E-book
1.47
drukowana A5
58.08
drukowana A5
Kolorowa
88.07
Piotr zamilkł

Bezpłatny fragment - Piotr zamilkł

1982


Objętość:
374 str.
ISBN:
978-83-8155-029-1
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 58.08
drukowana A5
Kolorowa
za 88.07

Biały ląd

Schodzę po zboczu góry miłości

do miasta zamarzającego

w stalowej rękawicy stanu wojennego

Nie kocham nawet tak siebie samego,

nie uwielbiam nawet tak własnej płci,

bym mógł złączyć moje nogi z odgłosem

kroków na skrzypiącym, ubitym śniegu

pojawiającym się przede mną parę metrów

Nie wzniosłem się w hierarchii fałszu i obłudy

na tyle, by poznać prawdę w upadku

Nie cierpiałem na tyle, by przywiązywać wagę

do koloru rozlanej krwi

— cóż — mówiłem kiedyś: oddaję się torturze,

zabijam się, by móc inaczej żyć

Żyję teraz na krawędzi samobójstwa,

w ten sam sposób

sprowokowałem tylko zło

Teraz co dzień ono mi powtarza:

„żeby Polska mogła przetrwać,

wy wszyscy — Polacy — musicie zginąć”

Na pustych ulicach miasta przygnębiający blask śniegu,

przerażająca biel wokół

i nic oprócz strachu, który omalże krzyczy:

„nikt z was nie tworzy historii,

nie ma tam dla was miejsca,

właśnie ja jestem treścią i celem epoki”

Widzę strach na okolicznych wzgórzach,

jak miota wściekle białą kurzawą,

a potem jak baraszkuje na powierzchni fal czasu

Miłość i my opadamy w otchłanie,

obumieramy w totalitaryzmu społecznym oceanie

i wapienne skorupki naszych niezłomnych myśli

lecą, lecą na dno

W głębinach skała rośnie, wznosi się w górę

budowana śmiercią wyrzutków,

biała rafa chce dosięgnąć powierzchni szybko

Biała zima rosyjska szaleje nad kontynentem,

nowy tajemniczy biały ląd powstaje w odmętach

Patrzeć wciąż tylko przez grób

Czasem wydaje się, że już czas,

aby spojrzeć na świat przez innego człowieka,

sprawdzić, czy prawda jest taka sama

w oczach chłodnych i obcych,

aż chce się sprawdzić, czy każde czyste słowo

całkiem się tam może unicestwić

Jak myślisz, czy są takie chwile jeszcze dziś,

gdy nakładają się na siebie obrazy

powstające w drgającej mózgowej materii tłumu,

kiedy miejsce naszej Ziemi wypada tuż obok Słońca?

Czasem wydaje się, że sprawiedliwi oślepli całkiem już,

i chce się grzebać tolerancję w kamiennym centrum serca,

wierząc w Boga i siebie, patrzeć tylko przez grób

Mieszkanie

Moje dzieci przychodzą na świat

w mieszkaniu, w którym zasłonięto wszystkie okna,

zamurowano wszystkie drzwi,

gdzie tysiące nietykalnych skarabeuszy

w bojowym szyku przetacza tam i z powrotem

metrowej wielkości kulę gnojową

Muszę ciągle przenosić łóżeczka,

usuwać je z drogi tych konsekwentnychuparciuchów

wciąż zaskakiwany zmianami marszruty kierunku

Na kuli widnieje niezdarny napis: „Ziemski Glob”,

a na gnojowych śladach hasła propagandowe

Czasem, gdy uda nam się ukryć w którymś z pokojów,

mówię do dzieci półgłosem,

tłumacząc im znaczenie starogreckich mitów

i słowiańskich legend,

nachylam się nad ich twarzyczkami i szepczę

— moje maleństwa, kocham was,

ja urodziłem się w tym mieszkaniu i zastałem tutaj to wszystko

Moja miłość do nich stała się czystsza,

odkąd przebiłem sobie w ścianie

malutkie okienko na zewnątrz,

w łazience tuż obok lustra,

wyjęte cegły dla dzieci schowałem;

może pewnego dnia staną się im do czegoś potrzebne

Kocham takie noce

Jak ja kocham takie noce:

samotny i szczęśliwy,

piękne opowiadania Faulknera,

cichutkie ballady Dylana w lewe ucho,

szklaneczka wody pod ręką,

gdy zegar zdecyduje się uderzyć dwa razy na trwogę,

wyzwalające myśli o własnym uczuciu,

refleksja na temat świadomości poza ciałem,

jedyny niepowtarzalny nastrój nocnej lampki,

śmiech jako konsekwencja niepohamowanej radości

przychodzącej tylko dlatego,

że istnienie dało znać o sobie.

Kocham myśli o tym, że jestem w ogóle,

kocham noce wypełnione takimi myślami,

kocham w nich być samotny i szczęśliwy

Co dalej?

Zaparkowany w ciemnej uliczce, nieoświetlony samochód;

jest godzina druga po północy,

na przednich siedzeniach samochodu

siedzi dwóch trzydziestoletnich mężczyzn

— dwoje starych przyjaciół dawno ze sobą nierozmawiających

wymienia prawie szeptem zdania,

nie patrząc na siebie;

dwa ogniki papierosowe poruszają się

w czarnej puszce

Tępo patrzą w przednią szybę,

dwóch dojrzałych mężczyzn wykończonych przez komunę;

intencje w ich zamierzeniach są jak braterstwo,

wyczerpanie jak podobieństwo ich sylwetek,

rozmowa to dwa krwawe monologi faktów,

potworny kac przyniesiony z różnych internowanych dróg

jakby w środku udzielał się maszynie,

teraźniejszość rzeczywistości dopada ich właśnie tu

i rozdrapuje rany,

a przyszłość to zaledwie przednia szyba samochodu

Ze szpary w uchylonej szybie bucha na zewnątrz

papierosowy dym, a w jego miejsce wdzierają się wizje

stworzeń bez miłości

Dwie głowy ciężko zwieszone na piersi,

wypełnione intymnym bólem

w pytaniu: co dalej?

