E-book
22.05
drukowana A5
56.74
Bez skrupułów

Bezpłatny fragment - Bez skrupułów


Objętość:
222 str.
ISBN:
978-83-8273-995-4
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 56.74

Część 1

Rozdział 1

Baron Koloman von Isbaregg albo, jak nazywano go od czasu nowego porządku po wielkim upadku, Kolo Isbaregg włóczył się ospale po wiedeńskim placu Graben. Dokuczał mu straszliwy głód. Ciągle walczył z uczuciem niesamowitego ssania w żołądku, opanowany myślą, że od dwóch dni nie miał nic w ustach. W myślach szydził sam z siebie: „Kretyn ze mnie, dureń, ciągle głodny”, robiąc przy tym złowrogą, hardą minę.

W pewnym momencie, gdy przedzierał się przez tłum ludzi, lekko potrąciła go kobieta o niespotykanej urodzie i blond włosach, pachnąca eleganckimi perfumami. Kolo wyprostował się, napiął zmęczone, nieco zwiotczałe mięśnie, odwrócił się i postanowił pójść za atrakcyjną damą. Lecz jego myśli nadal, niczym refren, przywoływały słowa „jestem potwornie głodny”. Po chwili stracił kobietę z oczu. Zmęczony zatrzymał się na rogu przy Pałacu Sprawiedliwości, dotknął smukłą dłonią skroni i ponownie poczuł intensywne ssanie w żołądku, które zaczęło szybko przesuwać się w górę w kierunku czaszki, skąd słychać było głuche odgłosy bijącego pulsu. Mężczyzna poczuł silne ukłucia w okolicach skroni.

Koloman zaśmiał się tak głośno, że przechodnie spojrzeli na niego z zaciekawieniem. Nagle uzmysłowił sobie, że właściwie głodował już wiele razy, nawet dłużej i boleśniej, lecz był to głód innego rodzaju niż obecnie. Zimą 1915 roku, kiedy wraz ze swoim oddziałem brał udział w tragicznych walkach w Karpatach, przez trzy dni nic nie jadł. Podobnie jak później, na wyżynach Asiago, podczas marszu na Albanię, a pod koniec wojny również w Alpach Tyrolu na wysokości powyżej trzech tysięcy metrów. Ale co to był za głód! Wspaniały, heroiczny, żołnierski głód w towarzystwie kamratów niedoli, którzy cierpieli tak samo jak on. Był to głód, który można było przeklinać, obrażać się zań na samego Boga i cały świat, na głupi sztab generalski i decyzje tego bydlaka dowódcy dywizji! Lecz teraz był to głód potworny, podły i pusty, który należało oszukać, aby nie zginąć w ulicznym rynsztoku!

I kiedy tak pomstował na ten głód, i prowadził w myślach dialog sam ze sobą, przeszłość odeszła w niepamięć, a on przypominał sobie historię swojego życia, jak czynią ludzie, którzy cierpią różnego rodzaju koszmary. W radosnych i wielkich momentach życia nigdy nie wraca się do przeszłości.

Baron Koloman von Isbaregg był ostatnim potomkiem dawnego szanowanego rodu, którego krew przez setki lat wojen i wędrówek wymieszała się z krwią cygańskiej, węgierskiej, polskiej, a nawet tureckiej braci. Im bardziej wyjątkowy i egzotyczny sposób znajdowały kobiety, aby trafić do małżeńskiego łoża styryjskich baronów rodu Isbareggów, tym bardziej porywczy, wspaniali i bezkompromisowi mężczyźni rodzili się z tych związków. Dobra ziemskie, pałace, wszelkie kosztowności szybko znikały pod ich panowaniem. W końcu za czasów cesarza Józefa potomkowie rodu Isbareggów jako dzielni oficerowie zarabiali na chleb powszedni w służbie cesarskiej armii. I w ten sposób, z upływem lat ich krew stawała się spokojniejsza i rzadsza. Męscy przedstawiciele trzech ostatnich pokoleń rodu Isbareggów zdobyli bardzo wysokie stanowiska w cesarskiej armii. Ojciec Kolomana zmarł jako cejgmistrz, a matka, jasnoruda Czeszka z trudem zapanowała nad sobą, kiedy po uroczystym, urządzonym z wszelkimi honorami pogrzebie, mały, zaledwie czteroletni Kolo stwierdził z przekonaniem:

— Nie chcę być oficerem, chcę być bogaty i podróżować po świecie!

Starszy wuj, który miał opiekować się chłopakiem, przyznał mu rację.

— Kiedy Isbaregg w wieku dziesięciu lat czegoś pragnie i tupie przy tym nogą — stwierdził — wtedy jest prawdziwym przedstawicielem tego znamienitego rodu, jakim kiedyś byliśmy. Można próbować go złamać, ale nigdy nie zmieni on raz podjętej decyzji!

Kiwając głową, ten stary emerytowany generał grzebał w swojej torbie, w której przechowywał kopie unikatowych, dawno temu wyprzedanych na cały świat obrazów należących kiedyś do rodziny Isbareggów, tak długo, aż na jednym ze zdjęć w postaci dawnego rycerza i rozbójnika z czternastego wieku rozpoznał potomka małego Kolomana. Te same czarne oczy pełne żaru, łukowate, silne i energiczne usta, lekko zakrzywiony wąski nos i takie samo przekorne czoło.

Tak więc dorastającego chłopaka nie posłano do Korpusu Kadetów, lecz do Theresanium. Tam zapewniono mu miejsce w szkolnej ławie. Matka przeprowadziła się w tym czasie do taniego, wygodnego pensjonatu w Grazu, gdzie zmarła, kiedy uczeń ukończył szkołę z wyróżnieniem. W tym czasie chłopak odkrył w sobie zainteresowanie naukami technicznymi i za zgodą wuja odziedziczone po matce parę tysięcy koron zainwestował w edukację w prywatnym liceum, gdzie następnie zdał maturę. Po kilku latach dalszej nauki ukończył wyższą uczelnię techniczną.

Koloman Isbaregg szedł wzdłuż Kärtnerstrasse, trzęsąc się mimo majowego słońca, cały czas powtarzając wściekle w myślach słowa „jestem głodny” i wspominając dawne czasy. Ledwo zakończył naukę w szkole technicznej, kiedy los pchnął go w otchłanie życia z szeroko rozpostartymi ramionami. Rektor uczelni, który bardzo cenił sobie nadzwyczajne zdolności i wytrwałość w działaniu młodego człowieka, załatwił mu posadę w szkockiej fabryce maszyn. Koloman zarabiał tam na życie, korzystał z jego uroków, grał w piłkę nożną, ćwiczył boks jak matador. Zdobył najwyższe umiejętności w swoim zawodzie i powoli zaczął odkrywać, że poza władzą, bogactwem i wolnością, w życiu jest jeszcze coś cudownego: kobiety! Przystojny, szczupły młodzieniec o ciemnej egzotycznej twarzy i czarnych, błyszczących jak w gorączce oczach, przykrytych ponadprzeciętnie długimi rzęsami, podobał się zarówno młodym dziewczętom, jak i dojrzałym kobietom w Edynburgu, Londynie, Dublinie i Glasgow. Z nienasyconą zachłannością, która stanowiła równowagę dla jego przemyślanego cynizmu, rzucił się w wir miłosnych przygód, z których zawsze wychodził zwycięsko, pozostawiając kobiety ze złamanym sercem. W wieku dwudziestu trzech lat młody inżynier, którego umiejętności zawodowe były już powszechnie znane, przeniósł się do Paryża. Spędził tam dwa lata. W ciągu dnia harował jak wół, w wolnym czasie dużo pił, bawiąc się nocami jak nowobogacki salonowy lew. Wkrótce zaproponowano mu objęcie kierowniczego stanowiska w fabryce w Toronto.

W trzecim roku pobytu w Kanadzie zaskoczył go wybuch wojny. I zamiast nadal być uwielbianym przez kobiety, szanowanym przez mężczyzn, i pozostać w tym spokojnym kraju, dał się porwać teutońskiej furii. Pędzony zewem swoich porywczych przodków, nie zatrzymując się po drodze, pojechał do Nowego Jorku. Następnie z fałszywymi dokumentami w awanturniczy wręcz sposób przedostał się do Holandii i już w listopadzie jako podporucznik w oddziałach Tyrolskiego Pułku Strzelców Cesarskich wziął udział w pierwszej bitwie w Karpatach. Wielka odwaga w połączeniu z zimną i trzeźwą oceną sytuacji, pogarda dla śmierci, wytrwałość i zdolność stawiania oporu przyniosły swoje owoce. Kiedy w październiku 1918 roku baron Koloman von Isbaregg opuszczał swój batalion we Włoszech w stopniu kapitana, jego pierś zdobił tuzin najwyższych odznaczeń austriackich, niemieckich, bułgarskich i tureckich.

