E-book
14.7
drukowana A5
51.47
Bez krzywych luster

Bezpłatny fragment - Bez krzywych luster


Objętość:
225 str.
ISBN:
978-83-8104-861-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 51.47

Od Autora

Ogromny wpływ na nasze zachowania i samopoczucie mają poglądy rozpowszechniane przez ludzi, którym bardziej zależy na władzy nad innymi, niż dobru wszystkich. Do ich utrwalania przyczynia się masowe zwątpienie, że „w sobie można znaleźć coś dobrego” (by użyć określenia C. Junga). Gdyby każdy był w stanie zgłębić siebie we wszystkich odcieniach, zawaliłoby się wiele fortun i ośrodków władzy, zbudowanych na manipulacji istotami mało sobie znanymi.

O naturze albo „kondycji” człowieka najwięcej można dowiedzieć się od starożytnych i filozofów doby średniowiecza, renesansu i oświecenia. Później stopniowo człowiek schodził do poziomu maszyny, do której obsługi pretenduje dziś armia specjalistów spod różnych znaków — od biologii i medycyny po marketing i grę polityczną. W rezultacie bardziej dziś patrzymy na siebie ich oczami, niż czujemy siebie, będąc „od środka” tym, co oni oglądają z zewnątrz i przetwarzają w uległą i dochodową masę.


Korzyść z poznania siebie staje się oczywista, gdy zważyć, jak fałszywe wizerunki ludzi znajdują się w publicznym obiegu. Sława i powodzenie, którym poświęcam pierwszy esej, są bodaj najżałośniej skrzywionymi społecznymi wyrazami autentycznej wartości człowieka i jego predyspozycji do powodzenia — podobnie jak ich brak. Społeczeństwo windujące jednych wysoko, innych uznające za przeciętnych, jeszcze innych spychające na margines „genetycznego balastu”, przypomina pomieszczenie obite krzywymi lustrami. Chcąc sądzić o sobie po mechanizmach uznania i degradacji, otrzymujemy karykatury samych siebie — różne w zależności od kultury i tradycji, w jakiej są osadzone.

Religie, szkoły medytacji i psychoanalizy oferują liczne usługi w zakresie dochodzenia, kim jest się naprawdę. Można starać się ukrócić ich dezorientujący w swej masie wpływ, szukając ich wspólnego mianownika. Wysiłek taki kończy się jednak w najlepszym wypadku wyborem lustra, w którym wygląda się mniej krzywo niż w innych.

Poznawanie siebie — o czym w drugim eseju — to przede wszystkim proces uwalniania się od normatywów „poprawnych” ocen człowieka i odpowiadających im metod wglądu w siebie, cechujących kulturę, w jakiej się wyrosło i żyje — nawet jeśli jest ona mieszaniną różnych. Z własną, niepowtarzalną osobą warto zmierzyć się samemu wdzięcznym wysiłkiem szczerej i samodzielnej myśli. Wynika z tego mądrość, której nikt za nikogo nie jest w stanie zdobyć. Co najwyżej można nawoływać się i dzielić nawzajem doświadczeniami w dochodzeniu do tego, co ma się samemu z siebie, i cieszyć się towarzystwem ludzi, którzy z prostego faktu, że człowiekiem jest się we własnej osobie, wyciągają równie proste wnioski i zasady postępowania.


Niemała to sztuka nie dać się złapać w sidła nauki, która rości sobie szczególne prawa do rozpracowywania naszej natury, a która jest bezsilna wobec jej najważniejszego rysu — niepowtarzalności jednostki.

Organizm ludzki, podglądany przez naukowców, ujawnia niezwykłą złożoność, daleko stąd jednak do poznania go wyłącznie metodą obserwacji, logicznego rozumowania i eksperymentu. Najprostsze i najbardziej zasadnicze odczucie każdego, że jest sobą, wydaje się pozostawać wręcz poza zasięgiem nauki. Nawet jednak i to, co mieści się w kompetencjach nauki, nie gwarantuje trwałych rozstrzygnięć. Można być pewnym, że gdy jakaś właściwość czy funkcja naszych organizmów uznana zostaje za dobrze poznaną, chodzi raczej o różnie promowany interes, niż o prawdę. Gdy, na przykład, wydawało się, że zagadka DNA została rozwikłana, to jest że geny kodujące białka mają zasadniczy wpływ na dziedziczenie, rozwój i choroby, odkryto wiele niekodujących, „śmieciowych” fragmentów genomu, które mogą sprawiać, że wyglądamy i czujemy się inaczej, niż wynika z „rozwikłanej zagadki”. Prawdopodobnie i nowe odkrycie, podobnie jak pierwsze, zdradzi po czasie, że poruszamy się po omacku w złożoności, o której każdy wie, że jest nią we własnej osobie, ale z wiedzy tej nie umie bądź nie chce korzystać.

Wystarczy zdać sobie sprawę, jak każda z tego rodzaju prawd przekłada się na uzależniające terapie i style życia z jednej strony, a z drugiej — absurdalnie wysokie dochody biznesu zagospodarowującego „genialne” odkrycia, by chciało się powtórzyć za Wolterem, że „lekarze zapisują lekarstwa, o których niewiele wiedzą, na choroby, o których wiedzą jeszcze mniej, ludziom, o których nie wiedzą nic”, na świecie, „który opuścimy” równie głupim i złym, „jak ten, jaki zastaliśmy przy urodzeniu”.

Cytuję Woltera z odpowiednią dozą humoru, na jaką zasługują sentencje błyskotliwego, lecz dość płytkiego Francuza doby Oświecenia. Osiągnięcia nauki są bezsporne. Pożytek z nich jednak kurczy się, gdy nie chcemy bądź nie umiemy traktować własnego życia jako niezastąpionego źródła poznania rzeczywistości od strony wszędzie, poza własną osobą, ukrytej — jako bytu, którym się jest, a nie tylko postrzega.

Największe dzieło cywilizacji (niech będzie to statek kosmiczny i podróż nim) daleko odbiega od finezji, precyzji i stopnia złożenia naszych organizmów. Wyposażeni jesteśmy w masę automatycznych „mechanizmów”, pozwalających przetrwać w środowisku o niemal nieskończonej liczbie zagrożeń, a nawet odzyskiwać pełne zdrowie po uszkodzeniach, dających o sobie znać chorobami. Nasze zapatrzenie w postęp techniczny mści się jednak na nas podejściem do samych siebie jak do urządzeń, jakie konstruujemy — ignorancją w odniesieniu do nieporównywalnie lepiej „skonstruowanych” własnych organizmów i zaniechaniem sztuki kierowania sobą ze skutkami, których w samouwielbieniu dla własnych dzieł nie uświadamiamy sobie, a jeśli nawet, to rozbrajamy je zwątpieniem w możliwość ich osiągnięcia. Więcej, traktujemy siebie jako jedno z wielu tego rodzaju urządzeń, będąc niepowtarzalną formą świadomego siebie życia.


Każda krytyka i szukanie mniej zawodnych sposobów ma na względzie jakiś lepszy stan w przedmiocie zainteresowań. W końcu musi istnieć pewien najlepszy, skoro widać koniec wszystkiego, na czym opiera się nasze życie jako jednostki i gatunku — i do czego dążymy w ograniczonym czasie i przestrzeni. Na końcu wszystkich drogowskazów „rób to” i „nie rób tego” znajduje się najlepsze z możliwych wykonanie najważniejszej rzeczy. Jakie „wykonanie” i jaka to „rzecz” — o tym w ostatnim eseju.


Trzeba podkreślić, że celem esejów jest wzbudzenie zainteresowania samym sobą (czyli próba dostrojenia Czytelnika do atmosfery, w jakiej one powstawały), a nie propaganda na rzecz takiej czy innej koncepcji „natury ludzkiej”, a już zupełnie — wymyślanie nowej.

Jak zauważa austriacki biotechnolog, J.A.Knoblich, „wszystko, co czyni nas ludźmi, mieści się w 1,4 kg żółtawej tkanki, która tworzy ludzki mózg. To tutaj powstają nasze myśli, tu odczuwamy miłość lub nienawiść, tu rodzą się najbardziej kreatywne i najbardziej okrutne idee. Ta struktura, o kształcie orzecha włoskiego, stanowi też najbardziej złożony narząd stworzony przez naturę”. Zrozumienie, jak ta „żółtawa tkanka” funkcjonuje i rozwija się, stanowi nie tylko największe wyzwanie biologii, ale nauki w ogóle. — Przedmiot tego wyzwania mamy na wyłączną i osobistą własność i używamy go na co dzień. Czy więc, istotnie, wiarygodnych informacji o nim trzeba oczekiwać głównie od innych, choćby jak wyspecjalizowanych biologów i psychologów?

Po treści wydawanych książek, filmów, internetowych i medialnych przekazów, jak i po tematyce codziennych rozmów, można wnioskować, pod jak ostrym jesteśmy ostrzałem wiedzy o wszystkim poza sobą. Byle sensacja polityczna, obyczajowa, rynkowa, sportowa czy sąsiedzka bije na głowę przekazy własnych dusz. Toteż równie potrzebna jak trudna do przyjęcia może wydawać się zachęta do szukania w sobie „czegoś dobrego”.

Dawni pisarze, idąc pod prąd, pomagali sobie wykwintnymi dedykacjami dla wybitnych osobistości. N.Machiavelli swoim „Księciem” pragnął „złożyć hołd” Wawrzyńcowi Wspaniałemu Medyceuszowi, nie znajdując „pośród swego mienia droższej” mu „i cenniejszej rzeczy niż znajomość czynów wielkich mężów, nabytą długim doświadczeniem w sprawach nowożytnych i ciągłym rozczytywaniem się w starożytnych”. Molier prosił Ludwika XIV o łaskę „umilenia Waszej Królewskiej Mości wytchnienia po zwycięstwach” i dostarczenia „niewinnej rozrywki i pobudzenia do śmiechu monarchy, który budzi drżenie w całej Europie”. Szekspir, dedykując swoje sonety hrabiemu Sauthampton i baronowi Titchfield, bał się, „czy nie urazi (nimi) Waszej Lordowskiej Mości” oraz tego, „jak świat oceni wybór tak silnej podpory dla podtrzymania tak nikłego brzemienia”… Ja dedykuję swoje eseje każdemu, kto nie boi się odbicia w prostym lustrze własnego umysłu. Nie sądzę, by lektura ta była zbyt lekka dla podpory, na jaką liczę, ani też by Czytelnik był mniej godnym jej promotorem niż jakikolwiek monarcha, który budzi drżenie w całej Europie.

O sławie i powodzeniu

„W oznaczonym dniu Herod, odziany w szatę królewską, zasiadł na tronie i w obecności ludu wygłaszał do nich (Tyryjczyków i Sydończyków) mowę. Lud zaś wołał: Boży to głos, a nie ludzki. W tej samej chwili poraził go anioł Pański za to, że nie oddał chwały Bogu; potem stoczony przez robactwo, wyzionął ducha.”

Dz. Ap. 12; 21 — 23

„Wielka sława to żart! Książę błazna jest wart!”

Baron cygański


I

Powodzenie i sława należą do pewnej formy życia, dostępnej niektórym. Jeśli przez powodzenie rozumieć wszystko, co przyczynia się do dostatku materialnego, a sławę rozważać od strony wyjątkowych cech i osiągnięć człowieka, które przynoszą mu rozgłos, obie przypadłości łączy to, że występują rzadko, najczęściej obserwowane są z dystansu (z którego wyglądają lepiej niż z bliska) — a tym samym wydają się szczególnie cenne i ponętne.

Nie znaczy to, że tak rozumiane powodzenie i sława zawsze idą w parze. Można zdobyć sławę przymierając głodem (jak Franciszek z Asyżu) albo być bezimiennym bogaczem (jak wielu dzisiejszych finansistów). Chodzi o to, że z punktu widzenia trudów i szarzyzny życia powodzenie i sława zarówno w swym najczęstszym bliźniaczym związku, jak i rzadszej oddzielności, wydają się szczególnym przywilejem i dowodem wysokiej wartości człowieka; otacza je aura podziwu, zazdrości i chęci dostąpienia, ale też nieraz grozy i religijnej uległości.

Prosto rzecz biorąc, czy to nie wspaniałe, gdy za zdjęcie swojej znanej twarzy czy sylwetki można otrzymać przelew wartości miliona złotych albo za kilka błahych słów, wypowiedzianych sławnym głosem, niewiele mniej? Czy popularność nie otwiera drzwi wszędzie, gdzie przeciętny człowiek musi się długo dobijać, często bez skutku? Ile znaczy przywilej wyboru miejsc zamieszkania, otoczenia luksusem, konsumpcji bez ograniczeń portfela, przebywania w kręgu wybrańców losu i krzepienia organizmu hormonami szczęścia, za jakie trudno nie uznać egzystencję dostępną niewielkiej cząstce rodzaju ludzkiego! Czy sama sława, nawet bez nadzwyczajnych korzyści materialnych, nie uwalnia od przykrego uczucia znikomości w ludzkiej masie i wobec wymiatającej ślad po człowieku siły przemijania?

Pytania te brzmią retorycznie dla tych, którzy nie dostąpili wyróżnienia sławą i powodzeniem albo mobilizują się, by ich dostąpić. Wydają się śmiesznie naiwne tym, którzy ich zaznają.

Na samym początku wypada zauważyć, że bolączką każdego człowieka jest konieczność życia we własnej, niezmiennej skórze. Nawet jeśli jakimś zrządzeniem losu komuś przychodzi żyć w sposób wyjątkowy, bolączka ta daje mu się we znaki tak samo jak najzupełniej przeciętnemu. Różny jest obraz tego, kim chciałoby się być po zrzuceniu znoszonego przyodziewku własnej osoby — inny nie tylko dla ludzi na odmiennych pozycjach społecznych, ale w zależności od samopoczucia, wieku, stanu zdrowia, wyobrażeń lepszego życia, doraźnych zdarzeń itp. -, powszechne jest jednak poczucie zniewolenia konkretnym ucieleśnieniem w nie wybranym przez siebie czasie i w ramach niezależnych od siebie pasm zdarzeń. Im bystrzejszym spojrzeniem ogarniamy świat, tym bywa silniejsze odczucie uwięzienia w egzystencji, jaką trzeba przyjąć za własną. Bystrość tego rodzaju tępieje z wiekiem i w skrajnych położeniach: w gnuśnym samozadowoleniu z osiągniętej czy darowanej pozycji, albo wyzutej z nadziei na zmianę wegetacji. Jeśli oba czynniki nakładają się — zaawansowany wiek oraz wygoda spoczywania na laurach albo paraliżująca nadzieję nędza — żadna intelektualna kompensata iluzji bądź niedoli nie jest potrzebna; niech śmierć kończy swoje dzieło.

Każde niezadowolenie ze swojego losu jest zdrowe w tym sensie, że respektuje nadrzędność myślenia nad fizycznym istnieniem i że nie ma względu na osobę. (W dalszych rozważaniach aspekt szeroko pojętego zdrowia przyjąć należałoby za główny, o wiele sensowniejszy niż rozbrajanie marzeń statystycznej większości w poczuciu intelektualnej satysfakcji czy wyższości.) Przywilej myślenia jest ogólnie dostępny i prostolinijnie wykorzystany gwarantuje, że płaskie uczucia zazdrości czy pogardy, kompleksy niższości bądź wyższości, a nade wszystko polityczny interes żerowania na masowym niezadowoleniu nie mają tu żadnego inspirującego znaczenia. Myślenie wychodzi na dobre wszystkim i w każdej sytuacji. Nawet tak intensywna i samodzielna forma przeżycia jak biologiczna miłość jest ulotna i sama w sobie pusta; trzeba pokochać myślenie o niej, by nadać jej sens współmierny do wymogu nieabsurdalności tego uczucia. Tak samo potrzebne jest rozumienie porządku, w jakim zajmuje się jakieś miejsce, by odnieść jakikolwiek pożytek z takiego i nie innego usytuowania w nim i nie dać się, z jednej strony, zwieść minorowemu uczuciu kompletnej porażki, a z drugiej — ponieść euforii sukcesu. Gdyby komar miał tyle rozumu, ile mają do dyspozycji ludzie, ważąc się na różne zachowania i oceniając własną kondycję, pewnie nigdy nie dałby się usmażyć w płomieniu świecy. Korzystając zatem z przewagi nad marnym owadem, próbujmy rozważyć niebłahą kwestię sławy i powodzenia z trojakiego punktu widzenia:

1. związku z wartością człowieka;

2. mechanizmów kreowania „wielkich ludzi”; oraz

3. skutków, jakie wiążą się z praktyką selekcji pod szczególny prestiż i status materialny.