Ciężar

Kamień metal ciężar

zmęczenie gorycz samotności

skojarzenia myśli sny

milczenie słowa muzyka

rewolucja ideologia schizofrenia

motyle czołgi motyle pokój

ulica ulica tłum wojna

niebo kamień egzystencja

krzyk krzyk śmierć

kamień metal ciężar

Ono

Rodzi się tam, gdziekolwiek się zabłąkasz,

przypadkowo, gdziekolwiek zgubisz drogę,

zanim wymkniesz się z pułapki, ono jest już samodzielne

obok ciebie i wraca, gdy ty znów jesteś na głównej drodze,

jeszcze jedno odmienne towarzyszy ci i nie jest tobą

tam w górach, gdy już zrozpaczony tracisz nadzieję

w największą noc, gdy chcesz już tylko śnić,

nawet gdy chcesz żyć, nawet gdy chcesz żyć,

ono przy twoim boku wzrasta samodzielne

Nic z tego, ono rodzi się i go nie powstrzymasz,

wychodzi samo na świat i mówi

— nie pozwolę uważać mojego stwórcy za wariata

A ty od tej chwili już w niczym mu nie pomagasz,

słońcem nazywa ciebie, Platonem lub papieżem,

jest pierwszym hippisem prezydentem

umiera tak jak Hendrix, a rodzi się jak Solidarność,

wychodzi z faulknerowskich wsi, by przewodzić

nowojorskiej cyganerii jak Dylan,

kocha się z księżniczką z gwiazd na najpiękniejszej plaży,

po meczach Cracovii pije piwo razem z Boschem,

jako Mallarmé topi się w błocie rockowego festiwalu,

pisze wiersze na małych kolejowych dworcach Giżycka i Lubania

jak Allen Ginsberg,

jest jak polski opozycjonista w San Quentin

Takie ono jest, gdy raz się urodzi,

dziecko boskie człowieka nie chce umrzeć z tobą

— dziecko boskiej odmienności

Witraż

Jest to festiwal witraż

ja to ja to moje uczucie z serca

ja widzę tęczę albo tak was kocham

ja tylko ja w moim pragnieniu

to tylko moja wiara

to nic tylko jestem zakochany

oglądam barwny krajobraz

ja to ja to moje poczucie piękna

zgadzam się na moje zwierzę wrażliwości

ja to ono

Nasze własne więzienie

Rodacy, zbudujmy wreszcie to więzienie,

ale swoje własne, całkiem suwerenne,

zróbmy nareszcie coś dla polskości,

postawmy te mury wysokie do nieba,

ceglane, betonowe, żelazne ściany

o grubości dziesięciu metrów,

wytężmy ramiona w wysiłku,

w małych okienkach niech o zmierzchu

czernią się kraty ze stali naszych polskich hut,

zamieszkajmy w tym więzieniu, wstawmy do niego

prycze sklecone przez polskich stolarzy,

rzućmy na nie słomę z polskich pól,

zatrzymajmy jeden promyk własnego słońca,

niech odbija się we wnętrzu do końca dnia,

postawmy u drzwi złego klawisza,

który będzie klął po polsku,

zamknijmy się każdy w swej celi

zwalmy się na barłogi,

wyjmy, charczmy, szepczmy z bólu

wyłącznie w naszym kochanym ojczystym języku

Toccata na stan wojenny

Wszystko się kończy wokół,

umarłe godziny uwidaczniają się

jako zbiory kresek, linii, figur na grobowcach dygnitarzy,

starzy ludzie zniecierpliwieni odchodzą w zaświaty,

młodzi giną na ulicach;

ja nie mogę niczego zacząć, gdyż

— jak wynika z artykułów w gazetach — mam skrzywiony

obraz świata w głowie

Zbudzony tuż przed wschodem słońca

staję w oknie i czekam,

gdy zaczyna świtać wyłaniają się przede mną

niedalekie wzgórza,

po chwili słońce zaczyna się ześlizgiwać

po szklistej powierzchni śniegu, rażąc moje oczy,

nagle cichną wojskowe słupy telegraficzne

szepczące coś do siebie po ciemku

i oto na niebie ponad górami

pojawiają się wspaniałe złote organy,

na czerwieniejące rankiem, ośnieżone pola

spadają potężne, szorstkie akordy,

moje niebieskie ręce

grają Toccatę walczącej Polsce

Całe życie

Jak to jest, że całe życie

przygotowujemy się do roli policjanta?

Nasze słowa nigdy nie nawiązują kontaktu z intencjami,

nigdy nie wiemy, jak wielkie

całkiem przypadkiem jest ich znaczenie?

Całe życie dążymy do ścisłego określenia innych,

do wyznaczenia im granic

Nie dopuszczamy myśli, że to wszystko służy celom imperium

— podświadome intencje policjanta?

Czarne, powolne karaluchy wyłażą z naszych ust,

całe życie żyjemy dla wolności,

prowokując śmierć?

Zanim prawdziwe życie rozkwitnie

Twoje obsesje muszą wychylić się

nad przepaścią czterdzieści cztery razy

i spojrzeć w dół, właśnie tam

Masz zobaczyć swoją marną śmierć

i wrócić na cudowną

zieloną łąkę

Twoje pragnienia mają napełnić się

rozkoszną słodyczą z ust ukochanej

zaraz potem

Twoje koszmarne zwidy potrząsnąć muszą

twoim łożem osiemdziesiąt osiem razy,

nim wtuli się twa długowieczność

w ramiona młodej piękności

Masz zobaczyć, jak prawdziwe życie

rozkwitnie w tych, co uniknęli śmierci,

mając w oczach przepaść

Dym i wiatr

Jak można chcieć odejść pośród kłębów dymu

ze stu papierosów jednego wieczoru,

skakać bezwładnie z mostu samobójców głową w dół,

gdy ma się skrzydła u rąk?

Czy można zasnąć na ziemi tak, by się już

nie zbudzić, gdy zadrży w spazmie?

Kto wierzy w niekończącą się burzę,

jest niecierpliwym głupcem!

Kiedy ten krąg ognia nie ma dość siły,

by spalić siebie w sobie!

Każdy wiatr otwiera nowe bramy,

oczyszcza ziemię i pozbawia

ją samą celu

Jak można tego nie dostrzegać,

że dym zawsze rozwiewany jest przez wiatr

w ostateczności?

Jak wszyscy

Miejscy ludożercy chcą mnie pożreć,

poczciwi wiejscy ludzie chcą mnie wykończyć,

zmuszając do pracy ponad siły,

najbliżsi zmuszają do miłości,

pijani żołnierze na rogatkach miasta

kpią ze mnie, gdy ich mijam,

literatura współczesna mnie ośmiesza,

lustro rozpada się na kawałki,

gdy usiłuję się w nim przejrzeć,

gdy wygrywam, przyjaciele umierają zaraz

na moich rękach,

uciekam, biegnę co sił,

dopadają mnie i tak

rozstrzygnięcia najwyższego sądu

kwitnącej przyrody;

cierpię na manię prześladowczą,

jak wszyscy,

jak wszyscy,

jak wszyscy diabli

Domy partii płoną

Sam w domu z żyletką w łazience

wsłuchuję się w gitarowe grzmoty Hendrixa,

który nawet tu wdziera się ze swoimi glissandami

i sprzężeniami,

ze swym koncertowym hymnem USA

rozbija ściany mojego ostatniego bunkra

Chrystus właśnie zdążył z niego umknąć,

gdy zapadła decyzja o zemście,

tracę świadomość, osuwam się zemdlony

na płytki obok wanny,

lawina gruzów wali się na moje ciało,

budowla i ja upadamy na zawsze,

odrzutowce nadlatują,

karabiny maszynowe terkoczą,

domy partii płoną

— zemsta muzyczna?