— A teraz głoduję i mogę zdechnąć jak pies albo jak bezrobotny murarz sprzedawać na ulicy gazety — szepnął sam do siebie bezgłośnie i ponownie przełknął ślinę, która wypełniła suche podniebienie.

Upadek monarchii stał się zarazem jego upadkiem. Na początku żył z dnia na dzień w głębokim oszołomieniu. Przez kilka miesięcy otrzymywał żołnierską pensję, później zaś wypłacono mu oficerską odprawę. Następnie sprzedał ze sporym zyskiem sygnet z diamentem, złoty zegarek i szpilkę, w końcu lornetkę i aparat fotograficzny. Pewnego dnia, kiedy nie miał już nic, co mógłby spieniężyć, obudził się w swoim umeblowanym pokoju, czując się jak żebrak. Ponieważ tytuły arystokratyczne zostały zniesione i wręcz zakazano ich używania, nie był już baronem Kolomanem von Isbareggiem, lecz po prostu jakimś Isbareggiem. W pozbawionym przemysłu kraju niemożliwym było znalezienie jakiejkolwiek pracy. W żaden sposób nie mógł wyrwać się z tej klatki, aby wyemigrować za chlebem. Koloman Isbaregg, poza wytartym szarym uniformem, nie posiadał już żadnego dobytku. Nie miał też bliskich, którzy mogliby mu pomóc. Dawni kamraci biedowali tak samo jak on. W rozwijającej się Czechosłowacji na pewno znalazłoby się miejsce pracy dla solidnego inżyniera. Ale granice tego nowego państwa były dla niego zamknięte, ponieważ jego nazwisko znalazło się na liście proskrypcyjnej osób, które wielokrotnie wystąpiły z bronią przeciwko czeskim buntownikom i stosowały wobec nich prawo wojenne według własnych reguł.

Poprzedniego dnia gospodyni wynajmująca mu pokój oznajmiła, wprawdzie ze szczerym współczuciem, że nie może już dłużej go kredytować i będzie zmuszona udostępnić pokój innej osobie, o ile baron natychmiast nie ureguluje wszelkich zaległości. Koloman wymknął się z wynajmowanego mieszkania jak zbity pies, pozostawiając jako zastaw starą walizkę z brudną bielizną. Ciepłą letnią noc spędził na ławce w parku, a ostatnie korony po ciężkiej walce stoczonej z samym sobą wydał u barbierza. Nadeszło południe, on zaś nie jadł niczego od przeszło dwudziestu czterech godzin. Stale przeklinał w duchu: „dureń, głupia krowa, kretyn-patriota”. Cały czas myślał: „Mam dwie możliwości: albo pójdę do parku i palnę sobie kulkę w ten durny łeb, albo sprzedam pistolet, najem się do syta i udam się do jakiejś redakcji, aby zatrudnić się jako uliczny gazeciarz. Dzięki temu będę mógł jakoś przeżyć, tym bardziej, że jestem przecież byłym oficerem. Mogę przypiąć do piersi Krzyż Żelazny I klasy i Order Leopolda, co sprawi niezłe wrażenie. Zaraz, tego nie mogę już zrobić, ponieważ zastawiłem order u gospodyni, a ona nie wyda mi go, zanim nie spłacę długu”.

Koloman włóczył się wzdłuż Kärtnerstrasse. Doszedł do dzielnicy Graben i zatrzymał się przed wystawą delikatesów. Na półkach dostrzegł puszki sardynek, szparagi, figi, migdały, pomarańcze i różnorodne wypieki. Poczuł, że robi mu się czarno przed oczami.

— Mógłbym wejść do sklepu, wymierzyć kilka ciosów na lewo i prawo, zabrać coś do jedzenia i następnie dać się aresztować. Wybuchłaby sensacja, a „Neue Freie Presse” zamieściłaby artykuł przewodni pod tytułem „Burzliwa krew naszych bohaterów” i przy tej okazji urządziła małe przedstawienie. Ale to się nie uda, ponieważ jestem zbyt słaby i to sprzedawca mógłby mnie pobić.

Kiedy cały czas przyglądał się chciwie sklepowej wystawie, a jego oczy spoglądały na miskę pełną tuńczyków, ze sklepu wyszła dama z dużą liczbą małych pakunków. Jeden z nich upadł na ziemię. Koloman podszedł szybko, podniósł go i wręczył kobiecie. Kobieta podziękowała, spojrzała na niego, a jej wilgotne, nieco wyłupiaste oczy zatrzymały się na postaci chudego, żylastego, wysokiego oficera, następnie prześliznęły się po silnej, bladej twarzy o płonącym wzroku, w którym można było dostrzec cień pożądania. Kobieta miała dyskretny makijaż. Była niską osobą o dużych piersiach, z pewnością dziesięć lat starszą, niż wskazywał na to jej wygląd.

Isbaregg odwzajemnił spojrzenie z dużo mniejszym zainteresowaniem. „Wstrętna Żydówka” — pomyślał, mimo to zwolnił kroku. Kobieta szła kilka metrów przed nim, lecz nagle odwróciła się. Spojrzała wyzywającym wzrokiem podstarzałej, spragnionej rozkoszy kobiety — prosto w jego wilgotne, ciemne oczy. Koloman miał wrażenie, jakby obmacywała go wzrokiem, prosząc o coś więcej. Uczucie okropnego głodu, wyobcowania i pochlebcza próżność zjednoczyły się w nim. Postanowił udać się za tą niską, piersiastą kobietą, która była całkowitym przeciwieństwem jego szczupłej postury i wysublimowanego gustu.

Kobieta szła w dół Kärtnerstrasse i wkrótce zatrzymała się przed sklepową wystawą. Koloman, stojąc tuż przy niej, czuł jej gorący oddech i miękkie, pełne ramię, które dyskretnie oparło się o niego. Szybko podjął decyzję.

— Idź — powiedział sam do siebie. — Bierz ją, ten babsztyl ma pieniądze, prawdopodobnie dużo pieniędzy i być może piękne mieszkanie, gdzie można najeść się do syta i odpocząć. Najeść się do syta, na Boga!

Ślina napłynęła mu do ust, usłyszał narastający szum w uszach.

— Tak, ale przecież ona zażąda zapłaty, będzie chciała wziąć go w ramiona i przyssać się do jego ust. Brrr, co za okropność! Ale można się najeść i odpocząć, a nawet wziąć kąpiel. A może i pieniądze, dużo pieniędzy…

— Alfons! — rzucił sam do siebie. — Baronie Koloman von Isbaregg, pamiętasz, co mówiłeś wcześniej o mężczyznach, którzy oddają się kobietom za pieniądze?

— Gówno pamiętam! — odpowiedział sam sobie.

— Tak mówił baron z rodu o wieloletniej tradycji, liczący na wielką karierę w przyszłości! Dziś jestem bezdomnym Isbareggiem, który nie miał niczego w ustach od przeszło dwudziestu czterech godzin i na świat patrzy z poziomu rynsztoka. Człowiek musi jeść, musi odpocząć i mieć pieniądze — wszystko inne jest nieważne! Idź z nią, najedz się do syta i zagraj rolę kochanka! Może być nawet przyjemnie! Tfu, do diabła, zabaw się w końcu z tą Żydówką!

Koloman uśmiechnął się z ukrywanym zadowoleniem, a kobieta, która nadal mu się przyglądała odebrała jego grymas jako wyraz uznania. Obdarzyła Isbaregga zapraszającym uśmiechem.

Wkrótce zatrzymała się obok opery i czekała na tramwaj. Isbaregg na chwilę pogrążył się w myślach. Nie mógł wsiąść do tramwaju, ponieważ nie miał nawet halerza! Na ziemi wokół przystanku dostrzegł jednak mnóstwo porzuconych biletów przesiadkowych. Po krótkim zastanowieniu podniósł kilka i schował do kieszeni.

— Być może któryś z nich będzie ważny, a jeśli nie, to, ech, nie będę teraz zawracał sobie tym głowy — muszę jechać za nią, aby w końcu coś zjeść! — pomyślał.

Tramwaj nadjechał z hałasem i kobieta z trudem wcisnęła się do środka. Koloman wsiadł tuż za nią. Przystanęli na platformie wagonu tuż obok siebie, w wielkim tłoku. Ona nie odsunęła się, wręcz przylgnęła do niego swym ciałem. Kolomanowi zaczęła się nawet podobać ta zabawa. Ręce przysunął do jej krągłości, naprężył drżące uda i poczuł żar kobiecego ciała, wypływający spod cienkiej wełnianej sukienki. Kobieta oddychając ciężko zamknęła oczy i całkowicie oparła się na nim.

