E-book
4.73
drukowana A5
48.02
Bez iluzji

Bezpłatny fragment - Bez iluzji

Niecodziennik


Objętość:
275 str.
ISBN:
978-83-8369-009-4
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 48.02

Dedykuję

Tym wszystkim co po mnie nastąpią…

Wnukom moim: Zosi, Frankowi, Ignasiowi i …

WSTĘP

Nie ukrywam, że do pisania tego dziennika sprowokował mnie profesor Marcin Król swoją ostatnią książką pod tytułem „Pakuję walizkę”. Oczywiście nie tylko profesor Król pisał takie dzienniki, ale jakoś jego pisanie mnie zainspirowało, ponadto sama postać profesora nie jest mi obca i cenię sobie jego myśli — zdrowe myśli. Co prawda, książka została wydana w 2021 roku, czyli rok po śmierci profesora, zatem będąc ostatnią w jego twórczym życiu, sądy w niej zawarte są już ostateczne. Zmarł 25 listopada a ostatni tekst w tej książce pochodzi z 25 października 2020, czyli pisał do ostatniej chwili i to do końca w tym samym tonie. Ja natomiast — jak na razie — żyję i chciałbym doczekać, co najmniej zakończenia tej książki, a może jeszcze dłużej, no, powiedzmy szczerze: jeszcze bardzo długo. Wiekowi ludzie zawsze powiadają: jak Bóg pozwoli…

Mimo chronologii, mój dziennik ma bardzo mało znamion dziennika bo nie zawiera zapisów codziennie, dlatego został nazwany niecodziennikiem. Ponadto nie jest to dziennik tematyczny, zawiera treści związane z dniem, którego dotyczy, czyli ważnych wypadków lub okoliczności, jakie miały miejsce w danym dniu, w przeddzień a może nawet w dalekiej przeszłości traktowanych rocznicowo. Zatem również czytanie nie wymaga zachowania kolejności rozdziałów.

Nie autor wymyślał tematy, lecz kalendarz ich dostarczał i to dostarczał dość obficie. Wystarczyło rozejrzeć się dookoła, może posłuchać komunikatu radiowego, może coś przeczytać w internecie. Jedynie wojna w Ukrainie przewija się cały czas jak zmora straszliwa zagrażająca nie tylko napadniętej Ukrainie. Postanowiłem również przywoływać aktualnie czytane książki. Aktualnie, to znaczy akurat w czasie pisania konkretnego tekstu, chociaż nie mające związku z historią tego roku.

Sądy zawarte w książce — chociaż zbyt dużo ich nie ma — są to sądy subiektywne moje, czyli autora i tylko ja biorę za nie odpowiedzialność. Jest to uwaga, którą przypominam w każdej mojej książce. Staram się nie powtarzać opinii zasłyszanych, nie swoich. Jeżeli już to robię, to zawsze podaję autora. Zdaję sobie sprawę z tego, że pisząc na zadany temat, wynikający z kalendarza, tworzone opinie mogą nie być zawsze trafne jedynie w dniu pisania, lub mogą się zdezaktualizować z czasem. Wszystko to jest ryzykiem piszącego i ja to każdorazowo wkalkulowuję.

Starałem się omijać bieżącą politykę, nie zawsze się udało. Toczącej się agresji rosyjskiej w Ukrainie omijać nie zamierzałem, a wręcz odwrotnie, konsekwentnie w każdym tekście starałem się przypominać o wszystkich ważniejszych wydarzeniach i ich konsekwencjach. Nie można pominąć milczeniem czegoś tak tragicznego jak wojna tuż za naszą granicą. Jakże trudno jest wydawać jakiekolwiek opinie na ten temat, gdzie króluje zło, smutek i cierpienie. Wszystko to spadło na niewinnych ludzi a spowodowali to inni ludzie z natury barbarzyńcy. Zdarza się, że ze zła wyłania się dobro, więc miejmy nadzieję, że i teraz będzie podobnie, że urodzi się wolność.

Każdorazowo pisząc nową książkę ma się nadzieję, że treści w niej zawarte komuś posłużą. W moim przypadku, w pierwszej kolejności i niezmiennie są to moje wnuki. Może się to udać kiedy tekst jest jednolity na jeden temat, ale w tym przypadku jest nieco inaczej. W poszczególnych tekstach bywają co najmniej dwa tematy jakoś słabo ze sobą związane lub w ogóle nie związane. Panuje zupełna wolność, a temat wyznacza dana kartka z kalendarza. Mimo wszystko, pragnę aby przytoczone tu fakty a szczególnie wydarzenia wzbudziły refleksję u czytających niezależnie kiedy będą czytane i tylko w tym kierunku idą moje, czyli autora opisy i komentarze.

W szczególności mam nadzieję na refleksje u tych, którzy jeszcze dzisiaj niezbyt potrafią czytać ze zrozumieniem, lub jeszcze nie rozumieją wszystkich problemów tego świata, czyli u moich wnuków. Również ważne to może być dla starszych, którzy dotąd do pewnych rzeczy podchodzili automatycznie, bez głębszego namysłu, rutynowo, a teraz niechby może zrobili to samo, ale z namysłem, bo mają dostarczaną na co dzień, historię zakłamaną stosownie do potrzeb współczesnych polityków.

2 listopad 2022 — Dzień Zaduszny

W dniu wczorajszym była uroczystość Wszystkich Świętych, czyli dotycząca tych szczęśliwych, którzy dostąpili zaszczytu przebywania w niebie i ich wspominamy i z nimi się cieszymy, natomiast dzisiaj mamy Dzień Zaduszny, czyli święto wszystkich zmarłych. Jedni byli nam bliscy, inni mniej znani albo w ogóle nieznani. Tych pierwszych wspominamy z wielką czułością a niekiedy ze łzą w oku, bo na przykład odeszli kilka dni wcześniej, a niektórzy nawet w przeddzień swojego święta. Tak było w przypadku osoby z mojej rodziny, która odeszła kilka dni przed tymi świętami, ale o niej jeszcze wspomnę w dalszej części. Taka jest interpretacja tych dwóch dni świątecznych, zasłyszana przeze mnie, od osoby wysoce kompetentnej i raczej trudno dostrzec łączność między tymi dwoma świętami, czyli Dniem Wszystkich Świętych i Dniem Zadusznym.

Tymczasem, co widzimy wokół? Już o tym niejednokrotnie wspominałem, ale dzisiaj też wspomnieć należy, w tej materii nigdy za dużo. To, co widać było wokół, było momentami przerażające. Właśnie w tym pierwszym dniu cmentarz był oblężony, a wokół najbardziej kwitnął handel, jakby plac handlowy z miasta przeniósł się tutaj, pod mury cmentarza. Któregoś roku widziałem nawet grill z kiełbasą, co zapewne ucieszyło cyganów, którzy — jak pamiętam od lat — piją gorzałkę nad grobem swojego króla cygańskiego. Po drugie, Kościół ma swoją interpretację a ludzie mają swoją, czyli w Dniu Wszystkich Świętych, oprócz właściwego przeznaczenia tego święta, obchodzą również Dzień Zaduszny — takie dwa w jednym. Z tego, co widzę, nasi księża poddają się im stopniowo przenosząc część uroczystości na cmentarz. Pytam, więc znajomego, zresztą bardzo mocno wierzącego i świadomego:

— Powiedz mi drogi Marku, dlaczego tak jest, że zamieniono te święta, a raczej skomasowano w jednym dniu?

On na mnie spojrzał niemal zgorszony tym pytaniem i tylko tyle odpowiedział:

— Bo tak zawsze było, czego tu nie rozumiesz! Taka tradycja! Nic więcej nie potrafię powiedzieć.

Nic nie odpowiedziałem, bo że tak bywało, to ja wiem i że taka tradycja, to też ją znam od czasów, kiedy mama prowadziła mnie na cmentarz na grób dziadka. Tyle tylko, że w trakcie pisania tego tekstu, już po dniu Wszystkich Świętych, czyli w Dniu Zadusznym, przejeżdżałem koło cmentarza i tam było zupełnie pusto, jedynie świeczki zapalone wczoraj się dopalały. Natomiast z tą tradycją byłbym ostrożny, bo ludzie dla wygody mogą kiedyś zmienić inne ważne prawdy, których Kościół uczy, bo tak będzie wygodniej i co wtedy?