II

Podejrzewając sławnych i/lub wybitnych o szczególne zasługi, a w związku z tym o wyjątkowe osobiste przymioty i wartość w porównaniu z innymi, warto wziąć pod uwagę, że wielkie dzieła i czyny (abstrahując w tej chwili od względnego charakteru tego, co „wielkie”) mają bardzo szeroki rodowód autorski. Są finałem pracy pokoleń i wielu współczesnych. Często ten, komu się je przypisuje, dołożył do nich tylko kroplę, która przebrała naczynie, wywołując chwilowe wrażenie nadzwyczajności osiągnięcia. Śmiało można użyć tu słowa „chwilowe”: Nasz gatunek jest chwilową formą w procesie szeroko pojętych przeobrażeń, w których to, co nowe, zawsze na jakiś czas, niechby nawet dziesiątki tysięcy lat, jest wielkie, po czym zapada się w pospolitą zwyczajność, a w końcu nieskończoną nicość, a co dopiero ludzka drobina w gatunku i jej jeden wyczyn! To, co pojedynczy człowiek jest w stanie zrobić, w tak mikroskopijnym zakątku Wszechświata, jakim jest Ziemia, i z niewiele lepszej pozycji w historii naszej planety oraz w splątanym organizmie życia na niej, tylko z ogromnym pobłażaniem dla jego dobrych chęci bądź determinacji nazwać można by „wielkim”. Sam fakt jego zaistnienia bije pod względem wielkości na głowę wszystko, co może z siebie dać.

Toteż z wszystkich rodzajów sławy i powodzenia najmniej odbiegający od rzeczywistości wydaje się ten, który szybko wybucha i gaśnie — który nie tworzy złudnego wrażenia wyższej i trwalszej wartości człowieka od tej, jaką z zachowaniem rozsądku da się wywnioskować z jego tuzinkowo efemerycznej egzystencji i proporcji czynów do wszystkiego, co nieprzerwanie dzieje się w bliższym i dalszym otoczeniu. Ten rodzaj „wybraństwa” jest udziałem sportowców, ludzi sceny i aktorów gry politycznej. Człowiek jest wybitny, póki występuje. Oklaski i gwizdy dają wyraz jego sławie. Popularność dopada go jak żywioł, wobec którego jego dzieło zdane jest na łaskę i niełaskę irracjonalności i emocji ludzkiej masy. Weźmy, na przykład, jak rodzą się gwiazdy sportu: Są one dziełem kibiców. Bez nich utalentowany sportowiec mógłby jedynie cieszyć się sprawnością i budową własnego ciała w nielicznym gronie bliskich i znajomych. Kibice są autorami sławy i powodzenia gwiazd. Prawa autorskie do statusu gwiazdy w sporcie przysługują chmarze wlepionych w nią oczu; a jeśli prawa takie istotnie zasługiwałyby na wynagrodzenie, bilety na imprezy powinni kupować sportowcy, a nie publiczność. Tymczasem płaci publiczność (czasem w złudzeniu wyjątkowego przywileju!), otrzymując od gwiazdy mało wartościową przyjemność jej oglądania z pozycji będącej zaprzeczeniem czynnego sportu. Niewątpliwie większą korzyść można by odnieść uprawiając w tym czasie samemu jakąś formę sportu i zastępując emocje oglądania cudzych wyczynów własnymi. Ta sama chimera, która gromadzi kibiców na trybunach i przed ekranami telewizorów, pędzi sportowców często ku bezsensownemu forsowaniu własnych organizmów, a organizatorów imprez — do bezpardonowych wyścigów po wielkie pieniądze. W rezultacie sprawność, zdrowie i piękno, które w naturalny sposób wiążą się z funkcjami naszych organizmów, niemal zupełnie tracą się w katordze zawodowego sportu, pustych emocjach kibiców oraz ambicjach i chciwości menedżerów. Czego można się spodziewać po budowanej w taki sposób pozycji?

Szczególna wartość wybrańca, materializująca się w popularności i lawinowych dochodach, pochodzi z traktowania go jako chwilowej zabawki. Ubóstwiany jednego dnia, może zostać opluty drugiego. Do tego uprawia hazard z samym sobą. Tragedie wielu idoli biorą się z uzależnienia od kaprysów publiczności. Jakby jednak okrutne nie były te kaprysy i bolesne doznania idoli, sprawiedliwość ma w nich głos: darmo dane przywileje, mogą być łatwo odebrane. Ten, koga one nęcą, bierze ryzyko dowodu, że nie jest dzięki nim lepszy, a może nawet okazać się głupszy od innych.


Rozgłos i powodzenie wynalazców, mistrzów malarstwa, pisarzy czy kompozytorów wyglądają poważniej i może dlatego bardziej szalbierczo. Przemawiają za tym dwie okoliczności: Dzieła ich nadają się do trwalszego użytku, niż popisy ludzi sceny, i żyją w oderwaniu od ich autorów. Penicylina, silnik, komputer praktycznie znaczą więcej niż mecz piłki nożnej; V Symfonia porusza głębiej, niż synth pop czy power pop. Odkrywcy i twórcy są prawie nieobecni, podobni bogom, którzy z ukrycia wpływają na losy ziemian. Póki żyją, mity wokół nich może tonować sama ich od czasu do czasu dostępna osoba (człowiek żywy bywa mniej idealizowany niż umarły, chyba że piastuje jakieś wyjątkowe stanowisko). Po śmierci geniusza związane z nim legendy mogą wybuchnąć ze zdwojoną siłą, tylko jednak gdy wymaga tego interes ludzi żyjących z jego dzieła. Zresztą tajemnica przekonania o wielkości człowieka leży w dużym stopniu w rękach ludzi małych, jeśli zaliczyć do tej kategorii tych, którzy potrafią ciągnąć zyski z cudzych pomysłów i osiągnięć. Co prawda wszystko, co wielkie ma swoje genialne jądro; wokół niego jednak narasta gruba otoczka zwykłej ludzkiej przebiegłości, sprytu a nawet podłości.

Jednak mimo atmosfery, która sprzyja osadzaniu tego rodzaju twórczych jednostek na piedestałach, rzeczywistość pozostaje nieubłagana w wymogach skromności. Czym są nasze twórcze wzloty wobec twórczości natury, której jesteśmy jedną z nieskończenie wielu składanek z cząstek elementarnych, krótkotrwałą nawet w perspektywie czasu, jaki jesteśmy w stanie — z pomocą geniuszy — sobie wyobrazić? Nawet w prawie zerowym przedziale czasu, w jakim rozwinęła się nasza kultura, najbardziej podatne na uznanie dzieła mieszczą się w określonych nurtach, stylach i tendencjach, których prekursorzy bywają niemal nieznani, głośno natomiast o tych, którzy przyczynili się do ciekawego wykończenia w okolicznościach od nich niemal zupełnie niezależnych. Zresztą naprawdę godnym uwagi finalistom nie brak pokory, która zostawia mało miejsca próżnej satysfakcji z honorów, ale zwyczaj i interesy „grubej otoczki” robią swoje.

„Gruba otoczka” rekrutuje się z ludzi, dla których najczęściej sława jest zbytecznym balastem; liczy się władza, jaką daje pieniądz, a rozgłos jedynie jako generator pieniędzy i wpływów. Odpada aktorski wdzięk ludzi sceny oraz zabawna próżność twórców wyższego lotu. Psychiki predestynowane do tego typu powodzenia stanowią rodzaj tkanki, z której zbudowany jest szkielet społeczeństw — struktury władzy. Tytuł do powodzenia daje tu prozaiczna bezwzględność, jaka stanowi o „zasługach” ludzi tego pokroju. Samozwańcza wartość, wyrażająca się wielkościami przywłaszczonego dorobku społecznego, nie odwzajemnianego w żaden godny uwagi sposób, najdalej odbiega od tej, jaką zakreśla nam natura, historia i zbiorowe życie. Z tej warstwy laureatów powodzenia wywodzą się najbardziej obskurne charaktery; niejeden finansista i kacyk mógłby zostać prezesem tej kasty bez uszczerbku dla cnót jej członków. W sumie, wartość, jaką można by wnioskować z ich poziomu zamożności i wpływów, bywa odwrotna do tej, na jaką wskazuje ich wkład w dobro innych. Pretensje do sławy i powodzenia najbardziej próżnego uczonego, wynalazcy czy artysty wyglądają niewinnie przy bezceremonialnych grabieżach kapłanów w świątyni pieniądza i sprzymierzonej z nimi (albo zależnej od nich) władzy.

III

Wypada w tym miejscy zastanowić się nad znaczeniem wyświechtanego określenia „wartość człowieka”. Do czego można odnieść wrażenie, jakie kto sprawia będąc sławnym i/lub bogatym, albo nieznanym i/lub biednym czy pod każdym względem przeciętnym? W każdym przypadku jest przecież człowiekiem i przedstawia „wartość” cząstek ułożonych w mozaikę dwunożnego ssaka z wody i specyficznych białek, z mózgiem rozwiniętym nad poziom spotykany u innych żywych istot na Ziemi, świadomego siebie, zachowującego się i chorującego podobnie, i reagującego we właściwy sobie wynalazczo-odkrywczy sposób z otoczeniem.

Giełdowa wartość pierwiastków, z których każdy jest ulepiony (nie innych niż w skorupie naszej planety) jest niewielka i w najwyższym stopniu demokratyczna — rzędu kilkudziesięciu dolarów z niewielkimi odchyleniami w dół i w górę. Różnice w sprawności fizycznej i intelektualnej dla większości jednostek naszego gatunku są drastycznie niższe, niż w zamożności i wpływach. Chłopcy rozgrywający amatorski mecz piłki nożnej różnią się umiejętnościami od mistrzów świata w tej grze w promilu tego, co sugeruje rozpiętość w wynagrodzeniach — zero w pierwszym wypadku i miliony za jeden występ w drugim. Wkład jednego inżyniera w program lądowania na Księżycu czy łazikowania po Marsie wycenia się nieporównanie wyżej niż jego kolegi przy budowie sieci ciepłowniczej w mieście, choć pierwszy w dużo większym stopniu niż drugi wtopiony jest w zasługi wielkiego zespołu fachowców, naukowców i sponsorów. Do tego w obu przykładach użyteczność dzieła przemawia na korzyść gorzej wycenionych. Amatorski sport przynosi więcej indywidualnych korzyści niż zawodowe popisy, a ciepło w mieszkaniach i miejscach publicznych służy wszystkim lepiej i przy gigantycznie niższym koszcie, niż kilka podskoków na martwej powierzchni Księżyca czy turlanie robota w pyle i całorocznej poświacie Marsa.

Zanim jednak przyjdzie wgłębić się w porządek decydujący za każdego, ile i czy w ogóle jest coś wart, nie od rzeczy byłoby zwrócić uwagę na głęboko zakorzenione uprzedzenie co do równej czy choćby zbliżonej wartości wszystkich. Przekonanie o arystokratycznym rozkładzie cech, rozróżnianie gliny, z jakiej jesteśmy ulepieni na lepszą i gorszą, wiązanie tego ze swoistą mistyką szczęścia i nieszczęścia, jest tak powszechnie wbite w świadomość, że niemal niemożliwy wydaje się trzeźwy osąd ludzi w świetle talentów, jakie posiadają. Jasne, że jeden potrafi coś lepiej, niż inny, i że nie wszyscy są jednakowo uzdolnieni. Traktując jednak tę rzecz jako wyłącznie jasną, z pominięciem innej równie jasnej, a mianowicie, że lepszemu wyposażeniu pod jednym względem towarzyszy gorsze pod innym, dochodzimy do sytuacji, gdy o wartości ludzi decydują porównania stopni posiadania przez nich jednej cechy czy zdolności; wystarczy, by była ona atrakcyjna z powodów dalekich od prawdy o ich posiadaczu, o człowieku jako takim, a mamy gotowych bogów w ludzkiej postaci i ich rozległy podnóżek — na przykład, mistrza sportu (i to tylko w jednej dyscyplinie!), który w stu innych dziedzinach nie dorasta nawet do przeciętnego poziomu. Nie lepiej wiedzie się twórcom wysokich lotów. Zawsze znajdzie się jakiś Bethoveen, który do końca życia nie mógł opanować tabliczki mnożenia, Newton, który w całej 30-letniej karierze parlamentarnej zabrał tylko raz głos („Proszę zamknąć okno; jest przeciąg”), nieprzystosowany van Gogh, nienawidzący matematyki Goethe czy tak zapatrzony biolog w śluz i grudki organicznego życia, że niezdolny do wzniesienia się na poziom filozoficznej abstrakcji gimnazjalisty.

Biorąc do oceny ludzi przerost jednej umiejętności, której zwykle towarzyszy ubytek innych, a nie realnego człowieka we wszystkich aspektach tego, co potrafi i nie potrafi, wie i nie wie, rozumie i nie rozumie, dochodzimy do społeczeństwa, w którym jedni są przecenieni i przekarmieni, a inni — w większości — niedocenieni i niedożywieni. Gdyby wziąć pod uwagę wszystko, czego wysoko uznawani ludzie nie wiedzą i nie potrafią, przyszłoby im spaść do poziomu nieznanej i skąpo nagradzanej większości, jeśli nie niżej. I odwrotnie: wysokie miejsca zapełniłyby się szarą masą, gdyby otworzyć oczy na zdolności uśpione zwątpieniem, że stać nas na coś więcej, niż zwierzęce posłuszeństwo prawu prymitywnej rywalizacji.

Rzuceni w wir kultury nastawionej na wyłanianie dominujących jednostek, by nie powiedzieć „nadludzi”, gubimy z widoku kompleksową naturę człowieka, przesłankę jego normalnej, a nie anormalnie ekstremalnej wartości. Spróbujmy puścić wodze fantazji i wyobrazić sobie stosunki ludzi wolnych od dyktatury ambicji górowania nad innymi pod jakimś wyodrębnionym względem (bo nie sposób pod wieloma). Ilu dałoby się uniknąć wyniszczających konfliktów, marnotrawstwa energii zaprzęgniętej w przegrane rywalizacje, rozczarowań wygranymi i chybionego użytku z twórczego geniuszu człowieka!

Gdyby w cenie była osobowość o „szerokim froncie” różnych uzdolnień, gdyby — chcąc ustalić czyjąś wartość w dochodach od stopnia utalentowania i profesjonalizmu, brać średnią z wyników zawodów w wielu dyscyplinach (a nie w jednej), niechby tylko szczególnie atrakcyjnych — rozważań o sławie i powodzeniu nie dałoby się podeprzeć żadnym pozytywnym przykładem. Stajemy się wielcy tylko dlatego, że w 100 wypadkach na jeden jesteśmy wyjątkowo mali.

