E-book
14.7
drukowana A5
49.61
Bez litości. Prawo krwi

Bezpłatny fragment - Bez litości. Prawo krwi


5
Objętość:
265 str.
ISBN:
978-83-8369-675-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 49.61

R. B. Kolas

Bez litości. Prawo krwi.

Książkę tę dedykuję mojemu synowi Kamilowi.

Prolog

Było ich sześciu. W długich płaszczach przeciwdeszczowych, kapeluszach z szerokim rondem i bandanach na twarzy podciągniętych najwyżej jak się da, pędzili drogą wprost przed siebie. Konie uderzały w ziemię kopytami, wznosząc do góry piach tworzący rozbryzgi ziemi niczym morskie fale uderzające o skalisty brzeg. W tętencie końskich kopyt nie słyszeli własnych myśli. Wreszcie na horyzoncie dostrzegli pędzący wprost na nich dyliżans. Część z nich wymierzyła strzelby w pojazd, pozostali zaczęli oddawać strzały w powietrze. Konie zarżały niespokojne, gdy woźnica gwałtownie zahamował.

— Wysiadać! Ale to już! — rozkazał jeden z zamaskowanych mężczyzn, otwierając drzwi pojazdu i celując do podróżnych z broni.

Wszyscy, potulni jak baranki wychodzili z dyliżansu. Kobieta w czerni chwyciła chłopca z całych sił i przytuliła mocno do siebie, chlipiąc przy tym dość głośno. Starszy pan nie trafił stopą w schodek i runął na ziemię jak długi. Drugi pasażer podbiegł do niego, pochylił się i chciał pomóc mu się podnieść, ale w tym momencie jeden z atakujących uderzył go kolbą karabinu w plecy. Mężczyzna wyprostował się i gwałtownie obrócił z dłonią zaciśniętą w pięść, lecz zanim zdążył nią uderzyć padł strzał. Zachwiał się na nogach. Na jego białej koszuli pojawiła się czerwona plama, która z każdą sekundą robiła się coraz większa, aż upadł nieruchomy.

— No, teraz już chyba wszyscy wiecie, że nie żartujemy! — powiedział mężczyzna z bandaną bliżej nieokreślonego koloru na twarzy. Warstwa brudu, jaka się na niej znajdowała sprawiała, że ciężko było stwierdzić, czy jest brunatna czy też ciemnozielona.

Starszy pan powoli podniósł się z ziemi.

A teraz wszyscy rączki wysoko do góry! — padł kolejny rozkaz.

Wszyscy wykonali posłusznie jego polecenie.

Jednak młoda pasażerka w granatowej sukience miała mieszane uczucia. Widok leżącego na ziemi rannego mężczyzny wystraszył ją bardzo, lecz jednocześnie jakiś wewnętrzny głos uświadomił jej, że jeśli pozwoli sobie odebrać pieniądze, jej podróż straci sens.

Zaczęło się rabowanie i każdy bez oporu oddawał to, co miał najcenniejszego. Gdy złodziej stanął naprzeciw młodej kobiety, ta zamiast oddać wszystko rzuciła się na niego niczym drapieżna kocica. Mężczyzna złapał ją za ręce i odepchnął od siebie z taką siła, że upadła. Wtedy wyjął colta i strzelił leżącej w przedramię.

Początkowo nie poczuła bólu, odruchowo złapała się za rękę, dopiero kiedy na rękawiczce zobaczyła krew, uświadomiła sobie, co się stało. Bandyta zaśmiał się szyderczo. Ona poczuła się upokorzona, wściekła i bezsilna i doprawdy nie wiadomo, jak to by się skończyło, gdyby nie krzyki i strzały, których dźwięk zaczął się do nich zbliżać. W pierwszej chwili pasażerowie nie bardzo wiedzieli, co się dzieje, wyglądało na to, że nadciąga więcej bandytów. Szybko zorientowali się jednak, że ktoś przychodzi im z pomocą, bo pomiędzy nadjeżdżającymi mężczyznami a rabusiami wywiązała się strzelanina.

Pasażerowie w popłochu kryli się przed świszczącymi w powietrzu kulami w obawie, by przypadkowo jakaś ich nie trafiła. Panienka w granatowej sukni jednym susem dopadła duży głaz leżący na poboczu drogi i przykucnęła za nim. Strzelanina ciągle trwała. Kule świstały, konie rżały przerażone, tumany piachu spod kopyt wzbijały się wysoko w powietrze. Zamieszanie wzrastało. Ze swego ukrycia zauważyła jak jeden ze złodziei zabrał juki, w które włożono zrabowane przedmioty i pieniądze, i spiąwszy konia ostrogami uciekł w kierunku, z którego przyjechał. Wszystko to trwało jeszcze jakąś chwilę, aż w końcu hałas ucichł.

Rozdział 1. Ucieczka z domu

To był czwarty maja tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego roku. Dzień dopiero zaczynał się budzić. Spakowana już od jakiegoś czasu Jade wstała wcześnie, żeby zdążyć zanim świt postawi na nogi pozostałych domowników. Ubrana w swoją granatową suknię podróżną, która nawiasem mówiąc leżała na niej nienagannie, stanęła przed lustrem. Ciemne włosy splotła w warkocz, który zwinęła w kok, zostawiając jeden niesforny kosmyk, który łaskocząc muskał jej czoło. Kiedyś miała żal do losu, że odziedziczyła po mamie zielone oczy i ciemny kolor włosów, zamiast błękitnych oczu i ciemnoblond loków po tacie. Ale odkąd zmarła jej mama, już tego nie żałowała, przypominała ją sobie za każdym razem, gdy patrzyła w lustro.

Zabrała niedużą torbę podróżną i bezszelestnie wymknęła się z domu. Uszła dwie przecznice zanim zatrzymała dorożkę i kazała się zawieźć na dworzec kolejowy w San Francisco. Wsiadła w pociąg, który jechał do Kolorado. Jej właściwym celem podróży była osada górnicza z kopalnią jej ojca o nazwie Nolan Valley, ale ta nie miała jeszcze połączenia kolejowego z Kalifornią. Wymyśliła zatem, że dojedzie pociągiem najdalej jak się da, a potem kupi konia i resztę drogi pokona w siodle.

Gdy tylko dowiedziała się, że jej brat został porwany i bandyci żądają okupu, którego ich ojciec nie chce zapłacić, postanowiła sobie, że sama zbierze żądaną kwotę, zawiezie ją porywaczom i wróci z Jacobem do domu niczym jeden z tych bohaterów, o których ciągle czytała w opowiadaniach z Dzikiego Zachodu. Jedynie jej młody wiek (niespełna dwadzieścia jeden lat) i fakt, że wychowała się w bardzo zamożnej rodzinie, mógł tłumaczyć jej lekkomyślność, a może nawet głupotę. Ale prawdopodobnie tego właśnie potrzebowała — poznać prawdziwe życie zwykłych ludzi.

Pełna optymizmu wsiadła do niemal pustego wagonu. Usadowiła się wygodnie przy oknie podekscytowana, gotowa na przygodę. Gdy tylko pociąg minął miasto, jej oczom ukazała się bezkresna przestrzeń, w której roiło się od plantacji pomarańczy, łąk, na których pasły się stada bydła, a gdzieś w oddali jeźdźcy na koniach pędzili ku dalekim górom. Wśród tej zieleni, nad nieznanymi rzekami, w dolinach z lasami i jeziorami widziała już siebie, jak stawia czoła złu i ratuje brata. Aż nagle krajobraz zaczął się zmieniać. Bezkresne szmaragdowe prerie zostały zastąpione przez połacie czerwonej ziemi, pełnej gołych skał i głazów. Gdzieniegdzie tylko pojawiały się niewielkie skupiska potężnych kaktusów. Monotonia tego pejzażu ją uśpiła, ale nie trwało to długo. Pociąg nagle zahamował, a konduktor oznajmił wszystkim pasażerom, że muszą wysiąść, ponieważ dojechali do stacji końcowej tej konkretnej trasy. Jade miała ich jeszcze wiele przed sobą.

I tak mijały jej dni, kolejne pociągi i coraz to nowe pejzaże, aż wreszcie przyszła kolej na ten ostatni, pociąg do Kolorado. Zmęczenie ustąpiło miejsca powracającej ekscytacji. Już niedługo miała dojechać do wymarzonego celu!

Nagle maszynista gwałtownie zahamował w szczerym polu, a konduktor kazał im wszystkim wysiąść.

— Jak państwo widzą — tłumaczył starszy jegomość w kolejarskim mundurze — w nocy bandyci wysadzili tory. Niestety, nie udało nam się ich jeszcze naprawić, ale proszę się nie niepokoić, za chwilę przewieziemy państwa do najbliższej stacji dyliżansów. Stamtąd udacie się w dalszą podróż.

Podjechały wozy, na których usadzono pasażerów wraz z bagażami i wszyscy ruszyli dalej.


***

Stacja dyliżansów składała się z trzech budynków. Pierwszy był wozownią połączoną ze stajnią. Drugi — to poczta, na której można było nadać lub odebrać list bądź telegraf. W trzecim był saloon i hotel. Na szczęście dla Jade, komplikacje z podróżą nie okazały się zbyt uciążliwe, gdyż już po godzinie jej dyliżans gotowy był do drogi.

W pojeździe było wystarczająco miejsca dla ośmiu pasażerów. Z przodu na koźle siedział woźnica i konduktor, natomiast przestrzeń z tyłu pojazdu oraz na dachu była przeznaczona na przesyłki i bagaże podróżnych. Kabina zawieszona była na resorach, miała przykrytą część środkową oraz odkryty przód i tył.

Dyliżans ruszył ostro przed siebie. Razem z Jade jechała jakaś kobieta w eleganckiej czarnej sukni i skromnym kapeluszu z dużym woalem w tym samym kolorze. Towarzyszyło jej dziecko, pięcioletni chłopczyk ubrany w granatowe wdzianko i takież same spodnie. Kobieta była lekko otyła, w przeciwieństwie do dziecka, które było szczupłe i bardzo żywiołowe. Razem z nimi w powozie jechało jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden był przed czterdziestką, miał czarne włosy i czarny wąs pod długim i lekko garbatym nosem. Drugi z mężczyzn był dużo starszy, o czym świadczyły jego białe jak śnieg włosy i poorana zmarszczkami twarz. W czarnym garniturze i meloniku wyglądem przypominał urzędnika.

Droga była piaszczysta, po obydwu stronach pięły się ku niebu kaktusy. Przed nimi otwierała się bezkresna przestrzeń, a gorący suchy wiatr owiewał ich twarze. Niebo było praktycznie bezchmurne, tylko gdzieniegdzie można było zauważyć malutkie pierzaste obłoczki, które płynęły gdzieś hen przed siebie.

Temperatura w powozie rosła niemiłosiernie. Kobieta w czerni ciągle ocierała z potu swoją pucołowatą twarz, wyjęła też koronkowy wachlarz. Chłopiec coraz bardziej dawał się we znaki pozostałym pasażerom, hałasował i wiercił się nieustannie, nie zważając na innych. Po ich minach widać było, że powoli kończy im się cierpliwość do niesfornego dziecka.

Wolno, lecz bez przerw, jechali w głąb Kolorado. Droga była w miarę wygodna. Powietrze zrobiło się trochę wilgotniejsze i Jade poczuła w nim nieznany jej dotąd zapach prerii. W pewnym momencie zauważyła przez okno łagodny stok, który porastały lasy. Starszy pan przysunął się do niej i począł pokazywać jej palcem:

— Widzi panienka tą kępę drzew? — zapytał.

Kiwnęła potakująco głową.

— To są mahonie, o a te tam dalej na prawo to cyprysy, a tu bliżej drogi stoją modrzewie.

— A tam wyżej? — zapytała. — Tam już chyba są same iglaste?

— Tak, ma panienka rację. Im wyżej tym mniejsza różnorodność. Na szczycie będą już tylko same sosny i świerki.

Wiosenny step po prostu kwitnął, gdzie okiem sięgnąć rozpościerała się kolorowa feeria barw, poprzecinana szmaragdem traw.


