ze
szczęścia,
sam cień robi to na ich rozkaz
Wieże wzrastają wciąż nowe w dolinach
i na zboczach gór prowokującą kruchością,
grożą jak palcem wielkiemu słońcu,
te, których ambicją jest pomieścić prawdę,
ustawiają się obok tych, na których lśni neon fałszu,
czasem jakiś młodzian, który zmyli pogonie,
wdrapuje się na szczyt i woła: nienawidzę was
wszystkich,
lecz po chwili dopadają go rachityczne ich psy
Obrazoburcza nieśmiałość rozkrzewia się jednak
wszędzie
jak bluszcz czepiający się ścian,
tajniacy rozrzucają ulotki nawołujące do buntu,
karły przymykają na to oczy na ulicach,
kryminaliści opanowali centralny system przekazu
i wzywają do wspólnego działania,
pomiędzy budowlami tułają się pewne siebie
zakochane w śmieciach roboty,
gdy wszystko zasypia, śpiewają o kataklizmach
i wojnach cudownie wszystko niszczących,
czasem przez sen usłyszeć także można
strzępy słów przenikających przez papier,
domowe karły głaszczą wtedy ludzi po głowach,
aby nie zbudzili się na ich dźwięk,
aby rozmiękczyć pieszczotą twardniejące wizje,
zdmuchują z powiek stalowe opiłki kłopotów i burz
Papierowe budowle niezniszczalne nie poddają się
huraganom ani trzęsieniom ziemi,
chociaż rozkołysują się, aby dać powód do ogólnej
zabawy i ludycznego podniecenia
Kostki papieru kryją w sobie elektroniczne oczy kamer,
odbiorniki, przekaźniki i dozowniki,
do mieszkań, w zależności od potrzeb, podawane są
bezpośrednio natura, kultura i cywilizacja
Najwyższe Kolegium rozstrzyga z najwyższą
odpowiedzialnością,
w którym momencie należy ludzi doładować cnotą
Najwyższe Kolegium to najmniejszy karzeł
o dwu jaźniach wysublimowanych z ognistego
cierpienia,
przekazano mu władzę z wdzięczności,
że odkrył istnienie ognia — zagrożenia
Koniec świata