Po kilku minutach zjawił się konduktor i Koloman wręczył mu cały stos pogniecionych biletów.

— Jeden musi być dobry — mruknął sam do siebie.

Miał szczęście. Już pierwszy bilet okazał się właściwy. Kobieta z trudem umieściła liczne pakunki pod pachą i z drżeniem rąk otworzyła złotą torebkę, z której wyjęła portmonetkę, a z niej banknot o nominale dwóch koron. Koloman mimowolnie obserwował ją, dostrzegając w portmonetce mnóstwo banknotów. Wstrzymał oddech i zwilżył językiem suche, piekące usta. Opuścił ponownie ręce i przylgnął do jej ramienia, którym przyciskała złotą torebkę. Do wagonu wsiedli kolejni pasażerowie i kobieta niezauważenie przysunęła się jeszcze bliżej niego, on natomiast, niezauważony przez nikogo, zaczął delikatnie obmacywać dłońmi jej ciało.

Kiedy tramwaj dotarł na Reinerplatz, kobieta zaczęła przeciskać się w kierunku wyjścia. Stanęła na stopniach wagonu i z tryumfalnym uśmiechem na ustach spojrzała na Kolomana. „Chodź ze mną, piękny młodzieńcze” — zdawały się mówić jej oczy.

W ułamku sekundy Isbaregg wpadł na pewien pomysł i szybko zamienił go w czyn. Zbliżył się do kobiety, dwoma palcami błyskawicznie otworzył złotą torebkę i powolnym ruchem sięgnął po portmonetkę. Po chwili oboje wysiedli z tramwaju. Kobieta z rumieńcem na twarzy nie zauważyła, że jej torebka jest otwarta. Powoli zbliżali się do Bramsplatz. W pewnym momencie nie dostrzegła nawet, że jeden z pakunków upadł na ziemię i szybko został podniesiony przez jakiegoś wyrostka. Cały czas spoglądała na tego szczupłego, wysokiego mężczyznę o żylastych dłoniach i orlim nosie.

Koloman szedł za nią w niewielkiej odległości, oczekując chwili, kiedy kobieta zniknie za rogiem. Następnie odwrócił się i olbrzymimi susami pobiegł wzdłuż Wiener Hauptstrasse, znikając błyskawicznie w spacerującym tłumie. Dopiero koło opery zwolnił tempo biegu, szybko obejrzał się dookoła i wstąpił do najbliższej kawiarni. Nie zważając na usłużne powitanie kelnera, udał się do toalety, zaryglował za sobą drzwi i z kieszeni spodni wyciągnął skradzioną portmonetkę. Pomiędzy palcami zaszeleściły banknoty. W pierwszej przegródce były tylko zabrudzone i pogniecione banknoty o nominale dwudziestu, dziesięciu i dwóch koron, lecz w drugiej znalazła się setka i tysiąc koron. Koloman, któremu ręka trzymająca pistolet nigdy nie zadrżała, kiedy na czele swojego oddziału wielkimi susami szturmował w czasie ataku zasieki wroga, musiał zebrać się w sobie i opanować. Dopiero za trzecim, czy czwartym razem udało mu się spokojnie przeliczyć banknoty.

— Trzydzieści tysięcy, cztery setki i wiele drobniejszych — to dopiero zdobycz!

— Zdobycz — pomyślał. Uzmysłowił sobie, że słowo to jeszcze całkiem niedawno miało dla niego zupełnie inne znaczenie. Wyprawy po łupy, podział zdobyczy, a nawet nagrody za udział w ich zdobyciu. A teraz posiadł wielki łup, działając według własnych reguł!

Rozdział 2

Wkońcu można najeść się do woli! Koloman rzucił kelnerowi dwie korony, opuścił kawiarnię i udał się do restauracji Hartmanna, znanej z doskonałej kuchni. Bywał tu wcześniej podczas urlopu w Wiedniu.

— Kelner, szybko zupę, rybę, potem pieczeń z surówką i kompotem. Tylko migiem, jeśli chcesz dostać porządny napiwek!

Jadł spokojnie, powoli. Popijał wino małymi łykami. Z niekończącym się zadowoleniem sączył mokkę. Z sybarycką rozkoszą wypuszczał przed siebie kółka dymu z zagranicznego papierosa. Następnie zapłacił rachunek i opuścił lokal. Nie czuł się zmęczony, bezsilny, nie garbił się już, wręcz wyprostował jak zahartowany, pełen życia, zadowolony człowiek. Szedł sprężystym krokiem wzdłuż Ringu. Po drodze podziwiał rozkwitającą zieleń majowych klonów. Kiedy ponownie przypomniała mu się osoba pulchnej Żydówki, na jego twarzy zagościł uśmiech. Zapewne obiad smakował jej dużo mniej niż jemu.

Gospodyni powitała go na Ledergasse z powściągliwą rezerwą, która po chwili zamieniła się w nieukrywaną radość, kiedy z wielką satysfakcją rzucił w jej kierunku:

— Rachunek, droga pani! Chcę wyrównać swoje długi, a następnie odpocząć!

I aby zaspokoić jej ciekawość, wyjaśnił ze swobodą:

— W końcu otrzymałem z ministerstwa wojny moje zaległe wynagrodzenie i przez dłuższy czas będę mógł normalnie żyć!

Kiedy znalazł się w pokoju sam, raz jeszcze przejrzał portmonetkę. Z kilku jednakowych wizytówek odczytał nazwisko swojej ofiary — Selma Rosenzweig, wdowa po radcy handlowym.

— A więc to tak, tak to wygląda!

W portmonetce znajdowały się także pocztowy formularz wpłaty i podpisany rachunek, a w samym rogu przegródki dwie srebrne korony. Zaśmiał się:

— Srebrna moneta, dawno czegoś takiego nie widziałem. Zapewne noszona jako talizman. Mam nadzieję, że przyniesie mi więcej szczęścia niż uroczej Selmie!

Schował monetę do kieszeni kurtki, a banknoty do portfela. Portmonetkę pani Rosenzweig wrzucił do płonącego pieca, dorzucił kartki papieru i zaczekał aż wszystko zamieni się w popiół.

Mówi się często, że ten czy ów człowiek przez okropności jakiegoś zdarzenia, gwałtowny ból albo okropny psychiczny wstrząs może w jednej chwili osiwieć. I jest to ulubiona historia często wykorzystywana przez powieściopisarzy, których bohaterowie przeżywają całkowitą przemianę charakteru na skutek ogromnego rozczarowania albo strasznej choroby. Owe historie opowiada się tak często, że większość ludzi w nie wierzy, mimo że trudno jest spotkać kogoś, kto sam przeżył podobne zdarzenie albo przynajmniej był jego świadkiem. A jeśli już takie sytuacje sięgają miejsce, to po dokładniejszym zbadaniu ich okoliczności okazuje się zazwyczaj, że doszło tam jedynie do przyspieszenia rozpoczętego już wcześniej procesu. Mężczyzna, który żył w lesie w towarzystwie dzikich bestii, i tak osiwiałby bez zwierzęcego towarzystwa, ponieważ cebulki jego włosów od dawna były chore. Kobieta, którą niewierność ukochanego prowadzi do nienawiści, hańby, bezwstydu i okrucieństwa, nigdy nie będzie potulna i szlachetna, jak chcieliby tego pisarze w swoich powieściach. Nie ujawniły się w niej nagle wszystkie najgorsze, od dawna ukrywane cechy, ponieważ nie ma ku temu powodów, a niewierność i zniewaga ich nie stworzyły, lecz jedynie obudziły z uśpienia.

Gdyby Koloman Isbaregg, który jeszcze wczoraj był nienagannym przykładem człowieka honoru, nagle stał się wielkim hipokrytą, mógłby bardzo łatwo i szybko wytłumaczyć wczorajszą kradzież swoją tragiczną sytuacją, pomieszaniem zmysłów albo wstrząsem wynikającym z cierpienia i głodu. Nie miał on jednak najmniejszego zamiaru, aby usprawiedliwiać się przed sobą, lecz potraktował taki sposób postępowania jako całkowicie uprawniony i rozsądny. Także w ujęciu moralnym, kiedy impuls do obrony własnego życia, uznaje się za normalny i całkowicie akceptowalny.

Koloman położył się na przykrytym zniszczoną, poplamioną narzutą szezlongu, skrzyżował ręce za głową i zanurzył w rozważaniach, które stanowiły dla niego rodzaj własnego manifestu.