***

Bardzo ostrożnie wysunęła się zza głazu. Ich wybawiciele zbierali porozrzucaną po ziemi zawartość bagaży podróżnych. Jade dopadła do swojej torby.

— Nie ma ich! — krzyknęła zrozpaczona. — Nie ma!

Jeden z mężczyzn podbiegł do niej szybko.

— Co się stało panienko? — zapytał z troską w głosie.

— Zabrali moje pieniądze… — odpowiedziała i w tym momencie rozpłakała się niczym małe dziecko.

Kowboj, dwudziestokilkuletni, wysoki i dość potężny szatyn o spalonej słońcem twarzy i bardzo sympatycznym uśmiechu, spojrzał w tym momencie na jej przedramię, chwycił ją wpół i krzyknął:

— Doc, chodź no tu szybko! Panienka jest ranna! Postrzelili ją dranie.

Mężczyzna podprowadził ją do dyliżansu i posadził na jego stopniach.

— Howard, weź Oscara i włóżcie tego biedaka na dach dyliżansu, nie jestem już mu w stanie pomóc — odezwał się do szatyna siwiejący mężczyzna zwany Dockiem, który klęczał przy zastrzelonym pasażerze dyliżansu.

Podczas gdy ludzie zajęci byli naprawą strat, konie zabitych napastników spokojnie skubały trawę obok drogi. Nagle jedno ze zwierząt zaczęło szaleć, biegać, skakać i walić kopytami na oślep.

— Wąż! Zaatakował go wąż!

Powstało ogromne zamieszanie. Mężczyźni usiłowali złapać za cugle, by okiełznać zwierzę, inni uciekali, gdzie się dało, byle jak najdalej od oszalałego wierzchowca. Jade kompletnie straciła głowę. Wstała i zamiast skryć się we wnętrzu pojazdu, zaczęła biec przed siebie. Po kilku krokach potknęła się i upadła, a rozszalały rumak znalazł się w jej pobliżu i uderzając kopytami o ziemię kopnął w jej głowę. Jade straciła przytomność. Mężczyźni wreszcie okiełznali rozszalałego konia. Doc podbiegł szybko do dziewczyny.

— Jeszcze żyje! — krzyknął. — Dajcie moje juki!

Mężczyzna bardzo sprawnie zbadał jej głowę, widać było, że robił to profesjonalnie.

— Miała szczęście. Musiała dostać bokiem kopyta, bo kości są całe, ale na pewno doznała silnego wstrząsu. Pozostaje mieć nadzieję, że nie dojdzie do obrzęku mózgu — postawił diagnozę Doc.

— Jesteś pewien, że kości są całe? Ta rana wygląda bardzo paskudnie — powiedział towarzyszący Docowi Oscar.

— Tak, zbadałem ją dokładnie. I jeszcze ten postrzał… Nie był to dla niej dobry dzień.

— Nie taki najgorszy, w końcu trafiła na ciebie, a nie znam lepszego lekarza niż ty — Oscar uśmiechnął się do niego. — Co z nią robimy?

— Musimy ją zabrać do nas, nie przeżyje dalszej podróży dyliżansem. Niech chłopcy dowiedzą się, która to jej torba i niech zrobią z koców hamak.


***

Na chwilę odzyskała przytomność, ale ciągle głowa pękała jej w szwach. W uszach słyszała potworny szum, dosłownie czuła jak w mózgu pulsuje jej krew. Nie mogła się podnieść, nie była w stanie się ruszyć. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje.

Przy kolejnym przebudzeniu widziała tylko szarość i cienie. Rozmazane ludzkie twarze poruszające wargami. Docierały do niej tylko jakieś pojedyncze dźwięki, których nie rozumiała. Ponownie zapadła w nicość.

Kiedy znowu odzyskała przytomność, był świt. Głowa nadal bolała ją niemiłosiernie. Gdy zobaczyła postać pochylająca się nad nią, wydawało jej się, że wie kim jest.

— Przepraszam, tato… — powiedziała słabym głosem.

Postawny, czterdziestoparoletni mężczyzna, w którym rozpoznała jednego z wybawców, pochylił się nad nią i podał jej wodę z domieszką leku, który przygotował Doc.

— Pij — powiedział ciepło.

— Co mi jest?

— Dostała panienka w głowę.

Poruszyła jeszcze raz wargami, ale już bezdźwięcznie, i znów zapadła w sen.

— Howard, Oscar, zbieramy się — zakomenderował Doc.

Mężczyźni chwycili za długie gałęzie, do których przymocowano koce, rzemieniami przywiązali je do siodeł pomiędzy dwa konie. Na tych prowizorycznych noszach leżała Jade.


***

Nie wiedziała ile czasu upłynęło, gdy obudziła się w łóżku. W pierwszej chwili pomyślała, że to jej sypialnia, a cała reszta była jakimś koszmarem sennym, ale pierwszy gwałtowny ruch jaki wykonała i ból, który przy tym poczuła, uświadomił jej, że nie śniła. Przy łóżku siedział chłopak niewiele starszy od niej. Kiedy tylko zobaczył, że się obudziła, zerwał się natychmiast z krzesła, przytrzymał ją w pościeli i powiedział:

— Niech panienka się nie rusza.

Szybko podszedł do drzwi, otworzył je i krzyknął:

— Doc! Chodźże tutaj, obudziła się!

Po czym podszedł ponownie do Jade.

— Proszę leżeć spokojnie, jest panienka ranna i takie gwałtowne ruchy mogą tylko panience zaszkodzić.

W tym czasie do sypialni przyszedł Doc. Podszedł do niej i bardzo delikatnie zdjął opatrunek z jej głowy. Dziewczyna syknęła.

— No wiem, że boli — powiedział z czułością. — Wprawdzie kości są całe, ale rana jest ciągle paskudna i goić się nie chce.

Posmarował jej czymś ranę i ponownie zabandażował.

— Emil, leć po więcej opatrunków — zakomenderował. Teraz przystąpił do obejrzenia jej ręki. Ona dopiero w tym momencie przypomniała sobie o postrzale.

— Kulę wyjąłem i tutaj wszystko goi się bez zarzutu, ale proszę jeszcze na nią uważać, niczego w nią nie chwytać — głos Doca był pełen ciepła i spokoju. — W sumie to miała panienka dużo szczęścia w tym całym nieszczęściu. Koń tylko musnął panienki głowę, inaczej byśmy już nie rozmawiali, a kula ominęła kości i mięśnie, nie robiąc zbyt wielkich szkód. Ręka odzyska pełną sprawność, a i z głową też powinno być dobrze, to tylko wymaga czasu.

Po badaniu świat znowu zawirował jej w głowie, ciężko opadła na poduszki i zasnęła. Na drugi dzień koło południa obudził ją nie ból, lecz głód. Bardzo powoli zsunęła się z łóżka, ale nie mogła ustać na nogach, nie miała siły. Starała się dopełznąć do drzwi, gdy pojawiła się w nich kobieta. Na oko czterdziestoparoletnia, wysoka, z ciemnymi włosami związanymi w kok, w którym niczym smugi światła w mrocznej jaskini błyszczały pasemka siwych włosów. Szczupła, podłużna twarz nie nosiła jeszcze widocznych oznak starzenia, tylko jej oczy były niespotykanie smutne. W swojej szaro-granatowej sukience w paski wydawała się być jeszcze smuklejsza, niż była w rzeczywistości, ale bez wahania pochyliła się nad Jade, pomogła jej się podnieść i wrócić do łóżka, z taką siłą, jakby dziewczyna ważyła niewiele więcej, niż worek puchu.

— Co też panienka wyprawia! Niechże panienka leży spokojnie i jeszcze nie wstaje, dopóki Doc panience nie pozwoli. Pewnie zgłodniałaś kochana? — mówiła to wszystko jakby na jednym wdechu, uklepując i poprawiając poduszki.

Jade odruchowo chciała potaknąć kiwnięciem głowy, ale wtedy rana przypomniała jej o sobie, więc tylko syknęła.

— Uważaj na głowę — powiedziała kobieta spoglądając na bandaże. — Zaraz coś pożywnego panience przygotuję.

— Dziękuję, panno… — odparła nieśmiało Jade.

— Pani — poprawiła ją kobieta. — Pani Bess Montgomery.

— Ja nazywam się Jade Nolan, jeszcze raz dziekuję.


***

To był dla niej wielki dzień, wreszcie mogła opuścić łóżko i sypialnię. Zaraz po śniadaniu Bess przekazała, że Aaron, który zarządza całą farmą, zaprasza ją na rozmowę do swojego gabinetu. Pokój nazwany gabinetem był sporym, prostym pomieszczeniem, z regałem na jednej ścianie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie był to mebel kupiony w sklepie, tylko kilka oheblowanych desek zbitych ze sobą, tworzących półki, na których ustawione były cztery nieduże rzędy książek. Pod małym oknem, obramowanym ciężkimi i solidnymi okiennicami, stał niewielki stolik imitujący biurko, a przy nim dwa krzesła. Na przeciwległej do regału ścianie wisiała skóra czarnego niedźwiedzia zwanego baribalem, która była jedyną ozdobą tego pomieszczenia. Dla Jade prezentował się on bardzo skromnie w porównaniu z wielkim i eleganckim gabinetem jej ojca.

Za biurkiem siedział postawny mężczyzna, tak na oko sporo po czterdziestce, o ogorzałej od słońca okrągłej twarzy, którą otaczał kilkudniowy zarost. Jego ciemnoblond włosy lekkimi lokami opadały mu miękko na ramiona. Jade rozpoznała w nim jednego z jej wybawicieli.

— Nazywam się Aaron Erickson i jak się panienka domyśla, to ja wraz z moimi towarzyszami wyratowałem panienkę z opresji. Proszę się mnie nie obawiać, tylko powiedzieć mi coś o sobie. Dlaczego podróżowała panienka bez opieki, sama po tych niezbyt bezpiecznych terenach? — powiedział to bardzo ciepło.

Jego głos zabrzmiał w jej uszach dziwnie znajomo, chociaż nie bardzo wiedziała z kim jej się kojarzył. Po przeżyciach ostatnich dni prawdopodobnie każdy bardziej przyjazny człowiek brzmiałby miło. W tym momencie na jej twarzy malowała się mieszanka uczuć. Nie było to dziwne, wszak miała zaledwie dwadzieścia jeden lat i jeszcze niedawno uważała, że jest tak samodzielna, iż poradzi sobie na Dzikim Zachodzie. Jednak ledwo znalazła się w tym zakątku kraju, a już dostała lekcję pokory. Zagubiona, wystraszona, niepewna tego, co będzie dalej, a jednocześnie ciągle chcąca walczyć o brata, wzięła głęboki oddech i — nim wyszło z jej ust pierwsze słowo — z jej pięknych zielonych oczu popłynęły łzy.

— Nazywam się Jade Nolan — zaczęła nieśmiało. — Widzi pan, na początku tego roku ojciec mój, który jest właścicielem kopalni w Nolan Valley, wysłał tu mojego brata Jacoba. Miał on zacząć uczyć się prowadzenia rodzinnych interesów i pierwszym zadaniem, jakie dostał, było zapoznanie się z pracą kopalni i sprawdzenie jej ksiąg. Na początku wszystko było dobrze, regularnie co tydzień dostawałam listy od brata, aż któregoś tygodnia kontakt się urwał. Już wtedy zaczęłam się niepokoić, ale ojciec mnie uspokajał, że brat nie ma czasu na pisanie, że korzysta z życia z daleka od domu. Znam bardzo dobrze mojego brata, jesteśmy bliźniaczym rodzeństwem i wiem, że gdyby tak było, to tym bardziej by do mnie pisał. Zawsze byliśmy ze sobą bardzo zżyci. Pewnego dnia przechodząc obok gabinetu ojca usłyszałam rozmowę, która mnie bardzo zaintrygowała i, co tu dużo mówić, zachowałam się bardzo brzydko i najzwyczajniej w świecie zaczęłam podsłuchiwać. Dzięki temu dowiedziałam się, że jacyś bandyci porwali mojego brata i zażądali od ojca pięciu tysięcy dolarów okupu. Mój ojciec uznał, że większą gwarancję na odzyskanie Jacoba da mu wynajęcie jakichś ludzi, którym obiecał taką samą zapłatę za odbicie go z rąk porywaczy, i dostarczenie do domu żywego i zdrowego.