Wróćmy jednak na teren cmentarza, bo to, co tam zobaczyłem, mocno mnie zaszokowało. W przeddzień, przy tak zwanej bramie gospodarczej, leżały dwie ogromne sterty śmieci: głównie szkła i plastiku i wszystko zmieszane z doniczkami i uschłymi kwiatami. Segregacji tej sterty jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, zapewne pójdzie to wszystko na miejskie wysypisko bez segregacji. Ten obrazek jeszcze mnie tak nie zaszokował, tego ogromnego szoku doznałem dopiero na drugi dzień. Zobaczyłem, bowiem ogromny festiwal świateł w najprzeróżniejszych słojach szklanych i znowu te tony plastiku, tyle, że teraz pięknie porozstawiane po płytach grobowych, czyli przygotowane do wyrzucenia za kolejny miesiąc lub dwa. Oczyma wyobraźni zobaczyłem te wczorajsze sterty pod bramą, jednocześnie przypomniałem sobie pewną tabelę o odpadach. Na tablicy tej pisało, że szkło rozkłada się nawet przez 4000 lat, a przeróżne plastiki 400 do 1000 lat. Aby zamknąć tę część złych obrazków i wiadomości dodam, że w trakcie tych świątecznych wojaży poniosło śmierć 25 osób, rannych było 326 osób. Czy warto było? Podobno jest jedna pocieszająca wiadomość pośród tych złych wiadomości: w tym roku było mniej pijanych kierowców — ale jednak byli. Tak, to bardzo pocieszająca to wiadomość — dodam ze smutkiem.

Polak za rodzinę i ojczyznę deklaruje walkę na śmierć i życie, gdyby ktokolwiek nastawał na ich życie i zdrowie, z drugiej zaś strony zostawia tej rodzinie truciznę na wiele pokoleń — zostawia ogromne ilości różnego rodzaju śmieci chemicznych trudno degradowalnych. — To, jak to jest? Trudno to wytłumaczyć, chyba, że założymy, iż człowiek ten jest marnie wyszkolony, tępy, nieposiadający minimum wiedzy, do której i tak ma stosunek ambiwalentny. Z drugiej jednak strony, człowiek ten chwali się, że niejeden naród europejski przysposabiał do życia, bo na przykład francuzów uczył jak się używa noża i widelca. No i znowu wraca wcześniejsze pytanie: — To, jak to jest?

O wiedzy religijnej dotyczącej tych dwóch ostatnich świąt nawet nie wspominam, bo mógłbym się narazić. Niechby mi się wypsnęło coś na temat tradycji palenia ogni czy jak kto woli świeczek czy zniczy na grobach. Nie jest to żadna namiastka światłości wiekuistej, jak mi to ktoś kiedyś próbował zinterpretować, lecz jest to pozostałość kultów pogańskich, tak zwanej nocy dziadów, który to fakt opisuje Mickiewicz w swoim poemacie Dziady. Od razu zaznaczam, że ta druga wiadomość wcale nie oznacza, że tych świeczek nie powinno się zapalać — sam to robię i jest mi jakoś lżej.

Możnaby takich drobnych faktów, które ujawniły się przy okazji tych świąt, wymienić jeszcze wiele. W każdym bądź razie naginanie starych tradycji do dzisiejszych mód, czyli obecnych wymogów konsumpcyjnego stylu życia, jest niekiedy przerażające. Ale dajmy temu spokój, bo w tym miejscu chciałem wspomnieć naszą zmarła Halinę, tak jak obiecałem. Była historyczką z zawodu nauczycielką historii w liceum. Braknie mi jej, bo mam tendencję do szukania prawdziwych faktów historycznych podważając te interpretacje, które nam obecnie podają niektórzy obecni historycy a szczególnie władze polityczne. Nieraz się spieraliśmy na te tematy, a ostatnio spór dotyczył króla Jana Kazimierza. Mimo autorytetu profesorskiego Haliny, nie ustąpiłem i pozostałem przy swoim. Tyle o naszej Halinie, niech spoczywa w pokoju…

Wróćmy, zatem do obecnej codzienności: wojna! Co prawda wojna u sąsiadów, ale tuż za naszym płotem. Co gorsza, jak ja to mówię, jest to wojna w sąsiedniej rodzinie. Tak, tak, wojna w rodzinie. Dla poparcia mojej tezy pozwolę sobie przypomnieć nieco faktów historycznych. Zacząć należy od tego, że na obecnych terenach Ukrainy i okolic było niegdyś Księstwo Ruskie a dokładniej Księstwo Kijowskie, nawet Wielkie Księstwo, które przyjęło wiarę chrześcijańską już w VIII wieku od Bizancjum a więc wcześniej niż Polska. Przyjęli chrzest od Bizancjum, bo mieli przyjazne kontakty z tym cesarstwem. Dodatkowo, były to tereny Rusi Czerwonej, która to nazwa jakoś nie jest eksponowana, może nawet wypychana z pamięci, w odróżnieniu od Rusi Białej, która do dnia dzisiejszego pozostawiła swoją nazwę, jako Białoruś. Nazwę nową, czyli Ukrainę eksponuje się oficjalnie.

Ukraina, jako nazwa utrwaliła się dopiero w XV wieku i oznacza ni mniej, ni więcej tylko miejsce na kraju państwa, pogranicze, kraj na obrzeżach Imperium. Carowie Rosji najchętniej używali tej nazwy uprzednio ją wymyślając. Widzimy dzisiaj w sklepach, na opakowaniach pierogów zmienioną nazwę z pierogów ruskich na pierogi ukraińskie — taki gest na przekór Rosjan. Czyż nie jest to dowód na porażającą niewiedzę historyczną w naszym narodzie, zresztą podobnie jest z historią własnego kraju. Te pierogi, to tylko taka dygresja.

Wschodnia i północno-wschodnia część to przyszłe Księstwo Moskiewskie tworzące się na terenach wcześniej zajętych przez Mongołów, czyli terenach lennych Złotej Ordy. Kiedy złota Orda upadła, na ich dawnych lennach powstało Księstwo Moskiewskie, którego społeczność tworzyła cała mozaika ludów różnych kultur, od dzikich i barbarzyńskich Mongołów do starodawnych ludów pochodzących z Rusi Czerwonej. Książę Moskiewski [Iwan Groźny] w pewnym momencie ogłosił się carem oraz reprezentantem tradycji sięgających do początku Księstwa Kijowskiego. On ogłosił, że odtąd car moskiewski jest jedynym spadkobiercą wszelakich tradycji dawnej Rusi Kijowskiej a także Bizancjum. Rosja tak naprawdę powstała dopiero w XVI wieku, czyli osiem wieków po chrzcie Rusi. Z racji zapędów mocarstwowych i hegemonistycznych Rosji zarządzanej przez carów, powstał i trwa do dzisiaj konflikt między Rosją i Ukrainą, a jego owocem jest obecna wojna spowodowana przez Rosję.

Wojna trwa już osiem miesięcy i końca nie widać. Tak naprawdę nikt, z całego świata nie jest po stronie agresora barbarzyńcy, czyli Rosji — najpierw carskiej, potem komunistycznej, a obecnie czymś, co stanowi uśrednienie tych dwóch poprzednich systemów. Można śmiało powiedzieć, że wojna ta prowadzona jest w sposób barbarzyński, przy użyciu metod pochodzących niekiedy z zamierzchłych czasów, w których kłamstwo zajmuje pierwsze miejsce, gdzie zabijanie bezbronnych cywilów i dzieci jest dozwolone, gdzie bombardowanie domów jest normą. Jeszcze wielokrotnie powrócimy do tej wojny.

Książka, którą w tej chwili czytam absolutnie koresponduje z aktualną wojną i przyznaję, że dlatego po nią sięgnąłem szukając wytłumaczenia tej barbarzyńskiej postawy żołnierzy i władz Rosji w stosunku do ludzi Ukrainy, których Rosjanie nazywają braćmi. Należy dodać, że książka ta bardzo dużo tłumaczy. Jej tytuł to „Zniewolona Rosja”, czyli historia poddaństwa — autorstwa Borysa Kierżencewa. Autor to doktor nauk historycznych, lat 49, Rosjanin. Wymieniona książka przyniosła mu największą sławę. Treść tej książki połączona z obecnym obrazem wojennym jest absolutnym potwierdzeniem powiedzenia, które ja wielokrotnie słyszałem, szczególnie w młodości. Brzmi ono tak: „Czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość trąci”. Niestety prawda, która w przypadku Rosjan potwierdza się. Nawyki nabyte od plemion mongolskich, przemieszkujących tajgi i lasy, raczej utrwalały barbarzyńskie obyczaje i w efekcie nie ulegały one zanikowi, chociaż świat poszedł daleko do przodu. Każdy z nas zna z historii II wojny światowej fakt, że tuż za frontem posuwały się oddziały NKWD z karabinami wymierzonymi w plecy własnych żołnierzy. Jeżeli którykolwiek byłby się obejrzał z zamiarem wycofania padał od kuli tegoż enkawudzisty. To zwyczaj jeszcze z czasów z przed naszej ery, bo tak nacierały wojska barbarzyńskie.

Kończąc ten problem pozwolę sobie przytoczyć jedynie krótki cytat ze wspomnianej książki:

„W chwili zniesienia pańszczyzny w 1861 roku dwadzieścia trzy miliony rosyjskich obywateli stanowiło prywatną własność. Chłopi byli sprzedawani, jako żywy towar, przegrywano ich w karty, zsyłano na Syberię, okrutnie karano za nieposłuszeństwo i składanie skarg. Wielu z nich, opisanych przez Turgieniewa, Tołstoja, Puszkina czy Dostojewskiego, miało swoje pierwowzory w realnym życiu.”