Doszedł do następujących wniosków: „To, że moralność jest pojęciem bardzo kruchym, wykazali już dawno temu najwięksi myśliciele tego świata, przywódcy i mędrcy ludzkości. Morderstwo szybko może zostać nazwane cnotą, kradzież oczywistością, a w przypadku podpalenia, rozboju, porwania, szantażu i gwałtu, zdejmuje się otoczkę przestępczego charakteru i traktuje je jako niewinne wybryki albo dowody wielkiej odwagi i niespożytej energii. Cała chrześcijańska nauka o szczęściu może zostać jednym śmiertelnym ciosem odrzucona, a ktoś, kto odważy się żyć dalej jak chrześcijanin, będzie dręczony, osadzony w więzieniu albo nawet stracony. Miejsce chrześcijańskiej nauki zastępuje dziś patriotyzm. Może to prowadzić do ciągłego oszukiwania samego siebie w zabawnej postaci i przemiany dotychczas rozsądnych ludzi w zwykłych głupców. Rosyjski rolnik, który zdradza swoją ojczyznę za garść srebrników, ujawniając wrogom położenie rodzimych oddziałów wojska, wcześniej uważany był za porządnego i przyzwoitego obywatela, którego po bratersku poklepywano po ramieniu. My wszyscy, przekonani o jego poczciwości, byliśmy gotowi każdego, kto nie wierzył w jego uczciwość, nazwać człowiekiem bez honoru. A ten, rosyjski z pochodzenia rolnik, zgodnie z obecnie obowiązującą ustawą graniczną, jest już przecież obywatelem Austrii. Kiedy później wyszło na jaw, że naprowadzał rosyjskie patrole, natychmiast go schwytano, nazwano zdrajcą ojczyzny i powieszono.

Zmienność wszystkich moralnych pojęć została w przeszłości wielokrotnie dowiedziona i do tego często w zabawnych okolicznościach. Kiedy 29 września 1918 roku w gronie szacownego towarzystwa oznajmiłem, że uważam cesarza Karola za człowieka bez charakteru i z powodu wydarzeń na Istrii nie kiwnę nawet palcem w jego obronie, zostałem potraktowany jak łotr i nikczemnik. Kiedy jednak pięćdziesiąt dni później, w tym samym towarzystwie oznajmiłem, ze ufam cesarzowi i jestem gotów umrzeć za Kotor, uważano mnie za podejrzane indiwiduum i równocześnie głupka. A więc to nieprawda, że nie wolno kraść, mordować i łamać przysięgi. Wszystko to jest wspaniałą cnotą, jeśli ktoś szanowany, jak stojący na czele przywódca daje na to przyzwolenie. To nie Bóg, nie Jezus Chrystus, nie żadna inna nadludzka moc definiuje pojęcia moralne, lecz wyłącznie potrzeba chwili z punktu widzenia jakiegoś obywatela o nazwisku Meier albo Müller, czy też grupy obywateli, na przykład Meierów czy Müllerów.

Na takie zakłamanie, zgniły handel moralnością ma wpływ wyłącznie sama ludzkość. Jednostki to nie dotyczy. Ryzykuje ona wprawdzie, że może być unicestwiona przez grupę Müllerów albo Meierów, ale nie ma powodów, aby wstydzić się swoich czynów przed samym sobą i odczuwać skruchę. I to odkrycie wskazuje mi drogę na przyszłość. Dzięki mojemu oportunizmowi uniknę ryzyka, że zostanę pozbawiony życia przez jakichś Meierów, i będę żył według własnych zasad i potrzeb. Nie dam się już wystrychnąć na dudka przez opowiadaczy starych bajek, ponieważ dobrze poznałem kulisy władzy i wiem, że pobożne oblicza zacnych obywateli są fałszywe, przykryte maskami obłudy. Dzisiaj jesteśmy Chrystusem, a jutro Judaszem. Tell i Gessler to dziś jedna i ta sama osoba, a kobieta, która odgrywa rolę Małgorzaty, jutro wciela się w postać Salome. Publiczność pieje z zachwytu, jeśli tylko jej aktorstwo jest dobre. Teraz i ja zagram doskonale swoją rolę”!

Następny dzień był bardzo pracowity. Isbaregg zakupił letnie ubranie, bieliznę, buty i kapelusz. Z domokrążcy zamienił się w eleganckiego mężczyznę i po południu wprowadził do pensjonatu Metropolis przy Schwarzenbergplatz, gdzie zapłacił znaczną sumę za komfortowy pokój wraz z całomiesięcznym wyżywieniem. Z ukradzionej radcowskiej wdowie kwoty pozostała mu niewielka suma, wystarczająca jednak na dostatnie życie przez ten okres. W tym czasie może się jeszcze wiele wydarzyć.

Rozdział 3

Pensjonat Metropolis zajmował całe piętro pałacu przy Schwarzenbergplatz. Znany był z doskonałej kuchni i wybornego towarzystwa, które wynajmowało tam pokoje. Większość obecnych mieszkańców stanowili emigranci, których ojczyzną była Galicja, Węgry, Dalmacja czy Bośnia, a pozostali w Wiedniu w nowych czasach, oczekując na możliwość powrotu do ojczyzny albo osiedlenia się tu na stałe. Ci, którzy wyszli zwycięsko z wojny, koczowali wraz z ludźmi, którzy wydali już ostatnie oszczędności. Artyści goszczący w Wiedniu, młodzi małżonkowie, którzy nie mogli znaleźć własnego mieszkania, bogaci kawalerowie i panny, których nie stać było na opłacenie horrendalnych czynszów w hotelach, a obok nich także młode, piękne kobiety, których pobyt opłacali anonimowi adoratorzy. Pani Schlüter, pochodząca z północnych Niemiec właścicielka pensjonatu Metropolis, bardzo dbała o ład i porządek. Wizyty obcych pań i mężczyzn mogły odbywać się wyłącznie w pokojach gościnnych. Kobiety, które przekraczały granice przyzwoitości, nie były przyjmowane, ewentualnie dyskretnie odprowadzane do windy.

Poza tym w pensjonacie panowała spokojna i miła atmosfera. Po obiedzie mieszkańcy zbierali się zazwyczaj w salonie. Prowadzono rozmowy towarzyskie przy muzyce, palono papierosy i często zdarzało się, że jeszcze grubo po północy na stoliki trafiały baterie drogich win, pochodzące z hotelowej piwnicy.

Koloman Isbaregg został potraktowany przez wszystkich mieszkańców jako nowy, interesujący gość. Przystojny, wysoki mężczyzna o ostrych, sympatycznych rysach twarzy przypadł do gustu mężczyznom, a zarazem rozpalał gorący ogień w kobiecych sercach, którym jawił się jako były oficer o szlacheckim pochodzeniu, wrodzonej elegancji i romantycznym usposobieniu. Kiedy pewnego razu Cleo Holthaus, podstarzała panna malująca martwe natury i wielka skarbnica wiedzy na temat wiedeńskich skandali, posiadająca niesamowitą pamięć do nazwisk, numerów telefonów i innych drobiazgów, przypomniała wcześniejszy artykuł z „Neue Freie Presse” o awanturniczej, pełnej przygód wojennej ucieczce barona Isbaregga, mocniej zabiły serca tych urodziwych, jak i mniej urodziwych kobiet, które rozsiadły się wygodnie na ogromnej kanapie w kształcie podkowy.

Koloman pojawił się w salonie i po wykonaniu światowego ukłonu, usiadł na ogromnej sofie pomiędzy chudą kościstą żoną konsula a młodą rozwódką o nazwisku Albari, która wyglądała na pełną temperamentu, ponętną kobietę.

Zasiadłszy w salonie, nowy gość znalazł się natychmiast w centrum uwagi mimo widocznej powściągliwości z jego strony. Wszyscy obecni zgromadzili się wokół niego. Amerykański tenor operowy, mister William Williams, znany ze swego donośnego głosu i równocześnie dobroduszny fajtłapa, został odsunięty na dalszy plan. Malarz Horatius Schreigans, który w okresie secesji wystawiał skandaliczne obrazy o tematyce erotycznej, przestał się liczyć, kiedy Isbaregg zdominował rozmowę, przyprawiając ją swoimi dowcipnymi i nieco złośliwymi uwagami.

Przez dwa kolejne tygodnie Koloman spędzał przyjemnie czas w pensjonacie Metropolis. Kolejne noce i dnie zamierzał przeżyć w podobny sposób. Tym bardziej, że drzwi sypialni młodej rozwódki były dla niego zawsze szeroko otwarte. Niestety pieniądze topniały bardzo szybko. Isbaregg doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że będzie musiał zrobić coś, by znów nie popaść w nędzę i ubóstwo.