Przerwała, bo przypomnienie sobie tego wszystkiego spotęgowało w niej odczuwaną rozpacz, do której dołączyło narastające wzburzenie.

Erickson wstał od biurka, podszedł do regału, wziął z niego butelkę whisky i dwie szklanki, a Jade przez moment zastanowiła się, jak to się stało, że ich wcześniej nie zauważyła. Wrócił na swoje krzesło i nalał w szklanki, a jedną z nich podsunął w jej kierunku.

— Proszę się napić, dobrze to panience zrobi — powiedział tym swoim miękkim i ciepłym głosem.

Upiła dość duży łyk i nagle zabrakło jej powietrza, alkohol niemiłosiernie palił jej gardło, zaczęła się krztusić, co wywołało lekki uśmiech na twarzy mężczyzny. Po krótkiej chwili kontynuowała swoją opowieść.

— Uznałam postępowanie ojca za kompletne szaleństwo. Rozmawiałam z nim parokrotnie usiłując go przekonać, że to nie jest metoda, że brat może stać się ofiarą takiej sytuacji, ale za każdym razem ojciec wybuchał i kazał zająć się swoimi sprawami, i zabronił kategorycznie wtrącania się do jego decyzji, więc wzięłam sprawę we własne ręce. Sprzedałam biżuterię, którą odziedziczyłam po mamie, uzbierałam potrzebną kwotę i wyruszyłam na Zachód, by zapłacić okup i odzyskać brata. Dalszą część tej historii już pan zna.

— To nie był mądry pomysł — powiedział. — Wie panienka, gdzie ten okup miał być przekazany?

Szczegółowo opisała mu miejsce, gdzie miało dojść do wymiany. Wszystko tak, jak to napisali porywacze w swoim liście — co udało jej się podsłuchać w trakcie rozmowy ojca z łapaczami.

— Czy zdaje sobie panienka sprawę z tego, że ani pociągiem, ani też żadnym dyliżansem panienka by tam nie dojechała?

— Oczywiście, że byłam tego świadoma. Na stacji końcowej miałam zamiar kupić konia i broń. I zanim pan zapyta, ja już odpowiadam: tak, umiem jeździć konno, i to nawet bardzo dobrze, i tak, umiem strzelać, nawet nieźle.

— Skąd u panienki z dobrego domu takie umiejętności?

— Nasza rodzina ma dużą farmę w Kalifornii, hodujemy na niej bydło, ale na naszych ziemiach jest też dużo lasów. Ojciec ma tam pracownika, jest to członek plemienia Szoszonów, nazywany przez naszych ludzi Bill. W wakacje, kiedy tam bywaliśmy, on uczył mnie jeździć konno, strzelać, tropić zwierzynę. A teraz straciłam pieniądze i czas — wróciła do teraźniejszości Jade — i nie mam pojęcia, co z bratem, ani co dalej mam począć.

— Na razie proszę wrócić do pełni sił, a o resztę będziemy się martwić później — tym zdaniem Aaron uznał ich rozmowę za skończoną.

Jade ciągle jeszcze roztrzęsiona, podziękowała mu ponownie i podreptała do kuchni, w której krzątała się pani Montgomery.

Jej rekonwalescencja trwała jeszcze jakiś czas, starała się wtedy pomagać Bess i dziewczętom mieszkającym na farmie przy różnych pracach domowych. Biedaczka nie miała praktycznie w niczym doświadczenia, więc czasami jej towarzyszki żartowały sobie z jej nieporadności w kuchni. Największą radość sprawiło jej pozwolenie Doca na ćwiczenia w strzelaniu. O jeździe konnej kazał jej na razie nawet nie wspominać, ale rozumiała jego zalecenia i mimo, iż nie do końca się z nim zgadzała, to wbrew sobie nie zaprotestowała.

Jej towarzyszką stała się Lizzie Wall, która wraz z mężem Samem mieszkała na farmie. Lizzie, mimo, że rok młodsza od Jade, wyglądała dużo poważniej, a ponieważ spodziewała się dziecka zwolniono ją z większości prac. Kobiety dość szybko przypadły sobie do gustu i stały się nierozłączne. Lizzie swoje ciemnobrązowe włosy zaplatała w warkocz, który sięgał jej poniżej pasa. Na jej chudej, podłużnej twarzy z nietypowo krótkim, zadartym noskiem często gościł uśmiech.

Któregoś dnia rozmawiały spacerując po farmie, którą otaczała wysoka palisada zbudowana z okorowanych bali, w których wycięto wąziutkie otwory strzelnicze. Do wewnątrz prowadziła jedyna wąska brama. Lizzie tłumaczyła, że ogrodzenie jest takie nie bez przyczyny, wszystko to miało zapewnić mieszkańcom bezpieczeństwo. Dziedziniec był bardzo obszerny, wydzielono na nim miejsce na rabaty warzywne, ale też nie brakowało grządek z kwiatami otoczonych soczystą, zieloną trawą. Centralnym punktem był piętrowy budynek z niewielkimi oknami na parterze. Stało tam jeszcze kilka parterowych domów, w których mieszkali inni członkowie tej małej społeczności, a także jeden bardzo długi, będący stajnią, oborą, stodołą i wozownią jednocześnie. Jade dowiedziała się, że wszyscy mieszkańcy pracują na farmie dla wszystkich. Stanowią wspólnotę, chociaż Lizzie określiła ich jako rodzinę, w której każdy troszczy się o każdego.

Tego dnia Lizzie miała na sobie błękitną, cienką bluzkę, która bardzo ładnie kontrastowała z granatową spódnicą, ale w promieniach słońca przebijały przez nią blizny, dość gęsto pokrywające jej ciało. To przykuło wzrok Jade i chociaż nie śmiała o nic zapytać, jej oczy co rusz spoglądały na skórę towarzyszki.

— Pewnie chciałabyś wiedzieć skąd je mam? — Zapytała ją Lizzie.

Jade nieśmiało potaknęła głową.

— Widzisz, kiedyś byłam kobietą szefa bandy. Nazywał się Cleveland Snow. Łotr z niego był okropny. To jemu to wszystko zawdzięczam — mówiąc to uniosła mocniej bluzkę, a oczom Jade ukazało się śnieżnobiałe ciało kobiety z gęstą siecią blizn. Szramy różnego kształtu i grubości świadczyły o długim i strasznym znęcaniu się tego typa nad Lizzie.

— Dlaczego z nim byłaś?

— Bo wydawał się być lepszy niż ten, u którego pracowałam. Ale to było na początku naszego związku i tylko przez krótką chwilę.

— Dlaczego nie uciekłaś?

— Sama? A niby dokąd? Przecież jakby mnie złapał, to by zabił. Ciągle powtarzał, że od niego się nie odchodzi — zamyśliła się chwilę. — Nawet jak któryś z jego kolesi coś choćby napomknął o odejściu, to świtu już nie doczekał.

— No ale przecież jesteś tutaj z Samem, to coś jednak się zmieniło — dociekała Jade.

— Masz rację, ale to nie było takie proste jak myślisz. Dla mnie to był szczęśliwy przypadek, że nasi chłopcy znaleźli się w tym samym saloonie, co Cleveland ze swoją bandą i ze mną. Gdy już wypił zaczął trochę pokazywać na co go stać, rzucił mnie na podłogę i zaczął kopać. Wtedy Emil podniósł się, walnął Snowa i podniósł mnie z ziemi. W tamtego jakby piorun walnął, dostał szału i wywiązała się bójka. Cleveland i jego ferajna dostała manto od naszych, a oni mnie spytali, czy chcę z nimi jechać. Nie musieli drugi raz powtarzać. I tak oto się tu znalazłam.

Kiedy tak spacerowały minęła je Rosa — młoda, energiczna kobieta o płomiennie rudych włosach. Chciały z nią porozmawiać, ale ta zbyła je machnięciem ręki, wskoczyła na konia i pogalopowała przed siebie.

— Pewnie pojechała znakować bydło z chłopakami — kręcąc z uśmiechem głową powiedziała Lizzie.

— A to nie jest raczej praca tylko dla mężczyzn? — spytała niepewnie Jade.

— Pewnie, że jest — odparła Lizzie. — Ale widzisz, nasza Rosa to specyficzna osoba.

— Nie bardzo rozumiem.

— Bo to dłuższa opowieść, chodź usiądziemy sobie tam na trawie pod drzewem i ci opowiem.

Podeszły niemalże do końca ogrodzenia, gdzie rosła duża, stara jabłoń, usiadły w jej cieniu i Lizzie zaczęła swą opowieść.

— Nasza Rosa ma na nazwisko Walton i pochodzi z bogatej rodziny z południowych stanów. Jest nawet dobrze wykształcona.

— To co tu robi? — trochę niegrzecznie przerwała Jade.

— Ano widzisz, po prostu się zakochała. Pracował tam u nich na plantacji taki jeden cwaniaczek, co to mu się wydawało, że jak oczaruje jaśnie panienkę, to się wżeni w wielki majątek. A tu figa. Jej rodzice znaleźli dla niej odpowiedniego kandydata na męża, był to jakiś ich sąsiad, jeszcze bardziej bogaty niż oni, no i dużo starszy od naszej Rosy. Ale nie to było najgorsze. Dziadyga był już wcześniej dwa razy żonaty i każdą z żon pochował — Lizzie zamilkła na chwilę. Poprawiła sukienkę, zerwała źdźbło trawy, i żując je mówiła dalej. — Rosa miała swoją pokojówkę, której siostra pracowała u tego gbura i ta siostra jej powiedziała, że poprzednie swoje żony on zwyczajnie zatłukł. Bił je ponoć z byle powodu. Kiedy ta informacja dotarła do Rosy, a że ta jeszcze na dokładkę była zakochana w kimś innym, to szalała strasznie. Nic nie pomogło, rodzice się uparli i nie chcieli jej słuchać. Cwaniaczek, jak się zorientował, że małżeństwa nie będzie, nakładł jej do głowy głupot. Naobiecywał, że uciekną na Dziki Zachód, tu się pobiorą, kupią sobie duży dom i będą żyć szczęśliwie. Co jej tam jeszcze nagadał, to nie wiem, ale faktem jest, że namówił ją by ukradła co się da — Lizzie westchnęła ciężko. — A ta naiwniaczka posłuchała go i zabrała całą swoją biżuterię, podobno z matczynej szkatułki też coś skubnęła, no i oczywiście trochę jakiejś gotówki, jaka wpadła jej w ręce. Wszystko było pięknie, rzekomo zakochany cwaniak był słodki, dopóki nie wywiózł jej faktycznie na zachód. Gdzieś w jakiejś mieścinie, w jakimś podłym hoteliku zostawił ją samą i poszedł kupić im dom. Jak się okazało kupił jedynie konia, na którego wskoczył i pomknął w siną dal, a ją zostawił bez grosza i z nie zapłaconym rachunkiem za noclegi. Ot i tyle go widziała.

— I co było potem? Jak trafiła do was? — Jade miała w głowie mnóstwo pytań.

— A to bardzo zabawna historia. Otóż kiedyś w jakimś mieście niedaleko Nowego Orleanu Aaron, Doc i Emil zobaczyli jak Rosa ucieka przed goniącymi ją dwoma mężczyznami. Jeden z nich nawet wyjął broń i zaczął strzelać w powietrze, ale pewnie niedługo począłby celować niżej. Zobaczywszy to pomyśleli, że kobieta jest w opresji i trzeba ją ratować. Wyobraź sobie ich miny jak się okazało, że oni gonili ją dlatego, że ograła ich ze wszystkich pieniędzy, jakie mieli, bo trzeba ci wiedzieć, że nasza Rosa pierwszorzędnie oszukuje w pokera — Lizzie i Jade parsknęły śmiechem. — Powiem ci, że zaimponowała nam wszystkim, no może tylko Bessy czasami nie ma do niej siły, ale my tak skrycie ją podziwiamy, bo może i jest postrzelona, a czasami w gorącej wodzie kąpana, ale są sytuacje, w których potrafi mieć więcej ikry niż niejeden mężczyzna. Ot, cała nasza Rosa.