Myślę, że ostry to obraz, chociaż cytat ten oddaje jeszcze słaby obraz, dlatego zalecam aby przeczytać całą książkę, aby uzmysłowić sobie, jako tako panujące przez wieki stosunki w Rosji. Przyznam, że czytałem tę książkę w niektórych momentach z obrzydzeniem, bo opisane tam niektóre obrazy znęcania się tak zwanej szlachty, będącej w większości analfabetami, nad chłopami, wywoływała u mnie mdłości. Dodam tylko, że istnieje już książka opisująca ten sam temat, ale w przypadku chłopów polskich i opisane w niej metody upadlania człowieka przez człowieka nie wiele różni się od tych z Rosji. Najbardziej przykre z tego wszystkiego było to, że księża katoliccy wcale nie byli po stronie uciśnionych a wręcz odwrotnie.

Można sobie postawić pytanie, na ile te stosunki uległy zmianie na lepsze. Wydaje się, że jeżeli chodzi o Rosję, to niewiele. Te dawne nawyki w traktowaniu ludzi, do dnia dzisiejszego nie zaginęły, przetrwały a nawet ewaluowały w kierunku bardziej perfidnym, gdzie człowiek pojedynczy w ogóle przestał się liczyć, stanowił jedynie element jakiejś całości, bo liczyły się masy. Przykładem niechaj będzie chociażby wspomniana już rola wojska NKWD na frontach II wojny światowej.

Smutny jest Dzień Zaduszny, bo taka jego natura. Uwidoczniło się to szczególnie, kiedy stojąc nad grobem bliskich wspominamy ich, czyli tych, z którymi jeszcze rok temu staliśmy przy tym właśnie grobie, szczególnie, kiedy to dotyczy ojca lub matki, syna, córki… Przyznam, że dziwnie te moje odczucia się jakoś układały, bo kiedy tak stojąc na grobem rodziców sięgałem pamięcią wstecz do młodości, kiedy było raczej biedniej, to jednak duch mój jakby weselał, tylko na chwilkę pamięć się materializowała a znowu wracając powoli do dnia dzisiejszego, raczej duch smutniał. Smutniał mimo pełnej zasobności w dobra codzienne, pełnego komfortu pod każdym względem i to nie tylko wojna u sąsiadów czy ustawiczne podwyżki były tego powodem. Jak się okazuje, ten komfort, to pełne zabezpieczenie w dobra ziemskie, nie przysparzają pełni szczęści, czegoś brakuje i to brakujące coś wcale nie jest materialne i nijak nie jest wymierne.

Wszystko, co związane jest ze śmiercią, z umieraniem zawsze jest smutne. Z tego powodu człowiekowi dano wiele lat na zastanowienie, na przemyślenie, a może nawet na ustawiczne zastanawianie się nad umieraniem. Jedni odsuwają ten temat ze strachem i nie podejmują go. Inni bardzo często zastanawiają się nad nim ustawicznie lub okresowo obserwując proces umierania czy obumierania w przyrodzie. Weźmy na przykład motyle: cóż to jest dwa tygodnie życia, chociaż w przepięknym ubarwieniu i kolorach. Przychodzi koniec i nie ma łez motylich, nikt nie rozpatrza…

Pamiętam jak bardzo bliska mi osoba w podeszłym wieku dziewięćdziesięciu lat powiadała i to wielokrotnie, bardzo spokojnie i z uśmiechem, że absolutnie nie boi się umierać. Nie dawało spokoju pytanie o powód, dzięki czemu ta osoba mogła to tak spokojnie mówić. Nic prostszego, należało po prostu zapytać. Tak też zrobiłem. Cóż się okazało? Odpowiedź była prozaicznie prosta. Ta osoba powiada: — Dzisiaj, kiedy mam swoje 90 lat, wiem, że już nic więcej nie zrobię. Co było do zrobienia, zostało zrobione, zatem niczego nie planuję — taka mniej więcej padła odpowiedź. Ponadto niech się wokół mnie nic nie zmienia, nie przebudowuje, chcę kontemplować jedynie to, co jest, to, w czym jest mój wkład, umrę to sobie możecie wszystko pozmieniać — to druga część odpowiedzi. Była i trzecia część, która dotyczyła mocnej wiary w Boga i pokładanej ufności w Jego obietnicę życia wiecznego. Kiedy dzisiaj sobie to przypominam, to wydaje się, że ta trzecia część była chyba ze wszystkich najmocniejsza, reszta to tylko dodatki. Chociaż mnie do dziewięćdziesiątki jeszcze daleko, to jednak dość często rozmyślam nad tymi trzema argumentami dającymi poczucie bezpieczeństwa i pełnego pogodzenia z życiem.

Kiedy tu i ówdzie widzę jak ludzie strasznie boją się śmierci, bo jeszcze tyle mają do zrobienia, aby dzieciom żyło się lepiej i wygodniej, a to jeszcze wesele wnuczki lada miesiąc, a druga wnuczka będzie rodzić. Kiedy stykam się z takimi przypadkami, coraz częściej uciekam w kierunku przemyśleń kiedyś usłyszanej odpowiedzi na temat warunków spokojnej starości.

11 listopada 2022 Święto Niepodległości

Tuż po ostatniej wojnie, kiedy Sowieci wypędzili polskich profesorów ze Lwowa, znaleźli się oni — w przeważającej większości — we Wrocławiu, a wśród nich profesor i jeden z wielkich lwowskich matematyków tamtych czasów — prof. Hugo Steinhaus. W jednym z urzędów państwowych zadano mu pytanie czy przekraczał granicę. Profesor słynący z elokwencji i dowcipu odpowiedział skromnie:

— Ja nigdy granicy nie przekraczałem, ale granica mnie, to i owszem, przekraczała, i to dwukrotnie.

Coś mi się zdaje, że ja dzisiaj — właśnie dzisiaj, znalazłem się w podobnej sytuacji, tyle, że meritum problemu jest nieco inne, jednak okoliczności podobne. O co zatem chodzi? Już wyjaśniam.

Przeżyłem już kilka dat, w których to czciło się niepodległość, w związku z tym, nie mam stu procentowej pewności, że obecna data się ostanie i będzie tą ostatnią. Stąd i mój stosunek do niej jest nieco ambiwalentny, czyli dobrze, że jest, ale równie dobrze może to być każdy inny dowolnie wybrany dzień — przy zachowaniu pewnej logiki wyboru. Tu pojawia się kłopot, bo nie mogę znaleźć tej logiki wyboru zapewne z bardzo prozaicznego powodu.

Każdą z tych dat świętowania niepodległości ustalała inna ekipa polityczna i zawsze o jedynie słusznej orientacji, chociaż te orientacje różniły się między sobą diametralnie. Jeden raz tę datę podsunął nam Józef Stalin i on wyznaczył 22 lipca. Ktoś zapyta, jaka logika towarzyszyła temu Stalinowi. Kto kojarzy fakty historyczne wie, że była to krwawa logika, bestialska logika, jako że stosujący tę logikę Stalin, już wtedy bestią był. Otóż w dniu 22 lipca 1793 roku Sejm Polski — obradujący w zamku grodzieńskim, w obecności carskiego generała i otoczony dookoła kordonem wojsk rosyjskich, podpisał w wielkim milczeniu drugi rozbiór Polski. Tak się mściła Cesarzowa Katarzyna II za „niewierność” wasalnej Rzeczpospolitej. Stąd się wziął ten 22 lipca i teraz Polska miała w domyśle czcić tę hańbiącą datę, chociaż dacie tej, na użytek publiczny, przypisano incydent w postaci tak zwanego Manifestu z 1945 roku. Teraz natomiast, mścił się następca carycy, Józef Stalin, który narodu polskiego nie znosił. Ktoś powiedział, że Polacy mieli u Stalina takie szanse jak Żydzi u Hitlera i chyba się nie mylił. Ze smutkiem wspominam to święto nam wtłamszone, no i bez mała zaakceptowane przez wielu z tych, którzy historii własnego kraju nie znali.

Moim zdaniem, była wspaniała okazja, aby takie święto ustalić 4 czerwca lub 18 czerwca, na pamiątkę obalenia tak zwanego ustroju socjalistycznego w wyniku wyborów 1989. Wtedy to odzyskaliśmy wolność, którą nam kiedyś [1939] siłą zabrano, dosłownie: ogniem i mieczem. Czerwiec — piękny, ciepły letni miesiąc sprzyjał temu również i moje imieniny tuż po tym, co dodaję już w ramach żartu. Jednak dzięki polskiej skrajnej prawicy, która zawsze sprzyjała wstecznictwu i manipulacjom historią, uznała ten czerwcowy fakt za hańbę narodową, z powodu Okrągłego Stołu, przy którym wielu z nich było i miód i wódkę piło. Polskie zaprzaństwo dało znać o sobie w tak ważnym momencie. To zaprzaństwo — jak się okazało — istnieje zawsze, tyle, że podskórnie i w stosownych momentach się objawia, bo swoich zwolenników zawsze gdzieś tam posiada.