W pensjonacie Metropolis podczas posiłków naprzeciwko niego przy stole zasiadał niejaki Geiger, spekulant wojenny najgorszego gatunku, Harpagon w pełnej krasie, o charakterze, jakiego nie powstydziłby się niejeden bohater komedii Moliera. Ów Geiger dzięki szemranym interesom pośrednictwa zarobił kolejne dziesiątki milionów, pomnażając majątek, który już wcześniej posiadał. Z bystrością umysłu człowieka, którego całe życie emocjonalne koncentruje się wyłącznie na zarabianiu pieniędzy, przewidział nieuchronną utratę wartości austriackiej waluty. Dzięki spekulacjom dewizowym zarobił kolejne miliony i przy pomocy usłużnych kurierów dyplomatycznych, którzy wielokrotnie wykorzystywani byli przez opuszczone przez Boga i wszelki rozum władze państwowe, zdołał w odpowiednim czasie większą część swojego ruchomego majątku przemycić do Szwajcarii. W ten sposób uratował go przed konfiskatą. Nie powstrzymywało go to jednak przed uskarżaniem się z wielkim bólem serca na wszelkie podatki, których nie mógł odzyskać. Będąc nieufnym i przesądnym, podawał się za starego zrujnowanego człowieka, który postanowił resztę swojego majątku przeznaczyć na pobyt w tym piekielnie drogim pensjonacie. Przy czym starał się żyć tam na cudzy rachunek, postępując dużo bardziej wyrachowanie niż inni mieszkańcy. Jego tania sztuczna szczęka połykała zawsze największe porcje, stale domagał się dokładki, a sąsiedzi przy stole mogli przysiąc, że kawałki tortu i inne smakołyki regularnie znikały w obszernych kieszeniach jego znoszonej, zbyt dużej marynarki. Gdyby nie fakt, że powoli mijało lato i wiele pokoi było już pustych, pani Schlüter najchętniej wystawiłaby za drzwi tego nieprzyjemnego, zawsze zrzędzącego gościa, którego nikt tutaj nie znosił.

Isbaregg postanowił bliżej zainteresować się osobą Geigera. Po posiłku wdawał się z nim w wymianę poglądów na tematy polityczne i finansowe. Starszemu panu przypadły do gustu te rozmowy, tym bardziej, że Koloman okazał się uważnym słuchaczem i stwierdził, że w zasadzie zgadza się z cynicznymi i ekscentrycznymi poglądami milionera. Isbaregg przyswoił sobie bardzo dużo wiedzy Geigera, który doskonale orientował się w kwestiach finansowych i politycznych, a także miał w tej dziedzinie solidne wykształcenie. O sobie samym natomiast nie wspominał ani słowem. Jedynie pewnego razu rzucił od niechcenia, że na przekór swoim biednym krewnym zamierza żyć jeszcze bardzo długo. Z szyderczym uśmiechem dodał:

— Jeśli nawet i tej odrobiny pieniędzy, jakie posiadam nie będę mógł zabrać ze sobą do grobu, zadbam o to, by nie pozostawić po sobie żadnego spadku. Przecież nawet na łożu śmierci można mieć ostatnią wolę i założyć jakąś fundację charytatywną, azyl dla koni zaprzęgowych albo dom starości dla zawodowych atletów.

Pewnego popołudnia, kiedy Koloman wracał do swojego pokoju, usłyszał gwałtowną wymianę zdań w pokoju zajmowanym przez Geigera. W tym momencie otworzyły się drzwi i na korytarzu pojawiła się młoda urodziwa dziewczyna, która wycierając chusteczką łzy, szybko pobiegła w kierunku wyjścia. Po chwili w półmroku przedsionka ukazała się pani Schlüter. Kiedy dostrzegła zdziwioną minę Isbaregga, przywołała go skinieniem ręki i wyjaśniła sytuację:

— Muszę przyznać, że mimowolnie podsłuchiwałam i to, co usłyszałam całkowicie wystarczy, aby jeszcze bardziej darzyć niechęcią tego starego skąpca. To młode dziewczę, które przed chwilą wybiegło z pokoju, to jego siostrzenica, córka ubogiej, owdowiałej siostry Geigera, która żyje skromnie z udzielania lekcji. Od kilku lat jest zaręczona z pewnym biednym, lecz porządnym i zdolnym młodzieńcem, który właśnie ukończył studia medyczne. Dziewczyna ze łzami w oczach prosiła swojego wuja o pożyczenie kilku tysięcy koron, aby mogła wyjść za mąż i założyć rodzinę. Czy wie pan, co ten stary drań jej odpowiedział? „Taka urodziwa dziewczyna nie potrzebuje wychodzić za mąż za biednego nieszczęśnika! Jeśli tylko zechcesz, pożyczę ci pieniądze na piękną sukienkę, abyś mogła wejść do porządnego towarzystwa, i postępując rozsądnie, zrobić wielką karierę”.

Koloman wzdrygnął się na te słowa i udał do swojego pokoju, gdzie długo chodził tam i z powrotem. W końcu podjął decyzję, a wszelkie wątpliwości zostały rozwiane w wyniku dogłębnej analizy sytuacji. A wyglądała ona następująco:

— Ten Geiger jest podobno człowiekiem honoru wobec Boga i człowieczeństwa. Przez całe życie kradł, oszukiwał i trudnił się lichwą, ale zawsze w ramach obowiązującego prawa. Z pewnością nigdy nie ukradł żadnej kobiecie portmonetki. A więc dla państwa jest święty i nietykalny. I jeśli ja jestem innego zdania i unicestwię go jak szkodliwego owada, i przy tym dam się schwytać, zostanę skazany jak morderca. Nie poddaję się jednak tej niezrozumiałej, wielkiej logice i dla mojego dobra oraz dobra innych, zniszczę tego łajdaka. Nie pozwolę też, aby mnie złapano.

Tego samego wieczora po kolacji Koloman Isbaregg odciągnął Geigera na bok i mimochodem powiedział mu:

— Dzisiaj od mojego kuzyna, młodszego sekretarza w departamencie finansów, dowiedziałem się czegoś, co mogłoby pana zainteresować. Oczywiście, aby nie sprawić mojemu kuzynowi problemów, mogę opowiedzieć panu wszystko wyłącznie w wielkim zaufaniu. Wkrótce zostanie wprowadzony podatek od majątku i w najbliższych dniach ponownie będzie można korzystać z sejfów bankowych.

Geiger zadrżał na całym ciele i mocno się zdenerwował. Ślina wystąpiła mu z ust. Po chwili milczenia zapytał:

— Czy to, o czym pan mówi, jest pewne?

— Szanowny panie, nie jestem przecież głupcem! Jeśli już coś mówię, to wiem, co mówię! Zresztą nie musi mi pan wcale wierzyć!

— Dobrze, już dobrze — odpowiedział starszy pan polubownie. — Oczywiście wierzę panu, tym bardziej wierzę, ponieważ sytuacja finansowa tego opuszczonego przez Boga kraju jest taka, że nowa katastrofa jest nieunikniona.

Następnie dodał z uśmiechem:

— Wielkie szczęście, jeśli się niczego nie posiada! Mnie nie można już nic odebrać.

Geiger pozostał jednak poruszony i małomówny. Następnie, wcześniej niż zwykle, udał się do swojego pokoju. Resztę wieczoru Koloman spędził w towarzystwie licznych kobiet, wywołując wielkie poruszenie swoją miłą aparycją. Jednak ku wielkiemu rozczarowaniu, drzwi do sypialni pani Albari zastał dzisiejszej nocy zamknięte.

Rozdział 4

Następnego ranka Isbaregg zjadł śniadanie bardzo wcześnie. Podniecony i zdenerwowany bardziej, niż chciałby to okazać, udał się do pobliskiej kawiarni, gdzie zajął stolik bezpośrednio przy oknie. Niezbyt długo kartkował gazety, kiedy dostrzegł, że Geiger, z ogromną teczką pod pachą opuścił pensjonat. Koloman zapłacił rachunek i pewny siebie uśmiechnął się. Następnie udał się za zgarbionym mężczyzną w bezpiecznej odległości. Koło opery Geiger nieco zwolnił, podszedł do taksówkarza, wdał się w rozmowę, która zakończyła się tym, że rozjuszony i rozgniewany ruszył pieszo ulicą Kärtnerstrasse. Isbaregg podążył za nim. Mężczyzna zniknął w budynku banku i Koloman całą godzinę dreptał w zniecierpliwieniu wzdłuż przecznicy, zanim Geiger pojawił się ponownie. Jednak teraz jego aktówka pękała w szwach. Starszy pan przyciskał ją gorliwie do siebie i tym razem bez zbędnych dyskusji wsiadł do taksówki.