W koncentracyjnym obozie racji stanu

Chodź, kochanie, chodź,

przytul się, gorąco obejmij mnie

Jeśli mam stać się dziś więźniem,

chcę uczynić to w twoich ramionach;

jeśli mam popaść w niewolę,

niech będzie nią miłość twoja

Teraz, gdy tak nieludzkie restrykcje

spadły na opustoszałe miasta i wioski,

drogą wiecznego zesłańca

niech będzie twoje życie

W koncentracyjnym obozie najwyższej racji stanu

zatrzymaj mnie na zawsze przy sobie

Najdziwniejszą wojnę, najtęższy mróz,

największą powódź, największy głód, największy strach

naszego życia przetrwajmy,

trzymając dłonie w dłoniach

tak dobrych i sprawiedliwych,

niech otoczą mnie i zamkną twoje ramiona

czułe i wolne

Od kolebki

Dzikie dziecko zrodzone z ojca

odzianego w niedźwiedzią skórę,

gdzieś w wykrocie Puszczy Sandomierskiej,

gdzieś na bagnach nadnoteckich,

którego zrównoważone zachowanie

nawet tam burzyło krew dzikim rodzicom,

obłaskawiło najbardziej krwiożercze

zwierzęta i do uległości zmusiło

Gdy ruszyło przez ostępy,

wszelkie stwory podążyły za nim

z przedziwną mgłą w ślepiach

Pierwsi napotkani ludzie, gdy go ujrzeli,

zrozumieli, że też czekali na niego

Na dworze księcia rada starszych

była zaszczycona jego przybyciem

Na dworze cesarza Potęga zdradziła się,

że jest jego siostrą

Nieokrzesane maniery były dowodem,

jak się wszystkim zdało, czegoś wręcz przeciwnego

Pospólstwo i władcy dojrzeli w nim siebie,

wszyscy, stojąc pośród zwierząt, byli pewni,

że przyniósł nadzieję

A on zagrał przed nimi na nosie jak na fujarce,

piskliwie wrzasnął, że w rękach ma wolność,

i pokazał na swoje ślady, a potem

skierował wskazujący palec w górę,

gaworzył, że nic z tego nie rozumie,

że jest taki głupi,

a to, że świat mu zaufał, zawdzięcza

po prostu temu, że na pewno to ma od kolebki,

a nie, że to odkupi


Gnostycki pastuszek — sekretarze partii

Już od lat nie potrafisz objąć tej ziemi czule,

ty, sekretarz partii — gnostycki pastuszek,

ty, co ją jako mały chłopiec pieściłeś

jak dorosły mężczyzna,

zapładniałeś ją szeptami, mając pięć lat,

na mokrych łąkach:

— ja wiem, że każda twa drobniutka roślinka

jest wielkim znakiem,

— ja wierzę, że nie masz w sobie nic,

co jest małe niegodne

Od lat błąkasz się i rozgłaszasz,

że twoje imię dumnie brzmi;

to wcale nie to, że byłeś tam,

gdzie miarą wielkości jest uznać siebie

za praojca w ziarnie duszy,

ani tam, gdzie wszystko zbiega się do ciebie

poprzez pustkę Wszechświata;

twój smutek rozświetlił wierzchołek, na którym usiadłeś,

najkrótszą drogą jednego ekstatycznego wieczoru

przybyłeś do celu i nie wart jesteś nic,

twa ziemia została naga, zapłakana,

porzucona dla śmierci

A gdy odrodziłeś się w zmysłach,

gdy stałeś się z jedności prawdziwą osobą,

tracąc miłość,

popatrzyłeś na strzęp bezpłodny swego ciała,

który upadł w czarną zaoraną czekającą ziemię

Drapiesz od lat jej skórę pazurami,

miotasz się wściekły, bezsilny,

nie mogąc dla niej uczynić nic naprawdę bezcennego,

a ona wciąż jeszcze słucha okrzyków:

— dumny, dumny!

Oto jestem

Muzyka zrodziła mnie w środku nocy,

wyszedłem z fusów po wypitej kawie,

zeskoczyłem z brzegu filiżanki na klubowy stolik,

a ona była wokół tą duszną atmosferą

pustoszejącego klubu, gdy dym papierosowy

opadał na zwolnione miejsca,

zadrgała w rogu sali półcieniami, ziewnęła przeciągle

tak smutnym gitarowym pasażem,

umierająca rockowa ballada dwu łkających gitar

oddawała swoje życie,

łza po łzie cichła w wybranej swej katakumbie,

porzucając czas, porzucając ludzi

Usiadłem ogromny już i wyniosły,

by rosnąć i dojrzewać wciąż nią w takiej chwili

Czyż muzyka może istnieć tylko wtedy?

Czyż nie ma nic wspólnego z człowiekiem?

Oparty o kamienną płytę tworzyłem

w rozwierających się w nieskończoność

źrenicach oczu przejście deliryczne do rezerwatu dusz

Snując się po podłodze smugami, półcieniami,

wznosiła się mocniejszymi akcentami do oczu,

wypełniała mnie, rodziła wciąż jak ludzkie uczucia,

lecz przecież one nie poruszają się w grobach,

przecież nie umierają, istnieją tylko w ciałach

Muzyka odnalazła mnie w ciszy,

zmieniła się w moje „jestem” i zniknęła

— oto jestem więc przed wami

Przychodzę do ciebie

Przychodzę do ciebie,

zamykam za sobą drzwi twojego mieszkania

Jakże chciałbym powiedzieć

— jestem już wewnątrz

Biorę cię w ramiona

Jakże chciałbym powiedzieć

— przyszedłem tu sam jeden

Tego wieczoru wychodzę na brzeg

ogromnego oceanu

Tej nocy przemierzam go

— ja, dumna fregata w napięciu setek lin

wybrzuszonych, wspaniale białych wielkich żagli,

frunę jak albatros nad wzburzonym odmętem,

wynurzam się jak delfin pośród fal

Jakże chciałbym powiedzieć

— potrafię dotrzeć do celu

Twojego policzka najjaśniejsza bladość

kontrastuje w zetknięciu z szorstkim

brązem mojego ramienia

Jakże chciałbym powiedzieć szczerze

— kocham cię

Patrz, z czego żyjesz

Gdy go spotykam na klatce schodowej,

mówię mu wciąż — patrz, z czego żyjesz,

człowieku

A on przez drzwi odkrzykuje — gówniarz

— ten rytm, ten rytm mną porusza…

i tańczy w progu,

idzie główną ulicą i strzela z palców,

przytupuje nogą

Mieszka obok mnie, tuż obok,

tak chciałbym się kiedyś dowiedzieć,

cóż ważnego u niego się dzieje,

jest tak inny niż ja,

nie ma żadnych sukcesów,

co go utrzymuje przy życiu?