Zatem teraz proponują mi inny dzień do świętowania. Jako że już nie jestem naiwnym Jasiem, nie mam już kręconych włosów, a miałem, postanowiłem sprawdzić, czego nie zrobiłem w przypadku dnia 22 lipca, bo a nuż podstawiają mi coś, co mój intelekt odrzuci i jak ja będę się z tym czuł. Ten intelekt powiedział „sprawdzam”, książki historyczne do ręki i do roboty. Po krótkim czasie wylała się kawa na ławę.

Po krótkich sporach i użyciu różnych argumentów na to święto wybrano 11 listopada. W tym dniu brygadier Józef Piłsudski powrócił z Niemiec, dokładnie z twierdzy Magdeburg w towarzystwie niemieckiego hrabiego Harry`ego Kesslera, któremu Piłsudski dał zapewnienie, że jeżeli zdobędzie już władzę to nic przeciwko Niemcom nie zrobi i słowa dotrzymywał. Ten niemiecki baron był przez lata całe ambasadorem Niemiec w Warszawie, czyli z bliska pilnował, czy Piłsudski dochowuje zobowiązań. Faktem jest, że obietnicę ową spełnił, o czym świadczą choćby dwie jego reakcje, a raczej ich brak: brak reakcji na powstania śląskie i wielkopolskie. Co bardziej wścibscy historycy wiedzą, że Niemcy również obiecali coś Piłsudskiemu, a mianowicie, obiecali okryć tajemnicą pewne niewygodne fakty z życiorysu brygadiera. To ostatnie, każdy nazwie klasycznym szantażem, ale my nazwijmy to na razie niewygodnymi faktami, które jak się okazało, nie tylko Niemcy znali, ale również niektórzy generałowie z otoczenia brygadiera. Ci ostatni przypłacili to życiem, że wymienię tu chociażby generała Rozwadowskiego — dowódcę obrony Lwowa a potem autora zwycięstwa tak zwanego „Cudu nad Wisłą”.

Gdybyśmy jednak pominęli te „niewygodne” okoliczności, tak chociaż na chwilę, to co nam pozostaje? Pozostaje nam fakt, że wolność dziś odzyskaną utraciliśmy w dniu 17 września 1772 roku, ale głównie z winy Polski, czyli naszej, na własne życzenie. To nasi wysoko postawieni pojechali do Moskwy i prosili Imperatorową Katarzynę II, aby nas wzięła w swoją opiekę. Nad tym faktem nie ma się co rozwodzić, bo — jak na razie — żaden z dyspozycyjnych historyków nie odważył się jeszcze, aby go wymazać, no może sam skutek pokazują tłumiąc nieco wiedzę o przyczynach.

Teraz, kiedy sięgam do tamtej historii, znowu nachodzą mnie ponure myśli, no, bo jak to? Naszą wolność przywiózł Piłsudski od Niemców, spełniając dane im obietnice? Znowu nachodzą mnie uczucia ambiwalentne. Skoro ja, amator historii znam te fakty, to czemu są one ukrywane i mało, kto o nich mówi. Z tych, wymienionych powodów, ani myślę czcić ten dzień w listopadzie, który i tak, sam od siebie jest niezwykle ponury, bo to przecież jesień. Zawsze ten dzień będzie ponury, choćby jak unosili się pod chmury niektórzy przywódcy i piali z zachwytu nad marszałkiem i jego stylem sprawowania władzy z zamachem majowym na czele.

Rozglądam się wokół, patrzę w jedno okno, w drugie okno i cóż ja widzę? Ponuro na dworze, słońce ani przez chwilę się nie wychyla i w takim momencie moje skojarzenia nabierają obrazu, nabierają siły i milknę, bo cóż do tego dodać — wszystko jakby potwierdza moje rozterki. Nie rozwesela mnie ani to święto zwane Świętem Niepodległości, ani to, co na świecie się dzieje i to wcale nie tak daleko, bo tuż za naszą wschodnią granicą.

Wczoraj usłyszałem, że Putin z kryminalistów tworzy oddziały wojskowe, on im daruje wyroki w zamian za pójście na front do Ukrainy. Tyle, że będą to oddziały zaporowe. Oni będą szli za linią frontu i będą strzelać do żołnierzy próbujących zdezerterować, a że tych próbujących dezercji jest coraz więcej, więc odgrzebano rozwiązanie z II wojny światowej. Wtedy to bohaterska Armię Czerwoną poganiało do przodu i likwidowało dezerterów słynne NKWD. Dzisiaj nazywać się będą bardziej współcześnie i bardziej miękko, czyli oddziały zaporowe — podobnie jak napad na Ukrainę Putin nakazał nazywać operacją wojskową. Te oddziały zaporowe to pomysł całkiem stary. Już starożytni Persowie, którzy napadli na Spartę tak „zachęcali” do walki swoje wojsko w wąwozie termopilskim — ich koledzy idący za nimi z tyłu dźgali ich w plecy dzidami. Gdyby nie zdrada ze strony Greka, zapewne i tak nie dali by rady walczącym trzystu Spartanom z królem Leonidasem na czele. Zobaczymy pewnie niedługo, co te oddziały zaporowe zdziałają. Jak by nie było, wojska ukraińskie są w ofensywie i niechby odbili ten Chersoń, tego im życzę. Tylko, jeżeli Rosjanie podali do wiadomości publicznej, że minister Szojgu nakazał wycofać wojska to znaczy to, ni mniej ni więcej tylko tyle, że on kłamie w sposób planowy, zgodny z jego sumieniem, taka jest jego cecha narodowa. Zresztą wszyscy Rosjanie kłamią i wiedzą o tym od dawien dawna i już sami nie wiedzą, co z tym zrobić, więc nadal karmią się tym kłamstwem i twierdzą, że resztę świata przykryją czapkami.

Aby oderwać się od tej świątecznej smuty sięgnąłem po książkę historyczną, bo tego typu książki mają u mnie zawsze pierwszeństwo. „Ludowa historia Polski” — taki tytuł miała i gruba była niczym książki profesora Normana Daviesa, bo niemal 700 stron. Autorem jest dr hab. Adam Leszczyński, historyk i socjolog, profesor uniwersytecki. Pomyślałem, że oderwę się od tych spraw świątecznych, które nijak mnie nie rozweselały. Niedany mi był jednak błogi spokój, bo był to temat smutny, a nawet bardzo smutny. Niedawno czytałem książkę o niewolnictwie chłopów rosyjskich, a teraz okazało się, że mam przed sobą opis niewolnictwa chłopów polskich. Nie ma tu opisów zdziczenia szlachty i pastwienia się nad chłopami niczym nad zwierzętami, ale jest bardzo podobnie, a tę odrobinę delikatności zawdzięczamy chyba jedynie autorowi książki, czyli jego językowi.

W zasadzie, już z pierwszych rozdziałów wiadomo, co było powodem, że ostatnim chłopem, w którym wzbudzono ducha patriotyzmu był chyba słynny Bartosz Głowacki, który wziął udział w Insurekcji Kościuszkowskiej. Powracającym z Insurekcji chłopom ich panowie bardzo szybko i skutecznie wybili z głowy prawa, które za obronę ojczyzny nadał im Naczelnik Kościuszko. W późniejszych latach, żadne z powstań narodowych w Polsce nie miało w swoich szeregach chłopów.

Traktowanie chłopów przez polskich panów było bardzo podobne do tego, co działo się w sąsiedniej Rosji, zapewne płynął stamtąd przykład. Polska szlachta chyba najdłużej w Europie opierała się wyzwoleniu chłopów z niewolnictwa. Tym to sposobem książka ta nie przyniosła mi ukojenia a raczej rozdrażnienie i znaczne pogorszenie samopoczucia, jednak postanowiłem przeczytać ją do końca, bo napisał ją uczciwy historyk bez IPN. Niektóre książki w Polsce wydawane posiadają już taki nadruk „Bez IPN”. Świadczy to dobitnie o randze tej instytucji będącej na usługach sprawujących aktualnie władzę i zmieniającej swoje opinie stosownie ci rządzący w danej chwili życzą.

Czeka mnie jeszcze jedno wydarzenie patriotyczne, czyli tradycyjnie powtórny pogrzeb trzech prezydentów wykopanych z grobów, z ziemi angielskiej, co prawda po półwieczu od śmierci, ale będzie to nasz, prawdziwy, patriotyczny pogrzeb i to trzech prezydentów jednocześnie. Chociaż władzę sprawowali jeden po drugim i wcale nie umarli jednocześnie. Zatem znowu będziemy chodzić po cmentarzach, tym razem będzie to panteon narodowy. Przepraszam za dozę sarkazmu, ale bezpieczniejsze to niż słowa, które mi się na usta cisną w tej chwili.