***

Czas spędzony na farmie był dla Jade czymś więcej, niż tylko powrotem do zdrowia. Wychowywana w rodzinie, z którą liczyli się wszyscy w San Francisco, nie miała nigdy wcześniej do czynienia z niezamożnymi ludźmi, no chyba że byli ich pracownikami. Teraz zaś była gościem osób, które w najmniejszym stopniu nie dorównywały jej majątkiem czy pochodzeniem. Poznała ich z bliska, ba, nawet zawdzięczała im swoje życie. A tym, co dziwiło ją najmocniej był fakt, że nic z tego, co mówił jej o takich ludziach jej ojciec, nie było prawdą. Lubiła ich. Dziewczyny, które tu poznała traktowały ją ciepło, niczym członka rodziny, pomagały w codziennych obowiązkach i dotrzymywały towarzystwa, kiedy czuła się gorzej.

Mężczyźni, ktorzy wyratowali wszystkich podróżnych z opresji, narażali własne życie dla obcych im ludzi i nie żądali niczego w zamian, chociaż tata mówił jej ciągle, że tacy ludzie palcem nie kiwną, jeśli im się za to nie zapłaci. Doc, który wyleczył jej głowę i wyjął kulę, nawet raz nie zapytał o pieniądze. Howard — pamiętała doskonale jak ją podtrzymywał, by nie upadła i do dziś on i reszta troszczą się o nią. Oscar, ten szczuplutki blondynek, który wszystkich rozśmiesza, Emil, niby dwudziestopięciolatek, ale poważny. Wysokie czoło, prosty i wąski nos, mocno zarysowany podbródek, piwne oczy i ciemne włosy robiły z niego bardzo atrakcyjnego mężczyznę, choć nieśmiały był niczym sztubak. Bert, który spędzał długie godziny na filozoficznych debatach z Aaronem i Dokiem. Kto by jej uwierzył, że zwykły kowboj czytał Platona, a jednak.

I na koniec jej ulubieńcy Lizzie i Sam Wall — ją nie tylko polubiła, ale zaczęła je łączyć więź, która prowadzi prostą drogą do przyjaźni. Sama kochał każdy — niski, rudy, piegowaty, ale życzliwość i dobro miał wymalowane na twarzy.

Jade zaczęła czuć więź z tymi ludźmi, miała wrażenie, że powoli staje się jedną z nich. I wszystko wyglądałoby nawet przyjemnie, gdyby nie Jacob. Myśli o bracie spędzały jej sen z powiek. Termin przekazania okupu już minął, a ona nie tylko nie dotarła na czas, ale też skradziono jej pieniądze, czuła całą sobą, że coś musi zrobić i to jak najszybciej, ale kompletnie nie miała pojęcia co. To uczucie bezsilności zżerało ją od środka.

Rozdział 2. Porwanie

Kolejne dni upływały Jade na jeździe konnej i strzelaniu do puszek i chociaż szło jej całkiem nieźle, to nie była to pełnia jej możliwości.

Pewnego dnia kilku mężczyzn z samego rana pojechało do bydła na pastwiska, a Aaron z Dockiem wybrał się na polowanie. W domu zostały same kobiety. Jade jak zwykle założyła spodnie, włosy, które powoli zaczynały jej odrastać, związała jak umiała i właśnie podwijała rękawy koszuli, gdy usłyszała na dole wrzaski i huk wystrzałów. Nie czekając ani chwili przypięła pas z coltami na biodra, w rękę chwyciła strzelbę i zbiegła po schodach. Na dole strzelanina rozkręciła się na dobre, widać bandyci jakimś sposobem sforsowali bramę. Na szczęście nie zdołali pokonać ciężkich, drewnianych drzwi wejściowych, które dodatkowo zabezpieczała gruba sztaba. Praktycznie przy każdym oknie stała któraś z dziewczyn, Bess Montogmery zwijała się jak w ukropie ładując i podając im strzelby. Wszystkie okna były szczelnie zamknięte solidnymi okiennicami, w których wycięto niewielkie otwory na karabinowe lufy. Jade rozejrzała się szybko dokoła i znalazła nie obstawione jeszcze miejsce.

W zamieszaniu nikt nie zauważył, że w domu nie było Lizzie i Edith. Jade udało się oddać zaledwie kilka strzałów, które kierowała bardziej do cieni niż ludzi, bo tylko cienie i błyskające płomyki wystrzałów były widoczne z miejsca, w którym stała, gdy nagle usłyszała dochodzący z zewnątrz okropny hałas i przeraźliwy krzyk kobiety. Poznała ten głos. Lizzie krzyczała coś czego nie była w stanie zrozumieć, była zbyt daleko. Serce jej podskoczyło do gardła, jej przyjaciółka potrzebowała pomocy. Pobiegła niezwłocznie do najbliższego okna wychodzącego na podwórze, ale wszystko działo się za szybko, dotarła zbyt późno, nie mogła strzelać, bo zraniłaby przyjaciółkę. Cleveland Snow porwał Lizzie Wall na koń i odjechał ze swoją bandą. Jade dopiero teraz zobaczyła, że było to ponad ośmiu mężczyzn, uzbrojonych po zęby, i pomyślała, że gdyby chcieli zrobić im krzywdę to nie miałyby z nimi zbyt dużych szans. Zależało im więc tylko na Lizzie, która na swoje nieszczęście nie zdążyła skryć się w domu.

Jeszcze nie umilkł tętent końskich kopyt, gdy Rosa przerzuciła strzelbę przez plecy, złapała pudełko z nabojami leżące na podłodze i zaczęła wrzeszczeć:

— Siodłać konie! Gonimy ich! Rozjebię sukinsynów!

— Zamknij się i siadaj! — przekrzyczała ją pani Montgomery. — Wszystkie jesteście całe? — zapytała i rozejrzała się czujnie dookoła, po czym utkwiła wzrok w Rosie. — A ty się uspokój, same nie damy im rady. Jest ich zbyt dużo. Musimy cierpliwie czekać. Wrócą mężczyźni, to załatwią sprawę ze Snowem — Bess starała się uspokoić je wszystkie.

— A jeśli będzie już za późno? — spytała wystraszona Edith, która ciągle była w szoku, bo to na jej oczach bandyci porwali Lizzie.

— Zamiast krakać lepiej idź i sprawdź jakich szkód narobili — odpowiedziała jej gospodyni.

Ale nikt się nie ruszył, wszystkie z wyjątkiem Rosy w milczeniu siedziały na podłodze. Powoli strach o własne życie, który napędzał je do walki, zaczął ustępować miejsca rozpaczy i lękowi o przyjaciółkę i siostrę, jaką była dla nich Lizzie.

Wreszcie wrócił Erickson i pozostali mężczyźni. Gdy tylko zbliżyli się do bramy, od razu zorientowali się, że musiało stać się coś złego. Zdeptana przez konie trawa, poniszczone grządki kwiatowe, dowodów na atak na dom mieli całe mnóstwo, słowa były zbędne, ale…

Gdy tylko usłyszeli, co się stało, zrobiło się spore zamieszanie. Sam dosłownie dostał szału i Erickson z Emilem ledwo go uspokoili. Howard od razu gdzieś pojechał, a reszta weszła do domu.

— Usiądź! Teraz nic nie zrobisz! Nawet nie wiemy, gdzie ich szukać! Howard jest najlepszy, znajdzie ich, opracujemy plan i odbijemy ją. Działanie na ślepo może tylko jej zaszkodzić, wiesz przecież, że nie zostawimy jej z nim. Uspokój się, musisz mieć czystą głowę, by działać rozważnie, żeby nie zaszkodzić ani jej, ani dziecku — to mówiąc Aaron z ojcowską czułością obejmował Sama Walla, dopóki ten wyraźnie się nie opanował.

Czekali. Minuty ciągnęły się niczym godziny. Wszyscy w milczeniu robili to samo — czyścili broń. Wreszcie gdzieś z oddali dobiegł ich uszu tętent końskich kopyt. Nikt z nich nie ruszył się z miejsca, ale u każdego widoczne było napięcie, do momentu, w którym w drzwiach stanął Howard.

— Znalazłem ich — powiedział. — Rozbili obóz niedaleko stąd. Nie wiem, czy nas prowokują, czy są tak pewni siebie, ale siedzą przy ognisku i piją, wiedząc, że farma jest o rzut kamieniem.

— Rysuj! — powiedział Erickson podsuwając mu kartkę i ołówek.

Mężczyzna bez problemu narysował, jak wygląda obozowisko i otaczający je krajobraz. Doc wraz z Aaronem przyglądali się prowizorycznej mapce w skupieniu. Nikt z pozostałych domowników nie ośmielił się nic powiedzieć, wszyscy w skupieniu przyglądali się jak tamci dwaj obmyślają plan. I nagle to napięcie zakłócił dźwięk brzęczących ostróg — to wkroczyła Rosa. Ubrana w spodnie, z męskim kapeluszem na głowie, spod którego spływały jej na ramiona płomiennie rude, kręte loki, i uzbrojona po zęby powiedziała:

— Jestem gotowa! Możemy jechać!

W tym momencie, jak na komendę, wszyscy spojrzeli na nią, lecz nikt niczego nie skomentował, nikt nie odezwał się nawet słowem. Jedynie słychać było głębokie westchnienia, oznaczające niepewność połączoną z odrobiną bezradności. Ale ta sytuacja podziałała na Jade, poczuła w sobie przypływ energii i nieodpartą chęć działania.

— Też jadę! — krzyknęła.

Erickson przyjrzał jej się bardzo uważnie, zmierzył ją kilkukrotnie wzrokiem, a potem głosem pełnym wahania powiedział:

— No dobrze. Rosa, idź osiodłaj konie, Oscar pomóż jej, panienka Jade pojedzie wozem. Mam nadzieję, że umie panienka powozić?

— Oczywiście — odparła oburzona. — Ale dlaczego…

— U nas się nie dyskutuje! — przerwał ostro. — Musimy mieć wóz. Lizzie jest przy nadziei i nie wiadomo w jakim będzie stanie, być może nie będzie mogła jechać konno. Trzeba być przygotowanym na wszystko. Jedziemy!

Wiedziała, że dalsza dyskusja pozbawiona jest jakiegokolwiek sensu, więc położyła uszy po sobie, wskoczyła na wóz, złapała lejce i ruszyła w drogę. Jechali około czterech godzin. Gdy dojechali do niewielkiej polany, kazali jej tam czekać i pilnować koni, które zostawili blisko wozu. Aaron kilkakrotnie powtórzył, że pod żadnym pozorem nie wolno jej się stamtąd ruszać. Siedziała więc posłuszna i naburmuszona, bo zazdrościła innym możliwości wzięcia udziału w akcji. Miała teraz czas rozejrzeć się dookoła.

Przed nią trawy powoli ze szmaragdowej zieleni wiosny nabierały ciemniejszej i soczystszej barwy lata. Polana obramowana z trzech stron drzewami — grubymi, wysokimi i tak gęstymi, że tworzyły prawie puszczę. Słońce świeciło gdzieś wysoko na bezchmurnym niebie i tylko lekkie podmuchy wietrzyku owiewały jej twarz. Gdzieś w oddali ponad tą ciemną linią drzew wznosiły się nagie skały, które dźgały nieboskłon swoimi ostrymi i poszarpanymi szczytami, lśniącymi w promieniach słonecznych jakby były wykute ze srebra.