Takiej procedurze typowania wielkich ludzi można przeciwstawić zdolności naszych organizmów do kompensowania wyjątkowymi zdolnościami braku szans do stawania na jakimkolwiek wybiegu. Można podać wiele przykładów, gdy autyzmowi i innym zaburzeniom rozwoju towarzyszą wybitne zdolności artystyczne i fenomenalna pamięć. Badacze plastyczności mózgów sugerują, że wiele naszych możliwości pozostaje w uśpieniu. Jesteśmy „przeciętni” kosztem tłumienia pewnych (i to nie poślednich) zdolności. Czy uśpiona nie jest również „wartość człowieka” odurzanego idolami — przenoszącego na nich podziw (albo delektującego się nim), należny wszystkim wolnym od stereotypów poprawności w elitarnie urządzonym świecie?

IV

Stereotypy te jedynie dowodzą wagi zbiorowego życia. Błędem byłoby dochodzenie natury powodzenia w zapatrzeniu w nasz indywidualny potencjał intelektualny i fizyczny. Tak jak czyjaś wybitność jest dziełem wielu żyjących i nieżyjących ludzi, tak samo nawyk myślenia, że wybitni są koniecznym, czy bodaj kluczowym składnikiem społecznego porządku.

Odpowiedzi na pytanie, kto i dlaczego jest bogaty i sławny czy komu w ogóle powodzi się lepiej niż innym, należy szukać bardziej w strukturze i charakterze społeczeństwa niż w indywidualnych cechach człowieka. Od osobistych przymiotów i uzdolnień do statusu wyróżnionego rozgłosem i zamożnością prowadzi kręta ścieżka przez labirynt społeczny, w którym jednostka pojawia się nagle i na krótko. Utalentowany nowicjusz zastaje świat już urządzony, podzielony na dziedziny, stanowiska i wartości, na straży których stoją rozmaici jurorzy, sędziowie, kierownicy i autorytety, piramidalnie uporządkowani i mający do dyspozycji bezmyślną klakę i pędzoną zwyczajami publiczność. Nie można wybić się w czymś, czego nie uznaje się za teren popisu, i w sposób, jaki nie honoruje istniejącej rangi i systemu ocen. Zastajemy role dzielone według określonego klucza. Trudno wybić się w czymś, czym nie dałoby się obsadzić już przygotowanego czy choćby przewidzianego miejsca w porządku społecznym. Talent może wyrazić się zasadniczo tak i w tym, jak i do czego społeczeństwo w określonym czasie jest go w stanie zaprząc.

Z miejsca odpada dziś młody człowiek zbyt wszechstronnie utalentowany, dobry we wszystkim, a w niczym za dobry. Nie ma szans Polinezyjczyk, który obecność ukrytych za linią horyzontu archipelagów potrafi określić po kształcie fal rozbijających się o jego kanu; nie rokuje mu dobrze umiejętność bezbłędnego przewidywania pogody po zmianach wiatru, prądów morskich i ich prędkości, wyglądzie nieba i chmur. Biją go na głowę konstruktorzy rakiet, pozwalających wynieść na orbitę satelity fotografujące planetę i ruchy atmosfery; w tytule do sławy ubiegają go również twórcy teorii chaosu, dającej meteorologii innowacyjny instrument matematyczny. Podobnie na przegranej pozycji znajdują się kolumbijscy Barasanowie, mimo że potrafią wypracować metody upraw, nie wymagające ani technik zielonej rewolucji, ani degradacji lasów i wyjałowienia ziemi, a skutkujące dietą o dobroczynnym wpływie na żywotność plemienia.


Potrzebę „trafienia” ze swoim talentem w odpowiedni moment historii ujął pewien humorysta, przedstawiając pierwotnych ludzi przyglądających się wyciekowi ropy naftowej, z których jeden konkluduje: „Z tym trzeba poczekać do wynalezienia silnika spalinowego”. Gdyby Heron ze swoim pomysłem bani parowej urodził się siedemnaście wieków później, pewnie zdobyłby sławę twórcy turbiny czy nawet maszyny parowej. Można powiedzieć, historia i ludzkość obsadzają wybitne stanowiska bez respektu na wolę jednostek, nie licząc się zbytnio z indywidualnymi ambicjami do ich objęcia, a nieraz dając je wbrew staraniom petentów.


Znaczenie zastanych i ukształtowanych norm i instytucji promowania ludzi na znanych i wpływowych można zilustrować praktycznym typowaniem jednej i tej samej cechy, skłonności czy talentu do dwóch diametralnie przeciwnych kategorii — sławy i niesławy, sukcesu i klęski czy bogactwa i nędzy.

Antypatia w stosunku do ludzi innej narodowości, wyradzająca się w nienawiść do obcoplemieńców może stać się tytułem do niesławy, gdy daje się jej upust w pospolitych napaściach i zabójstwach. Kiedy natomiast pod wpływem tego samego „czynnika mentalnego” dokonuje się agresji militarnej, skutkującej stokroć większą liczbą ofiar, można z pozycji rządzącego (czy rządzących) krajem i jego armią zasłużyć sobie na najlepszą sławę u jednych i respekt z przerażenia u drugich. Przykładów nie trzeba szukać daleko. W kodeksie karnym każdego kraju, nie wyłączając Rosji, napaść na kogokolwiek, niezależnie jakiego pochodzenia, uznaje się za przestępstwo. Za takie samo przestępstwo z podjudzenia odpowiednią ideologią i wykonane cudzymi rękami, można jednak w tym samym kraju być uznawany za opatrznościowego męża stanu.

Podobnie negatywnie oceniane bywa „pożądanie cudzej własności”. Czym jednak, jeśli nie uprawianiem tej żądzy w świetle ideologii potrzeb państwa, jest finansowanie rozdętej biurokracji, tumaniącej propagandy, nepotyzmu, reprezentacyjnego luksusu itp. z przymusowych danin, podatków, za uchylanie się od których można trafić do więzienia? Tymczasem szefowanie tak zorganizowanemu przewłaszczaniu cudzej wartości pozwala zdobić się laurami ministrów, premierów i prezydentów. Polityka nie jest jednak wyłączną domeną urządzania się na cudzym dorobku. Wiele wynalazków bywa podkradanych, typując do wieńców sławy niewłaściwe głowy, i wiele fortun powstaje drogą nie uznawania własności konkurentów i prawa do uczciwej ceny konsumentów.

Bliżej jesteśmy prawdy, sądząc, że o naszej wartości decyduje miejsce w hierarchii społecznej, niż pewne uniwersalne, zdawałoby się obiektywne kryteria. W takiej sytuacji zdolność windowania się po szczeblach hierarchii społecznej urasta do rangi nie byle jakiego talentu.

V

Siła porządku społecznego i praw historii nie powinna skłaniać do wniosku, że nie przynosimy z sobą na świat niczego, co by nie miało samoistnej, zdolnej przebijać się wartości.

Prawda, każdemu na początku drogi społeczeństwo mówi: — Jesteś nikim, dopóki nie wykażesz, że jesteś kimś. Wartość, do której można dodać zaledwie coś tak niewielkiego, jak dowolne dzieło, na jakie stać jednostkę, degraduje do zera. Za punkt wyjścia przyjmuje człowieka niegodnego nie tylko sławy i powodzenia (choć największa sława i powodzenie nie nadają się do odzwierciedlenia wagi faktu bycia sobą), ale nawet zwykłego zainteresowania. Wbrew wzniosłym hasłom praktyka pokazuje, że człowiek bez własnego dorobku (bez znaczenia, jak zdobytego), jeśli nie udało mu się urodzić odpowiednio bogatym i chronionym przez wysoki prestiż przodków (i któremu wystarcza osłona dziedzictwa), a więc ktoś z większości zaludniającej Ziemię, stoi w hierarchii niżej niż oswojone zwierzę. Może co najwyżej służyć za przedmiot „bezinteresownej” opieki innych.

Z takim werdyktem spotyka się we wczesnym okresie życia każdy. (Praktyki inicjacyjne miały i mają różny odcień kulturowy; to, co wyżej powiedziano, uwzględnia nowożytny szlif cywilizacyjny; podejście „tu i teraz” wydaje się nie rozpraszać uwagi na kwestie zbyt szczegółowe i odległe.) Nie ma jednak nikogo, komu wraz z przyjściem na świat nie byłaby dana „iskra” talentu. Mało kto w wieku kilku czy kilkunastu lat nie zdradza, mniej lub bardziej wyraźnie, zarodka pewnych szczególnych uzdolnień. Jeśli przez talent rozumieć zapał do jakichś zajęć, dyktowany łącznie przez wrodzoną sprawność i pasję do zajmowania się czymś bez względu na bariery czasu i środków, współgrający z pogardą dla pieniędzy i beztroską w codziennych sprawach, przydających komuś takiemu wrażenie rozprzężenia umysłu i głupoty w pospolitym sensie, to za utalentowaną formę życia można bez obawy uznać młodość jako taką. Jako też wszystko, co jesteśmy w stanie dać z siebie wyjątkowego, jest zakotwiczone w młodości. Wczesny okres życia, pojawiania się właściwości człowieka z niczego, korzystający z nieobliczalności i dobrego humoru natury w procesie „dojrzewania”, jest genialny w stosunku do późniejszego biologicznego regresu i skorumpowania społecznymi układami. Młodość cechuje intensywne przeżywanie pierwiastka doskonałości; stąd z jej pozycji urządzony świat jest mniej lub bardziej śmieszny, głupi i zły; bardziej kwalifikuje się do zmiany niż urządzania się w nim. Im talent bardziej wyrazisty i młodość mniej (z jakichś względów) stłamszona, tym zderzenie samoistnej wartości człowieka z jej społecznymi szablonami boleśniejsze.

Pierwszy zgrzyt: Przyzwolenie na sukces wydaje starszyzna. Wiek, w którym talent czuje się najlepiej, znacznie odbiega w dół od wieku ludzi, którzy oceniają wartość uzdolnień i pozwalają niektórym zagrzać się w cieple sławy i powodzenia. Dołącza się tu fatalna przywara „dorosłości”: W miarę jak ubywa nam twórczych zdolności, przybywa chęci do wyrokowania o takich zdolnościach u innych.

Konflikt wieku nie wynika jednak wyłącznie z doraźnej rozgrywki pokoleń. Płytkie interpretacje odwołują się do wzajemnej zazdrości — starsi zazdroszczą młodym zdrowia, urody, wigoru i życia przed sobą; młodzi starszym — pozycji, wpływów i majątku. Głębsza interpretacja wskazuje na coś więcej: Współczesne sobie generacje żyją przecież w społeczeństwie już urządzonym, bardziej długowiecznym niż najdłużej żyjący ludzie. Normy i instytucje, ograniczające im pole działania i wpływające na międzypokoleniowe fobie, oddają coś znacznie bardziej istotnego, niż drażliwe antynomie wieku. Są reakcją na ból przemijania — zasadniczy fakt egzystencjalny. W społecznych normach i instytucjach traci się krótkie życie człowieka; dochodzi do głosu długo żyjący gatunek. Ponieważ długo żyjące normy i instytucje są niczym bez krótko żyjących ludzi, strzegących ich i nadających im tętniącą aktualnym życiem treść, zachodzi konieczność wzięcia na siebie owej długowieczności — i robią to ludzie „dojrzali”. Żyjąc odpowiednio długo, człowiek skłania się ku rozumieniu, że czas nie musi działać wyłącznie na naszą niekorzyść; giną co prawda jednostki, ale rośnie gatunek. Starsi mniej lub bardziej świadomie utożsamiają się z tą prawdą, której młodzi nie rozumieją, bo rozpiera ich egoistyczna siła dojrzewania. Rzucają wyzwanie śmierci, zajmując konserwatywne pozycje wierności urządzeniom przodków i starając się wyegzekwować tego rodzaju lojalność od młodych.

Z takimi racjami staje czoło w czoło talent „upoważniony” przez biologiczne prawa rodzenia i dojrzewania do wywracania ustalonego porządku społecznego do góry nogami, albo przynajmniej dokonywania jego gruntownej przebudowy. Studium różnych osobistych karier upewnia co do jednego: Żadnego wieńca sławy i powodzenia nie da się zdobyć bez kompromisu ze strażnikami piramid. Żaden talent na „wejściu” do porządku społecznego nie jest taki, jak w nim, a już zupełnie nie taki, jak na „wyjściu”. Kompromis jest konieczny. Bywa obustronny, jednak jest o wiele głębszy ze strony utalentowanego nowicjusza.

Z niechęci do zanudzania skądinąd znanymi przypadkami, autor pozwala sobie krótko przywołać jeden:


Na początku XIX wieku warunki pracy w angielskich fabrykach były przerażające. Zatrudniano dzieci, które nierzadko chłostano w dzień i w nocy, nie tylko za drobne przewinienia ale i dla pobudzenia ich słabnącej pracowitości Bywało, że dzieci rywalizowały ze świniami o pomyje w korycie; były kopane i bite; poddawane gwałtom seksualnym; przywiązywane do maszyn za nadgarstki; spiłowywano im zęby i pozostawiane niemal nagie w zimie. Obowiązywał szesnastogodzinny dzień pracy; przerwy na posiłki ograniczały się do 10 minut; nie było mowy o opiece zdrowotnej i ubezpieczeniach.

W tym mniej więcej czasie pewien młody Walijczyk z biednej rodziny, nazwiskiem Robert Owen, opuścił szkołę, mając 9 lat, i przez jakiś czas terminował w sklepie z wyrobami lnianymi. Mając 18 lat wyjechał do Manchesteru, pożyczył od brata 100 funtów i rozpoczął działalność jako drobny wytwórca maszyn włókienniczych. Dowiedział się, że pewien właściciel dużej przędzalni utracił kierownika fabryki i wyczytał ogłoszenie, zapraszające kandydatów na stanowisko. Owen zupełnie nie znając się na przędzalni, udał się do właściciela fabryki. Rozmowa wyglądała następująco:

Właściciel: „Ile ma pan lat?”

Owen: „Kończę dwadzieścia w maju”.

Właściciel: „Ile razy w tygodniu pan się upija?”

Owen: „W życiu nie byłem pijany.”

Właściciel: „Jakiej pan chce pensji?”

Owen: „Trzysta funtów rocznie.”

Właściciel: „Trzysta funtów rocznie?! Nie wiem, ilu już miałem dzisiaj kandydatów, a to, czego żądali wszyscy razem, nie wyniosło tyle, ile pan chce”.

Owen: „Nie kieruję się tym, czego chcą inni, a nie mogę zgodzić się na mniej”


Po sześciu miesiącach właściciel zaoferował Owenowi jedną czwartą udziału w firmie. Został cudownym dzieckiem brytyjskiego przemysłu tekstylnego. Po kilku latach Owen usłyszał o kilku fabrykach na sprzedaż w nędznej wiosce New Lanark. Należały do człowieka, w którego córce się zakochał. Pożyczył pieniądze, kupił fabryki i zdobył rękę panny. W ciągu roku Owen przekształcił New Lanark we wzorowe fabryki otoczone rzędami porządnych domów robotniczych, ze szkołą (w której trzymano się zasady, że dzieci szybciej uczą się na dobrych przykładach niż przez upominanie); skrócono dzień pracy przy schludnych stanowiskach pracy, otoczono robotników opieką zdrowotną, wprowadzono zabezpieczenie na starość. New Lanark zaczął przynosić ogromne zyski. Zaczęli je odwiedzać pisarze, delegacje parafii, sceptycznie nastawieni ludzie interesu; pojawił się car Mikołaj I i arcyksiążęta Austrii, Jan i Maksymilian.