Koloman był pewny siebie. Wszystko przebiegło tak, jak sobie wyobrażał: stary Geiger, przejęty i zaniepokojony możliwością wprowadzenia podatku od majątku, podjął swój bankowy depozyt, większość akcji wymienił na gotówkę i całą sumę zabrał ze sobą.

Isbaregg postanowił dokonać niezbędnych zakupów. Po minięciu cichego zaułku Kärtnerstrasse udał się do szewca, który specjalizował się w butach ortopedycznych, i chrypliwym głosem z północnoniemieckim akcentem zamówił parę butów o numerze czterdzieści trzy i tęgości pięć dla, jak powiedział, swojego brata. Prawy but ze względu na krótszą nogę powinien być o trzy centymetry wyższy niż lewy.

— Ekspresowo proszę, potrzebuję buty najpóźniej pojutrze, ponieważ muszę je wysłać bratu.

Szybko wpłacił zaliczkę. Później w sklepie z artykułami różnymi zakupił korkową wkładkę do laski, jakiej zazwyczaj używają osoby utykające. Następnie ruszył w kierunku Elisabethstrasse, gdzie mieścił się zakład fryzjera teatralnego. Tam zażyczył sobie czarnych kręconych wąsów na bal przebierańców, który miał się wkrótce odbyć w parku miejskim. W sklepie budowlanym nabył tubkę czarnej płynnej farby, zaś u optyka ciemne okulary. Z kolei u Gerngrossa zakupił wielki czarny kapelusz z opadającym rondem, jakich już prawie nikt nie nosił, oraz cienki jesienny płaszcz z peleryną.

Obładowany paczkami wrócił do domu. Następnie wyszedł na zewnątrz i w bramie pensjonatu uważnie studiował ogłoszenia w „Neuer Wiener Tagesblatt”, skąd wynotował kilka adresów. Pół godziny później wynajął i opłacił na okres czternastu dni dyskretne mieszkanie z oddzielnym wejściem przy Apfelgasse, a więc w pobliżu Schwarzenbergplatz. Ponieważ takie kwatery wynajmowane są zazwyczaj na miłosne schadzki, nikt nie pyta o nazwisko, lecz tytułuje najemcę panem doktorem. Koloman zabrał ze sobą klucze i zapewnił właścicielkę, że z pokoju będzie korzystał rzadko i bardzo krótko. Dzięki temu miał pewność, że uprzejma gospodyni będzie dyskretna, a zarazem zadowolona, że nie będzie miała w przyszłości żadnych problemów z najemcą.

Dwa dni później, wieczorem właścicielka pensjonatu, pani Schlüter oznajmiła, że wkrótce wprowadzi się nowy interesujący gość.

— Hiszpan w służbie dyplomatycznej! Nie mówi ani słowa po niemiecku, ale oczywiście doskonale włada językiem francuskim. Nazywa się doktor Diego Alvarez i jest bardzo dystyngowaną osobą. Jutro wprowadzi się do nas, ale stołować zacznie się dopiero za tydzień, ponieważ obecnie jest gościem w rodzinie hiszpańskiego ambasadora.

Panna Holthaus krzyknęła z zachwytem:

— Hiszpan, na Boga, jakie to interesujące!

Pani Albari z kolei zapytała, czy ów mężczyzna jest tak przystojny, jak powszechnie mówi się o Hiszpanach. Rzuciła przy tym kokietujące spojrzenie w kierunku Kolomana. Pani Schlüter wyjaśniła z uśmiechem:

— Będzie pani rozczarowana. Ów mężczyzna nosi okropne podkręcone czarne wąsy, ciemne okulary i fatalny kalabryjski kapelusz. Ponadto utyka na prawą nogę.

— Biedaczysko! — westchnęła malarka martwej natury i postanowiła być naprawdę delikatna i uprzejma wobec nieszczęśliwego kaleki. Z kolei pan Horatius Schreigans, erotyczny secesjonista stwierdził sucho:

— Tacy mężczyźni mają duże powodzenie u kobiet. W zadziwiający sposób kalectwo rozbudza u rozhisteryzowanych damulek głębokie erotyczne namiętności…

Pani Schlüter fuknęła głośno w kierunku młodej dziewczyny, która zaczęła z rozmysłem chichotać i po chwili skierowała rozmowę na temat właściwego odżywiania. Szybko zapomniano o Hiszpanie, który wkrótce pojawił się z ogromną walizką i widywany był wyłącznie rano oraz wieczorem podczas wyjścia i powrotu do pensjonatu. Rzadko widywała go również pokojówka.

Rozdział 5

Minęło kilka dni, nadeszły Zielone Świątki. Pewnego wieczora, kiedy hiszpański dyplomata wrócił do pensjonatu, oznajmił pani Schlüter, że na okres świąteczny wyjeżdża porannym pociągiem do Semmeringu. Informacja ta nie wywarła większego wrażenia. Koloman Isbaregg pozostał, jak zwykle, gdy nie planował spaceru, aż do północy w salonie. Jak zawsze tryskał humorem i kiedy wszyscy poszli spać, w doskonałym nastroju udał się do swojego pokoju. Położył się na szezlongu i zachowując żelazny spokój, starał się myśleć logicznie, z wielką precyzją o wszystkim, co miało wydarzyć się w następnych godzinach.

drugiej rano, kiedy cały pensjonat był pogrążony w głębokim śnie, Isbaregg zdjął buty i odszukał wykonany z niklu, uniwersalny wytrych, który przywiózł jeszcze z Kanady. Ponieważ umiał się nim doskonale posługiwać, mógł szybko i łatwo otworzyć wszelkie zamki. Uchylił naoliwione wcześniej drzwi prowadzące na korytarz.

Panowała grobowa cisza. Nie słychać było żadnych odgłosów. Usłyszał jedynie bicie własnego serca. Zrobił kilka kroków i stanął przed drzwiami pokoju Geigera. Przyłożył ucho do dziurki od klucza i usłyszał odgłosy chrapania starszego mężczyzny. Ostrożnie włożył wytrych do otworu zamka. Stop. „Opór! Cholera!” — zaklął w duchu. Klucz tkwił w zamku od wewnątrz. Koloman stracił na moment spokój, po chwili jednak z wytrycha wyjął długą cienką igłę, jaką wykorzystuje się do wykonywania otworów w skórze. Włożył ją bezszelestnie w otwór zamka i ostrożnie wypchnął klucz do wnętrza pomieszczenia. Słyszał, jak upada. Na szczęście na podłodze leżał dywan. Koloman, wstrzymując oddech, nasłuchiwał. Starzec przestał chrapać, przewrócił się niespokojnie na drugi bok, lecz po chwili znów zapanowała nieprzenikniona cisza. Minęła minuta równa wieczności. Koloman odczekał jeszcze moment i umieścił wytrych w otworze zamka. Z niewielkim wysiłkiem — przećwiczył to wcześniej wielokrotnie we własnym pokoju — przekręcił języczek zapadki. Niemal bezgłośnie uchylił drzwi i pochylając się lekko, wszedł do pomieszczenia. Przycisnął włącznik kieszonkowej latarki i odzyskał pełną orientację. Wszystko rozstrzygnie się za chwilę. Gdyby Geiger obudził się albo wydał z siebie jakąś oznakę zaniepokojenia, byłby zmuszony rzucić się na łóżko i rękoma, na które wcześniej założył rękawice, stłumić każdy jego odgłos. Isbaregg przyklęknął i powoli zaczął skradać się na czworaka. Po prawej stronie znajdowało się wielkie podwójne okno, zaś po lewej — łóżko śpiącego. Geiger nie poruszał się. Wydawał z siebie jedynie odgłosy chrapania, jak osoba pogrążona w głębokim śnie.

„A więc ręce nie będą mi na razie potrzebne” — pomyślał Koloman.

Przy oknie wykonał półobrót, aby jednym cięciem wyjętego z torby, ostrego jak brzytwa noża odciąć długi kawałek sznura od rolety okiennej. Nauczony wcześniej licznymi ćwiczeniami podczas dawnych polowań w kanadyjskich puszczach, sprawnym ruchem zrobił pętlę i trzymając ją w lewej ręce, skulony przesunął się w kierunku łóżka.