Nie czekam na przesławny marsz patriotyczny z płonącymi pochodniami, zaciśniętymi pięściami młodych ludzi ogolonych na łyso. Nie znoszę takiego patriotyzmu, a nawet więcej powiem: boję się tego typu patriotyzmu, bo bardzo blisko mu do nacjonalizmu a w dalszej części do faszyzmu. Pamiętam sławną mowę Mariana Turskiego w Auschwitz i to nie tak dawno. Chyba jednak pójdę grabić liście, bo znowu spadły…

Wspaniałym relaksem okazało się to grabienie, chociaż głównie grabiłem to, co spadło z modrzewia, czyli igiełki. Spojrzałem w górę i okazało się, że jeszcze wiele zostało, ale trzeba czekać aż opadną same — tu nic się nie przyspieszy, przyroda wie lepiej. Po prostu trzeba czekać aż wszystkie uwarunkowania będą sprzyjające: temperatura, wilgotność i stosowny czas, bowiem wszystko ma swój czas. To tylko człowiek potrafi naginać te uwarunkowania do swoich zachcianek, a potem dziwi się, że coś mu jednak nie wychodzi. Na rozmyślaniach o symbiozie ludzkiego życia z przyrodą zeszły mi dwie godziny — był to czas bardzo pożytecznie spędzony. Poszedłem na poobiedni spacer i przeszedłem wzdłuż główną ulicę naszego powiatowego miasta i co? No i nic, pusto smętnie, coś mnie podkusiło, aby policzyć świątecznie wywieszone flagi. Naliczyłem 24 flagi — głównie na balkonach mieszkań. Z państwowych instytucji jedynie na szkole podstawowej były cztery szturmówki. Jeszcze za czasów poprzedniej opcji politycznej, ta aleja była usłana flagami biało-czerwonymi. Dla mnie, dzisiaj nic to nie znaczy, jednak wielu z tej sytuacji jakieś wnioski wyciągnie. A może nie ma co doszukiwać się podtekstów politycznych, bo społeczeństwo poniewierane podwyżkami cen gazu, prądu i żywności ma już dość świętowania, a sama władza i jej wierni nadal się bawią?

W Warszawie tradycyjny marsz narodowców pod hasłami: „Polska państwem narodowym” i „Silny Naród. Wielka Polska”. Władza ich ochrania, aby organizacje demokratyczne im krzywdy nie zrobiły, w efekcie te organizacje demokratyczne zablokowano w bocznych uliczkach, bo najpierw muszą przejść tak zwani „prawdziwi patrioci”. A cóż to są prawdziwi patrioci? To brzmi niemal jak oksymoron. Przecież samo słowo patriotyzm zawiera w sobie samo dobro, prawdę i piękno, po co ten dodatek? Im mniej się go używa tym bardziej ono rośnie i pięknieje, ale oni muszą krzyczeć i pięściami wygrażać. Widząc to, znowu przypominają się słowa więźnia Auschwitz Pana Mariana Turskiego, który ostrzegał: „Auschwitz nie spadło z nieba”.

Chyba wystarczy już tej naciąganej i wydumanej euforii świątecznej, zawsze w takiej sytuacji niezastąpioną okazuje się książka, bo ona pozwala na uwolnienie się od ciężkich myśli. Są książki, które jednym ruchem pozwalają przejść w zupełnie inny świat, doznać zupełnie nowych emocji, przy których te dzisiejsze bledną, są epizodem, są niczym.

Jest taka książka, do której często wracam, bo kiedyś już ją przeczytałem niemal przy jednym podejściu. Nosi tytuł „Końce Świata” autorstwa Petera Brannena. Te końce świata, to nie żart, to fakt i to mocno potwierdzony przez badaczy. Na przestrzeni ponad pół miliarda lat Ziemia wymierała już pięciokrotnie, jednak jak widzimy, to życie już w skali mikro gdzieś uciekało, gdzieś się chroniło i wracało. Siła życia jest ogromna, nawet sobie tego nie wyobrażamy Tak z grubsza, te wymierania, miały miejsce — 445, 374, 252, 201 i 66 milionów lat temu. Różne powody naukowcy podają, jak uderzenie 10-kilometrowej asteroidy, czy zalanie lawą lądów, czy w końcu zachwianie równowagi w obiegu dwutlenku węgla między atmosferą a oceanami. Ten ostatni powód jest nam już znany i to od kilkudziesięciu lat go obserwujemy, chociaż naukowcy zapewniają, że naszemu pokoleniu i naszym wnukom jeszcze nic nie grozi. Do czasu, kiedy to jaszczurki będą się opalać w gorącym słońcu wśród zieleni na biegunie północnym jeszcze daleko.

W chwilach trudnych, uciążliwych, przywalonych smutą, sięgajmy po książkę — poprawa samopoczucia gwarantowana. Dzięki książce stajemy się lepsi dla siebie, dla bliskich i tych dalszych a nawet dalekich, bo książka pozwala myśleć pozytywnie — sprawdziłem na sobie samym, więc wiem, że to działa. Życzę także sobie i wszystkim rodakom, aby sprawdziły się w naszym życiu społecznym słowa polskiego uczonego, profesora Jerzego Jedlickiego, który co prawda od pięciu lat już nie żyje ale jego słowa są prorocze i brzmią dzisiaj ze zdwojoną siłą. Był to człowiek o niezwykłej empatii. Kilka lat temu profesor powiedział:

„Chciałbym, żeby wykształcił się u nas patriotyzm oparty na odpowiedzialności za dobro wspólne, za państwo, za szanse życiowe dla wszystkich jego obywateli. Patriotyzm nie agresywny, nikogo niewykluczający, surowo krytyczny wobec własnej historii, lecz zachowujący szacunek dla naszych korzeni, dla tradycji, i nie tylko tej etnicznie polskiej, ale dla dorobku wszystkich narodów, które pod władzą polskości żyły i ginęły”.

W tym cytacie jest wszystko, z definicją patriotyzmu włącznie, z tą prawidłową definicją, która ostatnimi czasy jest interpretowana stosownie do aktualnych potrzeb politycznych, z cichym przyzwoleniem na odcień nacjonalizmu, czyli na jej deformację. Boję się tych deformacji, a szczególnie boję się autorów tych deformacji. Nie wiemy bowiem co im w głowie siedzi.

6 grudnia 2022 roku — Imieniny obchodzą: Abraham, Angelika, Bonifacy, Dionizja, Emilian, Heliodor, Leoncja, Mikołaj, Morzysława, Piotr, Polichroniusz, Tercjusz

Szósty grudnia, dzień, jak co dzień i jak w każdym dniu tygodnia ktoś ma imieniny. Znalazłem aż 12 imion, których właściciele obchodzą w tym dniu imieniny, czyli obchodzą swoje święto. Są różne regiony, w których solenizanci obchodzą jedynie imieniny, w innych regionach obchodzone są tylko urodziny. Tym razem skupimy tylko na imieninach i to jednego solenizanta spośród tych dwunastu wymienionych, a będzie to Mikołaj.

Patronem wszystkich, którzy to imię noszą jest oczywiście święty Mikołaj. Święty Mikołaj to postać niesamowicie ważna w gronie świętych, w szczególności dzieci oczekują na jego dzień i to niezależnie od noszonego imienia. W dniu tym, bowiem, kiedy się budzą, zawsze pod poduszką znajdują coś, co sobie wymarzyły. Najmłodsze z tych dzieci są przekonane, że to coś, co znalazły pod zagłówkiem przyniósł im święty Mikołaj. Te starsze może nie są już zbytnio przekonane, że ten święty pofatygował się do nich z nieba z tym prezentem, ale utwierdzają rodziców w tym, że nadal wierzą. Zdaje się, że zarówno tym już nieco starszym dzieciom jak również ich rodzicom, bardzo taka sytuacja pasuje.

Sam przeszedłem przez wszystkie etapy zainteresowania świętym Mikołajem i do dzisiaj już wiem ze źródeł, że był on kiedyś na naszej Ziemi i to z tymi prezentami, które otrzymywałem. Jego legenda jest do dzisiaj bardzo żywa i w dużym stopniu skupia się właśnie na obdarowywaniu tymi prezentami. Wiele wiadomości na jego temat bardzo szeroko dostarcza nam nauka historii. Nie wszyscy ludzie czyniący dobro mają tak bogaty rozdział w historii, jak ma ten dzisiejszy solenizant Mikołaj, później ogłoszony nawet świętym Kościoła, chociaż niegdyś papież Paweł VI próbował podważyć autentyczność prawd o świętym Mikołaju. Pod naporem wyznawców kultu tego świętego uległ presji i wycofał się ze swojej decyzji o wykreśleniu go grona świętych. Spróbujmy, zatem przywołać, chociaż w małym zakresie, historię życia i działalności tego Mikołaja, którego ogłoszono świętym.

Niezbitym faktem jest, że takowy Mikołaj istniał i żył na Ziemi na przełomie III i IV wieku naszej ery. Wszystkie informacje, do których dotarłem podają, że działał w Licji i był nawet biskupem Miry. Operując dzisiejszym nazewnictwem geograficznym dodajmy, że jest to teren obecnej Turcji. Wielu, tę zachodnią część Turcji nazywa Azją Mniejszą. Zwracam uwagę na ten rejon, który na pewno nie ma nic wspólnego z Laponią, położoną w Finlandii, czyli na północy globu ziemskiego. Podkreślam specjalnie ten fakt, co szerzej zostanie uzasadnione w dalszej części tekstu.