Kiedy Anglia stanęła wobec rozruchów pod hasłem „chleba i krwi”, wezwano Owena, aby przedstawił swoje propozycje. Zaproponował powstanie miast-ogrodów, czegoś w rodzaju dzisiejszych kibuców, z fabrykami w oddali; bezwzględne skrócenie dnia pracy i zniesienie pracy dzieci. Specjalnie powołany komitet i Parlament brytyjski odrzuciły projekty Owena. Był osamotniony. Konserwatyści uznali projekty Owena za zagrożenie obowiązującego porządku, radykałowie — za farsę. Sprzedał swoje udziały w New Lanark i udał się za ocean, by zbudować Społeczność Jutra w Ameryce. Wykupił od sekty niemieckiej około 30 tysięcy akrów i założył osadę Nowej Harmonii. Napłynęło 800 osadników. Owen został oszukany przez wspólnika, który na bezprawnie zagarniętej ziemi zbudował gorzelnię. Po stracie czterech piątych majątku wyruszył, by przedstawić swoje plany prezydentom USA i Meksyku.. Skończyło się uprzejmym zainteresowaniem. Powrócił do Anglii. Powołał Wielką Narodową Unię Moralną Klas Pracujących i Użytecznych, która niebawem zmieniła się we Wielki Narodowy Skonsolidowany Związek Zawodowy. Pokłócił się ze swoimi zastępcami, którzy oskarżali go o ateizm, a on ich o wzbudzanie nienawiści klasowej. Wkroczyły władze i siłą zniszczyły rodzący się ruch związkowy. Niczego już więcej nie mógł zdziałać; wciąż pisał nie kończące się traktaty. W ostatnich latach życia znalazł pocieszenie w spirytyzmie. Do historii przeszedł jako nieco stuknięty socjalista utopijny.

(R.L.Heilbroner, Wielcy Ekonomiści, PWE Warszawa 1993, r. V).


VI

Jednym z najbardziej zdradliwych kompromisów, na jakie musi zdobyć się dziewiczy talent, by dać poznać szerszej publiczności siebie i swoje dzieło, jest ten, jakiego wymaga układ ze zorganizowaną władzą.

Normy, zwyczaje i strzegące ich instytucje niewiele by wskórały, gdyby nad ładem społecznym nie czuwało ramię władzy, wyposażone w instrumenty niewybrednego przymusu. Nawet jeśli policja nie pilnuje, by w normatywnie poprawny sposób przyrządzano posiłki, ubierano się, przestrzegano segregacji płciowej, obcinano dłonie za kradzież i kamienowano kobiety za przedmałżeńskie rozkosze (jak w krajach szariatu), władza państwowa ma dość sposobów, by na obszarze swojej jurysdykcji wytyczać ostre granice wolności człowieka. (Rozdział państwa i religii, które wszędzie i od dawna pełnią role aktywnych współtwórców, skrupulatnych kustoszy i niestrudzonych nauczycieli norm i obyczajów, jedynie przysłużył się nagiemu instynktowi władzy, zwalniając jej wykonawcze gremia od konieczności szukania wyższych racji. Nie wypada pominąć faktu, że państwa oddzielone od religii, co najwyżej instrumentalnie posługujące się nimi, złożyły na ołtarzu swoich racji dużo więcej ofiar, niż reżymy patrolowane przez talibów i muttawów).

Władza nadaje sankcjom i karom realną postać; więzienie i śmierć z jej werdyktu bardziej przekonują do posłuszeństwa, niż sądy moralistów i filozofów. Wyświadczają wręcz tym sądom przysługę, dając wszem wobec poczuć, czym jest kara, a nie jedynie zapowiadając ją w niejednoznacznej formie, jak intelektualiści i duchowni. Z tak urządzonym światem talent spotyka się na wejściu.


Aby zrozumieć dramat kompromisu, wobec jakiego staje talent, warto uświadomić sobie, jak silnie wszczepionym w społeczeństwo „wspólnikiem” jest władza. Wbrew pozorom talent nie wchodzi w układ z uzurpatorem, zasłaniającym się górnolotnymi hasłami, a mającym przeciw sobie większość. Tym, co sprawia, że wszędzie struktury władzy kształtują najbardziej charakterystyczne i głębokie rysy społeczeństw, jest niemal powszechne przekonanie, że ich jedyną alternatywą jest anarchia. Strach przed „bezkrólewiem”, niewiara w jakiekolwiek inne spoiwo społeczne poza stosunkami dominacji i posłuszeństwa jednych względem drugich, legalizują bezkarną przemoc rządzącej garstki, jej przywilej — w skrajnych wypadkach — wysyłania ludzi na śmierć, obcinania rąk i kamienowania, na co dzień zaś przewłaszczania dorobku większości z jednym ograniczeniem — by nie zagłodzić na śmierć kury znoszącej złote jaja, czy — jak wyraził się minister finansów Ludwika XIV — skubać gęsi przy najmniejszym pisku. Nie ma przesady w powiedzeniu „jaki naród, taka władza”. Naga wola dominacji, ucieleśniona w najwyższej władzy politycznej, podaje rękę instynktowi zbijania się ludzi w powolną masę zaledwie z nieco różnym odcieniem plemiennym czy narodowym. Na tym fundamentalnym etapie bratania się pierwotnych instynktów nie ma miejsca dla twórczej żywotności jednostek.

Już tylko kuglarstwu władzy można przypisać sposób, w jaki wychodzi ona naprzeciw desperackiej potrzebie porządku społecznego — czy to budząc strach (jak w dyktaturze), czy przypochlebiając się społeczeństwu ofertą współrządzenia (jak w demokracji), czy to stosując różne mieszanki obu sposobów.

Łatwo zauważyć, że taki system organizacji diametralnie odbiega od „ustroju”, w jakim czuje się swojsko talent. Talent w każdej postaci (minus kurtuazyjnie zwane „talentem” spryt i przebiegłość, potrzebne do urządzania się wokół cudzych oryginalnych dzieł i wspinania po szczeblach kariery) pochodzi z rzeczywistości, która nie podlega żadnej ziemskiej władzy. Olśnienie (pewność jakiejś prawdy przed jej udowodnieniem), fascynacja jakąś sprawnością, zanim da się jej postać własnych sił i umiejętności, widzenie piękna przed zrobieniem pięknych rzeczy — oto co łączy go z „zaświatami” idealnych samozłożeń części w całość, co daje utalentowanemu poczuć gen samoorganizującej się wolności, a co w świecie rządzących i rządzonych czyni go na samym starcie przegranym. Aby cokolwiek wygrać, to jest nie tylko uchronić się przed udręką izolacji, ale i przysłużyć innym choć cząstką posiadanych umiejętności, wziąć musi na siebie jarzmo współpracy z władzą, to jest kontraktowym reprezentantem porządku społecznego. O tym, ile w skrajnych wypadkach trzeba oddać z własnego wolnego i cennego dziedzictwa, mogą świadczyć utalentowani ludzie, którzy po czasie nie wyobrażają sobie siebie bez zaszczytów. (Warto byłoby zbadać, ile talentów zostałoby w służbie dla bliźnich, gdyby odebrać im laury? Ilu nie obruszyłoby się, gdyby zaproponować im korzystanie z usług innych, w pospolitym i uproszczonym sensie mało utalentowanych, za niewiele niższą cenę, za jaką sami oferują własne usługi?). Tak doszczętny kompromis, o jakim mowa, potrafi ograbić ich z poczucia własnej wartości i bezwartości ostentacyjnego uznania.


W układzie z talentem władza ma mu do zaoferowania dwie rzeczy: udostępnienie jego dzieła szerokiej publiczności własnymi, przetartymi kanałami, oraz szeroko pojęte zaszczyty. W pierwszym wypadku odwołuje się do misyjnego zacięcia wybrańca; w drugim — zwykłej ludzkiej próżności i wygody. Pierwsza atrakcja liczy na pokrewieństwo geniuszu z szaleństwem; druga odnosi tym lepszy skutek, im bardziej u „sojusznika” zwykła natura bierze górę nad utalentowaną. Władza otrzymuje nieporównanie więcej: — argumenty na rzecz „wyższej sfery”, której jest jedynie kadłubową formą.


W cywilizowanych społeczeństwach upokorzenia, jakim poddaje się talenty, bywają umiejętnie maskowane, zawsze jednak silniejszą stroną są rządzący. Jakby rozumiejąc to, utalentowane jednostki zawsze starały się rzetelnie wywiązywać z porozumienia. Dawały do dyspozycji siebie i swoje dzieła; brały rozgłos z wszystkimi jego uciążliwościami, nieco satysfakcji z cudzego podziwu i wdzięczności, masę przekleństw i krytyki z powodu zawiedzionych oczekiwań publiczności i zawiści konkurentów, i niewielką cząstkę w dochodach promotorów. Kompleksy zabytków w Egipcie, Iraku, Atenach czy Rzymie, rozlokowane po muzeach świata proste i wierne rzeźby asyryjskie, ślady „greckiego cudu” w marmurach z Laurionu i Pantelikonu, rozsiane po świecie rezydencje królów, cesarzy, maharadżów, sułtanów i papieży mogłyby zdradzić wiele szczegółów z losów tego rodzaju spółek. Szczególny dowód lojalności wybitne mózgi składały w czasie dwóch wojen światowych i ich zimnej kontynuacji. Bez podobnie petenckiego uniżenia intelektu człowiek nie postawiłby nogi na Księżycu i nie miał Wielkiego Zderzacza Hadronów na granicy francusko-szwajcarskiej. Czy wymaga komentarzy szczególna usłużność sportowców w obsłudze interesów władzy i oddawanie się do dyspozycji krezusów finansowych w zamian za słodycz skromnego udziału w łupie menadżerów i sponsorów?

Na ile słabszym partnerem w układach z władzą są utalentowane jednostki, można też wnioskować ze zdolności jednej i drugiej strony do samodzielnej egzystencji. Nie brak dowodów wskazujących, że prędzej władza może obejść się bez wybitnie uzdolnionych, niż ci bez niej. Niemało społeczeństw jest zupełnie wyjałowionych pod względem wybitnych talentów, zawsze jednak ktoś nimi rządzi — choćby banda zbirów i wykolejeńców. Trudno jednak znaleźć społeczeństwo, w którym sposób postrzegania rzeczywistości przez geniuszy stanowiłby prawidła organizacji.


Warunki nowoczesnego przymierza władzy ze światłą myślą dobrze oddaje najbardziej dziś prestiżowa nagroda — Nagroda Nobla. Władza zachowuje rolę arbitra. Król Szwecji zatwierdził w 1900 roku Statut Nagród i przepisy regulujące zasady ich przyznawania — i od tamtego czasu ten sam monarcha je przyznaje. Trudno oczekiwać, by był on w stanie nie tylko ocenić, ale zrozumieć treść wynalazków, które nagradza. Chodzi przecież o tak specjalistyczne zagadnienia jak np. „złamanie symetrii umożliwiające przewidzenie co najmniej trzech rodzin kwarków” albo „teorię asymptotycznej swobody w silnych oddziaływaniach między cząsteczkami elementarnymi”. Czy jednak Nagroda zachowałaby prestiż, gdyby udzielał jej którykolwiek z kilku tysięcy ekspertów rzeczywiście rozumiejących i selekcjonujących odkrycie do wyróżnienia, a nie sam król?

Uroczystość w Filharmonii Sztokholmskiej, podczas której wręczane są złote medale, dyplomy i czeki, nie czyni ani nagradzanego dzieła lepszym, ani króla większym znawcą nauki. Król jest ignorantem w zawiłych kwestiach naukowych; taka też jest większość społeczeństwa — jest więc jej należytym reprezentantem. Ceremonie, blichtr, gala robią na większości wrażenie, ponieważ przeciętność nie pozbawia człowiek potrzeby wyjątkowych przeżyć. Monarcha idzie w sukurs powszechnym gustom. Celebrując uroczystość nagradzania, król szwedzki gra rolę, do której zobowiązuje go cichy układ z utalentowaną mniejszością — bierze ją pod swoje skrzydła, ale też dogadza nastrojom masy, bez której nie ma władzy. Jest więc na jej miarę ignorantem, z jej potrzeby mistrzem ceremonii i dla jej mgliście dobrego samopoczucia dobroczyńcą.

Jednak rzetelna wiedza z trudem mieści się w nagradzanych kategoriach. Wyodrębnienie pod nagrody oddzielnie takich nauk jak fizyka, chemia, medycyna i ekonomia, milcząco przyjmuje założenie, że przyroda wyraża się odrębnie w tych dziedzinach i że co roku zdradza jakąś szczególną tajemnicę branżową. Wypadałoby nie wiedzieć, że rzeczywistość jest tak spójna, iż każdy fragment wyodrębniony z całości przyrody jest tylko dalekim przybliżeniem całkowitej prawdy (często tak dalekim, że mylnym), wobec czego owych cząstkowych prawd, można się uczyć po to tylko, by następnie ich się oduczać albo je nieustannie poprawiać. W takiej sytuacji nagradzać należałoby raczej wyznania niewiedzy przy okazji konkretnych odkryć, gdyby odkrywcy i ich promotorzy zdawali sobie z niej sprawę i chcieli się do tego przyznać. Respektując ich chwilową próżność, można by w zgodzie z wyższą prawdą, niż nagradzana, wprowadzić obowiązek zwrotu nagrody, gdy jakieś odkrycie okazuje się zawodne w praktyce czy wręcz szkodliwe.

Najczęściej nagradzane odkrycia w dziedzinie struktury i właściwości atomu byłyby dobrymi kandydatkami do zwrotu honorów. Odkrycie promieniotwórczości (za co czterokrotnie nagradzano rodzinę Curie), zdążyło wyrządzić sporo szkód, zanim stwierdzono jej zabójcze działanie. O tym, jak niebezpieczna jest wiedza cząstkowa, świadczą awarie reaktorów i radioaktywne skażenie środowiska. Jak natomiast niebezpieczne jest dzielenie się tą wiedzą z władzą i pretendentami do niej — dowodzi koszmar broni jądrowej. Król szwedzki jednak hojnie nagradzał fizyków przy kolejnych fragmentarycznych odkryciach (tylko przy konstrukcji pierwszej bomby atomowej w Los Alamos pracowało 22 wcześniejszych lub późniejszych fizyków-noblistów).

Paradoksów nie szczędzi nam również Nagroda Pokojowa. Środki na nagrody za „najlepszą pracę na rzecz braterstwa między narodami oraz likwidację i redukcję stałych armii” pochodzą z majątku rodziny Noblów, która dorobiła się na uzbrajaniu armii, w tym szczególnie tak nieredukowalnej jak rosyjska. Fundator Alfred zasłużył się w produkcji nitrogliceryny, żelatyny wybuchowej, odkryciu spłonki detonującej i w balistycznym projektowaniu dział. W dzisiejszej terminologii proces nagradzania pokojowym Noblem należałoby określić jako pranie brudnych pieniędzy.

VII

Sława i powodzenie stawiają człowieka w pozycji, której jedyny sens polega na demonstrowaniu przewagi nad innymi. Jak była mowa wcześniej, talent ani nie daje tytułu do niej, ani — w czystej postaci — o nią nie zabiega. Obcy talentowi cel osiąga się środkami niszczącymi w nim to, co najlepsze — poddając talenty mechanizmowi konkurencji i promieniowaniu pieniądza.

Konkurencję najczęściej przedstawia się nietrafnie jako mechanizm postępu. Nawet jeśli dostrzega się niskie pobudki, jakie stawiają ludzi w szranki współzawodnictwa, i marnotrawstwo, jakie wiąże się z pogonią za pierwszeństwem, w bilansie daje się zwykle górę korzyściom. Znany autorytet filozofii wolnej konkurencji, Adam Smith, dostrzegał wprawdzie, że „chciwość i ambicja, dążenie do bogactwa, do władzy, do znaczenia” napędzają „całą pracę i krzątaninę tego świata”, przekonywał jednak, że gdy każdy w takim nastawieniu pojawia się na rynku z produktami swoich szczególnych umiejętności, „niewidzialna ręka” konkurencji wybiera najbardziej użyteczne dla wszystkich. W systemie konkurencyjnym urzekł szkockiego filozofa mechanizm przeciwdziałający osiąganiu nadmiernych zysków indywidualnych oraz produkcji zbytecznych dóbr. Dzięki niemu egoistyczne instynkty miały przekształcać się w społeczne cnoty i korzyści. Chciwość, ambicja, dążenie do bogactwa i znaczenia znajdowały ostateczne usprawiedliwienie w dobrobycie zwykłych ludzi. „Nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes. Zwracamy się nie do ich humanitarności, lecz do egoizmu i nie mówimy im o naszych własnych potrzebach, lecz o ich korzyściach” — pisał.