Teraz nie było już odwrotu. Na ułamek sekundy zapalił latarkę. Dostrzegł głowę starca osadzoną na chudej szyi. Żadnych skrupułów! Zarzucił pętlę na głowę śpiącego. Geiger przebudził się i uniósł głowę jak pijany. „Za późno!” Isbaregg obydwiema rękami, z brutalną siłą pociągnął za końce sznura. Ofiara wydała ochrypły bulgot z gardła. Nagle zapadła cisza. Zacisnął oba końce jeszcze mocniej. Ciemność nocy skryła przed nim przerażające spojrzenie konającego starca. Koloman na kilka minut zastygł w bezruchu, następnie poruszył się, odszukał kołdrę i przykrył nią głowę ofiary. Wyprostował się i ostrożnie nasłuchiwał odgłosów z zewnątrz. Po cichu posuwał się wzdłuż ściany, aż odnalazł włącznik. Przekręcił go i stanął w świetle żyrandola. Spojrzał w lustro i poczuł lekkie dygotanie. W odbiciu dostrzegł bladego obcego mężczyznę. Nie znał go, nic o nim nie wiedział.

— To ja nim jestem, czy to on jest mną? — zapytał retorycznie.

Otarł wilgotne czoło, rękę w rękawiczce położył na sercu i zamknął oczy, aż krew w żyłach uspokoiła się, a rozum odzyskał władzę nad okropnym samopoczuciem. Koloman podniósł klucz z podłogi, zamknął drzwi od wewnątrz, włączył jeszcze lampkę nocną na stoliku i rozpoczął poszukiwania. „Geiger mógł ukryć swoją dużą torbę w szafie na ubrania albo w szufladach biurka. A może w wielkiej, ciężkiej, skórzanej walizce, którą dostrzegł we wnęce pod oknem? Gdzie są klucze od tej walizki? Z pewnością pod poduszką, na której spał Geiger”. Isbaregg zadrżał. Czy powinien zajrzeć pod poduszkę, na której spoczywała głowa ofiary? Na froncie widział i robił gorsze rzeczy, a jednak — nie — można tego uniknąć! Ponownie sięgnął do kieszeni spodni po swoje narzędzie i wysunął z niego małe dłuto. Wyłamał nim oba zamki walizki. Następnie otworzył jej wieko. Na wierzchu dostrzegł garnitur, pod nim palto, które Geiger trzymał latem w walizce, aby zaoszczędzić na kosztach przechowalni. A pod paltem — tak — właśnie tam leżała czarna aktówka. Otworzył ją jednym ruchem, wypadły z niej paczki banknotów, jedna, druga, trzecia i kolejne. Dziesięć paczek, każda po sto tysięcy koron. Koloman szybko umieścił banknoty w kieszeniach spodni i pod kurtką.

Zanim opuścił pokój, rozejrzał się dookoła. Nie, nie zostawił po sobie żadnych śladów. Nie pozostawił też, jak często ma to miejsce w powieściach detektywistycznych, żadnego narzędzia, ani chusteczki, ani spinki do mankietów. Nic, poza pewnym nieładem, uszkodzoną walizką, leżącą na podłodze aktówką i… ciałem denata! Zgasił światło. W napięciu zamienił się cały w słuch. Po chwili opuścił pomieszczenie, zamknął drzwi i zniknął bezszelestnie za drzwiami swojego pokoju. Wybiło pół do trzeciej — wszystko trwało dokładnie trzydzieści minut.

Po chwili ponownie udał się po cichu do pokoju, zajmowanego przez dyplomatę. Tu chciał odpocząć przez godzinę i jeszcze raz wszystko przemyśleć. Zgodnie z wcześniejszym planem przeistoczył się w postać hiszpańskiego urzędnika. Szybko przykleił czarne wąsy, które leżały w podręcznej walizce, założył okulary na nos i kalabryjski kapelusz na głowę. Zarzucił na siebie pelerynę oraz nałożył ortopedyczne buty, spośród których jeden był nieznacznie wyższy. Jedną ręką chwycił laskę, drugą walizkę i opuścił pensjonat jako przedstawiciel hiszpańskiej ambasady Diego Alvarez. Wychodząc na ulicę, obudził portiera i kazał zamknąć za sobą bramę. Po chwili poczuł na twarzy powiew świeżego, wiosennego powietrza.

Rozdział 6

Wybiło pół do piątej, kiedy Koloman Isbaregg pojawił się w przebraniu przed zniszczonym domem przy Apfelgasse. Wokół panowała cisza, nigdzie nie widać było żadnych przechodniów. Niedostrzeżony przez nikogo otworzył bramę i wszedł do swojego pokoju, gdzie przebrał się w swoje codzienne ubranie. Pozostała mu jeszcze jedna sprawa do załatwienia. „Płaszcz, kapelusz, buty ortopedyczne i laska — to wszystko może znaleźć miejsce w walizce. Ale co zrobić z samą walizką? Pozostawić w pokoju, ryzykując, że gospodyni otworzy ją po kilku tygodniach i zaniesie zdradliwe przedmioty na policję? Nie, to złe rozwiązanie. Zakupy zostały zrobione całkiem niedawno! Wynająć nowy pokój i tam zostawić walizkę? Niegłupie, ale także ryzykowne! Być może wkrótce wszyscy mieszkańcy pensjonatu Metropolis znajdą się pod dyskretną obserwacją i policja wpadnie na mój trop, kiedy udam się do nowej kwatery! — rozważał. Jest jeszcze jeden pomysł: zanieść walizkę na dworzec i umieścić ją w przechowalni, nigdy jej już nie odbierając. Ale i to w końcu wzbudzi czyjeś podejrzenia. Kto wie, po jakim czasie nieodebrana walizka zostanie otwarta”? Po chwili przyszedł mu do głowy kolejny pomysł. Postanowił go zrealizować.

Koloman udał się na spacer w okolice dworca Südbahnhof, gdzie przebywały setki podróżnych, i gdzie panował ożywiony, tętniący życiem rozgardiasz. Zajął miejsce w dworcowej restauracji, zjadł śniadanie i przeczytał prasę. O siódmej rano otworzono okienka na dworcowej poczcie. Koloman poprosił o druk nadania przesyłki, wypełnił go i nadał paczkę z walizką w środku na adres urzędu pocztowego na dworcu w Grazu. Jako nadawcę wpisał Johanna Merkera, zamieszkałego w Wiedniu przy ulicy Annagasse 4. W ten sposób paczka spędzi wiele miesięcy w Grazu, następnie zostanie odesłana do Wiednia, gdzie rzekomy Merker nie zostanie odnaleziony i jeszcze niezliczone miesiące będzie wędrowała po urzędach pocztowych, aż pokryje się kurzem wśród innych rupieci w magazynie pocztowym.

I jeszcze jedno: nie może nosić stale ze sobą tych dziesięciu paczek z banknotami stutysięcznymi. W sklepie papierniczym zakupił rolkę papieru pakowego i sznurek. Następnie udał się do toalety w kawiarni, gdzie zapakował banknoty w papier. Trzy pliki spośród dziesięciu włożył do portfela. Paczkę z banknotami nadał w innym urzędzie pocztowym jako przesyłkę poleconą zaadresowaną poste restante na samego siebie. Dodatkowo sporządził dopisek: „Proszę przechować przez miesiąc”. I w ten sposób, według wszelkich praw logiki i prawdopodobieństwa, uniknie podejrzeń, które mogłyby skierować policyjne śledztwo na jego osobę.

Rozdział 7

Minęła ósma, kiedy Koloman Isbaregg ponownie zawitał do pensjonatu Metropolis. Nawet gdyby zauważyła go pokojówka albo ktoś z mieszkańców, mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby zamierzał opuścić pensjonat, ale wrócił na chwilę po zapomniany przedmiot. Okoliczności mu sprzyjały. Hall recepcji był pusty. Nikt nie zauważył wchodzącego, więc mógł swobodnie udać się do swego pokoju. W końcu nadeszła chwila, aby położyć się do łóżka, zasnąć i dać odpocząć zmęczonemu ciału.

Ledwo minęła jedenasta przed południem, kiedy został zbudzony okropnymi krzykami, głośnym wołaniem, trzaskiem zamykanych drzwi i wzburzonymi rozmowami.

— Pan Geiger został zamordowany!

Z tym okrzykiem powitali go służący, mieszkańcy i pani Schlüter, kiedy na wpół ubrany opuścił pokój. Wszędzie słychać było szepty, pytano:

— Gdzie jest dyplomata? Gdzie jest ten Hiszpan…?