Kult świętego Mikołaja z Miry w Azji Mniejszej rozwinął się dopiero dwieście lat po jego śmierci, zdecydowała o tym jego skłonność pomocy ludziom biednym, co czynił w specyficzny sposób — robił to w sposób nie ujawniając swojej osoby. Domniema się, że na pewno ta cecha skromności w czynieniu dobra pozwoliła na upowszechnienie kultu właśnie tego biskupa Mikołaja, którego Kościół obwołał świętym. Jednak, tak najbardziej jego kult zaczął się szerzyć, kiedy w średniowiecznej Europie święty Mikołaj stał się patronem dzieci i właśnie ten kult trwa do dnia dzisiejszego, chociaż podlegał różnym zawirowaniom a nawet dużym zniekształceniom. Mamy tego dowody szczególnie w dniu dzisiejszym.

Chyba dopiero uczynienie go patronem dzieci utrwaliło kult świętego Mikołaja, chociaż jego patronatowi powierzono wiele więcej grup, miast i zawodów. Wracamy jednak do patronatu dzieci. Już w dwunastym wieku we Francji, w przeddzień święta, czyli w tak zwaną wigilię 6 grudnia zakonnice roznosiły prezenty dla dzieci z biednych rodzin i zostawiały je po zmroku pod drzwiami. Podobne zwyczaje dokumentują źródła polskie, czeskie, austriackie, holenderskie, belgijskie i niemieckie. W wigilię święta osoba przebrana za świętego obdarowywała owocami i słodyczami dobrze zachowujące się dzieci a niegrzeczne uderzała pastorałem. W Holandii dzieci zostawiały buty przy kominku. W Czechach dzieci wieszały skarpety na oknach, a w Austrii dzieci kładły buty na parapecie.

Będąc dzieckiem, również pamiętam prezenty od świętego Mikołaja. Te prezenty to czekoladki i cukierki popakowane w szare torebki sklepowe, chyba były jeszcze lizaki i mała statuetka świętego Mikołaja wykonana z piernika z naklejonym wizerunkiem świętego. Piernik z postacią świętego należało przetrzymać aż do choinki, aby tam zawiesić go w wigilię Bożego Narodzenia. Ponad wszelką wątpliwość pamiętam, że ten święty był ponad wszelką wątpliwość biskupem, bo na tym obrazku przyklejonym do piernika miał na głowie mitrę oraz pastorał w ręce — podstawowe oznaki funkcji biskupa, oczywiście poza wspomnianą świętością.

Pamiętam też, że już w szkole podstawowej, było trochę inaczej, bo pokazano nam Dziadka Mroza. Mojej sympatii ten dziadek nijak nie wzbudzał, zresztą niczyjej sympatii nie wzbudzał i z czasem gdzieś przepadł. W późniejszych czasach dowiedziałem się, że ten dziadek to nie, kto inny tylko Дед Мороз — Dziadek Mróz, podarowany nam przez Stalina. Taki stwór obdarty ze świętości, co prawda z brodą, ale w stroju jakiegoś chłopa w walonkach. W tym miejscu muszę z przykrością powiedzieć, że chyba coś temu Stalinowi się udało zaszczepić w naszej świadomości, bowiem proszę spojrzeć na dzisiejszy wzorzec tego świętego. Niektórzy nazywają go krasnalem i niech tak będzie, ale ja widzę w nim tamtego dziadka od Stalina. Zdradza go wiele elementów stroju z walonkami na nogach — na czele. Ponadto jego miejscem początkowej działalności utworzono Finlandię a dokładnie Laponię, pewnie, aby bardziej uwiarygodnić go, jako Mroza. Czyż tak nie jest? Pytam tych, co pamiętają jeszcze lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku i oni z uśmiechem potwierdzają.

Opuśćmy, zatem ten niemiły fragment z historii świętego Mikołaja i przeniesiemy się jeszcze do jego licznych patronatów, bo historia ubogaciła go w wiele innych, poza dziećmi. Dowodzi to tylko jego rosnącej popularności i miejmy nadzieję, że strój, w jaki go teraz ubierają jest mu wysoce obojętny i powoduje na jego świętym licu jedynie uśmiech. Z czasem tych patronatów zgromadziło się wiele i teraz je wymienimy. Zatem, poza dziećmi święty Mikołaj jest patronem: Albanii, Grecji, Rosji, Aberdeen, Antwerpii, Bari, Berlina, Bydgoszczy, Chrzanowa, Elbląga, Głogowa, Miry, Moskwy, Nowogrodu, bednarzy, wytwórców guzików, cukierników i piekarzy, panien szukających kandydata na męża, gorzelników i piwowarów, jeńców, kancelistów parafialnych, kierowców, młynarzy, uczonych i studentów, notariuszy, sędziów i więźniów, obrońców wiary przed herezją, pielgrzymów i podróżnych, sprzedawców perfum, wina, zboża i nasion, pojednania Wschodu i Zachodu.

Niewiarygodne! Święty Mikołaj jest patronem pojednania między Wschodem a Zachodem! Azaliż to prawda? — Jakby zapytał Jerzy Waldorff. Zatem skoro piszą, to musi być prawda i ja z tej wiadomości, o której dotąd nie wiedziałem, postanowiłem skorzystać natychmiast, bo przyszła do mnie na czasie. Uznałem, że to, co się dzisiaj dzieje miedzy Wschodem a Zachodem, wymaga interwencji każdego, dobrze życzącego naszej Ziemi, w tym wszystkich ludzi dobrej woli. Mam na myśli ludzi wszystkich, zarówno uczonych jak i prostych, świętych jak i grzeszników. No, a skoro to już jest święty prosto z nieba, to tym bardziej. Nie wiem, jaki jest przydział kompetencji w niebie i nie wiem czy ten święty ma w swoich kompetencjach działanie globalne. Niezależnie od mojej niewiedzy postanowiłem poprosić świętego Mikołaja o interwencję w tej sprawie ufając, że jeżeli nie jest władny w pojedynkę w tej sprawie, to poprosi Jana Pawła II, bo on tam już jest i też pomoże, bo szczególnie dobrze zna mentalność narodów zamieszkujących obecną Ziemię a w szczególności ludzi wschodu, jako że jeszcze niedawno między nami przebywał.

Pomyślałem, że jeżeli kiedyś, przed laty, modliłem się do św. Mikołaja o takie drobiazgi jak prezenty w dniu jego święta, to w dzisiejsze jego święto poproszę o coś ważniejszego, czyli o pojednanie Wschodu i Zachodu. Zatem Święty Mikołaju:

— Skoro przyjąłeś zobowiązanie patronatu nad tym pojednaniem, to na pewno obserwujesz, co na naszym globie się dzisiaj dzieje, w szczególności na Twoich dawnych ziemiach Azji Mniejszej, czy Bliskiego Wschodu, ale nie tylko. Zło toczy całą Ziemię i raz to zło wychodzi z zachodu a innym razem — jak obecnie — ze wschodu. Jednym słowem konflikt miedzy ludźmi nie występuje na linii Północ — Południe, ale szczególnie Wschód — Zachód.

Zatem ja, prosty człowiek, mieszkaniec tej Ziemi od ponad siedemdziesięciu lat proszę Ciebie, wpłyń na tych mądrali, co to już dawno demokrację na swój sposób uprawiają, że jej siłowe upowszechnianie do niczego dobrego nie prowadzi a raczej zło zasiewa. Pamiętam słowa mamy, która nieraz — mnie starszemu powiadała: — „Ustąp młodszemu” lub „ustąp głupszemu”. Może i tym razem uda się zaszczepić tę zasadę. Nie dopuść do konfliktu na linii USA — Chiny tłumacząc obu stronom, że nie zawsze poprawność ekonomiczna dobrze służy ludzkości i że walka w imię tej poprawności może doprowadzić do wzajemnego zrujnowania już dotychczasowego dorobku.

Pozostaje jeszcze druga strona, czyli Wschód, gdzie odradza się barbarzyństwo w narodzie rosyjskim. Z barbarzyńcami tylko raz w historii poradził sobie święty Leon — papież, który w piątym wieku negocjował z Attylą, wodzem Hunów, aby ten oszczędził Rzym. Hunowie — wyjątkowi barbarzyńcy, — których Chińczycy wypędzili ze swojego terytorium, teraz posłuchali papieża Leona I Wielkiego, również świętego Kościoła, jak Ty Mikołaju. Poproś, zatem świętego Leona o wstawiennictwo, bo my tu na Ziemi nie znamy innego sposobu na barbarzyńców jak tylko siła. Jeżeli i wam obu się nie uda się perswazja, to prosimy Was obu świętych o wstawiennictwo u Najwyższego z prośbą o cud nawrócenia obecnego przywódcy dzisiejszych barbarzyńców.

Pokornie Was obu o to prosimy z naszego łez padołu, bo na Ziemi żyje się coraz bardziej nieznośnie. Po zakończeniu pandemii, a z nią po zniesieniu restrykcji, coraz donioślej odczuwamy zmierzch demokracji, a w jej miejsce odradza się autorytaryzm pod wieloma postaciami. Autorytaryzm to tylko taka miękka nazwa pierwszego etapu faszyzmu, który odczuli na własnej skórze nasi rodzice i dziadkowie. Ten dzisiejszy autorytaryzm nie dotyczy jedynie mojego kraju, chociaż… — jednak pełno go na wschodzie, ale i na zachodzie.