Po blisko trzystu latach doświadczeń z „gospodarką rynkową”, dalekich od wizji raju wojowników o własne korzyści, częściej przypisuje się jej dysfunkcje i absurdy ograniczeniom konkurencji, niż jej rosnącemu drapiestwu. Konkurencja jest dla wielu jak złote runo, z którego cudownych właściwości nie pozwalają w pełni skorzystać intrygi przewrotnej Medei. W istocie jednak rywalizacja jest niezmiennym napędem „całej pracy i krzątaniny”; w czasie zmienia się jedynie skład, ciężar i wyposażenie zawodników. A. Smith miał przed oczyma XVII-wieczną Anglię drobnych producentów rękawiczek, parasoli, gontów, tkaczy, stolarzy czy piekarzy; dziś głównymi bohaterami ringu są wielkie koncerny, państwa, grupy narodowościowe, związki, gangi i mafie. Monopolizacja, której ekonomiści przypisują zgubny wpływ na dobroczynne działanie rynku, polega dziś na zawiązywaniu większych podmiotów rywalizacji — wystawianiu na ring zawodników najcięższej wagi i dodawaniu siły ciosom wymierzanym w konkurentów. Zresztą w mniej widowiskowej skali toczy się walka na tym samym odwiecznym podłożu mentalnym: Duch współzawodnictwa przenika sferę stosunków osobistych, a im nas na świecie więcej, tym więcej kombinacji starć. Rywalizacja płci, szukająca ujścia na szerszym forum w parytetach zatrudniania kobiet i mężczyzn, wstrząsa małżeństwami, konkubinatami, relacjami towarzyskimi i służbowymi, w których krzyżują się interesy miliardów osobników spod znaków Wenus i Marsa. Wystroje mieszkań, marki samochodów, miejsca urlopów, rezydencje, ubiory, kolekcje sztuki, formy rozrywek dobierane są i kształtowane z myślą o prześcignięciu kręgu osób, identyfikowanych jako konkurenci, albo przynajmniej dorównania im. Daleki od oczekiwań rozwój cywilizacyjny dokonuje się równolegle z nasilaniem się konkurencji, rosnącą liczbą i wagą podmiotów biorących w niej udział. Utrata z pola widzenia masy rozgrywanych turniejów małe daje uzasadnienie teoriom o ich zaniku.

Ogólnoludzki trend do wybijania się nad innych nie tylko nie omija talentów wydzielanych z szerokiego tła uzdolnień człowieka, ale stawia je przed ostrym dylematem wielkiego zysku, albo wielkiej straty („zysku” w sensie, który obcy jest naturze jego „rozkojarzonego” nosiciela i „straty” szczególnie dla niego dotkliwej). Wpadając w żywioł współzawodnictwa, talent albo przepada z kretesem, gdy brak mu osłony pospolitego sprytu, szczęścia i/lub nie nazbyt filozoficznego stosunku do zwierzęcego instynktu dominacji i metod walki o nią, albo okryty twardym pancerzem hardej pewności siebie, cynizmu i obojętności hazardzisty wybija się na kandydata do splendorów. Gdy jego udziałem staje się „zysk”, wchodzi do grona osób, wraz z którymi daje życie systemowi selekcji, jaki z pozycji człowieka o stonowanej ambicji wygląda na nieludzki. Staje się autorytetem miażdżącym innych i pozwala wyrastać innym na autorytety, będąc przedmiotem ataków, zawsze — wskutek niedoskonałości naszych dzieł — zwycięskich. Istnieje coś w rodzaju stanowiska „wielkiego człowieka”, po którego objęciu trzeba wykonywać funkcje, jakimi wcześniej można było głęboko pogardzać. (A. Einstein wyznał, że poczuł się dotkliwie ukarany za pogardę dla autorytetów, sam się nim stając). Warto sobie uświadomić, że człowiek staje się „wielkim”, przechodząc procedurę zaprzeczania równości ludzi — i wręcz wykazywania większych nierówności wewnątrz własnego gatunku, niż między człowiekiem a zwierzęciem. W sumie z dobrodziejstw ludzkiego geniuszu korzystamy, warunkując to dwoma kosztownymi deformacjami — wiązaniem wartości człowieka z wybujałym rozwojem jednej, odpersonifikowanej zdolności oraz poddaniem jej posiadacza rytuałowi wyniesienia na poziom tyle próżnych, co niebezpiecznych rozkoszy dominacji i władzy. O wiele mniej godne uwagi cechy człowieka, niż sam talent (nawet w wykrojonej z innych właściwości postaci), windują go na poziom, z którego może, choć w małym stopniu, przysłużyć się innym. Szukając przyczyn cywilizacyjnych zagrożeń i zarzewia destruktywnych konfliktów, nie sposób pomniejszyć roli, jaką spełniają tu ludzie, nadający mglistym fobiom i ambicjom wyraz własnych talentów, angażując je do utrwalania stereotypu lepszego i gorszego człowieczeństwa i pojęcia kultury jako jego rzekomo obiektywnej postaci — roli, będących standardowym produktem konkurencji.


Co do pieniądza — powszechnie znane są jego hipnotyzujące i uwodzicielskie właściwości. Wykorzystuje się je z powodzeniem w polityce naboru kadr do obsadzania wierzchołków społecznych piramid. Im jednak bardziej jednostronne i miłe dyletanckim szczytom uzdolnienia dostają się pod wpływ pieniądza, tym ryzyko szkód większe. Obezwładniony masą pieniądza fizyk jądrowy czy zdolny chemik bądź wirusolog jest w stanie wyrządzić ich tysiąckroć więcej niż ktoś w obiegowym rozumieniu przeciętny, gdyby przyznać mu nawet większą fortunę niż temu pierwszemu za pomysły kwalifikujące się pod Nagrodę Nobla — i gdyby zalew szczęścia na rachunku bankowym przewrócił mu w głowie stokroć bardziej niż wielkiemu wynalazcy. Niemal zerowe prawdopodobieństwo, że ktoś nie rokujący nadziei na wyczyn godny mecenatu władzy znajdzie się w zasięgu wzmożonego promieniowania pieniądza, dowodzi, jak skwapliwie wykorzystuje się finanse do przekupnego uprzywilejowania wszelkiego rodzaju innowatorów i rekordzistów. Pieniądze gromadzi i dzieli władza — ludzie, których nie wywyższa nic poza chęcią skorzystania z intratnych luk w szarzyźnie życia, jakie stwarza apatyczne przeświadczenie większości, że „ktoś musi przecież rządzić”. Tylko drogą przekupstwa, poprzedzonego wyczerpującą i stępiającą zdrowy rozsądek rywalizacją, można wyłuskać bardziej merytoryczny „materiał” dominacji, niż nagie, osłonięte tabu konieczności struktury władzy — to jest talenty, sprawiające wrażenie nadzwyczajnych i/lub oferujące władzy narzędzia, przy pomocy których można wzmacniać przeświadczenie, że istnieje swego rodzaju „nadczłowieczeństwo”, któremu trzeba się masowo poddać.

Głównie dlatego do dziś — mimo rozwoju wiedzy — nie dopracowano się przejrzystych kryteriów wynagrodzeń za pracę. Nie byłoby tak, gdyby w interesie rządzących nie leżało utrzymywanie szerokiej publiczności w ignorancji na temat rzetelnej wartości indywidualnych wkładów pracy we wspólny dorobek, — i gdyby nie, z jednej strony, możliwość wywoływania poprzez szok bajecznych wynagrodzeń potulnego podziwu dla wielkich dokonań wąskich elit i poddania się im większości w skromnym przeżywaniu własnego beztalencia, a z drugiej strony — gdyby rządzący Olimp desperacko nie potrzebował wykazać się cudami ludzkiego geniuszu, a sam ów geniusz nie tracił się aż tak w ludzkich słabościach, że daje się łapać na złoty haczyk.

W praktyce o tym, ile zarabia fryzjer, premier, makler, informatyk, tokarz, śpiewak, piłkarz, menedżer czy hydraulik w małym stopniu decyduje użyteczność ich pracy, a w dużym — zdolność demonstrowania własnej ważności (indywidualnie i zbiorowo). W ten sposób to, co powinno być skutkiem, staje się przyczyną — odpowiednio silna pozycja społeczna. Nieporównanie więcej energii wkłada się w tworzenie rozmaitych związków, partii, grup nacisku i sprzysiężeń, centralnych i terenowych struktur władzy, pozwalających wpływać na podział, niż rzetelne rozpoznanie ekwiwalentu działań człowieka w sferze wkładu we wspólny dorobek. Podobna dysproporcja zachodzi między dążeniami do zajęcia stanowisk szefów a korzyściami, jakie usprawiedliwiają kierowanie czy przewodzenie w życiu zbiorowym. W obu wypadkach chodzi często przede wszystkim o uplasowanie się w rządzącej części społeczeństwa i możliwość decydowania o podziale wspólnego dorobku. Oczywistym skutkiem tak pojmowanego rządzenia są wysokie dochody kierowniczego Olimpu, ich ukrywanie i fantastyczne argumenty na ich obronę. Tym szczególnym anomaliom zawdzięczamy świat, w którym jedni pracują niewolniczo dla zaspokojenia najbardziej podstawowych potrzeb, a inni mogą zabijać wolny czas wynajdywaniem najbardziej wyuzdanych zachcianek, jak również sofistykę usprawiedliwień takiego stanu. Wysokie dochody warstwy kierowniczej bywają często usprawiedliwiane szczególnym ryzykiem i odpowiedzialnością. Wystarczy jednak porównać sposoby zabezpieczania się szefów i nie-szefów na wypadek utraty pracy, losy menedżerów zbankrutowanych przedsięwzięć, a zwykłych pracowników, czy maruderstwo w rozliczeniach za nieodpowiedzialność tych pierwszych ze skwapliwością w karaniu drugich, by stwierdzić ile jest prawdy w takich argumentach.


Odpowiedniego kalibru pieniądz pozwala skutecznie polować na talenty. W świecie, w którym talent traktuje się przede wszystkim jako towar o dużym znaczeniu dla rządzących warstw, trudno jest zbyt długo cieszyć się wolnością rozumienia zakrytych przed innymi rzeczy czy beztroską szczególnej zręczności w jakiejś dyscyplinie. W końcu ubiegłego stulecia gorączka wychwytywania mózgów „alfa” ogarnęła wszystkich, niezależnie od ustroju społecznego i szczebla sprawowania władzy. W ostatniej dekadzie minionego stulecia dochody firm specjalizujących się w rekrutowaniu najlepszych wzrosły, jak wynika z oględnych szacunków, do blisko biliona dolarów, a sieć ich biur objęła cały świat. Drastycznie zaczęła wzrastać liczba firm, w których departamenty zarządzania „zasobami ludzkimi” awansowały do najważniejszych w strukturach organizacyjnych, a ich szefowie znaleźli się w kręgu najlepiej płatnych menedżerów. Dzięki umiejętnej polityce „polowania” na talenty i gospodarce nimi liczące się firmy są w stanie trzymać w napięciu rynek i regularnie zasilać go całkowicie nowymi modelami swoich produktów. Aktywność w poszukiwaniu wybitnie zdolnych wykazują w niemniejszym stopniu państwa. Komunistyczne Chiny drenaż mózgów włączyły do programu „gromadzenia siły intelektualnej za granicą”. Rządy prześcigają się w ułatwieniach imigracyjnych. Zadbano o ochronę praw wynalazczych. U schyłku ubiegłego wieku roczne wydatki na zakup licencji i praw patentowych tylko w Stanach Zjednoczonych wzrosły do około 100 miliardów dolarów. Można darować sobie podawanie przykładów imprez sportowych, podczas których bardziej niż miejsca na podium liczy się, kto i gdzie je wystawił.

Dobrze jest uświadomić sobie, że talent wprzęgnięty jest w arkana epoki dalekiej od wrażliwości na subtelne tajemnice ludzkiego geniuszu i gibkości młodzieży, jak w dobie Platona i Arystotelesa. Mamy za sobą rewolucję, która wykształciła typ człowieka sukcesu, zdeterminowanego zdobyć i sprawować władzę, jaką daje pieniądz z pominięciem nawet ostrożnych zasad moralnych. Jej credo u samego zarania lapidarnie uzasadnił Krzysztof Kolumb: „Ten, kto ma złoto. może zrobić wszystko, czego pragnie, i w końcu korzysta z niego, by skierować duszę do nieba”.

VIII

W drodze do sławy i powodzenia traci się do reszty cechy charakteru, jakie przyniosło się z sobą na świat i którym zawdzięczamy urok ufnej ciekawości świata i ludzi we wczesnych latach życia. Mądrość, jaką na tej drodze się zdobywa, jest tak przeciwna tej, jakiej daje miejsce świeża i elastyczna materia co dopiero ukształtowanego mózgu, że jedną z pozycji drugiej można uznać za szczyt głupoty. Jak bowiem ocenić młodzieńcze marzenia ze szczytu realnego spełnienia, na którym czuje się głównie własną próżność i cudzą zazdrość — i jak z pozycji marzeń o powodzeniu wygląda nędzny użytek, jaki robią z niego ci, którym ono dopisało?


Deformacje, jakim trzeba się poddać w drodze, o której mowa, widać po stylu życia, jaki wymusza rozgłos i bogactwo. Konieczna jest izolacja. A ściślej — ucieczka od rzeczywistości. Przodują w niej dziś ci, których bogactwo pochodzi z operowania cudzym, różnego rodzaju finansiści, biznesmeni i plutokraci, wyprzedzając — jak wyraził się jeden ze znanych aktorów Hollywood — „idiotycznie wysoko” wynagradzanych ludzi rozrywki. Ktoś określił ich posesje jako „luksusowe schrony z widokiem”, w których wszystko wraz z wielohektarowym otoczeniem tworzy środowisko nie przynależności do godnego co najwyżej filantropii, ale niebezpiecznego w swej masie stada hominidów. Posesji takich trzeba mieć kilka, by móc zmieniać klimat bez ryzyka utraty bezpieczeństwa i wygody. W czasach gdy jeden z najbogatszych angielskich arystokratów, książę Somerset, podróżując swoją karetą, wysyłał przodem jeźdźców, by przeganiali z pól chłopów, którzy mogli go pokalać swym spojrzeniem, w znakomitych rodach praktykowano izolację także po śmierci, grzebiąc zmarłych w kryptach rodzinnych kaplic czy w podziemiach rezydencji. Rodziny mające w posiadaniu kawał ziemi, gdzie rodzili się i byli grzebani członkowie rodu, oszczędzały metamorfoz charakteru jednostkom w każdym pokoleniu, o co trudniej w epoce demokratyzacji karier i innowacyjności, dającej im pożywkę.