Moja dziewczyna bardzo lubi patrzeć,

jak on schodzi ze schodów,

tak chciałbym się kiedyś dowiedzieć,

dlaczego jestem zazdrosny o nią?

I znów

Wielka manifestacja

— zdeterminowani podążamy w dół ulicy

z okrzykami wyrwanymi z pyska błotnej kałuży

lśniącej w słońcu;

ogromne, smutne ściany zbliżają się w naszym kierunku;

uwięzieni w sobie siedzimy na transparencie,

którym zmyliśmy właśnie podłogę w kuchni Breżniewa;

pretensje Europy,

która chce, abyśmy byli jeszcze bardziej zdeterminowani

— tak jak ci z Katynia,

która nie chce uwierzyć, że jesteśmy dziećmi,

że musimy zacząć od siebie;

może właśnie w kuchni pośród niedomytych garów,

może w kolejce po buty lub gęsie pierze,

gdy deszcz przerywa manifestację

— zaczynać właśnie od siebie;

ściany zmiąć jak ścierkę, wykręcić ją, zniszczyć,

kobiety unieść na rękach na kwietne łąki wolności,

zerwać na zawsze z tym zawrotem głowy,

zerwać z tym: i znowu, i znowu, i znów

pod ścianą o wielkości snów

Jedno moje skinienie

W marzeniach uderzyłem ręką w twarz dyktatora

i nagle moje wargi zaczął toczyć rak,

napisałem wiersz o własnej duszy

i nagle dziecięce przerażenie zbudziło mnie

w ramionach matki,

podczas gdy na zewnątrz niebo spadało

na ziemię kościołów parafialnych

ogromnym czarnym krzyżem,

poznałem i pokochałem dziewczynę

i nagle podreptałem w żałobnym kondukcie

za jej trumną,

zdobyłem nowych przyjaciół

i nagle począłem dokładać szczap do stosu,

na którym palono ich ciała

— mając na ustach słowa: daj im wieczny spoczynek,

rozmawiałem rano z ojcem o polityce

i nagle zacząłem go ośmieszać i poniżać,

zawierać przymierze z własną aberracją,

umknąłem w ciasną skorupę orzecha,

aby być doskonale niewidocznym,

aby pozbyć się cywilizacji dnia,

i nagle stałem się ziarnem tego jedynego wieczoru,

kiedyś były tu dzikie zwierzęta

unoszące na grzbietach małe dziewczynki,

kiedyś była tu wielka chmura

wpływająca przez otwarte okno,

niosąca w sobie cień zła,

kiedyś dyktator umierał nędznie

na jedno moje skinienie,

dzisiaj w myślach pięść ląduje na szczęce dyktatora

i nagle marzenia umierają

Sprzeczność sama w sobie

Oto znowu jest tutaj ona o imieniu:

„Sprzeczność Sama w Sobie”,

nadobna usiadła przede mną,

śmieje się i wylewa łzy,

co za udany kryzys, najdroższa,

kocham ten gest palców zmarłego

i już nic więcej

Nareszcie, nareszcie nie musi

nikt nic rozumieć,

po prostu płyniemy i jest cudownie,

a wokół burza szaleje,

burza sprzeczności

Co za cudowny kryzys

Zabij mnie, jestem szczęśliwy,

nikt nie wskóra nic,

gdy umieram, jestem szczęśliwy,

jak to jest możliwe — bohater?

W co chcesz mnie zmienić, nadobna

— niezwyciężona,

pozwól mi jeszcze to wypowiedzieć

i rób, co chcesz z moim ciałem

— męczennik?

lecz nie dotkniesz duszy,

teraz jestem szczęśliwy,

co za cudowny kryzys,

niezwyciężony płonę

— żertwa?

Dziewczyna odeszła po tylu latach zdrady

Ojczyzna skazała mnie jak Sokratesa

Matka mnie opuściła

— nie jestem sam?

Całość

W każdym kawałeczku tej brutalnie rozwalonej miłości

czuję całość palącą,

rozbity w pył czuję w sobie moc zmartwychwstania,

co za radosny kryzys!

Burbon i ból po rozstaniu

rozlane na zawsze,

ściekające kroplami ze stołu,

są jak spadające gwiazdy,

tulipany uschnięte na szafie bez pocałunku;

leżę we krwi na podłodze z uśmiechem

jak księżyc

Władza

Jestem młodym człowiekiem,

urodziłem się i żyję obecnie w dolinie

przepięknego Południa Powstańczego Kraju,

posiadłem miłość matki i szacunek ojca,

nie jestem w stanie przypomnieć sobie, aby

kiedykolwiek czegoś mi brakowało,

kocham moją dziewczynę z wzajemnością,

realizuję swe najdziksze pragnienia konsekwentnie,

ludzie, wśród których żyję, odnoszą się do mnie przyjaźnie,

moje depresje nie niszczą mojego zdrowia,

cierpienie nie wyjaławia moich ambicji,

w boskich snach rozwijam się wolny,

potrafię być wesoły na zawołanie

Gdy tak wszystko podsumowuję i przestaję pisać

o prawdach prywatnych,

długopis naprawdę sam pozostawia natychmiast na papierze słowa:

kat, szubienica, wynoś się, czarny, skrawek

materiału, wyłupione oko na brukowanej drodze, wielki,

ogromny, słońce, pożera, tam, tam, tak, nie,

bez sensu, praca, ojczyzna, kiedy, przyszłość, akcja, racja,

musimy, komin, dym, nigdy, system, Warszawa,

siwy, ślepy, łysy, gazeta, telewizja,

płaczące dziecko, kłopot, koniec,

teraźniejszość, codzienność, nie twój interes… — WŁADZA

Katamarany

Proroczy uśmiech nie schodził nam z ust,

gdy straciliśmy szansę tej jednej nocy

Dziś wszystko już proste

jak osłupienie matek na widok

kłębiących się, żelaznych wymiotów

ich pobitych dzieci

Dziś wszystko już jest jasne,

gdy zbrodnicze żółwie wychyliły głowy ze swych skorup,

odwracając je na wszystkie strony,

starając się ogarnąć wzrokiem kałuże krwi

My na morzu prześcieradeł i kołder

pędzimy w nieznane swymi katamaranami snów,

zarzucając po drodze wędki zrobione z gumek od majtek,

których przynęty atakują rekiny somnambulizmu

Prości ludzie wściekają się,

prorocy uśmiechają się jak my tej nocy,

choć wszędzie wzrastają kwiaty o płatkach z kropel krwi,

gdzieniegdzie również orchidee-libido, pasożyty społecznych lędźwi

Najdziwniejsze oceany wypełniły zagłębienia na polnych drogach;