***


O tym, że złowrogi Hiszpan mógłby być sprawcą, nie miał najmniejszych wątpliwości nikt w całym Wiedniu. Policja, prasa i opinia publiczna były wyjątkowo zgodne: jedynie obcokrajowiec wchodził w rachubę, tylko on mógł zamordować starszego pana. Jeremias Finkelstein — błyskotliwy reporter działu lokalnego „Wiener Morgenpost” — napisał obszerny, bogato ilustrowany artykuł o działaniach policji oraz o własnym śledztwie. Na wstępie Finkelstein przedstawił dostojne towarzystwo pensjonatu Metropolis. W pochwalnych słowach opisał sumienną, dobrze wykształconą właścicielkę, panią Schlüter — dzięki czemu zagwarantował sobie niespotykanie niską cenę codziennych obiadów od najbliższej jesieni. Następnie opisał sylwetki większości mieszkańców, w tym także z imienia i nazwiska osobę Kolomana Isbaregga. Nie zapomniał wspomnieć o obu kucharkach i pokojówkach. W obrazowy sposób wychwalał przepych pokoi w pensjonacie oraz ich wyposażenie. Wprawdzie pomieszał nieco styl empire z barokiem, lecz następnie, po soczystych uwagach na temat aktualnej pogody, przeszedł do opisu wydarzeń z feralnego czerwcowego dnia.

Według jego relacji rzekomy hiszpański dyplomata opuścił pensjonat z samego rana, jeszcze przed piątą, wraz z wielką walizką, jak poinformowali pensjonariusze, aby udać się do Semmeringu. Portier, który otworzył mu bramę, nie dostrzegł niczego szczególnego w jego zachowaniu, poza pośpiechem i pewną nerwowością. Spokojny sen mieszkańców pensjonatu Metropolis nie został w żadnym wypadku zakłócony. Nikt nie słyszał żadnych krzyków, żadnych podejrzanych odgłosów kroków, mimo że w szanowanym wiedeńskim towarzystwie uznana malarka Cleo Holthaus znana była z bardzo lekkiego snu. W dalszej części artykułu Finkelstein relacjonował:


Jak wcześniej wspomniałem, wśród mieszkańców pensjonatu znajdował się pan Leo Geiger, dawny szef Domu Bankowego Geiger & Co., samotny mężczyzna w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat, który posiadał wielomilionową fortunę. W towarzystwie znany był z solidności i spokojnego charakteru, ponadto cieszył się dużą popularnością. Zajmował on pokój numer osiem z widokiem na Schwarzenbergplatz. Feralnego dnia o północy, po ożywionej dyskusji w salonie muzycznym udał się na spoczynek. Wstawał zazwyczaj około ósmej, aby przed dziewiątą pojawić się w jadalni na śniadaniu. Kiedy po tragicznej w skutki nocy wybiła dziesiąta, pani Schlüter poleciła oczekującej na rozkazy pokojówce, aby zapukała cicho do drzwi Geigera. Nie było jednak żadnej odpowiedzi. Oceniono, że starszy pan jeszcze śpi. Jednak o jedenastej pani Schlüter zaniepokoiła się i w towarzystwie pokojówki zastukała raz jeszcze do drzwi, tym razem kilkukrotnie i bardziej energicznie. Nie usłyszawszy odpowiedzi, nacisnęła klamkę, która ku jej zaskoczeniu ustąpiła. Gospodyni wiedziała, że Geiger zawsze zamykał swoje drzwi na klucz. Pani Schlüter weszła do środka, a ponieważ żaluzje były opuszczone, zapaliła światło.

Natychmiast dostrzegła otwartą walizkę i zobaczywszy nakryte łóżko, pomyślała, że Geiger wyjechał, nie informując o tym nikogo. Nagle pokojówka wydała z siebie przeraźliwy krzyk. Chcąc poprawić kołdrę, podeszła do łóżka, podniosła ją nieco, a obraz, który dostrzegła był tak straszny, że obie kobiety z krzykiem wybiegły z pokoju, wołając o pomoc. W tym samym momencie na korytarz wyszedł również sławny amerykański tenor, mister Williams. Po chwili dołączyli do niego pani Albari, znana wiedeńska piękność, oraz pozostali mieszkańcy. Wszyscy udali się do pokoju Geigera, aby ostatecznie stwierdzić, że starzec nie żyje. Nie zmarł on jednak w naturalny sposób, lecz stał się ofiarą przerażającej zbrodni. Uduszonej ofierze oczy wyszły z oczodołów, język zwisał z ust, twarz była cała sina. Z szyi zwisał zielony sznur.

Pani Schlüter szybko odzyskała panowanie nad sobą, wykazując się postawą godną podziwu. Zarządziła, aby wszyscy obecni opuścili feralny pokój. Następnie zamknęła go na klucz i zwróciła się z prośbą do Kolomana Isbaregga, który wstał z łóżka obudzony hałasem i pojawił się na korytarzu, aby usiadł na krześle pod drzwiami i nie wpuszczał nikogo do środka aż do przyjazdu policji. Następnie skontaktowała się telefonicznie z policją i poinformowała o tragicznym zdarzeniu. Z komisariatu natychmiast wysłano do pensjonatu trzech funkcjonariuszy, o tragicznej zbrodni poinformowano także komendę główną.

Po niecałym kwadransie na miejsce przestępstwa dotarli: szef wydziału bezpieczeństwa — doktor Zwanziger, kilku urzędników administracyjnych, detektywi oraz lekarz policyjny — doktor Kratochwill. Lekarz oznajmił, że śmierć Geigera nastąpiła około ośmiu do dziesięciu godzin wcześniej w wyniku gwałtownego uduszenia za pomocą sznura, który nadal oplatał szyję denata. Policjanci operacyjni po dokonaniu pierwszych oględzin stwierdzili, że sznur użyty do dokonania morderstwa pochodził z rolety okiennej w pokoju ofiary. Najprawdopodobniej został ucięty przy użyciu ostrego noża tuż przed morderstwem albo dużo wcześniej. Wielką skórzaną walizkę otworzono przez wyłamanie dwóch solidnych zamków, a jej zawartość — rozrzucono wokół. Gruba aktówka leżała otwarta na dywanie, tuż obok walizki. Zegarek, dwa sygnety, szpilka do krawata — wszystkie przedmioty o znacznej wartości — spoczywały nienaruszone na nocnym stoliku obok łóżka denata. Morderca lub mordercy zainteresowani byli wyłącznie zawartością walizki i aktówki, nie zwracając uwagi na pozostałe kosztowności.

Jeden z obecnych detektywów, którego specjalnością było badanie zamków i kluczy, po dokładnym sprawdzeniu drzwi wejściowych oraz walizki oświadczył:

— Drzwi zostały otwarte od strony korytarza wytrychem, co nie było wcale trudne, ponieważ zamek i klucze są kiepskiej jakości. Klucz, który podczas otwierania drzwi wypadł na podłogę, sprawca po popełnieniu zbrodni musiał umieścić ponownie w zamku. Świadczy to o wyrachowaniu mordercy i braku jakichkolwiek skrupułów. Wyciągnięcie dalszych wniosków nie jest na tym etapie śledztwa możliwe.

Przesłuchano wszystkich mieszkańców oraz personel pensjonatu. Bez większych rezultatów. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. A kiedy zapytano o ich własne zdanie, odpowiedzieli zgodnie, jedni z wahaniem, inni zdecydowanie:

— To Hiszpan…

Szef policji, doktor Zwanziger natychmiast zainteresował się osobą tajemniczego hiszpańskiego dyplomaty — doktora Diego Alvareza. Błyskawiczne śledztwo ujawniło następujące fakty:

W pokoju zajmowanym przez Hiszpana nie znaleziono dosłownie niczego. Żadnej bielizny, ubrań ani dokumentów. Najprawdopodobniej spakował wszystko do podręcznej torby i udał się w zapowiadaną wcześniej podróż do Semmeringu. Jeden z detektywów pojechał natychmiast do pałacu ambasady Hiszpanii, gdzie uzyskał niezbędne informacje bezpośrednio od samego ambasadora. Rezultat można było łatwo przewidzieć: nie pracował tam żaden Diego Alvarez, nie znano też nikogo o tym nazwisku. Potwierdzono też, że taka osoba nie jest zatrudniona w służbie hiszpańskiej dyplomacji. W tym samym czasie detektywi połączyli się telefoniczne z dyrekcjami wszystkich hoteli w Semmeringu. Rozmowy te nie wniosły nic nowego. Z rozmowy telefonicznej z kierownikiem porannego pociągu Kolei Południowych, który zakończył swoją podróż w Grazu, wynikało, że żaden z pasażerów nie przypominał osoby o podanym rysopisie, to znaczy utykającego, wąsatego, noszącego okulary mężczyzny, ubranego w kapelusz i pelerynę.

Z dużą dozą prawdopodobieństwa można było stwierdzić, że pod postacią kaleki kryje się morderca.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 56.74