W dobie liberalnego kapitalizmu, gdy wstąpiło się na drogę sukcesu, konieczna jest błyskawiczna przemiana w „wybrańca”; należy szybko zaniechać zawracania sobie głowy codziennymi problemami zakupów, nadawaniem i odbieraniem bagaży na lotniskach, zamawianiem miejsc w hotelach; trzeba szybko poddać zmysły wrażeniom, które nie stałyby w kolizji ze świadomością masy pieniądza, której jest się właścicielem, i możliwości ich materializacji w wytworach rozwiniętej cywilizacji i nie obowiązującej bogatych obyczajowości. Kiedy wkroczy się na drogę oddalania się od masy ludzkiej, gdy tylko pojawią się pieniężne symptomy powodzenia, człowiek zaczyna zachowywać się w sposób, który powoduje zwiększanie dystansu od „szarej masy” — nawet jeśli solennie sobie i innym przyrzekł, że nie oddali się od swojej wyjściowej klasy. Gdyby tak nie robił, stałby się intruzem w obu klasach — tej, z której wyszedł, i tej, do której wchodzi.

Nie da się jednak bezkarnie wyrwać ze świadomości faktów, które mówią o równości wszystkich. Wszyscy jesteśmy efemerydami między nieskończonościami przed własnym narodzeniem i po śmierci, na temat których mamy jednakowo głupie i mądre pojęcia. Wszyscy jesteśmy materialnymi drobinami wobec ogromu Wszechświata i równie misternymi złożeniami cząstek, które wypełniają jego bezmiar. Wszyscy zaczęliśmy od jednej kulistej komórki wielkości dziesiątej części milimetra, połączonej z „ruchliwym paproszkiem” (jak określił plemnik jego odkrywca, A. van Leeuwenhoek) o wielkości kilkudziesięciu tysięcznych milimetra, a dochodzimy do ponad 50 miliardów ułożonych w świadomość najwyżej rozwiniętego życia na Ziemi. W trakcie przekształcania się bruzdkującej minigrudki plazmy w organizm zdolny, razem z innymi podobnymi, „czynić sobie Ziemię poddaną”, dokonuje się samorodnie nieporównanie więcej i bardziej nadzwyczajnych rzeczy, niż tych, którymi jesteśmy w stanie sami siebie zadziwiać i wbijać w zarozumiałość. Gdyby w rewolucyjnym zapędzie pozbawić ludzi wystrojów należnych im z racji zajmowanych pozycji, gdyby zedrzeć z naszych potrzeb szalbierstwo przesady, wsłuchać się w ich prostą treść — nie ocalałyby różnice, jakie między sobą wytyczamy, ulegając magii nieumiarkowania. Czując to, trzeba odwołać się do przemilczeń i póz jako najbardziej dosadnych argumentów na rzecz wyniesienia nad innych. Trudno byłoby bez nich wytrzymać presję rozczarowań szerokiej publiczności tak nieciekawym człowiekiem (w najlepszym wypadku zwyczajnym), jakim się jest mimo znanego nazwiska i wielkiej fortuny, ani też zmagań z poczuciem występku wobec wrodzonej równości wszystkich. Trzeba dać się uwięzić w klatkach luksusu i ustawić w perspektywie, w której zaciera się bliskie podobieństwo z patrzącymi, by nie musieć wyjaśniać sobie okoliczności sukcesu, drażnić własnego instynktu dominacji i z czystym sumieniem obracać się wśród ważnych ludzi, utwierdzających się nawzajem w przekonaniu, że tylko oni istnieją.


Warto wziąć też pod uwagę konsekwencje faktu, że przynosimy z sobą na świat większą wartość od tej, jaką możemy do niej dodać największym wysiłkiem i przy najpomyślniejszym splocie zdarzeń. Świadomość siebie zastaje nas w chwili niemal pełnego ukształtowania, z predyspozycjami cyzelowanymi w długim tunelu przodków i ostatecznym szlifem w matczynym łonie. Cząstkę naszej świadomości stanowi bogaty rodowód — ślady milionów istnień w naszym własnym, wielkie „nie-ja” własnego „ja”. Poczucie godności, którego nie jest w stanie pozbawić nas najgłębsze poniżenie i które w najwyższych zaszczytach węszy podstęp bądź dyletancką paradę, pochodzi z tych warstw naszej świadomości, w których człowiek-gatunek przeistacza się w człowieka-jednostkę. Można powiedzieć, że płynie w nas „błękitna krew” istot wyniesionych ponad wszystkie formy życia na naszej planecie. Podobnie jak nasza „czerwona krew” nie podlega rozumnym dyspozycjom, tak i ta, co prawda odżywia naszą rezolutną świadomość, ale zamieszkuje jej ukryte wnętrze, któremu przyklejono etykietkę podświadomości.

Porządek społeczny nie uznaje jednak naszego wysokiego pochodzenia. Należy wykazać własną wartość jak niewiadomo skąd pochodzący podrzutek — albo w rywalizacji z innymi, albo skorzystać z następstw wygrania tej czy innej konkurencji przez wcześniej sprawdzonych intruzów (najczęściej bliskich przodków). Przy tak nieoględnym podejściu do godności człowieka trzeba nierzadko dochodzić swoich praw wbrew sobie. Trzeba zrobić karierę. Jednak wspinając się po jej szczeblach, zachowujemy cyniczny dystans do treści, jaka za nią stoi. Angażujemy się w robienie karier nie dlatego, że straciliśmy poczucie własnej wartości, ale dlatego, że jej zastępcza postać, powodzenie i uznanie, lepsza jest niż żadna, jaką ma się w społeczeństwie bez ich choćby strzępów. Zachowujemy poczucie rzeczywistości w tym, że nie godzimy się na iluzję bycia nikim i podążamy ścieżką jej minimalizowania, kończącą się przyznaniem nam pewnej wartości — co prawda wypaczonej, ale nie zerowej. Wiele odstręczających cech karierowiczostwa bierze się bardziej ze świadomości obrabowania człowieka z wartości, jaką reprezentuje będąc sobą, niż ze szczególnie brzydkich cech jego charakteru. Gdy natomiast chodzi o wejście w zasługi przodków, jakiekolwiek skrupuły pomaga tłumić swym autorytetem władza. Wszędzie spadki są opodatkowane nisko i bez progresji, co sprawia, że największe schedy są najtańsze. Jeśli dodać do tego nałogowe przywiązanie do wysokiego standardu życia, szczególnie gdy nie znało się innego od dzieciństwa, oraz skalę korzystania z dziedzicznych dorobków (w bogatych krajach majątek całego społeczeństwa pochodzi w większości ze spadków) rezygnacja z „niezasłużonego szczęścia” wymagałaby nadludzkiego wysiłku.

IX

Stara praktyka wyłaniania wybitnych ludzi i życia pod tym znakiem nie tylko deformuje charaktery jej głównych bohaterów; powoduje też spore spustoszenia ogólne. Zawdzięczamy jej mylne, choć częste wrażenie, że ktokolwiek może zrobić dla nas więcej, niż każdy sam dla siebie. Sprzyja ono oczekiwaniom, które paraliżują samodzielność, a niespełnione wskutek własnego zaniechania chętnie szukają winy w innych. W ten sposób „wielcy ludzie’, nie mając w większości takiego zamiaru a będąc sami ofiarami tradycji, ograbiają z twórczej energii tych, którzy nie przecisnęli się przez sito selekcji ustawionej pod cel nie służący nikomu dobrze, i w świadomości dokonanego rabunku izolują się w surrealistycznym świecie wyjątkowych zasług, ważności i (choć nie zawsze) luksusu.

Postrzeganie różnic między ludźmi nie jako dopełnień do zbioru właściwości całego gatunku, lecz jako nadwyżek wartości jednych nad drugimi, prowadzi do stanu ciągłej wewnętrznej wojny. „Wielkości” polegające na zgarnianiu pod swój szyld cudzych przymiotów i dokonań są tak podminowane ambicją, poczuciem misji, a zarazem niepewnością, że agresja jest warunkiem ich przetrwania. Który z przywódców i autorytetów w dowolnej dziedzinie nie integruje na pewien czas swoich zwolenników w grupy, budzące z zewnątrz sprzeciw, jeśli nie jawną wrogość, i nie obstaje wytrwale przy swoich racjach? Jaki autorytet mógłby przeżyć poza środowiskiem konfliktów i starć? Nawet tak miłujący pokój i jedność ludzie jak Ghandi, a w szczególności Jezus, wyniesieni nad innych stali się zarzewiem niezgody, której sami padli ofiarami.

Dowodem na to, że geniusz ludzki jest bezsilny wobec rozbijackiej siły posągowej wielkości człowieka, a wręcz pozostaje w poddańczej zależności od niej, jest rozwarstwienie majątkowe społeczeństw, narastające wraz z przyspieszeniem cywilizacyjnym, — rozwarstwienie, będące zarazem skutkiem i przyczyną braku „budującej zgody” istot naszego gatunku. Imponujący dorobek techniczny i organizacyjny ostatnich trzech wieków pozwolił wznieść większe bariery między ludźmi, niż kiedykolwiek wcześniej. Nigdy w historii (jaką znamy) nierówności dochodowe i majątkowe nie były większe niż dziś. Przed upadkiem bariery dzielącej Europę i Amerykę poziomy zamożności w obu częściach globu niewiele się różniły (na niekorzyść Europy), a dysproporcje między elitą i plebsem po obu stronach Atlantyku były dużo mniejsze niż dziś między górnymi i dolnymi warstwami społecznymi w najbardziej rozwiniętych krajach… U progu ery przemysłu w XVIII wieku wszystkie regiony świata wykazywały prawie taki sam poziom dochodów na głowę; już jednak na początku XX wieku najbiedniejsi mieszkańcy globu dysponowali mniej więcej 100 razy mniejszymi dochodami niż najbogatsi; dziś natomiast relacja ta przekracza 10 000. Dążenie do bogactwa jako narzędzia prestiżu i bunt wobec takiej jego roli stanowią podłoże współczesnych konfliktów i aktów krwawego terroru o rekordowej liczbie i zasięgu w całej historii. Nigdy też ludzkość nie wydała tylu wielkich ludzi jak w czasach nowożytnych.


Biorąc dwupoziomowy układ społeczny za konieczność i doznając związanych z nim zawodów, chętnie rozróżniamy „wielkości” bardziej lub mniej pozytywne bądź negatywne. Postawienie w jednym szeregu Hitlera i Jana Pawła II czy konstruktora bomby jądrowej a wynalazcy szczepionki przeciw wściekliźnie wydaje się czymś gorszym niż nonsensem. Wolimy nie wnikać we współzależności między nimi. Czy jednak znalazłby się wielki krzewiciel pokoju, gdyby nie przygotował mu gruntu wielki krzewiciel wojny? Jakiej wielkiej prawdzie naukowej nie torowała drogę wielka nieprawda? Jaki wielki artysta nie wyrósł na tle zużytej renomy innych i nie podzielił z czasem ich losu? Gdyby któraś z pozytywnych wielkości odegrała swoją rolę w pełnym znaczeniu doczepianego im przymiotnika, ludobójstwo należałoby bezpowrotnie do barbarzyńskiej przeszłości, nikt nie dałby nazwiska odkryciom i teoriom, które trzeba bezustannie poprawiać (jeśli nie obalać), a artyści nie potrzebowaliby dobrze wytaplać się w bagnie „układów” przed wytęsknioną popularnością.


Taki czy inny „wielki człowiek” jest produktem rywalizacji, której negatywne skutki dają o sobie znać na co dzień. Rywalizacja, inkubator „ludzi sukcesu”, szkodzi więziom rzutującym na jakość naszego zbiorowego życia. Łamią się stosunki przyjaźni i więź pokoleń, tak istotne dla naszego dobrego samopoczucia.

Przyjaźń rwie się w miarę rozchodzenia się standardów materialnych.. Jest prawie niemożliwa z ludźmi, których osłania mur bogactwa, wysokich stanowisk i rozgłosu. Znajomość z nimi zatruwa chęć korzystania z ich szeroko pojętych łask i niezdolność tych ludzi do wyświadczania dobrodziejstw. (Nie sposób by było inaczej, tj. by jeden mógł wyświadczać drugiemu nadzwyczajne i bezzwrotne usługi, gdyż nikt nie żyje z łaski drugiego; wszyscy pozostajemy w jednym stosunku do źródła, praw i tajemnic istnienia). Atmosfera płaszczenia się i hołdowniczego podziwu z jednej strony, a z drugiej — zazdrości i sceptycyzmu, otaczająca ludzi na świeczniku, jest zbyt ciężka, by można było oddychać w niej rześkim przepływem myśli i uczuć. Natomiast pomiędzy ludźmi przebywającymi wspólnie w twierdzy sławy i powodzenia stosunki psuje zaabsorbowanie utrzymaniem mitu o własnym wybraństwie w konkurencji z podobnymi iluzjonistami.

Przyjaźń jest stanem odkłamywania stosunków do najdrobniejszych szczegółów, podczas gdy stosunki z „wielkimi” wymagają ciągłego podtrzymywania osłaniających ich konwenansów. Przyjaźń nie polega na ślepym zapatrzeniu w drugiego; ślepe zapatrzenie jest raczej potrzebne wynoszonym na piedestały. Nie traci się w niej świadomości, że bycie sobą jest podstawą całej rzeczywistości; własna osoba jest bramą do niej, a więc i do innych ludzi. Przyjaźni towarzyszy samotność, ale taka, w której można dotrzeć do granic ludzkich możliwości, których przekroczenia nie można od nikogo wymagać, ale też nie można nie dochodzić do nich, oferując swoją przyjaźń. Przyjaźń akceptuje człowieka takim, jakim on jest, natomiast typowe społeczeństwo — takim, jakim chciałby być, powielając zachowania, które koniec końców sankcjonują dominację jednego nad drugim jako główną zasadę porządku.

Przyjaźń jest wolna od zarzutów, oskarżeń, a nawet jakichkolwiek zapędów dydaktycznych w stosunku do drugiej osoby. Jeśli komuś trudno wyobrazić sobie takie związki, to tylko z powodu uwikłania w stosunki, w których dominacja jednego nad drugim jest rękojmią porządku, a w takim układzie trzeba bezustannie ferować sądy i egzekwować posłuszeństwo, demonstrować wyższość bądź uległość. Ponieważ żaden z natury nie nadaje się do sądzenia drugiego, sądy te najczęściej mają charakter oskarżeń o własne winy i wymagań od innych tego, czego albo samemu nie jest się w stanie robić, albo czego robić nie wypada dla zachowania pozorów własnej rangi.


W świecie, w którym struktury i zwyczaje wymagają osiągania zastępczych cech znaczenia i ważności, rwie się także jedna z najcenniejszych więzi — więź pokoleń. Młodym życie, jakie mają przed sobą, wydaje się bardzo długie; starszym życie, jakie mają za sobą — bardzo krótkie. Mimo że w obu wypadkach czas jest taki sam, inaczej przeżywa się go w zależności od zapisu kresu życia w organizmie. Zapis taki ledwo daje znać o sobie we wiośnie życia, toteż młodzi są skłonni z pogardą dla śmierci ryzykować życie. Kiedy z wiekiem zapis taki staje się coraz bardziej wyczuwalny, człowiek dostrzega ryzyko ryzykowania życia i powagę jego zagrożenia; jedynie zgubne nałogi i skrajne cierpienia mogą wówczas sparaliżować wolę jego obrony za wszelką cenę.

Późny wiek potrzebuje młodej pogardy dla śmierci, wczesny — starszego respektu dla niej. Ilu dałoby się uniknąć przedwczesnych śmierci, kalectw, goryczy zawodów, oszustw, gwałtów i procesów, gdyby tkliwość i troska wychodziły naprzeciw szacunkowi i posłuszeństwu w stosunkach między pokoleniami, a wraz z nimi wigor młodości stawał się bardziej obliczalny, a rozsądek starości mniej ponury!