idziemy przed siebie, choć przeczuwamy,

że stalowe ręce już ustawiły na drogach czołgi spotwarzania

Gdy prawdziwe życie rodziło się w ciemnej chacie,

żarówki paliły się też całą noc nieopodal w pałacu Heroda,

czołgi ruszyły z kopyta, rozchlapując kałuże,

szybko zatrzymały się w kruchtach i kuchniach

W naszych mózgach zanurzono ręce

szukające w lepkim popiele ostatnich iskier wolności,

giganty spite oliwą zagrzmiały: idziemy po was,

fabryki, fabryki, mamy dla was środki produkcji;

praco, praco, jesteś wolna,

lecz robotnicy zmarli na zawał na pierwszej zmianie

Gdy wciąż śmiejemy się ze śmierci,

widząc, co czas wyprawia w jednej kropli naszej łzy

Gdy wciąż płyniemy pośród stworów już niekryjących

się w głębinach propagandy

— wywołujemy ich osłupienie proroczymi uśmiechami

na zmiażdżonych ustach

Zamknięty za drzwiami nienawiści stulił na chwilę

bestialski pysk koszmar komunizmu;

nie zatrzymujemy się,

nie rezygnujemy z kwiatów,

nie płaczemy,

nie przestajemy się uśmiechać do zwierząt

Ludowiec

Kiedyś tańczył w zespole góralskim u siebie we wsi;

teraz, gdy pije, wrzeszczy swe przyśpiewki, aż uszy bolą,

zaciągając (jak przystało na dziecię ludu)

Siostry ma w Stanach, więc chodzi w dżinsach

i szpanerskich koszulach;

powiedział, że jak patrzy na mój łachmaniarski wygląd,

to robi mu się niedobrze

Jego brat jest Wicewojewodą — zdolny był od dziecka,

a więc układy jego też są ludowe poprzez władzę

Piął się w organizacji tak samo ludowej,

ale rozpił się nie w porę

Teraz jako esbek pilnuje w domach studenckich

i hotelach robotniczych, by nie odrodziło się

kułactwo ani drobnomieszczaństwo w potocznym rozumieniu

Prześladuje mnie za moje niebezpiecznie antyludowe

długie włosy,

przeszukuje po kryjomu moje szafki,

rozpowiada o mojej rozpuście i moim pijaństwie,

cichociemny szeptany — ludowiec

na wysuniętej śródmiejskiej placówce

— Antyślimak?

Pewny siebie mężczyzna

Wyciągnięty na tapczanie w swym luksusowym apartamencie

nasz współczesny troglodyta

Tak, zmrużył oczy,

tylko nie kobiety, niech to minie,

niech stanie się wreszcie ten wieczór

— kiedy sczeźnie to popołudnie?

Wielki, sprężony wewnętrznie, pewny siebie mężczyzna,

on czuje tylko to jedno — zagrożenie światłem,

boi się tylko niepewności — kto umrze pierwszy?

Tak, pragnie mieć jeszcze czas,

by wciąż myśleć w ten sam sposób,

nie ma siły na gest, który sprowadziłby chłodny wiatr

— odsłaniający, gwiżdżący dowód nieszczelnego mózgu,

palcem u nogi maluje na ścianie uciekającego bizona czasu

Tak, słucha muzyki, wielkiej muzyki,

kobiety pierwsze gotujcie się na śmierć,

on współczesny ma prawo wyboru,

alternatywne spacery żałobne pomiędzy sąsiadami,

popołudnia to strach przed tym, kogo znów uśmierci,

czy aby to nie będzie tym razem on sam?

noc to prawda, to brak wstydu

Wielki mężczyzna wyciągnięty na wielkiej wskazówce zegara

zmieszany o wpół do siódmej wieczór,

uwięziony w przeczuciu śmierci wybiera katowski tryb życia

nie dla siebie, dla siostry swoich najprymitywniejszych odczuć

Wielki, nowoczesny niewolnik absolutu wygody

Tak, boi się myśleć, by jego popołudniowy wróg

nie wtargnął tu z nowym trupem ukochanej osoby

Tak, przeżyć chce kolejny wieczór znów,

nim stanie się kłamstwem

przybliżającym się przez tysiąclecia cywilizacji,

ze złotej otchłani żywy chce wyjść

Tak, chce wyjść już

Kopia

Jest coś tajemniczego w mojej krwi,

bo przecież mówią o mnie, że jestem plagiatem;

zastanawiam się wtedy, kim był ten nieznany człowiek,

który był moim rodzicem?

gdy o to pytam ziemskiego ojca, mówi, że rzeczywiście

nie ma z tym nic wspólnego

Boję się cokolwiek stworzyć, by nie powtórzyć

tego błędu, którym jestem sam

Widocznie jest taka tajemnica, której poznać nie mogę,

która czai się w ciemności,

choć czasem objawia się niesamowitym spojrzeniem

z połyskującej powierzchni jakiejś politurowanej szafy lub lamperii

w obłędnym refleksie niezniszczalnej idei


Przekazać tę informację jest prosto,

ale sumienie jej nie zna, bo tak się boi,

skąd tu przyszedłem taki głupi,

czuję strach we krwi i na opuszkach palców,

co to mam na czole? — tajemnica,

co to mam między oczami? — tajemnica,

w samym centrum jak ołów — tajemnica,

skąd to moje — ja?

tak inne, a jednak skopiowane z czegoś,

z jakiego oryginału powstałem?

w jakim eremie?

Kopia

Zastanawiam się, gdy mówią: jesteś niezłą kopią,

już chyba nie odsłonię się więcej

ani nie stworzę niczego nowego, żeby się nie zdradzić,

nie przyłożę do niczego ręki,

bo moje pytania mogą wytrącić z równowagi linoskoczka,

wyrwać fundament spod wieży Babel

w ogromnej dziurze w ziemi, jaka by powstała,

czy pokazałoby się miejsce, z którego wyszedłem jako człowiek


Przekazać tę informację jest prosto,

ale sumienie jej nie zna, bo tak się boi,

tajemnica wypełniająca moje żyły zmieszana jest z krwią,

chociaż krew jest moją prywatną własnością,

tajemnica jest mi niedostępna,

chociaż rany i krwawienie mogą być moim udziałem,

tajemnica moim udziałem nie będzie,

chociaż krew jest moim dzieckiem,

tajemnica jest inną osobą w moim ciele


Zakażenie może dokonać się przeze mnie,

coś zmieni się we krwi, gdy upiję się winem?