Jej zadumę nad pięknem otaczającego krajobrazu przerwał dźwięk strzałów dochodzący gdzieś z głębi drzew. Błyskawicznie zrozumiała, że musiało dojść do konfrontacji z bandytami. Odruchowo chwyciła za sztucer i zaczęła rozglądać się czujnie dookoła. W miarę upływu czasu napięcie w niej narastało. Nagle zza drzew wyskoczyła jakaś postać, zbyt daleko by mogła ją rozpoznać. Nie wiedziała czy to ktoś z bandy Snowa, czy też może któryś z jej towarzyszy. Moment później zobaczyła, że ów człowiek ciągnie za sobą kobietę. Trzymał ją za włosy niczym konia za uzdę. Jade zeskoczyła z kozła i schowała się za wozem obserwując ich bacznie. Kierowali się w stronę wozu i zbliżali się szybko. Byli już na tyle blisko, że mogła ich rozpoznać. Mężczyzny nie znała, ale kobietą była jej przyjaciółka Lizzie. Zobaczyła jej zakrwawioną twarz i poszarpaną sukienkę. Mężczyzna uparcie podążał w kierunku Jade, co chwilę oglądając się za siebie. Ta, nie zastanawiając się ani chwili, oparła sztucer na ramieniu, wycelowała i strzeliła. Mężczyzna przez chwilę chwiał się na nogach, potem padł.

Zanim zdążyła jakoś zareagować zza drzew wyskoczył Emil z Bertem. Pobiegli prosto do leżącego mężczyzny. Jade na chwilę oprzytomniała i dobiegła do Lizzie. Ta zapłakana i przerażona rzuciła jej się na szyję, całując ją po twarzy dziękowała najmocniej jak potrafiła. Jade nie mogła oderwać wzroku od leżącego mężczyzny.

— Nie żyje — krótko stwierdził Bert.

— Zabierz go do reszty — powiedział do niego Emil. — Ja wezmę sprzęt z wozu — skierował się do pojazdu i wyciągnął spod koców łopaty i kilofy.

Jade objęła roztrzęsioną kobietę wpół i zaprowadziła do wozu, okryła kocami, podała jej manierkę z wodą i czekała, aż się uspokoi. Wtedy poczuła, jak robi jej się niedobrze. Mdłości przejęły kontrolę nad ciałem i dziewczyna nie panując nad sobą zaczęła wymiotować.

— To twój pierwszy raz — zupełnie niespodziewanie odezwała się Lizzie.

— Tak łatwo się domyślić? — odparła wycierając usta rękawem koszuli.

Lizzie podała jej skórzaną manierkę z wodą.

— To nie był człowiek, pomyśl, że zabiłaś zwykłe zwierzę, które mogło zrobić ci krzywdę. Polowałaś kiedyś?

— Tak, i to nie raz — odparła bez entuzjazmu.

— Wierz mi, gdyby on cię zauważył, to strzeliłby pierwszy, a oko miał dobre. To ty mogłabyś tam leżeć — usiłowała ją pocieszyć, lecz skutek był odwrotny.

Jade znowu zwymiotowała.

Musiała jakoś się pozbierać, ale było to trudniejsze niż przypuszczała. Dotarła do niej ogromna różnica pomiędzy zabiciem łosia, a zabiciem człowieka. Ale przecież to był Dziki Zachód — musiała jakoś zachować twarz. Miała nadzieję, że będzie miała na to więcej czasu, ale los okazał się przewrotny — z lasu zaczęli wychodzić ludzie Ericksona i oczywiście — on sam.

Jako pierwszy do wozu dobiegł Sam Wall. Czułościom i radości nie było końca, ale gdy tylko reszta grupy dotarła do nich, Lizzie odsunęła męża od siebie i opowiedziała wszystkim, że to młodej Jade zawdzięcza swoją wolność, a pewnie też i życie, i że to ona, bez wahania, jednym strzałem położyła Snowa. Wszyscy zaczęli jej gratulować, a Sam stwierdził, że będzie jej dłużnikiem do śmierci. Czuła się dziwnie. Obrzydzenie do samej siebie i poczucie winy, że pozbawiła życia człowieka, mieszało się z dumą i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Była też radość i spokój, że przyjaciółce już nic nie zagraża. Dla młodej i kompletnie niedoświadczonej kobiety, jaką wtedy była, uczucia te stanowiły tak wybuchową mieszankę, że aż zakręciło jej się w głowie.

Gdy znaleźli się z powrotem na farmie traktowano ją jak prawdziwą bohaterkę. Nawet Bess Montgomery stała się dla niej dziwnie miła. Już nie tylko uprzejma, jak wcześniej, ale dosłownie — miła.


***

Noc była koszmarna. Jade nie mogła zasnąć. Gdy tylko zamykała oczy, widziała martwą twarz Snowa. Kiedy wreszcie zmęczenie wygrało z poczuciem winy, musiał przyśnić się jej jakiś okropny sen, bo obudził ją jej własny krzyk. Była cała zlana potem. Cichutko, na palcach, zeszła na dół. Napiła się zimnej wody i wyszła przed dom zaczerpnąć świeżego powietrza. Na zewnątrz, na ławce przed domem siedziała Grace King, jej rówieśnica o okrągłej i lekko pucołowatej buzi i ciągle zmierzwionej fryzurze, która uwielbiała czytać romanse i marzyła o swoim rycerzu na białym rumaku, a przy każdej okazji prosiła Jade, by ta opowiadała jej o balach i zalotach bogatych kawalerów,.

Teraz paliła papierosa, gestem ręki zaprosiła Jade do siebie. Dziewczyna usiadła obok.

— Nie możesz spać. Koszmary, co? — powiedziała, jakby czytała jej w myślach.

— To aż tak oczywiste? — zapytała.

— Kochana, my wszyscy mamy to już za sobą — uśmiechnęła się. — Wiem dobrze, że nie jest to łatwe, ale w twoim przypadku to był zwykły grzechotnik. Polowałaś kiedyś na nie?

— Na grzechotniki? Jeszcze nie. A jak się to robi?

— Po prostu, jak zobaczysz gada to strzelasz. Widzisz, kiedyś, bardzo dawno temu, moi rodzice mieli całkiem dużą farmę. Nie powiem ci jak wielki był to majątek, bo wtedy nie bardzo mnie to obchodziło. Mieliśmy kowboi i zatrudnione kobiety, więc ja i mama nie pracowałyśmy. Gdy doszłam do pewnego wieku, moi rodzice wysłali mnie do szkoły z internatem. Dla mnie to było jak kara za niepopełnione grzechy, a dla nich wymarzona edukacja ich kochanej jedynaczki. Któregoś roku spędzałam ferie w domu, gdy nad ranem zaatakowano naszą farmę. Tatko pewnie słyszał już wcześniej o jakieś bandzie rabującej farmerów, bo nasi kowboje mieli nocne warty — czego wcześniej nie widziałam. Ale wtedy obudziły mnie krzyki i strzały. Gdy zbiegałam po schodach na dół, nie byłam przestraszona, tylko oburzona, że przeszkadza mi się spać. Dopiero to, co zobaczyłam, strąciło mi koronę z głowy. Na parterze w domu trupy naszych kowboi wyścielały całą podłogę. Gdy tam dotarłam, strzały już umilkły, a napastnicy byli zajęci grabieżą i gwałtami. Kiedy zbiegłam ze schodów i dotarłam na parter pierwszą rzeczą jaką zobaczyłam, był bandyta — właśnie skończył zabawiać się z moją mamą. Gdy tylko z niej wyszedł wyjął nóż i podciął jej gardło. Nigdy nie zapomnę jej przerażenia, kiedy zobaczyła, że ja na to wszystko patrzę. I w tym momencie ponownie usłyszałam strzały. To Aaron i Doc przejeżdżali ze swymi ludźmi. Zaskoczyli bandytów i zaatakowali. Myśleli, że potrzebujemy pomocy. W sumie — tak. Ale już tylko ja. Wszyscy inni już nie żyli. Mnie pewnie czekałby ten sam los, ale oni uratowali mi życie. Nie chciałam tam zostać, więc zabrali mnie ze sobą. Tutaj każdy z nas ma swoją historię — wstała i nie czekając na reakcję Jade odeszła.

Jej opowieść dała Jade do myślenia. Teraz dopiero coraz lepiej rozumiała, jak różne były ich losy, jak dorastali stąpając bosymi stopami po drodze pełnej cierni. A jej tylko dogadzano, podając życie na srebrnej tacy. Czy zrobiła dobrze zabijając Clevelanda Snowa?

Poranek nie przyniósł ulgi, więc markotna, pozbawiona zupełnie energii życiowej zeszła na śniadanie. Przy stole siedzieli już niemal wszyscy, powitali ją ciepłymi, pełnymi serdeczności uśmiechami. Gdy tylko usiadła, Aaron Erickson spojrzał na nią i powiedział:

— Los chciał, że staliśmy się panienki dłużnikami, więc uradziliśmy, że pomożemy panience w odzyskaniu brata. Zaraz po śniadaniu Howard i Emil pojadą na miejsce, w którym miał być przekazany okup i postarają się zorientować w sytuacji. My zostaniemy tu jeszcze kilka dni, musimy poczekać na powrót Doca, który pojechał do naszych przyjaciół, by ściągnąć niewielką pomoc, aby nasze panie i rancho nie zostało bez opieki.

W pierwszej chwili wzruszenie odebrało jej mowę. To co usłyszała napełniło ją nie tylko nadzieją, ale także sprawiło, że ponownie wstąpiła w nią energia. Z drugiej strony to nie było fair.

— Nie ma mowy o żadnym długu, zawdzięczam wam przecież życie — zaprotestowała dość stanowczo.

— To co my zrobiliśmy, tutaj w tych dzikich ostępach jest ludzkim obowiązkiem. To co zrobiła panienka już nim nie jest. Uważam dyskusję za skończoną — odparł szorstko i bez słowa wstał od stołu.


Rozdział 3. Wyprawa do Nolan Valley


Dni w oczekiwaniu na powrót Doca ciągnęły się w nieskończoność. Starając się zabić jakoś tę monotonię oczekiwania Jade szukała zajęcia i starała się pomagać w pracach na farmie, ale zawsze po kilku chwilach ją odsyłano, ponieważ nie mogąc się na niczym skoncentrować więcej wyrządzała szkód, niż było z niej pożytku. Wreszcie któregoś dnia pod wieczór pojawił się na ranchu Emil. Z drżącym sercem pobiegła szybko do kuchni, by posłuchać, co miał do powiedzenia.

— Na polanie, jakieś dwie godziny konno od miejsca, gdzie miano przekazać okup, natrafiliśmy na ślady po obozowisku — relacjonował. — Znaleźliśmy tam trzy trupy. Żaden z zabitych nie przypominał Jacoba Nolana, ale przeszukaliśmy im kieszenie. Jeden z nich miał kartkę z obietnicą nagrody za schwytanie porywaczy — w tym momencie opróżnił swoją kieszeń i położył na stole jakieś papierki.

Aaron obejrzał je dokładnie, po czym podał jej jeden z nich. Bez najmniejszej wątpliwości rozpoznała charakter pisma swojego ojca.

— Drugi nie miał nic ciekawego — kontynuował Emil. — Trzeci natomiast miał jakąś przepustkę do Nolan Valley.

— Tam znajduje się kopalnia srebra należąca do mojej rodziny, do niej pojechał Jacob — wtrąciła celem wyjaśnienia.

— Co zrobiliście z ciałami? — zapytał Erickson.

— Pochowaliśmy — odparł kowboj.

Później tego samego dnia powrócił na rancho Doc w towarzystwie czwórki mężczyzn. Wszyscy witali ich jak dawno nie widzianych krewnych, a i oni zachowywali się jakby wrócili do rodzinnego domu z długich wojaży. Byli to ich przyjaciele, członkowie tej nietypowej rodziny, którzy z nieznanych wtedy Jade powodów, mieszkali gdzieś z daleka od farmy. Po krótkiej naradzie zapadła decyzja o wyjeździe z samego rana. Najdłużej trwało przekonywanie Rosy, że nie może z nimi wyruszyć, że bardziej przyda się do obrony farmy i eskortowania Bess na zakupy. Dopiero argumenty Aarona, że chłopcy, którzy przyjechali, nie bardzo mogą pokazywać się w miasteczku, trochę ją przekonały i uspokoiły — ale wstąpił w nią inny demon, który kazał jej wszystkimi komenderować. W końcu do akcji wkroczyła Bess, która jednym groźnym spojrzeniem poskromiła i uciszyła Rosę.