Konieczność wykazywania swojej wartości i rywalizacja o jej wyższy wymiar stawiają młodych i starych w konfliktowej sytuacji. Pierwsi — żeby zdobyć pozycję — muszą zająć miejsce innym (konkurencja wyklucza litość). Starsi mogą już tylko bronić tego, co osiągnęli. Jak każda, tak i ta walka posługuje się emocjonalnie ponętnymi hasłami. Młodzi zwykli utożsamiać grozę śmierci, którą gardzą, ze starszymi, na których wyciska ona coraz wyraźniejsze piętno. Starsi skłonni są personifikować w młodych niszczącą gatunek naiwność. Walcząc z sobą, bronią fałszywych tożsamości, rwą newralgiczną tkankę społeczną — splot dynamizmu życia z mądrością, jaka wyłania się spoza jego granicy.

Rodzą się zachowania, w których zdrowy rozsądek nie ma głosu (o który należałoby w pierwszym rzędzie upomnieć się u starszych). Jaki jest sens poddawania młodych wymaganiom, które starsi notorycznie obchodzą i które bardziej kierują młode pokolenie na drogę buntu niż spełniania pustych oczekiwań, albo zabiegi, by w życiu potomków spełniło się to, co zawiodło w życiu rodziców, bez respektu dla odrębności nawet najbliższej biologicznie istoty?

Jak głęboko śpi rozum, gdy budzi się prymitywna wrogość w postaci wojen, których młodzi padają główną ofiarą — tym mniej zasłużoną, że nie mieli dosyć czasu, by rozwinąć w sobie dostateczną dozę nienawiści i okrucieństwa, które pchają starszych do krwawych konfrontacji, i tym bardziej niesprawiedliwą, że pozbawia ich prawa do życia, które natura im co dopiero dała! Ile szyderstwa materializuje się w honorach dla zabitych na polach walk i orderach przypinanych młodym inwalidom wojennym! Czy jakakolwiek rebelia młodych może wyrównać świętą bezkarność wojen, w których pęd do sukcesu i dominacji obnaża się z całym odrażającym bezwstydem?

X

Jednym z najbardziej zgubnych skutków wyodrębniania peletonu „wybitnych” jest przeciwstawianie mu reszty rodzaju ludzkiego jako pośledniego podgatunku. Różnice w historii i między krajami dotyczą składu obu warstw, narzędzi oddziaływania i zasad zmiany przynależności. Zawsze i wszędzie wybitny wierzchołek obsadzany był ludźmi z najwyższej klasy majątkowej i/lub rozporządzającymi narzędziami przymusu na masową skalę. Nowożytną specyfikę stanowi praktyka dokooptowywania do tej grupy szeroko rozumianych talentów z dziedziny kultury bez formalnego względu na ich wyjściowy status społeczny.

Sprawne wyłanianie talentów i sytuowanie ich w klasie majętnych, wpływowych i intensywnie reklamowanych osób przyczyniło się do ukształtowania licznej warstwy „odrzutu” selekcyjnego — ludzi chronicznie małego formatu, którym co prawda schlebia się oświeceniowymi hasłami humanizmu, których wartość jednak, mierzoną wkładem w rozwój, praktycznie przyjmuje się za zerową, jeśli nie ujemną. Kojarzy się ona z „przeciętną masą”, bierną widownią spektaklu wielkich osiągnięć człowieka.

Im dziś trudniej o przymierających głodem uczonych, obdartych filozofów, wypędzanych z miast komediantów, erudytów i wynalazców za murami klasztorów, tym bardziej problematyczny staje się też sens istnienia masy odsączonej z twórczych elementów, niezdolnej do odwdzięczenia się czymkolwiek za zaszczyt przynależności do jednego gatunku ze zdolnym aeropagiem. Inaczej mówiąc, dzisiejszy system władzy lepiej wchłania talenty i oddziela je od nietwórczej hołoty.

Pewien australijski antropolog uznał tę masę (hołotę) wręcz za „genetyczny balast”. Skoro bowiem życie człowieka jest szczytową formą rozwoju materii, a zarazem jest ono zagrożone czasem trwania Układu Słonecznego i prawdopodobieństwem wcześniejszej kosmicznej bądź nuklearnej katastrofy, czy ratunku (wynikającego z ewolucyjnej konieczności) nie należy szukać w zasiedleniu innych części Kosmosu, poza Ziemią i Układem Słonecznym? Ewakuacja taka wymaga jednak skrajnie efektywnego wykorzystania zasobów naturalnych i potencjału intelektualnego człowieka. Pociąga to za sobą konieczność eliminacji jednostek słabych. Ponieważ etyka służy dobru człowieka jako gatunku, czy nie powinny zniknąć z niej elementy litości i miłosierdzia, a dominować wzorce skutecznego eliminowania nieprzydatnej w wielkiej misji masy ludzkiej? Czy nie lepiej, by w szalupie ratunkowej, która poniesie człowieka w Kosmos, znaleźli się niektórzy, niż żeby wszyscy mieli zginąć w czerwonej masie rozpalonego Słońca albo wcześniej w gruzach zbombardowanej planety?

Logika rozumowania, wyrastającego z praktyki gromadzenia na społecznym Olimpie wszelkiego autoramentu ludzi „wybitnych”, współgra z fałszywym rozumieniem kategorii „przeciętnego człowieka”. Przy rynkowym podejściu do wartości w ogóle, „przeciętny” jest tożsamy z niezamożnym — w każdym razie z kimś na majątkowych peryferiach. Współczesne niewolnictwo, upośledzenie dochodowe większości krajów, bezrobocie, niskie wynagrodzenia warstw nie kierowniczych wynikają z praktyki, której australijski antropolog znalazł wizjonerski finał. W epoce, w której „ten, kto ma złoto, może zrobić wszystko”, dyskryminacja majątkowa daje wymierny wyraz wartości „genetycznego balastu”. Sądząc po rozkładzie dochodów i majątku w krajach i na świecie, ludzkości nie stać na nieutalentowany plebs…


Dyskredytowana przeciętność jest jednak w istocie prawdziwym skarbem ludzkości. Jest podłożem bogatym w materiał do kombinacji ludzkich cech i charakterów, z którego od czasu do czasu wyrastają wysoce zasłużeni dla cywilizacji. Niezmiernie rzadko wybitna jednostka płodzi wybitne, a jeśli już, to w dwóch czy trzech kolejnych pokoleniach potomkowie składają jej spuściznę genetyczną z powrotem do bazy, z której wyszła. Chińskie powiedzenie „od zakasania rękawów do zakasania rękawów trzy pokolenia” trafnie oddaje ten stan rzeczy. Nie da się żyć zbyt długo na koszt wybitnego przodka.

Będąc podłożem, z którego każda ludzka egzystencja wyrasta i do którego powraca, przeciętność wyraża sobą pewne uniwersalne prawdy, niewygodne dla efemerycznej ponadprzeciętności. Niekrzykliwa i bezimienna, bliska jest naturze, dokonującej największych rzeczy w ukryciu, bez pośpiechu i z bezpretensjonalną swobodą. Nasze zdrowie polega na niezauważanym funkcjonowaniu organizmu; kończy się, gdy jakaś jego część dopomina się o zauważenie bólem czy poczuciem dysfunkcji. Konflikt z przyrodą jest co prawda trwałym elementem historii naszego gatunku, warto jednak byłoby przyjrzeć się większości okrzyczanych osiągnięć człowieka w dobie wysokich wycen talentów i odnieść je do skali i przedmiotu dysonansów z naturalnym środowiskiem — i dojść do wniosku, że przyroda „boli” nas tak samo jak „bolą” nas wielcy ludzie.


Przeciętna wegetacja jest lepiej dopasowana do usytuowania natury w czasie. Lepiej rozumie przemijanie. Bardzo długi czas przed naszym życiem i po nim gasi znacznie największych indywidualnych wyczynów. Role jednostek w dziesiątkach tysięcy lat istnienia naszego gatunku są tak znikome, a różnice między nimi tak niewielkie na tle narastającego dorobku wszystkich, że przeciętność jest dla nich najlepszą miarą znaczenia. Nie wyróżniając się niczym szczególnym wśród współczesnych, nie jest się wystawionym na oślepiający blask chwili własnego życia; jest się oswojonym z epizodycznym charakterem życia biologicznego i bardziej odpornym na panikę osiągnięć i przyjemności.

Sprzężenie życia „małego formatu” z wielkim formatem ludzkich spraw widoczne jest w dziejach religii. „Pospólstwo” bywało jej troskliwą piastunką. Jezus dziękuje Ojcu, że „zakrył te rzeczy przed roztropnymi, a objawił prostaczkom”. Najbardziej produktywny apostoł, Paweł, przypomina Koryntianom, że niewielu jest wśród nich mądrych („według ciała”), możnych i wysokiego rodu. Książę Siddhartha Gautama rzucił królestwo i rodzinę, by — mając za cały luksus drzewo bodhi i pełnię księżyca — zostać Buddą. Zaratusztra zobaczył swoją Wohu Manah tułając się po stepach północnego Iranu jako niedobitek z pogromu własnego plemienia. Tułaczka przypadła w udziale świętemu taoizmu, Laoziemu, choć zanim został banitą był tylko niskim urzędnikiem… Zdumiewające upodobanie Ducha, którego rąbek tajemnicy człowiek jest w stanie uchylić w najwyższych wzlotach wyobraźni, intuicji i woli, do ludzi z nizin społecznych, jeśli nie wyrzutków! I Jego dystans do „wysoko postawionych” — niech będą wśród nich bramini, faryzeusze, kapłani staroirańscy, boscy imperatorzy, kler chrześcijański, głośni liberałowie, politycy, biznesmeni i uczeni.

Psychika nie zaprzątnięta inscenizacją nadzwyczajnego wymiaru własnej osoby bywa silniejsza od przygniecionej nienaturalnym ciężarem wyższego czy lepszego życia. Toteż lepiej radzi sobie z tym, co powszechne, a co wybitnego jest w stanie wybić z równowagi — przypisaniem jego dzieła komuś innemu. Przeciętny człowiek przywykł pracować na innych, ma więc szanse jedynie na coś lepszego — większy udział w wyniku swojej pracy, podczas gdy wybitny liczyć musi się głównie z gorszym — pomniejszeniem jego działu w pierwotnie przypisanym mu i najczęściej przecenionym dziele. Psychiczna przewaga zwykłych ludzi wynika z większej zgodności ich pracowitej części życia z użytecznością ich pracy. Niedoceniony element ich pracy jest dużo mniejszy niż przeceniony u autorów i uzurpatorów „wielkich” dzieł; poczucie krzywdy pierwszych jest mniej uciążliwe niż agresja i arogancja potrzebne drugim do maskowania przesady w zasługach. Pierwsi obracają się w mniej oszukanym środowisku.

Zresztą los ujmuje się po stronie ludzi niższego sortu i z innej strony, oferując im większe poczucie bezpieczeństwa. Będąc nisko, nie można spaść z wysoka. „Odspawanie” od powodzenia, obojętnie czy wskutek utraty mienia, moralnego sponiewierania, intryg czy chorób, jest bolesne wskutek pamięci wcześniejszego szczęścia, którego — w sensie przyziemnym i zmysłowym, jaki tutaj się najbardziej liczy — brak w tym samym stopniu „wegetującej większości”. Natomiast największa klęska, jaką powodzeniu zadaje śmierć, bywa za jej sprawą również wybawieniem z najgorszego niepowodzenia. Wobec wiecznego końca krótkiego powodzenia i równie krótkiego jego przeciwieństwa, czas działa na korzyść drugiego.


Przeciętne życie w równym stopniu sprzyja lepszej gospodarce zasobami Ziemi, co szkodzi statusowi wyższych sfer. Przeciętny człowiek mniej ciąży naturze niż wybitny. Elitarne ekscesy są główną przyczyną dewastacyjnej gospodarki. Nawet codziennymi posiłkami można dać się naturze i bliźnim we znaki. (Porównajmy śniadanie zwykłego człowieka ze śniadaniem miliardera, który na śniadanie wymaga szklanki soku z całej skrzynki passiflory albo zupy z jaskółczych gniazd, do sporządzenia której w jednym miejscu na świecie Chińczycy wdrapują się na urwisko i zbierają gniazda ptaków).

Umiar konsumpcyjny i powściągnięte ambicje więcej znaczą dla ochrony środowiska niż prace ekspertów wspierane przez bogatych sponsorów. Chęć wypłynięcia na ochronie środowiska w świecie, w którym najprostszą rzecz, jak skromność, praktykuje się najtrudniej, prowadzi często do odwrotnych rezultatów, niż deklarowane.

W imię bogactwa, dającego wyraz ambicji i prestiżowi, nawet dwa różne systemy gospodarcze i polityczne potrafią zgodnie współpracować w niszczeniu przyrody — Chiny, produkując tanio i bez względu na normy środowiskowe; zachodnie firmy — kupując chińskie tanie produkty i półprodukty, by dzięki niskim kosztom mieć większy zysk.

Korzystając ze smartfonu, warto wiedzieć, że potrzebna do jego funkcjonowania cyna — jeśli pochodzi z Indonezji (dostawcy jednej trzeciej światowej podaży) — okupiona jest co najmniej jedną na tydzień śmiercią nielegalnego „nurka” w Oceanie Indyjskim, wyławiającego szlam z zawartością surowca, i ogromnymi szkodami środowiskowymi — nielegalnego, bo taniego.

Można rozbudowywać listę osobistych i zbiorowych korzyści umiarkowania. Byłaby to jednak również lista strat, z jakimi powinni by liczyć się wybitni przedstawiciele naszego gatunku. Zwyczajne życie źle wróży prawnikom, utrzymującym się ze sporów o własność, materię społecznego prestiżu. Gasi perfidny czar filantropii, pozwalającej urosnąć na dobroczyńców ludziom, którzy decydują się zwrócić niewielki ułamek zagrabionego innym mienia (przy okazji — dzięki zwolnieniom od podatku — popełniającym kolejną grabież). Odbiera państwom prawo do danin, przeznaczonych w niemałym stopniu na budowę pasożytniczego prestiżu władzy i zaspokojenie zatrutych nią ambicji ludzi nierzadko wyjątkowo niegodnych zaufania. Niejeden wynalazek skazuje na zapomnienie, nie pozwalając nikomu urządzić się przy nim; nie sprzyja ustanawianiu rekordów sportowych, odbierając im widownię i sponsorów…


Przeciętność wisi nad głowami wysoko postawionych jak miecz Damoklesa nie tylko świadomością groźby wywrócenia do góry nogami istniejącego porządku. Naprzykrza się ciągłym przypominanie im ich kruchej racji bytu; pokazuje, jak nisko mogą spaść i jak dużo jej — pracującej na nich i wpatrzonej w nich przeciętności — zawdzięczają. Zmusza ich do chodzenia na szczudłach wyniosłej izolacji, sama twardo stąpając po ziemi.

Dużo częściej rodzi się w niej typ człowieka, który znajduje w Niewidzialnym silniejsze potwierdzenie własnej wartości, niż wybitni w splendorach, sławie i bogactwie, i który ma tak niską ocenę tych rzeczy, że gotów jest nawet obejść się bez ich najskromniejszych resztek. Elity zawsze są zazdrosne o Boga jako konkurenta do władzy nad groźnym, ale koniecznym żywiołem ludzkiej masy. Nie znaczy to, że autentyczne doznania religijne są niedostępne dla ludzi z górnych warstw, zawsze jednak w obrębie norm i zwyczajów klasy nawykłej do przywilejów i wygód ktoś z rozbudzoną wrażliwością na dobra mniej namacalne niż te, jakie służą dominacji, musi zostać potraktowany jak intruz.