Wejrzyj, zatem na nas, mieszkańców Ziemi, na której kiedyś przebywałeś i uczyń, co słuszne i co możliwe w ramach swojego patronatu. Oświeć promykiem mądrości umysły tych, co nadal w osobie dyktatora rosyjskiego upatrują swojego mentora. Niechby nasza stolica Warszawa stała się miejscem, gdzie układać się będą strony Wschodu i Zachodu, jak również wspólnie planować strategię dla całego Globu. Nieśmiało proszę, wspomnij moje miasto Chrzanów, którego raczyłeś być również patronem.

Te prośby, które ja wręcz nazywam modlitwą zanoszę przed oblicze świętego Mikołaja, na którego ikonę w tej chwili spoglądam — tę jego ikonę przywiozłem sobie kilka lat temu z Ukrainy. Zdaję sobie sprawę z tego, że wiele zwrotów nie pasuje do tradycyjnych pokornych zwrotów modlitewnych, jakie w księgach się znajdują, ale inaczej nie umiem. Nie ma we mnie złości ani nienawiści, bo tych cech szatańskich stopniowo się wyzbywam i mniemam, że u mojego progu życia całkowicie się ich pozbędę. Amen, czyli z hebr. אמן amen — „niech się stanie”.

Myślę również, że św. Mikołaj wejrzy z góry na obecny stan jego kultu na Ziemi i albo wstrząśnie umysłami ludzi albo też wyprze się tego, co obecnie z tym kultem ludzie czynią. Święty biskup Mikołaj nigdy, tu na Ziemi, nie widział śniegu ani sanek zaprzęgniętych w renifery. Zupełnym nieporozumieniem jest umiejscowienie go w Laponii i pozbawienie go insygniów biskupich. Na pewno patronatu nad dziećmi się nie wyrzeknie, ale przekonany jestem, że to całe szaleństwo wokół jego osoby kiedyś się od niego odłączy i pójdzie gdzieś na skraj Wszechświata, gdzie nikt go już nie będzie potrzebował, tak jak ja już dzisiaj go nie potrzebuję.


Bardzo dużo uwagi poświęciliśmy świętemu Mikołajowi, zatem po krótce jeszcze o wydarzeniach dnia a raczej ostatnich dni. Wojna w Ukrainie nadal trwa i wkroczyła właśnie w fazę wysoce barbarzyńską. Tak jak kiedyś przegrywający Hitler mścił się na ludziach, domach, fabrykach i wszelakim dobytku, tak obecnie Putin czyni podobnie, jakby wzorował się na nim. Wycofując się a raczej będąc zmuszony do odwrotu ostrzeliwuje rakietami całą Ukrainę, niezależnie od tego czy tam jest jakieś wojsko czy nie. Cierpią oczywiście zwykli ludzie. Kiedyś Putin twierdził, że połowa Ukrainy to rdzenni Rosjanie, którzy wspierają jego operację wojskową, bo tak ją nazywał. Okazało się, że nikt się do rosyjskości — w jego wydaniu — nie przyznaje, więc niszczy wszystko i wszystkich. Jeżeli sami się nie przyznają, to ich zmusi.

Były kiedyś nawet takie czasy, kiedy Putin zyskiwał moją sympatię. Jednak po przeczytaniu książki rosyjskiej dziennikarki Anny Politkowskiej, a potem po jej zamordowaniu w 2006 roku przez siepaczy Putina moje wątpliwości wzrosły a ślady sympatii znikły bezpowrotnie. Dodatkowo napłynęły nowe wieści o złodziejskiej karierze młodego Putina w Leningradzie. Wtedy to utrwaliła się moja opinia, że z KGB nie może wyjść nigdy i nic, dobrego. Ta opinia trwa po dziś dzień a Putin utwierdza mnie w tym wytrwale i skutecznie.

Bardzo skutecznym lekiem na mądrość narodów jest czytelnictwo, co ciągle powtarzam i sam realizuję. Tym razem polecam wspaniałą książkę: „Symfonia C” autorstwa Roberta M. Hazena. Nie jest ona o muzyce, bo literka C nie tylko dźwięk oznacza, ale również pierwiastek carboneum o symbolu C, czyli znany każdemu już od starożytności węgiel — pierwiastek wszędobylski. Nasze ciało zawiera go 18,5 procent i ustępuje tylko tlenowi, którego jest w nas 65 procent, ponadto wodoru mamy 9,5 procent.

Węgiel warunkuje życie, ale bywają również sytuacje, gdy niesie śmierć i to w specyficzny sposób — w ukryciu, bo dwutlenek węgla nie posiada zapachu ani nie jest widoczny. Jego równowaga miedzy ziemską skorupą i atmosferą daje człowiekowi życie bezpieczne, pełne życiodajnych bogactw. Jednak, kiedy ta równowaga zostanie zachwiana przychodzi na Ziemię śmierć. Kiedy zbyt dużo tego pierwiastka znajdzie się w atmosferze gazy cieplarniane podnoszą temperaturę na Ziemi, lodowce topnieją, poziom oceanów podnosi się i wtedy życie umiera — to już było na Ziemi. Innym razem, kiedy węgiel w nadmiarze przeniknie do skorupy ziemskiej, Ziemia zamarza od biegunów do równika i znowu życie umiera — to też już było.

Te dwa wymierania miały miejsce zanim na Ziemi pojawił się człowiek. Teraz, kiedy na Ziemi działa człowiek nie zawsze świadom skutków swojego działania, pojawiło się nowe zagrożenie. Człowiek od ponad dwustu lat zaczął wydobywać z ziemi kopaliny [węgiel i ropę] i je spalać produkując w procesie spalania ten nieszczęsny dwutlenek węgla powiększając w atmosferze zasoby gazów cieplarnianych. Spalając kopalny węgiel i ropę naftową, uwalniał do atmosfery około 40 miliardów ton dwutlenku węgla rocznie, czyli tysiąc razy więcej niż wyziewy wszystkich wulkanów świata w sumie. W efekcie zaczęły topnieć lodowce i jakoś dziwnie zniknęły dawne i ostre zimy na terenach równinnych. Wielu ludzi drwi sobie z tych skutków, dlatego to im w szczególności i w pierwszej kolejności, polecam tę książkę.

Ktoś może powiedzieć, że zbyt dużo problemów zrzuciłem na głowę św. Mikołaja. Zrodził się zamysł aby nasze miasto, którego jest patronem, uhonorowało go w szczególny sposób, do czego ma prawo. Również ja, jako wieloletni mieszkaniec tego miasta popieram ten zamysł — niechby chociaż swoją ulicę miał.

13 grudnia 2022 roku — 41 rocznica stanu wojennego w Polsce

W piątek, 11 grudnia 1981 roku nareszcie uruchomiono mi w moim mieszkaniu na ul. Trzebińskiej telefon — udało się po wielu pismach z poświadczeniem zakładu pracy. Taki z tarczą numerową, którą kręciło się paluszkiem i wybierało żądany numer. Radość nieco zmalała, bo właściwie nie było gdzie dzwonić, bo mało, kto telefon posiadał. Spisałem sobie numery paru kolegów, tych, co mieli telefony i postanowiłem podzwonić trochę w niedzielę do południa.

W niedzielę wstałem nieco wcześniej rano i po śniadaniu postanowiłem zadzwonić na pierwszy numer do kolegi z pracy. Podniosłem słuchawkę do ucha a tu cisza, kilka stuknięć w widełki też nie dało skutku, telefon milczał. Padło kilka epitetów pod adresem Poczty, bo ona zawiadowała centralą telefoniczną miejską. Nic nie zrobię, bo jest niedziela i nie ma nikogo kto by zgłoszenie awarii przyjął. Został więc stary sprawdzony system korzystania z rozrywki niedzielnej, czyli włączyłem telewizor i sięgnąłem po Gazetę Krakowską z programami telewizyjnymi, których wtedy mieliśmy już dwa do wyboru.

Tak dla przypomnienia podam, że Gazeta Krakowska, której redaktorem naczelnym był wtedy Maciej Szumowski, była dziennikiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, obejmowała Kraków, Nowy Sącz i Tarnów, kosztowała 3 zł. Na samej górze pierwszej strony istniało to słynne hasło: Proletariusze wszystkich krajów łączcie się! Mam przed sobą numer 243 z dnia 11, 12, 13 grudnia 1981 roku. Skoro już mam w ręce, to zacząłem przeglądać tę gazetę, tym bardziej, że ten dziennik partyjny uchodził za najbardziej postępowy ze wszystkich dzienników partyjnych regionalnych — uważano go za najbardziej zbliżony do prawdy, nie dawał się propagandzie rządowej. Niekiedy trudno było dostać w kiosku tę gazetę, ja miałem znajomą panią w naszym kiosku i ona zawsze mi zostawiała „pod ladą”. Zresztą, wszystko, co się dostało spod lady było lepsze, wartościowsze, smaczniejsze, bardziej cieszyło oko i było oznaką sukcesu — tak to było.