***

Wreszcie wyruszyli, na koniach siedzieli Aaron Erickson, Doc, Emil, Oscar, Bert i oczywiście Jade. Przed nimi rozciągała się trawiasta równina, której brzegów nie byli w stanie dostrzec. Gdy odjechali kawałek od rancha trawa zaczęła nabierać wysokości i coraz soczystszego odcienia zieleni, a gdy w południe zatrzymali się na krótki postój, a Jade zeskoczyła z konia wprost na trawę, ta sięgała jej aż do ramion. Widok był cudny, ale nie mogła się nim delektować zbyt długo, bo droga czekała.

Ujechali jeszcze kawałek, gdy skończyła się prześliczna szmaragdowa preria, a ukazała się ich oczom przestrzeń ciemnoczerwonej ziemi porośniętej kępami kaktusów i brunatnozielonych krzewów. Te kolczaste rośliny, wyglądające jakby wyciągały ręce ku niebu, rosły wszędzie jak okiem sięgnąć, wydawało się, że są tak gęste, iż nie uda się im między nimi przejechać, ani nawet przejść prowadząc konia za uzdę. Ale to było tylko złudzenie. Gdy podjechali bliżej, ta niebezpieczna, kolczasta zapora okazała się wcale nie być aż tak gęsta. Między roślinami były ścieżki na tyle szerokie, że jeździec mógł spokojnie się między nimi poruszać nie zsiadając z konia. Zakryli twarze bandanami, by piach nie wdzierał się im do ust i nosów. Jechali tak do zmierzchu, aż natrafili na coś w rodzaju polanki, pośrodku której mały strumień połyskiwał swym błękitem w poświacie zachodzącego słońca.

Miejsce było wprost wymarzone na nocleg, zsiedli z koni i poszli napoić je w strumieniu, później ktoś rozpalił ognisko, ktoś inny zagotował wodę na kawę i przygotował kolację. Gdy już najedli się do syta i każdy używając piachu wyszorował swoje naczynia, usiedli przy ognisku, a Doc rozdzielił warty i wyciągnąwszy swoją fajkę nabił ją tytoniem. Podpalił żarem z ogniska i zaczął opowiadać:

— Pamiętasz Aaron nasze pierwsze wspólne polowanie? — zapytał i z szelmowskim uśmieszkiem na ustach spojrzał na Ericksona.

— Pewnie, że pamiętam — odpowiedział Aaron. — Położyłem się za młodymi drzewami, nie jestem dziś już pewien czy to były świerki, czy inne dziadostwo, gdzieś z boku szumiał jakiś przepływający strumień, z drugiej strony był gęsty bór, w którym ty się skryłeś i obaj obserwowaliśmy drogę wydeptaną przez zwierzynę prowadzącą wprost do wodopoju. Oparłem lufę mego karabinu na ramieniu i czekałem. Już po kilku sekundach zorientowałem się, że leżę na stosie ogromnie twardych szyszek, które bezlitośnie wrzynały się w moje łokcie i pierś, a żeby tego nie było za mało, to gdzieś blisko mojego nosa rosła mięta lub szałwia, która pachniała tak mocno, że aż mnie w nosie wierciło. Dobrze wiecie, że mówi się o tym bardzo łatwo, ale czekać w bezruchu w takiej sytuacji nie jest wcale taką prostą sprawą. I właśnie wtedy zachciało mi się strasznie kichać i kaszleć, no i oczywiście poczułem nieodparty przymus zmiany pozycji — zaczął się śmiać pod nosem do swoich wspomnień. — I tak leżałem wśród gęstego mroku walcząc z tymi wszystkimi niedogodnościami, gdy poczułem, jak powieki zaczynają mi opadać na oczy, i nie wiem, kiedy głowa wsparła się na jakiejś szyszce tak mocno, że aż syknąłem z bólu. Podniosłem się gwałtownie i widać musiałem niechcący nacisnąć jakąś gałązkę, która jak na złość pękła z trzaskiem, co w tej przedbrzaskowej ciszy zabrzmiało jak grzmot. Doc mądrala zgromił mnie jak żółtodzioba. Aż wreszcie powolutku nieprzeniknione ciemności zaczęły robić się szare i coraz bardziej można było rozróżnić kształty otaczającej nas przyrody. Nagle gdzieś obok mnie przeleciało coś małego, jakiś czworonożny zwierz z dużym ogonem, udało mi się dojrzeć, jak doleciał do strumienia. Pił. Nagle szarość stała się jeszcze bardziej przejrzysta i wtedy zamarłem. Najpierw zrobiło mi się niesłychanie gorąco, a później oblał mnie zimny pot. To był skunks. Na moje szczęście mnie nie dostrzegł i wtedy — doprawdy nie wiem jak to się stało — ręka z karabinem omsknęła mi się na kolejną suchą gałązkę. I znowu trzask, przypominający głośny huk. Śmierdziel się wystraszył, wystrzelił swoją ciecz i zniknął gdzieś w gąszczach. Już miałem wydać z siebie okrzyk radości, gdy nagle usłyszałem stek przekleństw wypływający z ust Doca. Okazało się, że on czaił się tak blisko wodopoju, że gdy skunks się wystraszył, cały smród poszedł na niego, a ja byłem suchy!

Wszyscy parsknęli śmiechem, sam Doc śmiał się najgłośniej z nich. Jeszcze długo w noc żartom i docinkom nie było końca. Wszystkim przydało się takie oderwanie od trudów podróży. Jade pożegnała towarzystwo i udała się na spoczynek, gdyż jeszcze tej nocy czekała ją warta. Była to jej pierwsza, ale tego nie powiedziała nikomu, chciała być traktowana jak każdy inny uczestnik wyprawy, bez żadnych przywilejów. Wydawało się jej, że dopiero co położyła głowę na siodle i okryła się pledem, gdy ostrym szarpnięciem za ramię wyrwano ją ze snu. Podeszła do żarzącego się ogniska i nalała sobie gorącej kawy z dzbanka. Usiadła w oddaleniu pod kaktusem, by oswoić wzrok z ciemnością i sącząc powoli z kubka aromatyczny napój wsłuchiwała się w odgłosy nocy. Nad wszystkimi innymi dominował smutny, przeciągły śpiew kojotów. Wtedy już go znała, ale pamiętała dobrze, gdy usłyszała je po raz pierwszy — zrobiło to na niej niesamowite wrażenie.

Posiedziała tak krótką chwilę i podeszła do koni. Usłyszała ich lekkie rżenie. Strzygły uszami, były wyraźnie czymś zaniepokojone. Konie mają niesamowity zmysł, wyczują obcego lub niebezpieczeństwo dużo wcześniej niż człowiek. Zastanawiała się, co też mogło wywołać ich poruszenie. Dobrze wiedziała, że w Kolorado mieszkają pumy i jaguary, ale też i dużo mniejsze, a równie niebezpieczne zwierzęta jak choćby skorpiony czy tarantule. Na wspomnienie tych drugich po grzbiecie przebiegł jej mroźny dreszcz. Wróciła do ogniska i dorzuciła kaktusowego opału, a gdy ogień buchnął jasnym płomieniem rozejrzała się dokładnie dookoła, ale nie zauważyła żadnego z dzikich stworzeń. Znów podeszła bliżej koni. Przestały rżeć, ale ciągle z niepokojem strzygły uszami. Ze sztucerem w ręku i lornetką na szyi, schylona najniżej jak mogła przemknęła szybko do niewielkiego wzniesienia, które dawało dobrą pozycją do obserwacji otaczającego ich terenu. Położyła się tam ze sztucerem obok siebie i przyłożywszy lornetkę do oczu starała się przeniknąć wzrokiem otaczającą ją ciemność.

Przed nią, jak okiem sięgnąć, rozciągała się szara przestrzeń, gdzieniegdzie z lekka pofałdowana. Światło księżyca oświetlało małe wzniesienia gruntu, jakieś głazy lub skałki, których cienie miały nadzwyczaj dziwaczne kształty. Przyglądała się temu bardzo uważnie, wytężając wzrok aż do bólu, wszędzie tam mogło kryć się zagrożenie. W pewnym momencie poczuła, że z wysiłku oczy zaczynają jej łzawić i chociaż ciągle nie widziała niczego podejrzanego to nie oderwała lornetki od oczu nawet na chwilę. Po niedługim czasie jej upór i wytrwałość zostały wynagrodzone. Przepatrując po raz kolejny okolice, nagle ujrzała postać, która pochylona nisko ku dołowi wyskoczyła z krzaków i przemknęła w nikłym świetle księżycowego blasku pod nieduży głaz. To wystarczyło by zauważyła intruza. Bezszelestnie, tak jak uczył ją Bill, zaszła nieproszonego gościa od tyłu, przyłożyła sztucer do ramienia.

— Ręce do góry! — krzyknęła.

Nieznajomy z rękoma uniesionymi nad głową, powoli podniósł się z kucków, wyprostował i odwrócił w jej stronę.

— Ani drgnij, bo strzelę — ostrzegła.

Teraz uważniej przyjrzała się nieznajomemu, a wygląd jego był osobliwy. Postawny mężczyzna, którego wiek ciężko byłoby określić z dwóch powodów: po pierwsze — miał śnieżnobiałe włosy opadające na ramiona i takąż samą brodę, której długość niemalże dorównywała długości włosów, ale na jego ogorzałej od słońca twarzy nie było ani jednej zmarszczki, mało tego, jego wyprostowanej i postawnej postury mógł pozazdrościć mu niejeden młody mężczyzna w mieście. Traperska kurtka ze skóry łosia nosiła ślady zużycia, ale nie było na niej dziur ani łat. Spod niej wystawała koszula w czerwono — czarną kratę. Spodnie miał również skórzane w czarnym kolorze, które wciągnięte były w buty z wysokimi cholewami, po ich wyglądzie śmiało można było wyciągnąć wniosek, że przewędrowały one na nogach tego człowieka setki mil. Na głowie zamiast tradycyjnego kapelusza miał czapkę ze skóry bobra.

— Odepnij pas — rozkazała, myśląc jak mu musi być gorąco w ciągu dnia w tej czapie.

Gdy już to zrobił i jego pistolety leżały na ziemi, szturchnęła go lufą sztucera w kierunku obozowiska i ciągle trzymając na muszce zaprowadziła prosto do jeszcze żarzącego się ogniska. Kiedy znaleźli się na miejscu, Aaron Erickson już na nich czekał.

— O jakże miło zobaczyć jakiegoś dojrzałego westmana — powiedział intruz na widok Aarona. — Bo może mi się tylko wydaje, ale ten młodzian jest, jakby to rzec, z lekka w gorącej wodzie kąpany — uśmiechnął się pod nosem.

Jade oburzyły jego słowa i to nie dlatego, że wziął ją za mężczyznę, ale dlatego, że jej przezorność określił jako brak rozsądku.

— Och, na pewno panna Jade nie jest pochopna w swych czynach, jest po prostu ostrożna i to się jej chwali — oparł Erickson.

— Co pan powiesz, ten młodzian jest kobietą?! No, no, a tom się dał oszwabić moim oczom. Nigdy bym nie zgadł. Ale pozwoli pan, że się przedstawię — nazywam się Luther Maddox — jestem traperem, który po całej zimie ciężkiej pracy wraca do cywilizacji. Zatrzymałem się na nocleg kilka kroków stąd i, gdy zrobiło się ciemno, zorientowałem się, że mam sąsiedztwo, postanowiłem więc dla bezpieczeństwa mego snu sprawdzić, z kim mam do czynienia, i jak zupełny żółtodziób dałem się podejść tej dzierlatce, i teraz niezupełnie ze swej woli zakłócam panu w pełni zasłużony odpoczynek — powiedział przybysz.

— Nic nie szkodzi, na pańskim miejscu zrobiłbym to samo — odpowiedział Aaron uśmiechając się do przybysza. — Nazywam się Aaron Erickson, mam rancho w pobliżu Lucille Town, a teraz wraz z moimi kowbojami udajemy się do Sunny Town, by zorientować się w aktualnych cenach bydła i zrobić niewielkie zakupy, a po drodze chcemy też odwiedzić Nolan Valley. Jadł pan już może kolację? Mamy trochę zapasów, więc chętnie pana poczęstujemy.