Zbawienie może dokonać się przeze mnie,

coś zmieni się we krwi, gdy przyjmę Eucharystię?

Niezła kopia

Tak często czuję się jak niezła kopia,

tak często wydaje mi się, że moje ciało

jest plagiatem czegoś lepszego,

jest coś tajemniczego w mojej krwi,

zastanawiam się nad tym często,

nie pomagają podręczniki historii,

nawet Genesis,

pytam ojca, pytam matkę,

twierdzą, że nie wiedzą, o co chodzi,

boję się cokolwiek robić, cokolwiek tworzyć,

nie chcę powtarzać drugi raz błędu,

którym jestem sam,

tajemnica, której nie mogę poznać,

czyha we krwi,

czasem objawia się niesamowitym spojrzeniem

z połyskującej powierzchni lamperii

na korytarzu jakiegoś szpitala

w obłędnym refleksie,

sumienie nie chce przekazać tej informacji,

chyba jej nie zna,

wzbudza to strach, rodzi pytania,

skąd tu przyszedłem taki głupi,

strach nie tylko we krwi, lecz także na opuszkach palców,

na środku czoła jak ołów,

jak samotne wyspy na wielkim oceanie,

we śnie ktoś mówi do mnie: jesteś niezłą kopią,

nigdy się już więcej nie odsłonię,

nie stworzę już nigdy niczego nowego,

już nigdy siebie nie zdradzę dla kreacji,

nie chcę, by kolejne moje wątpliwości

wytrąciły z równowagi linoskoczka nadziei

lub wyrwały fundament spod wieży Babel,

krew nie jest moją prywatną własnością,

są nią jedynie rana i krwawienie,

krew jest moim ojcem i dzieckiem,

lecz zakażenie może być moje,

pozostało mi krwawienie lub Eucharystia

Mój pierwszy krok na Ziemi

Mój pierwszy krok na Ziemi: chcę do przodu jak inni

Mój drugi krok na Ziemi: nie mogę postawić jednego kroku

Mój trzeci krok na Ziemi: cóż mi w tym przeszkadza,

co ja mogę z tym zrobić?

Mój czwarty krok na Ziemi: zrobię to mimo niebezpieczeństwa,

choćbym miał umrzeć

Mój piąty krok na Ziemi: poruszam się swobodnie jak wszyscy

i dobrze o tym wiem

Mój szósty krok na Ziemi: muszę zniszczyć ostatnie przeszkody,

roztrącić ludzi, przyspieszyć i wyjść na szeroką przestrzeń umiejętności,

zapanować nad przestrzenią i jej zawartością

Mój siódmy krok na Ziemi: cóż to za mur, który wyrósł przede mną samotnie,

jestem daleko z przodu, biegnę na czele, za mną nie widać nikogo

Mój ósmy krok na Ziemi: chcę do przodu, nie mogę sam przesadzić muru,

muszę się zatrzymać, wyjąć ręce z kieszeni, wyciągnąć przed siebie

— wyciągnąć do ludzi

Zmiany

Rozgrzebałem nasze stare dobre palenisko,

natknąłem się na jeszcze jeden mały ogarek,

kilka godzin dmuchałem na niego,

chcąc wzbudzić choćby słaby płomyczek

Gdy już brakowało mi zupełnie tchu w piersiach,

usłyszałem dzwonek u drzwi,

wykończony otworzyłem je i zobaczyłem ciebie,

stałaś na schodach z jakimś facetem,

powiedziałaś — dajmy sobie już z tym spokój,

tego dłużej już nie ma sensu ciągnąć

Toczę się teraz ulicami zwariowanego miasta,

jak czarny pies wlokę się bez celu,

wdeptując chodnikowe płyty ze wściekłością w ziemię

w cieniu ceglanych murów fabryk i cmentarzy

Dźwigam superkosmicznego papierosa

i bezsensowną tarczę ołowianą,

na której fioletowym lakierem do paznokci

ktoś nabazgrał: „Nie”

Jakiś różowowłosy gnojek zaczepia mnie — śmieciu, jak jest,

spluwam pomiędzy buty gdzieś tam w przepaść

i warczę — zmiany, zmiany, zmiany

— chodź z nami, kwiatku gnijącego miasta,

po chwili zaczynam się uśmiechać,

ogniki przed nosem również — tylko do mnie

Nie liczę już siebie

Nie liczę już ani na siebie, ani siebie,

jestem wyklęty z socjalistycznego raju,

mógłbym powiedzieć coś, co byłoby echem,

lecz jestem poetą walczącym i tak czy owak

wylezie — grzechem,

jaki jest sens ich dominacji, jaki cel?

miny, gesty, ubrania i inne ozdobniki,

a także łgarstwa nie przydają się już,

nie wierzę w nic, nawet w siebie, ot co!

czy to możliwe, że w moim domu słychać mój głos

nawet wtedy, gdy mnie w nim nie ma?

może wymioty mogą się na coś przydać?

cóż za wolność wyboru siebie,

ale tylko, gdy leżę na wznak cały dzień

od razów zbyt jednoznaczny,

prawie tak silny jak wszyscy pobici,

gdy rozmawiam z czarnym robaczkiem

o niezwykle twardej chitynowej osłonce skrzydeł,

staram się namówić go, by przestał łazić

po nagim ciele mojej wielkiej sąsiadki,

wtedy gdy patrzę na nie, marząc o jednym dotknięciu,

mógłbym zsumować wszystkie moje miłości,

jednak nie chciałbym być wyklęty z prawdziwego raju

razem z sąsiadką

niczemu nie winną

Banał i grzech

Usiłowano rozpiąć linę na doliną życia

i tak zbudować most-drogę na skróty

Usiłowano ustawić na niej ludzi,

owszem zamontowano i tablice ostrzegawcze

— ostrzegające, że z jednej strony grozi banał,

a z drugiej czyha grzech,

że po prawej przepaść i nie ma przyszłości,

a po lewej rozpadlina i nie było nic

Usiłowano przekonać i mnie,

że muszę tak balansować na cienkiej nitce

jak podniebny pająk czyhający na ptaki samobójstwa,

że muszę tak trudzić się, tak się bać,

tak nie zaznawać chwili spokoju,

bo to jedyne wyjście

Ja rzekłem — cóż to, czyżbym nie był Bogiem?