Zazdrość ta sprawia, że kompletni ateiści u władzy (albo sprzymierzeni z rządzącą warstwą) udają często bogobojnych, by zwekslować na swoją korzyść masowy respekt dla wyższych sił. Pewien światły hinduski lekarz zapytany, dlaczego bierze udział w rytualnych „oczyszczających” kąpielach w Gangesie, będącym ściekiem najgorszego rodzaju, odpowiedział: „Proszę sobie wyobrazić, ile więcej kosztowałoby nas wojsko i policja, gdyby nie wiara, że Ganges to święte włosy Sziwy”. Trudno założyć, że dygnitarze z wielu krajów zasiadają w pierwszych ławkach w kościołach albo biją czołami o posadzki świątyń w innej intencji, niż hinduski lekarz zanurzający się w płynnym brudzie…


Nie należy jednak sądzić, że ludzie „nieprzeciętni” są zupełnie pozbawieni choćby skromnej dozy realizmu, który dobrze służy naszej psychicznej i fizycznej tężyźnie, jak też że ludzie „nie przyspawani” do zaszczytów i luksusu, czy — w jakimkolwiek społeczeństwie — nie wyróżniający się niczym szczególnym, są automatycznie krzepkimi realistami.

Stale porównujemy się z innymi, niezależnie od zajmowanego w hierarchii miejsca; domaga się tego nasza społeczna natura. Stąd nadużycia przy ustalaniu wartości człowieka są zaraźliwie symetryczne. Czyjaś zawyżona wartość bywa odczuwana jako własna zaniżona, i na odwrót — z czyichś znamion mało godziwego życia czerpiemy własne wysokie samooceny. W takiej sytuacji łatwo jest utracić przewagę, jaką daje życie nie wystawione na pokaz i nie ogłuszone spektakularnym powodzeniem.


Aby tak się nie stało, warto mieć stale na uwadze skwapliwy wysiłek kuszenia urokami życia wyższych sfer, za którym stoi poczucie zawodu nimi. Środki masowego przekazu są przecież w rękach górnego eszelonu. Czy — gdyby treści tych przekazów nie adresowano głównie do „szarej masy” — było w nich tyle o rozwijającym skrzydła bogactwie, podbudowującej libido samowoli władzy, pełni życia wyzwolonego z tchórzliwej moralności niewolników czy smaku adrenaliny i endorfin? Czy byłyby potrzebne tym, dla których wszystko to stanowi rzeczywistość? Czy gdyby nie ciekawość niespełnionej publiczności, interes medialny nie padłby przy pustej widowni spełniającego się nadgatunku?

Świadoma swojej przewagi przeciętność jest naturalnym wrogiem elity. Logika zagrożonego „wybraństwa” przemawia za tym, by — z jednej strony — pogrążać przeciętną (potencjalnie szczęśliwszą i praktycznie silniejszą) większość w goryczy wyciągnięcia gorszego losu w loterii życia i godzenia się ze swoją służebną rolą; z drugiej — wciągać niższe sfery w amok rywalizacji i w konsekwencji, obok zmącenia spokoju ludziom o nie rozhuśtanych ambicjach, wzmocnić zwycięzcami (najlepiej młodymi) system, który — gdyby pozostawić go starym i rozczarowanym powodzeniem Olimpianom — umarłby razem z nimi.

Niska pozycja społeczna doskwiera nam tylko wtedy, gdy dajemy się zarazić propagandzie wyższych sfer — gdy udaje się im przerzucić na przeciętną większość swój stan psychiczny, niezadowolenie z własnego losu, jakim by on nie był.

Bardziej doznajemy ulgi cierpiąc razem, niż cieszymy się wspólnym powodzeniem. W pierwszym wypadku miłość własna zostaje mniej urażona, niż w drugim. Gdyby nie ona powodowała nami, bardziej przejmowałoby nas cierpienie drugich, niż cieszyło własne szczęście. Na świeczniku prawidłowość ta zaznacza się o wiele silniej, niż w cieniu.

Eksponuje się własne, lepsze pod różnymi względami życie (jako pełniejsze przygód, wpływów, koneksji, przyjemności etc.), z mniej lub bardziej jawnym zamiarem wzbudzenia zazdrości. Nie byłoby tak, gdyby życie to miało urok, jakim pragnie oczarować innych.

Toteż zanim cokolwiek wpuści się w siebie „bramami” oczu i uszu, warto wziąć pod uwagę, skąd i po co rzecz się bierze. Meblowanie naszej wyobraźni przez innych, wyżej społecznie usytuowanych, nie musi być jednak podyktowane interesem albo filantropią. Często przemawia za tym chęć dzielenia się bólem. Temu jednak można zaradzić w inny sposób, niż znajdując wspólników cierpienia. Niewątpliwie wspólne cierpienie z ludźmi o pewnej rzadkiej formie życia, ogromnie ryzykownej, kredytującej bardziej naszą próżność niż rzetelną wartość, jest tym, czego wszyscy najmniej potrzebujemy.

XI

Sława i powodzenie bardziej dają wyraz naszej potrzebie nadzwyczajności, niż jej spełnieniu. Są formą inscenizacji „lepszego życia”. Talent reżyserski i aktorski jest jedynym godnym tego przedsięwzięcia. Wszystkie inne umiejętności biorą w nim udział jako prototypy scenicznych zmyśleń, usprawiedliwionych dialogiem, jaki prowadzi w nas chęć bycia oszukiwanym z chęcią oszukiwania. Złudzenia, jakie wywołuje i jakim podlega człowiek w gali, rozpromieniony odniesionym triumfem, albo ledwo widoczny w zamglonej perspektywie luksusu, do pewnego stopnia podnoszą wszystkich na duchu i pobudzają do życia wbrew deprymującej świadomości wszystkich jego przyziemnych ograniczeń. Nie otrzymamy jednak tą drogą odpowiedzi na pytanie, skąd bierze się potrzeba, której zaspokojenia trzeba szukać w iluzji.

Miarodajnej odpowiedzi każdy może udzielić tylko sam sobie. Łatwo o błąd, gdy cudze sądy bierzemy za swoje. Człowiekiem jest się przecież we własnej osobie. Chcąc poznać go, trzeba najpierw poznać siebie. Obraz rzeczywistości wyłania się ze zbieżności poglądów ludzi, którzy przynajmniej starają się poznać siebie i przedkładają wiedzę o sobie nad inną. Naśladując cudze sądy i zachowania, oddajemy się we władzę złudzeń. Wpadamy w tak ponętne pułapki jak sława i powodzenie z dwóch stron — chęci ich dostąpienia i marnych korzyści z ich posiadania.

Lepiej rozbrajać złudzenia zanim życie bez nich staje się niemożliwe. Trudno cofnąć całą historię do momentu, gdy pierwszy człowiek wszedł w odurzający kontakt z otoczeniem, dając mu jakiś swój rzadki przymiot za przedmiot ogłupiałego i błogiego zachwytu. Wyrosła na nim niebagatelna cywilizacja. Niepodobna wyjąć z niej element samouwielbienia, jakiemu człowiek oddaje się w podziale na olśniewające podium i wstrzymującą oddech widownię, bez zawalenia całej przez tysiąclecia wznoszonej struktury. Można natomiast ukształtować historię własnego życia tak, by nie czuć się ubezwłasnowolnionym wykonawcą ról, jakie ugruntowały się z braku wystarczająco długiego życia przodków, by na mocy zdobytego doświadczenia i nie wygasłej przedwcześnie energii skończyć raz na zawsze z podziałem ludzi na dwa podgatunki, z których jeden bierze na siebie nie sprawdzające się atrybuty bóstw.

Jesteśmy dziś w tej dobrej sytuacji, że wielki dorobek cywilizacyjny zdążył ujawnić wielkie zagrożenia. Otrzymujemy dowód nie wprost na wartość tego dorobku. Przyjdzie jeszcze powrócić do kwestii, czy cywilizacja bardziej przyczynia się do narastania zagrożeń, czy do ich eliminowania. Warto jednak byłoby przeprowadzić ankietę, na ile kto czuje się beneficjentem „wielkich ludzi”, filarów cywilizacji, a na ile ich ofiarą. Myślę, że wyniki bardziej skłoniłyby nas do wniosku, że rozwinięta cywilizacja nie sprawdza się jako remedium na odwieczne problemy egzystencjalne, co przewidywali niektórzy ekscentryczni filozofowie jeszcze przed przyśpieszeniem w XIX wieku, a co daje się dotykalnie we znaki współczesnym.

Gdyby przyjąć, że zdrowie przeważa do tego stopnia nad wszystkimi dobrami zewnętrznymi, że zdrowy żebrak jest szczęśliwszy niż chory król, i że wobec tego stan zdrowia najlepiej nadaje się do porównań jakości życia, musielibyśmy stwierdzić, że górujemy nad ofiarami średniowiecznych dżum, tyfusów, zatruć sporyszem, kił, zakażeń pourazowych, przywr wątroby i kilku innych w owym czasie groźnych dolegliwości większą liczbą chorób dobrze rozpoznanych i „innowacyjnością” w zapadaniu na nowe mimo sukcesów w walce z dawnymi. Średniowieczne psychozy, wynikające z lęku przed złymi duchami, czarami i urokami, ustąpiły miejsca blisko 100 chorobom psychicznym, które dotykają od kilkunastu do kilkudziesięciu procent różnych populacji. W najwyżej rozwiniętym kraju, w Stanach Zjednoczonych, są one przyczyną około 40% inwalidztwa wśród młodych dorosłych; tam też liczba samobójstw ponad dwukrotnie przewyższa liczbę zabójców. Co się dzieje w krajach, które zwykły przemilczać niewygodne fakty i fałszować informacje, pozostawmy ocenie różnych naocznych świadków.

Więcej ludzi, niż liczyło późne średniowiecze, cierpi dziś na choroby wynikające z biedy. W rankingu tym przoduje Afryka, gdzie oprócz HIV/AIDS, gruźlicy i malarii spustoszenie sieją glistnica, włosogłowaczyzna, bilharcjoza, słoniowacizna, onchocerkoza, jaglica i inne. Samym tęgoryjcem dwunastnicy, spowodowanym wczepieniem się w ścianki jelita cienkiego małego robaka, wysysającego krew jak pijawka, co po miesiącach i latach daje o sobie znać niedokrwistością, wychudzeniem, podatnością na inne choroby i problemami z nauką, zakażonych jest około 600 milionów ludzi.

Znajdujemy się w tej gorszej sytuacji niż ludzie średniowiecza, że jest nas dużo więcej, a apetyty na dostatek, dzięki rozwojowi techniki i ekonomii, ostrzejsze i trudniejsze do okiełznania. Ogromny przyrost naturalny i rozbuchana konsumpcja w krajach dziś wysoko rozwiniętych, a dawniej w większości grabieżczych i pirackich, jak i chęć dorównania im przez inne, przyczyniły się do nędzy kilkunastokrotnie większej liczby ludzi, niż liczyła cała Europa 550 lat temu. Rada, by poprawić sytuację, przeznaczając na walkę z biedą wydatki, jakie pochłaniają zbrojenia (około 2 biliony dolarów), warta jest polityka zabiegającego o głosy ubogich. W istocie wydatki na zbrojenia są motorem koniunktury i innowacyjności. Łatwo wyobrazić sobie, jak wyglądałby tak „wysoko rozwinięty” świat, z koniecznym do tego „motorem”, w sytuacji już teraz kurczących się zasobów, o które musieliby walczyć wszyscy z wszystkimi, wyposażeni w broń najnowszej generacji…

Można ćwiczyć wyobraźnię w oparciu o różne przekazy i badania historyczne i chyba tylko przy dobrym nastroju i szczęśliwej passie dojść do wniosku, że zalew odkryć i wynalazków w ostatnich trzystu latach zmienił na lepsze losy naszego gatunku. Owszem, żyjemy dłużej, niż tamci, ale czy nie kosztem dodatkowych trosk i kłopotów z jednej strony, a z drugiej — dłużej trwającego złudzenia, że dobra cywilizacyjne mogą uczynić nas mniejszymi żebrakami wobec sił rządzących światem, wszechświatem i ludzkimi drobinami? Dłuższe życie oznacza też dłuższe przebywanie w więzieniu rozmaitych uprzedzeń i przesądów, jednym z których jest uznawanie „wielkich ludzi” za konieczną przypadłość społecznej egzystencji człowieka. Przyjmuje się niemal za pewnik, że motyw zysku i własnej korzyści jest w nas zapisem sensu życia, a ci, którzy prawidłowo go w sobie odczytują, kwalifikują się na przewodników stada hominidów. Nowoczesny optymizm podpowiada, że zbawienna konkurencja przycina rogów chciwości, ambicji, żądzy przyjemności i innym brudnym cechom charakteru, obracając je w pożytek masowego dobrobytu; taka jest wymowa systemu, w jakim tkwimy po uszy, i jaki przez ludzi pretendujących do roli przewodników intelektualnych bywa proklamowany jako szczytowy etap społecznej ewolucji człowieka. Złudzenie to zastępuje w dużym stopniu te, jakimi poddawano się dawniej. W czym jednak ma ono przewagę nad, na przykład, wyobrażeniem starożytnych Chińczyków, że obce krainy zamieszkują ludzie szlachetni i pracowici, których cesarze nawet ustępują tronu na rzecz godniejszych od siebie, albo średniowiecznych Europejczyków, spodziewających się przedsionków raju na wschodzie, z duszami sprawiedliwych oczekujących Sądu Ostatecznego? Czy jeszcze nie odkryty świat nie dawał wdzięczniejszego zatrudnienia tęsknocie za doskonałością, niż poznany we wszystkich szczegółach immanentnej mu władzy człowieka nad człowiekiem? Czy nie czujemy się dziś bardziej skazani na rzeczywistość, w najważniejszych punktach zawsze taką samą, niż wtedy, gdy jej nieznana część pozwalała spodziewać się wyrównania niewygód poznanej?

Punktem stycznym przeszłości i teraźniejszości jest człowiek w jedynej niezawodnej postaci — jako świadoma siebie jednostka. Rozmaici filozofowie nie omieszkali oprzeć się na niej jako naszej wyłącznie prawdziwej własności i kryterium jedynie poprawnych ocen. M. de Montaigne daje setki przykładów na to, że „wszystko jest dobre i złe według naszego odczuwania”, że „bogactwo, zarówno jak sława i zdrowie, tyle tylko mają powabu i rozkoszy, ile mu użyczy ten, kto je posiada”. A Schopenhauer zaparł się całej swojej wcześniejszej filozofii, by na starość dowodzić, że mimo wszystko można spędzić życie przyjemnie i szczęśliwie, gdy postawi się na prawdziwe zalety osobiste (które mają się tak do wysokiego stanowiska, majątku czy urodzenia jak prawdziwi królowie do tych na scenie). Nawet jeśli, jak zauważa, na ogół mędrcy mówili zawsze to samo, a głupcy (tj. przytłaczająca większość ludzi we wszystkich czasach) postępowali dokładnie odwrotnie, nie należy tracić nadziei, że zarówno „mędrcy” staną się bardziej przekonywujący w swych racjach, a ludzie dojrzalsi do stosowania się do „dobrych rad”.

Wiemy dziś dużo więcej o wszechświecie i procesach fizycznych, zachodzących w naszej „wyłącznej własności”. Chodzi o to, by wiedzę tę umiejętnie połączyć z wglądem w siebie, przywilejem osobistej obecności we „wnętrzu” rzeczywistości. W sobie łączymy jej dwie dla naukowej wygody rozdzielane postacie — zjawiskową i (by powiedzieć za Kantem) „noumenową”. Zapatrzeni w zjawiska, traktujemy siebie podobnie — jak przedmiot obserwacji, logicznego rozumowania i doświadczenia. Tak naukowo poznający otoczenie i siebie człowiek wzniósł imponujący, ale zdradliwy gmach współczesnej cywilizacji. Niechcąco udowodnił błąd fascynacji tym, co widzi, słyszy, dotyka, wącha i smakuje.

O poznawaniu siebie

„Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę”

Ew. Św. Marka 8,37

„… najwyższym jest śmiertelnych

Szczęściem tylko osobowość”

J.W.Goethe


I

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 51.47