— O bardzo to miło z pana strony, ale wieczorny posiłek już skonsumowałem, jeśli natomiast nie byłby to problem, chętnie napiłbym się kawy, bo moje zapasy tego trunku już niestety się wyczerpały — nieznajomy wprawdzie wysławiał się dość specyficznie, ale coraz bardziej sprawiał wrażenie miłego człowieka.

Po kilku minutach wszyscy byli już na nogach i pojawił się Emil z bronią przybysza, a po chwili Bert przyprowadził jego konia.

— Pomyślałem — tłumaczył Erickson, — że skoro już pan tu jest, to pewnie chętnie zostanie pan przy naszym ognisku i wyśpi się spokojnie. Oscar zaraz zaparzy panu świeżej kawy. Mam nadzieję, że nie postąpiłem zbyt pochopnie.

— W żadnej mierze — ucieszył się traper. — Sam nie śmiałem się napraszać, ale już tak dawno nie przespałem spokojnie nocy, że naprawdę jestem wdzięczny. A żeby się zrewanżować, to udzielę panu rady. Jedź pan gdzie indziej.

— Nie rozumiem — odpowiedział z rozbrajającą szczerością Erickson.

— Kiedyś jeden znajomy opowiadał mi o tym dziwnym miejscu zwanym Nolan Valley. Podobno pracował tam dość krótki okres czasu, bo i warunki pracy były tam spartańskie, i pensji nigdy całej nie zobaczył, tylko jakieś kredyty w sklepie i saloonie, a że chłop pijący za bardzo nie był i marzył o własnej farmie, więc na namacalnych dolarach mu najbardziej zależało, więc jak szybko się tam zatrudnił, tak i szybko stamtąd uciekł, i to dosłownie, bo ze zwolnieniem i odzyskaniem zarobionych pieniędzy ponoć był nieziemski problem, więc w obawie o własne bezpieczeństwo wolał położyć krzyżyk na pieniądzach i najzwyczajniej w świecie wziąć nogi za pas — powiedział z pełnym przekonaniem.

— Ale przecież my w sumie do miasteczka obok — zaoponował Aaron.

— Ano to też i do tego zmierzam. Mój znajomy opowiadał, że tamtejsi mieszkańcy są interesami silnie związani z tą górniczą osadą i daleko im do uczciwości, ponoć zrobią wszystko, byle przypodobać się tym nadzorcom niewolników, bo tak ich tam podobno nazywają. Ja wierzę mojemu znajomemu, więc z ostrożności omijam te miejsca z daleka i sam własnych doświadczeń stamtąd nie mam, ale jako że okazaliście mi tyle gościnności, to z wdzięczności was przed nimi przestrzegam.

Ta rozmowa i opowieść trapera dała Jade do myślenia, a ponieważ czas jej warty dawno już minął i zmęczenie zaczęło jej doskwierać, więc bez słowa opuściła towarzystwo i udała się na spoczynek.

Rano obudził ją intensywny zapach kawy i smażonego bekonu. Szybko wstała ze swojego prymitywnego posłania, zwinęła oba pledy i dołączyła do reszty. Po szybkiej porannej toalecie i śniadaniu spakowali swoje rzeczy, pożegnali trapera i ruszyli w dalszą drogę.

Przez trzy dni podróży poza krajobrazami nie spotkało ich nic ciekawego. Czwartego dnia na horyzoncie pojawiła się linia drzew, a po kilku minutach ujrzeli jeźdźca, który wynurzył się z tej czarnej ściany i gnał w ich kierunku. Członkowie wyprawy od razu go rozpoznali — był to Howard. Kiedy się z nim spotkali, poprowadził ich prosto do miejsca, które wypatrzył już wcześniej na obozowisko.

Pas drzew okazał się być sporym lasem, w którym znajdowała się polana. Na środku było jeziorko zasilane przez dwa strumienie. Miejsce było wprost idealne. Mogli obozować tam jednocześnie nie będąc widzianymi, a z niewielkiego wzniesienia obok obserwować drogę wiodącą do Nolan Valley. Rozpalenie ogniska też nie stanowiło problemu, gdyż od strony osady dzieliła ich ściana drzew porastająca kolejne wzniesienie. Niewielkie do wspinaczki, natomiast wystarczająco duże, by nie dochodził zza niego blask płonącego ognia.

Od Howarda dowiedzieli się, że tropy od ogniska, gdzie znaleźli zwłoki mężczyzn przyprowadziły go bezpośrednio do Nolan Valley. Okazało się również, że przez ten czas nie próżnował, był w osadzie pod pretekstem szukania pracy. Dało mu to możliwość rozejrzenia się po kopalni. Powiedział im, że dróg do tego miejsca pilnują ludzie szeryfa i musiał się ostro napocić, by pod osłoną nocy wyjechać stamtąd niezauważonym. Ze względu na okoliczności Doc z Aaronem stwierdzili, że przydałby się im człowiek wewnątrz tej osady, a ponieważ większość pracowników stanowią Chińczycy wybór padł na Berta Webstera, który całkiem przyzwoicie władał kantońskim, najpopularniejszym dialektem wśród większości przebywających w tych regionach azjatyckich imigrantów.

— To ma sens — wtrącił Howard. — Najbardziej poszukują tam nadzorców, więc nadasz im się jak mało kto.

— Nie ma mowy! — ostro zaprotestował Bert. — Ja, nadzorcą tych biednych ludzi! W życiu! Za żadne pieniądze! — krzyczał oburzony.

— To bardzo dobry pomysł — spokojnie wtrącił Doc. — Słuchaj nie mamy pojęcia jak to wszystko się potoczy, a może być tak, że człowiek w środku uratuje nam życie.

— Sam pomyśl — wtrącił Erickson. — Ślady od obozowiska, gdzie zamordowano trzech ludzi doprowadziły Howarda tutaj, tutaj też przebywał brat Jade, gdy został porwany, nie mamy pojęcia, komu możemy zaufać i kto za tym wszystkim stoi. Dla naszego bezpieczeństwa jesteś tam nam potrzebny.

Bert pomyślał jeszcze jakiś czas, a potem, rozmówiwszy się z Dockiem i Aaronem na osobności, wskoczył na konia i bez słowa, nie oglądając się za siebie, pognał wprost do górniczej osady.

Dni mijały, a oni wciąż tkwili w miejscu. Jade kompletnie nie rozumiała, dlaczego ani Doc, ani Erickson nie pozwolili jej tam pojechać. Nie raz kusiło ją, by nie zwracać uwagi na to co mówią, tylko jechać jak najszybciej do Nolan Valley.

Wreszcie się doczekała. Trzy dni po tym jak opuścił ich Bert, Aaron kazał doprowadzić jej się do porządku, tak by chociaż trochę wyglądała jak na Nolanównę przystało. Wytłumaczył też, co ma mówić, a czego zdradzać jej nie wolno. Pod wieczór osiodłali konie i wraz z Dockiem udali się do kopalni.


***

Na rogatkach osady zatrzymało ich dwóch jeźdźców, którzy byli zastępcami miejscowego szeryfa. Ich pytania o powód wizyty były nie tyle nieuprzejme, co wprost bezczelne, ale Jade miała wielką satysfakcję patrząc na ich dziwne miny, gdy im się przedstawiła. Jeden z nich zaprowadził ją niezwłocznie do biura zarządcy kopalni, niejakiego Wilbura Forda.

Był to prostokątny budynek zbity z potężnych bali sczerniałego drzewa. W dwóch oknach tańczyły promienie słoneczne, wesoło odbijając się od szyb, a między nimi znajdowały się dość wąskie drzwi, od środka obite blachą. Za drzwiami była sień, przerażająca swym mrokiem, który błyskawicznie ustąpił, gdy zastępca szeryfa otworzył kolejne drzwi. Weszli do sporego pomieszczenia, które zostało podzielone na dwie części barierką sięgającą niemalże do pasa. W tej mniejszej części, znajdującej się zaraz przy drzwiach, stały dwie ławy po przeciwległych stronach ściany i nic więcej. Natomiast za barierką tuż przy całkiem gustownym kamiennym kominku stało biurko z miękkim welurowym krzesłem. Blisko samej barierki znajdował się niewielki stół i mniej wygodne, drewniane krzesło. Pod ścianami wysokie szafy uginały się od wypełniających je papierów.

Po chwili spomiędzy szaf wyłonił się mężczyzna, średniego wzrostu i średniej budowy ciała o płomiennie rudych włosach, z dużymi rudymi wąsami zawadiacko wywiniętymi do góry. Ubrany w brązowy garnitur w białe cieniutkie paski i białą koszulę, szedł szybko, niemalże podskakując i uśmiechał się do niej od ucha do ucha. Jego uprzejmość i kurtuazja wydawały się jakieś przesadne.

— Przyjechałam tutaj, by zebrać informacje — zaczęła, gdy tylko skończył płaszczyć się i mizdrzyć witając ją w Nolan Valley. — Brat mój miał na miejscu sprawdzić, jak funkcjonuje kopalnia, ale straciliśmy z nim kontakt. Doszły nas plotki, które niestety się potwierdziły, że został porwany. Chciałabym wiedzieć, co pan ma nam do powiedzenia w tej sprawie.

— A i owszem, panicz Jacob był u nas — zaczął tłumaczyć się Ford, pocąc się przy tym tak mocno jak rynna wypełniająca się deszczówką. — Z dwojgiem przyjaciół, ale kim byli ci dżentelmeni to nie mam pojęcia, panicz Nolan nic nie mówił, a mnie pytać nie wypadało. Dwa dni bawili w osadzie, a potem razem pojechali na polowanie i tyle ich widziałem.

— To niewybaczalny brak odpowiedzialności z pańskiej strony, że przez tyle dni pan w ogóle nie zareagował na nieobecność mojego brata — zaczęła krzyczeć na niego.

— Ależ łaskawa pani — przerwał jej Wilbur — oczywiście, że mnie to zmartwiło i dlatego nakazałem naszemu szeryfowi, by zajął się tą sprawą.

W tym momencie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, do gabinetu wszedł wysoki mężczyzna, na oko tak około czterdziestu paru lat, szczupły, prawie że chudy. Ubrany w koszulę w niebiesko-czarną kratę, czarne drelichowe spodnie i buty z krótkimi cholewami przy których pobrzękiwały ostrogi. Na głowie miał szary kapelusz z szerokim rondem, który pewnie kiedyś był biały, a spod którego wystawały kosmyki ciemnoblond włosów. Na jego piersi błyszczała gwiazda szeryfa.

— A oto i on — powiedział Ford. — Nasz szeryf Joe Mills. Joe, to panienka Nolan, córka naszego dobroczyńcy, chciałaby dowiedzieć się czegoś o swoim bracie. Powiedz, co ustalili twoi ludzie.

— Gdy panicz zbyt długo nie wracał, posłałem pięciu moich najlepszych zastępców, by się rozpatrzyli po okolicy. Tylko jeden trafił na trop Jacoba i jego kompanów w Sunny Town. Tam się dowiedział, że cała trójka bawiła się tam całkiem dobrze, a właściciel saloonu, w którym się zatrzymali, słyszał, jak rozmawiali z jakimś przyjezdnym o turnieju pokerowym gdzieś w Teksasie. Właściciel nie pamiętał nazwy miasta, ale młodzi doszli do wniosku, że jest to na tyle blisko, iż mogą bez problemu się tam wybrać i z tego, co wiedział właściciel owego saloonu, to tak właśnie zrobili.

— Więc sama panienka rozumie, że po takich wiadomościach doszliśmy do wniosku, że jak młodzi skończą szumieć, to albo wrócą tutaj, albo pojadą prosto do domu — tłumaczył się dalej Ford.

— Ja też kiedyś byłem młody — wtrącił szeryf — i doskonale pamiętam, że ten wiek ma swoje prawa.

— Co wy mi tu obaj wygadujecie! — krzyknęła oburzona. — Mój brat został porwany, czy do was to dociera?