wyszedłem właśnie własną drogą z Rajskiego Ogrodu

i pójdę, którędy będę chciał, proszę mnie nie popychać

Po kilku krokach runąłem na łeb na szyję prosto w dolinę życia

dla mnie już bez wyjścia

Wiosną

Przywiozłem cię z wakacji,

przyniosłem do domu

jak chusteczkę do nosa w kieszeni,

ty gładziłaś moje włosy,

a ja pisałem wiersze iskierkami elektrycznymi

na powierzchni twojej skóry

Jesienią okrywałaś mi nogi kocem przy kominku,

a gdy byłem już tak leniwy, że nie otwierałem oczu,

ty oprowadzałaś mnie za rękę po mieście

Potem, gdy już odechciało mi się otwierać ust

dla pokarmu czy dla słów,

wyłudziłem obietnicę, że mnie nie opuścisz już

Zimą, gdy w mej spoconej dłoni

nadal ściskałem cię nerwowo,

a dzień w końcu przepoczwarzył się,

nie doczekawszy się na moją łzę,

powiedziałaś tak cichutko i delikatnie: „Nie”

i wtedy właśnie noc zrównała się z dniem

One zawsze w rozpaczy

One na zawsze w rozpaczy

w podniebnej banieczce szklanej

naigrawają się z wysokości nieba,

z wysokości lotu ptaka,

tuląc do piersi malutkie brylanciki

pulsujące światłem

i śmieją się, śmieją z pierwszego

nagiego mężczyzny,

który wygraża pięścią ich niebu,

stojąc na czele dziecięcego pochodu

Już wiosna

Siny tygrys z północy znowu rozdarł

krwawą zasłonę czasu,

wtedy wtargnęły tu dobrze znane marcowe idy,

w nich poganie z biczami i sztyletami,

bierzcie mnie — rzekłem — jestem pełny,

przelejcie moją krew siną, zatrutą strachem,

z dojrzałą ciemnością tak wielką jak dzień

(Cezar poczuł ukłucie pod sercem

w kuluarach Senatu republikańskiego Rzymu

— na wiosnę

Chrystusowi na krzyżu pękło serce

w Jerozolimie, mieście pokoju

— na wiosnę)

Wszystko, co przetrwało dotąd, musi spłonąć w nowym życiu,

torturujcie mnie, pachołka grzechu,

niech poznają, że jestem pozaziemskim królem,

no krzyczcie to swoje w imieniu i dla,

niech usłyszy nawet moja dziewczyna,

niech uderzy pierwsza, zdradzając mnie

w mansardach hochsztaplerskich grajków,

niech pędzi mnie skutego przez ulice miasta,

które eksponuje swe lochy i podziemia,

a gotyckie fasady chowa do kloacznego kanału,

niech zdziera za mnie strzępy szat, żebym

znów był dla niej sobą — śmieszny bez niedomówień

Ogromny kot zupełnie granatowy z dalekiej północy,

gdzieś zza wzgórz, z zajączka umykającego w trawie

przemienił się w żbika i dopiero wtedy

przybrał postać tygrysa sawanny, by wreszcie dotrzeć

na moje podwórze

Złowieszczy jak krzyk dzikich gęsi nad Gotlandią

lecących kluczem na południe,

zmieniających się w bombowce nad głową

powoli zbliżał się jak odwieczne zagrożenie,

jak ideologiczna wiosna dla ludzi z Pieczengi

Zamknąłem drzwi na klucz, gdy kot szedł wprost do mnie,

gdy chciałem już o tym opowiedzieć, dostrzegłem,

że wcale tego nie uczyniłem, a klucz w zamku jest złamany,

drzwi uchyliły się i stanął w nich

nieprawdopodobnie siny, jak burzowe niebo,

tygrys z moją twarzą;

poranek splątał się z nocą wypełniony grozą

Na czole jeszcze dostrzegłem wyraźnie widoczne,

wypalone litery: „To twoje idy marcowe”

Humbaki

Społeczeństwo jest waszym oceanem,

piosenki karzą się wam zatrzymać w pół drogi,

wtedy pytacie samych siebie, czy to już dno?

Ja patrzę na to skostniałe życie ze swej skorupy małża

przez tysiącmetrowy słup słonej wody

i gdy słyszę wasze łabędzie śpiewy,

wydaje mi się, że istotą jego jest

wierzganie nogami i wrzaski w przedśmiertnym strachu

Może to wszystko wizje zatrzymanego

w ewolucyjnym rozwoju skorupiaka,

a może biegacie sobie tylko boso po fali, ot tak,

reszta to widmowe, złudne, błękitno-zielone rozbłyski

Naprawdę większość ludzi jest wysoko w górze

tuż pod powierzchnią księżyca, tak sądzę,

gdy słyszę takie hasła o wolności bez skorup,

słońce przechodzi z rąk do rąk,

śpiew dociera na dno,

coraz mniej jest jednak słyszalny,

zdrada to społeczeństwo,

więc jest do ogarnięcia tylko przez przerośnięte humbaki

Ja panuję na piaszczystym dnie,

nie ma dla was władzy nad pieśnią planktonu,

ona też przechodzi z rąk do rąk,

ze skorupy do skorupy,

wasze infradźwięki rozchodzą się setki kilometrów,

ale to wszystko to zdrada tylko

Sensacja

Dzisiaj to już tylko nudzisz się okropnie,

a wtedy z nieba za oknem na wielkim spadochronie

samobójstwa

nieusprawiedliwienie spływa na ziemię,

już od dawna nie ma w twoim domu żadnych sensacji

takich, które wytrąciłyby z równowagi

posąg spiżowy twego ciała raz jeszcze,

takich, co zrzuciłyby na ziemię

nienawiści twej obelisk drugi raz

Gdyby chociaż dzieci jakieś plątały się

gdzieś u twoich nóg,

mógłbyś, pracując posłusznie nad swym ateizmem,

jako przedstawiciel mas na pierwszomajowych

manifestacjach

upiornymi gesty przywoływać litość

Gdyby istniał choć jeden dowód, że ktoś ci zaufał,

nie musiałbyś żywić kpiny z brzegu lustra,

kpiny, co wychyla ryjkowaty pyszczek z małej szparki

w szkle,

gdy chcesz być ze sobą sam na sam,

gdy plany, okoliczności, warunki i zadania na wysokości

wypluły cały system misternie splątanych słów,

wypluły i ciebie,

za tobą poleciały zasługi

Nie chcesz zbliżyć się nawet do lustra

nie możesz robić nic, więc się nudzisz,

jedną małą sensację chowasz na pierwsze strony gazet,

chociaż raz coś dotyczyć będzie samego

prawdziwego ciebie,

chociaż nieusprawiedliwionego

Tortura rozkazu psa

Jeśli zdezerterujesz z tego wygnania dojrzałości

i wrócisz w idiotyzm zakłamanego dzieciństwa

Jeśli już uwierzysz, że wyszedłeś zza krat

i znajdujesz się na wolności,

a przybłąkasz się tu po tej próbie socjalmedycznej,

nie będąc już ani mężczyzną, ani ptakiem,

ani wołem, ani zajączkiem z metką u szyi,

a przyjdziesz znów udawać na naszą łąkę

Jeśli zaczniesz wtedy przemawiać do kwiatów jak

kiedyś,

być może wówczas ogromna jak całe niebo

stalowa krata runie ci na głowę,

na ciebie — tajnego agenta dojrzałości

Nie szuka się na zewnątrz tego, co wewnątrz zdradą

jest,

nie wolno się łasić do nieistniejących rzeczy ani słów,

nie utrzyma się nic bez kontaktu z Bogiem

nad strumieniem prawdy, ani jajko, ani płód

Kto wypluł samego siebie, otrzyma

reinkarnacyjną, zanikającą i powracającą w ciele

torturę rozkazu psa

[„Na zewnątrz zostać mają psy i czarownicy, bezwstydni,

mężobójcy, bałwochwalcy i kłamcy”]

W tej części głowy

Nie ma wojen w tej części głowy,

ale nie ma i inspiracji,

tutejszy ból to ból psa-gwiazdy

Nie ma pragnień w tej części serca,

ale nie ma i przyjemności,

tylko psy wyją do księżyca

Nie ma wiary w tej części duszy,

ale nie ma i spełnienia,

tylko tutejszy Budda wciąż poświęca się dla kogoś,

pielęgnuje kogoś,

buduje szpitale psychiatryczne,

uczy, jak wytrzeć usta po sutym obiedzie

Nie ma krwi w tej części ciała,

ale nie ma i życia,

najmądrzejsza księga strzeżona przez psy

jest albumem ze zdjęciami

przedstawiającymi wstrząsające wypadki drogowe

na ulicach miłości

Wobec starożytności

Pędzisz słoneczną autostradą,

gromadzisz w banku pieniądze,

owładnięty ideą chcesz umierać za nią,

kochasz, pijesz z żalu; jesz, kupujesz, kradniesz,

kłócisz się ze swym sumieniem,

rodzisz dzieci i zabijasz sąsiadów

Jeszcze długo wozić się będziesz kosmiczną rakietą,

choćby w lunaparku,

nim poznasz, jakim wobec starożytności

jesteś troglodytą

Achajscy pasterze jak półbogi trzymają na barkach

fundament twej współczesnej piramidy

Fenicjanie wciąż wyszukują dla niej nowy budulec,

krew w żyłach takich stworzeń jak ty

pulsuje dzięki tajemnym misteriom

odgrywanym na nowo od tysięcy lat

przez nagich mieszkańców Afryki w dżungli

Pakując w usta wielkie jak jaskinia

coraz to innych ludzi prostych i naiwnych,

wstrzymujesz znów po wiekach Dunaj

i powtarzasz gesty wielkiego Attyli

Gdy jesteś demokratą, to w państwie krasnali,

słowa przed katem ostatnie czy rozgrzeszenia

największego kapłana w twoich ustach

nie są wzniosłe, a oklepane i szare

Narzędzia-symbole z mroków historii to wszystko,

czym posługujesz się w tej atomowo-kosmicznej

dwudziestowiecznej jaskini

Kocham cię

Gdy dopadłem go zamelinowanego

w szarej komórce samouwielbienia,

począłem go smagać batem do krwi,

aż dostawał nerwowych drgawek

w twoich ramionach,

wtedy ty litowałaś się, tuląc go

w największy chłód

Wciąż zwiewał gdzieś i ukryty przyzywał

godzinami deszcz,

tak często wabił ciebie i mnie w miejsca,

gdzie wokół wzbierała powódź

Grał przed tobą jak błazen z dell’arte,

gdy klaskałaś, mnie trafiał szlag

Jeśli mówiłem kocham cię,

jego chichot brzmiał wewnątrz tych słów

Raz nad jeziorem kazałaś mi powtórzyć

to dziesięć razy,

za ostatnim razem zrozumiałem, że

śmieję się w głos i pragnę tylko jednego:

wielkiego chłodnego deszczu,

w którego strugach mógłbym cię

kochać, kochać, kochać na jego oczach,

a jego trafiałby szlag

Papierowa Ziemia

Piramidalne budowle z papierowych kostek pokryły

całą ziemię,

w ich cieniu małe potworki kierują ruchem pełzającego tłumu,

nikt nie zna ich imion ani celu działania,

wszyscy reagują na ich gesty bez sprzeciwu,

te karły pilnują, żeby — kiedy trzeba — płakano ze

szczęścia,

sam cień robi to na ich rozkaz

Wieże wzrastają wciąż nowe w dolinach

i na zboczach gór prowokującą kruchością,

grożą jak palcem wielkiemu słońcu,

te, których ambicją jest pomieścić prawdę,

ustawiają się obok tych, na których lśni neon fałszu,

czasem jakiś młodzian, który zmyli pogonie,

wdrapuje się na szczyt i woła: nienawidzę was

wszystkich,

lecz po chwili dopadają go rachityczne ich psy

Obrazoburcza nieśmiałość rozkrzewia się jednak

wszędzie

jak bluszcz czepiający się ścian,

tajniacy rozrzucają ulotki nawołujące do buntu,

karły przymykają na to oczy na ulicach,

kryminaliści opanowali centralny system przekazu

i wzywają do wspólnego działania,

pomiędzy budowlami tułają się pewne siebie

zakochane w śmieciach roboty,

gdy wszystko zasypia, śpiewają o kataklizmach

i wojnach cudownie wszystko niszczących,

czasem przez sen usłyszeć także można

strzępy słów przenikających przez papier,

domowe karły głaszczą wtedy ludzi po głowach,

aby nie zbudzili się na ich dźwięk,

aby rozmiękczyć pieszczotą twardniejące wizje,

zdmuchują z powiek stalowe opiłki kłopotów i burz

Papierowe budowle niezniszczalne nie poddają się

huraganom ani trzęsieniom ziemi,

chociaż rozkołysują się, aby dać powód do ogólnej

zabawy i ludycznego podniecenia

Kostki papieru kryją w sobie elektroniczne oczy kamer,

odbiorniki, przekaźniki i dozowniki,

do mieszkań, w zależności od potrzeb, podawane są

bezpośrednio natura, kultura i cywilizacja

Najwyższe Kolegium rozstrzyga z najwyższą

odpowiedzialnością,

w którym momencie należy ludzi doładować cnotą

Najwyższe Kolegium to najmniejszy karzeł

o dwu jaźniach wysublimowanych z ognistego

cierpienia,

przekazano mu władzę z wdzięczności,

że odkrył istnienie ognia — zagrożenia

Koniec świata

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 58.08
drukowana A5
Kolorowa
za 88.07