— No, tak, oczywiście, że rozumiemy — Ford zaczął pocić się jeszcze bardziej. — Ale cóż my możemy? — bezradnie rozłożył ręce.

— Jak nic to sprawka Apaczów albo Nawahów, pełno ich jeszcze w tych okolicach — z pełnym przekonaniem powiedział szeryf Mills.

— To niemożliwe — wtrącił spokojnie milczący do tej pory Doc, który usadowił się na krześle w kącie gabinetu i ze stoickim spokojem przysłuchiwał się rozmowie.

— A pan to kto? — zapytał ostro Joe Mills.

— Panowie wybaczą ten nietakt — Ford nadrabiał uprzejmością wszystkie swoje wpadki. — Joe, to pan Emmet Melton, zaufany pracownik pana Nolana, który w tej podróży opiekuje się panienką.

Po dokonaniu prezentacji Doc kontynuował swoją myśl:

— Gdyby to była sprawka Apaczów lub Nawahów, to wszelkie żądania przyszłyby najpierw tutaj, a nie bezpośrednio do domu państwa Nolanów. Takie postępowanie to ewidentny dowód na to, iż to dzieło jakiś białych bandytów.

— A wie pan, że to możliwe — mówił Wilbur. — Dochodziły nas tu słuchy, że w okolicach Sunny Town grasuje jakiś gang, ale ponieważ nigdy nie zbliżyli się do naszego Nolan Valley, to nie interesowaliśmy się tym zbytnio.

— Z młodymi to bywa różnie — tym razem Joe Mills rozsiadł się wygodnie i zaczął opowiadać. — Kiedyś pracowałem u dość zamożnego farmera. Otóż ten farmer któregoś dnia wysłał swojego syna, by kupił kilkadziesiąt ładnych sztuk bydła. Chłopak wieczorem w miasteczku, po zjedzonej kolacji w saloonie, dał się namówić na partyjkę pokera. Wyobraźcie sobie państwo, że nie tylko przegrał pieniądze na bydło, ale jeszcze ostro się zadłużył. Wysłał do ojca list, że niby został napadnięty, okradziony i jest przetrzymywany, bo bandyci chcą więcej pieniędzy. Ojciec w obawie o życie syna wysłał żądaną kwotę. Syn spłacił nią długi i jakby nigdy nic wrócił do domu.

— Co pan mi tu sugeruje?! — zapytała oburzona Jade.

— Nic, kompletnie nic — zaczął się tłumaczyć szeryf. — Ja tylko mówię, jak to różnie z młodymi bywa. Gdyby tamten młodzieniec długu nie oddał, to pewnikiem żywy do domu by nie wrócił, takie tu u nas honorowe obyczaje.

— Wie pan co, niech pan lepiej się już nie odzywa — spojrzała na szeryfa wymownie i chyba zrozumiał, bo natychmiast podniósł się, pożegnał i wyszedł.

— Niech panienka mu wybaczy — znowu swym uprzejmym tonem tłumaczył go Ford. — To człowiek prosty, nieokrzesany, ale jednocześnie bezgranicznie oddany firmie panienki ojca i nieskazitelnie uczciwy.

Po tych słowach zaprowadził ich do miejscowego hotelu. Dla kogoś takiego jak Jade, było to przytłaczające zderzenie z tutejszą rzeczywistością. Ten „hotel”, jak nazwał go zarządca, to były małe i obskurne pokoiki mieszczące się na piętrze budynku, w którym na dole znajdował się saloon. I mimo, że Wilbur zażądał, by umieszczono ich w najlepszych pokojach gościnnych, to po wyglądzie aż strach pomyśleć, jak mogły wyglądać te gorsze. Pod ścianą ustawiono drewniane łóżko zbite z desek, gdzie zamiast materaca była wiązka siana przykryta jakąś płachtą materiału dumnie nazywaną prześcieradłem, na środku stał niewielki chyboczący stolik, który lata świetności miał już dawno za sobą i jedno takież samo krzesło. U sufitu wisiała nieduża lampa naftowa, której blask z trudem oświetlał pomieszczenie.

Kolacja z Wilburem Fordem niczego ciekawego do sprawy nie wniosła, a wręcz przeciwnie, była niemiłosiernie nudna. Zarządca poinformował ich, że dla bezpieczeństwa cały czas towarzyszył im będzie jeden z zastępców szeryfa Millsa. Wbrew wielkopańskim uprzedzeniom Jade, po kilku nocach spędzonych na gołej ziemi, to łóżko wypchane sianem było niczym królewskie łoże i wyspała się wyśmienicie.

Rano, gdy tylko zeszli na dół, zastępca szeryfa poinformował ich, że pan Ford czeka ze śniadaniem. Po wyśmienitym posiłku, w którym królowały jajka i chleb, usiedli wokół małego okrągłego stolika, by napić się aromatycznej kawy.

— Cóż panienka teraz zamierza? — zapytał Ford.

— Zaraz po wypiciu kawy wyruszamy do Sunny Town, by tam zasięgnąć informacji i poszukać jakichkolwiek śladów mojego brata — odparła.

— Natychmiast każę Joemu, by wydelegował z panienką swoich najlepszych ludzi.

— W żadnym razie! — ostro zaprotestowała. — Nie życzę sobie żadnej ochrony, pan Melton w zupełności mi wystarczy. Poza tym uważam, że ludzie będą bardziej skorzy do rozmowy, gdy nie będzie towarzyszył nam żaden przedstawiciel prawa.

Rozdział 4. Sunny Town

Droga, którą wyjechali z Nolan Valley, prowadziła prosto do miasteczka. Po jej obu stronach zaczęły wyrastać domy. Praktycznie wszystkie były drewniane, niektóre nawet okazałe, posiadające piętro, inne parterowe, a jeszcze inne wyglądem przypominały baraki. Przed niektórymi budynkami stały wozy bez koni, przed innym konie. Ku zaskoczeniu Jade, droga przekształciła się w coś co w wielkich miastach nazywamy ulicą, chociaż tutaj to był zwykły trakt z mocno udeptanej i popękanej ziemi ze sporą ilością gliny.

Jechali powoli, rozglądając się uważnie dokoła. Nieliczni przechodnie nie zwracali na nich uwagi. Aż zobaczyli jeden z najokazalszych domów na tej ulicy, otoczony szeroką werandą na froncie i z dużym szyldem, na którym ktoś wymalował niezbyt zgrabne, duże i żółte koła, a między nimi umieścił napis „Gospoda Słoneczna” wymalowany tą samą farbą. Domyśliła się, że kółka miały stanowić symbol tego przybytku i — według autora — były to słońca.

Przywiązali konie do pachołków i wkroczyli do wielkiej, mrocznej i chłodnej sali wypełnionej skwaśniałym fetorem piwa, whisky i dymu z papierosów lub fajek. Długie, drewniane stoły były ustawione wzdłuż dwóch bocznych ścian. Wzdłuż trzeciej natomiast ciągnął się szynkwas obity jakąś błyszczącą blachą. Za nim stał niepozorny człowieczek ubrany w biały kitel nie pierwszej czystości, a za nim półki zastawione różnokolorowymi butelkami, o wielorakich kształtach, zawierającymi rozmaite gatunki alkoholu.

Barman, nie pytając ich o nic postawił przed nimi dwie szklanki.

— Na razie podziękujemy — zaoponował Doc grzecznie, ale stanowczo. — Chcemy wynająć dwa pokoje.

Poprowadził ich schodami na górę. Pokój Jade był całkiem obszerny z dużym łóżkiem, stolikiem, umywalką, a nawet szafą. Zmęczona rzuciła się na miękkie posłanie i pewnie by szybko odpłynęła w objęcia Morfeusza, gdyby nie pukanie do drzwi.

— Za dziesięć minut na dole — dobiegł jej uszu głos Doca.

Podniosła się wolno, nalała wody z wiadra do miednicy i pierwszy raz, odkąd opuścili farmę umyła się dokładnie. Tak obudzona i orzeźwiona szybciutko pognała do Meltona, który siedział już na dole przy jednym ze stołów. Zajęła krzesło na wprost niego.

— Co zjesz, pieczeń z baraniny czy stek wołowy? — zapytał bezceremonialnie.

— Chyba wolę stek — odparła.

W tym momencie pojawił się przy nich barman.

— Dwa steki i dwa piwa poproszę.

Posiłek zjedli w milczeniu, a Jade po raz pierwszy delektowała się piwem. Gdy skończyli, wyszli na spacer. Nie uszli daleko od hotelu, gdy zobaczyli w oddali jadących kowboi, z Aaronem Ericksonem na czele. Jade już chciała pomachać im na powitanie, gdy Doc gwałtownie złapał ją za rękę.

— Nie znasz ich — wysyczał przez zęby.

— Ale… — chciała zaoponować, lecz nie pozwolił jej dokończyć.

— Mógł nas ktoś śledzić, a teraz nas obserwować. Powiedziałem, że ich nie znasz i tak się zachowuj. Żadnego ale — jego ton był tak stanowczy, że nie ośmieliła się mu przeciwstawić.

Zeszli z głównej ulicy skręcając w jakąś boczną, dużo mniejszą. Tutaj po obu stronach ukazało się im kłębowisko baraków, szałasów i mocno zniszczonych domków chaotycznie rozmieszczonych w różnych odległościach od siebie. Coś jakby slumsy Sunny Town. Po kilku minutach skręcili w kolejną ulicę. Ta znacznie różniła się od pozostałych, domy stały tu okazałe, duże i zadbane. W pewnym momencie podszedł do nich mężczyzna, schludnie ubrany w całkiem porządny garnitur, trzewiki i elegancki kapelusz z małym rondem.

— A niech mi baribal rękę odgryzie, toż to sam Emmet Melton we własnej osobie — niemalże wykrzyknął i uśmiechając się od ucha do ucha uściskał serdecznie Doca.

— Mike Moses! — ucieszy się Melton. — No prędzej bym się tu zarazy spodziewał, niż ciebie.

Radość ze spotkania i ceremoniał powitania trwały chyba z dziesięć minut, a może i dłużej. Po tych wszystkich serdecznościach okazało się, że stary znajomy Doca założył rodzinę i osiadł z nią w Sunny Town. Mężczyzna bardzo nalegał na wspólną kolację, u niego w jego domu. Bardzo zależało mu, żeby Doc poznał jego najbliższych, a i podobno żona Mosesa od dawna marzyła o spotkaniu z tak dobrym starym przyjacielem jak pan Melton. Doc obiecał, że przyjdą, i pożegnali się, by ruszyć dalej.

Uszli jeszcze kawałek, aż zobaczyli budynek, tak jak inne zbudowany z desek i bali, tyle że pomalowany na biało i niebiesko.

— No, znalazłem — powiedział sam do siebie Melton. — Wchodzisz? — w tym momencie odwrócił się i spojrzał na nią pytająco.

— Tak, oczywiście.

W środku była drogeria połączona z apteką. Można tam było kupić słodycze, jak choćby tabliczkę czekolady, czy na ten przykład butelkę wody, ale także mydło i pastę do butów. Oni natomiast kupili termometr, środki opatrunkowe i dezynfekujące, a także jakieś zioła, których zastosowanie było znane tylko Docowi i aptekarzowi.

— Skąd u ciebie taka znajomość medycyny? — zapytała Jade nieśmiało, gdy tylko opuścili sklep. To pytanie nurtowało ją już od dłuższego czasu.

— Jestem lekarzem. Takim prawdziwym. Skończyłem medycynę na uniwersytecie w Bostonie i nawet praktykowałem — odpowiedział, a w jego głosie wyczuła coś nostalgicznego, a może tylko tak jej się wydawało.

— To co właściwie tutaj robisz?

— A to jest już inna historia i nie na teraz.

Wrócili do hotelu i każde z nich udało się do swego pokoju, by przygotować się do kolacji u państwa Mosesów.


***

W tym samym czasie Erickson z resztą grupy siedzieli w saloonie, zaznajamiając się z mieszkańcami miasteczka przy kuflu piwa, czy też szklaneczce whisky. Wszystko to po to, by dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co dzieje się w Nolan Valley.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 49.61