Wyczytałem, że Konferencja Episkopatu w Polsce wysłała list do Sejmu Polskiego, w którym wyraziła swój protest przeciw projektowi o nadzwyczajnych pełnomocnictwach dla rządu. Ten tekst przekazał GK poseł Karol Małcużyński, za co otrzymuje od redakcji serdeczne podziękowania. Solidarność Małopolska chce się wypowiedzieć w telewizji i od razu zaznacza, że jak jej nie dopuszczą, to ogłosi strajk zakładów w całej Małopolsce. „Kronika Krakowska” TV spełnia postulat „Solidarności”. TV ich dopuszcza a „Solidarność” Małopolska odwołuje gotowość strajkową, za co otrzymuje podziękowania od redakcji gazety. Dalej czytam: „Dzisiaj do NRD przybywa kanclerz H. Schmidt”. Spotka się tam z Erichem Honeckerem. Ale, o czym będzie rozmowa nie ma ani słowa — chyba nie o rozbiórce muru w Berlinie…

„Dziś rozpoczyna obrady Kongres Kultury Polskiej”, na pytania odpowiadają: prezes ZLP — Jan Józef Szczepański i prof. Jacek Woźniakowski. Jeżeli będą obradować w naszym totalnym polskim bałaganie, to ja nie wierzę, że coś konstruktywnego potrafią ustalić. No i jeszcze jedna wiadomość zajmująca pół strony: „Obawa przed drożyzną…”, autor operuje tu pojęciem nawisu inflacyjnego, który rośnie.

W końcu patrzę na program TV w dniu dzisiejszym, bo za chwile wstaje mała córeczka Agnieszka i będzie chciała bajkę oglądać, to ja wtedy dokończę swoją prasówkę. Czytam, więc program TV Program I, bo jeszcze mamy drugi kanał, jak się to dzisiaj mówi, czyli Program II. Zatem w tym pierwszym mamy: 8.00 „Tydzień” — magazyn rolniczy, 8.45 „Telewizjada” i teraz najważniejsze: 9.00 „Teleranek TDC” w programie film z serii „Matt i Jeny na Dzikim Zachodzie”, 10.25 Program dnia, 10.30 „Antena”. Dalej nie czytam, bo pewnie pójdziemy na sanki przed obiadem, bo przecież zimę mamy i to srogą, śniegu moc a przez noc jeszcze dopadało.

W końcu postanowiłem włączyć ten telewizor, tu muszę się pochwalić, że mam już telewizor kolorowy i to polski, nie ten rosyjski, co wybucha. Po włączeniu, cóż ja widzę! Redaktor Marek Tumanowicz w mundurze wojskowym szeregowca i z odznaką „Wzorowy Żołnierz”. W pierwszej chwili pomyślałem z uśmiechem: — z takimi włosami, w moich czasach, natychmiast zostałby wygoniony do fryzjera. Jednak natychmiast przyszło opamiętanie, bo przecież zobaczyłem jakiś absurdalny obraz, nawet nie słuchałem, co on mówi, jedynie zapamiętałem, że wystąpi generał Jaruzelski. Faktycznie wystąpił i powiedział, to, co do dzisiaj pamięta. Mówił spokojnie, rytmicznie i aż do bólu zrozumiale: ogłosił, że wprowadził od północy „stan wojenny” na terenie naszego kraju.

Stało się! Tylko, co się stało? Czy Ruscy wejdą, bo pewnie nie weszli skoro widzę Jaruzelskiego w telewizji. Wyjrzałem przez okno na dość ruchliwą ulicę, ale nic szczególnego nie widać, żadnych strzałów też nie słychać. Cisza, jak rzadko, kiedy. Już od dawna wśród ludzi, wśród wszystkich ludzi, niezależnie od poglądów, krążyło: „Tak dalej być nie może, tak się nie da żyć”, kiedy się nie kupowało tylko zdobywało, gdy system kartkowy już zaczynał być niewydolny, kiedy idąc do pracy, nie wiedziało się czy będziemy dzisiaj pracować czy strajkować. Dzisiaj coś się stało, tylko, co za tym pójdzie? Niekiedy odpowiedź nasuwała się sama: chyba nic gorszego niż było dotąd.

Gdzieś po godzinie podjąłem decyzję, że idę do zakładu. Jako szef służb technicznych, mam w zakładzie pracujących ludzi, którzy mnie podlegają. Idę, więc zobaczyć, co się u nich dzieje. Dosłownie idę, bo autobusu nie ma, rowerem się nie da, bo śniegi ogromne, auta nie mam. Zresztą, kto z nas miał wtedy samochód, dyrektor zakładu jeździł nowym Trabantem, co świadczyło, że jest zamożniejszy od nas kierowników. Idę, więc na nogach. Chyba niedawno przejechał pług odśnieżający — takie dwie rozparte deski ciągnięte przez traktor. Oczywiście chodnik zasypał wałem śniegu, więc póki się da, idę ulicą i co raz to wskakuję w śnieg, kiedy mija mnie samochód.

Przed zakładem stoi wojskowy Gazik, rzucam okiem na tablicę rejestracyjną — to polski Gazik. Portier powiada, że ten oficer jest w dyrekcji i że jest to polski oficer, no i że on go pamięta, bo już tu bywał na czele tych Grup Operacyjnych, co to z Solidarnością prowadzili kontrole w terenie. Idę przez zakład, zupełna cisza tylko kilka osób minąłem, w tym moich dyżurnych elektryków i kilku innych kierowników, którzy też przybyli. Idę do dyspozytora zakładu, bo ten na pewno coś już wie. Ten mnie przywitał i powiada:

— Dobrze, że pan przyszedł, ale ja pana nie wzywałem. Jest już na zakładzie komisarz wojskowy, to ten pułkownik, który niedawno był u nas. Myślę, że jeżeli on nie wzywa, to nie ma mu co zawracać głowy. Kazał słuchać radia, bo tam będą komunikaty, reszta będzie obwieszczona w poniedziałek. Tyle, niech pan wraca do domu. Ja tu muszę siedzieć jeszcze do obiadu, jeżeli coś będę wiedział to i tak panu nie przekażę, bo telefony wyłączyli w całym kraju.

— No tak, wiem już od samego rana. Myślałem nawet, że to tylko chwilowa awaria łączności…

Tak było, nic się nie działo, nikt żadnych akcji nie urządzał, nie mówiąc już o jakichś protestach, zresztą mało, kto wiedział, co się w kraju naprawdę dzieje. Czekaliśmy w nerwach wszyscy do dnia następnego. Siedziałem i ja słuchając głównie radia, czekałem przede wszystkim na informację, której nie chciałem w żaden sposób usłyszeć: czy weszli. Ale nie weszli…, Chociaż, tak naprawdę, to oni dawno u nas już byli, nawet z rodzinami. Podobno tylko w Legnicy było ich czterdzieści tysięcy, w co koledzy z wielkim trudem wierzyli, chociaż im tłumaczyłem, że sam widziałem.

Kiedy to dzisiaj piszę i za oknem zaczyna prószyć lekko śnieg, przypomina się tamta atmosfera, tyle że dzisiaj w telewizji nie zobaczyłbym już nikogo, bo jej z całą świadomością nie oglądam. Cóż to jest za okres, te 41 lat, które minęły od tamtego dnia? Kiedyś Anglicy utajnili sprawę śmierci generała Sikorskiego na 50 lat, zapewne sądząc, że po tylu latach wszyscy zapomną, a jedynie liczni historycy będą czynić poszukiwania. Otóż nie! Mylili się… Ja, który miałem wtedy 32 lata, pamiętam dzisiaj wszystko, z najmniejszymi szczegółami, nawet twarz komisarza wojskowego pamiętam, z którym tylko raz miałem kontakt i dobrze go wspominam, bo posłuchał mojej opinii w pewnej sprawie.

Są fakty bardzo szybko znikające z naszej pamięci, ale są również takie fakty znajdujące swoje miejsce w mózgu człowieka, jak ważna informacja na twardym dysku i nigdy nie znikają. Tak było u mnie w przypadku dnia ogłoszenia stanu wojennego — właśnie tego pamiętnego 13 grudnia 1981 roku, a była to zimowa niedziela.

Z czasem wspominana tu Gazeta Krakowska — mój egzemplarz — gdzieś zaginęła i została zapomniana, odnalazłem ją po wielu latach, chyba dopiero po trzydziestu latach. Ruszyły również wspomnienia, zaczęło się szukanie odpowiedzi na wiele pytań, które sobie zadawałem wcześniej, później i nadal sobie zadaję. Te poszukiwania odpowiedzi na moje pytania zaczęły się głównie wtedy, kiedy to patrzyłem jak poniewierają 90-letniego starca — generała w cywilnym ubraniu, którego raz to ktoś zdzielił kamieniem w głowę, innym razem młody prokurator i sędzia atakowali pytaniami dyletantów i nieuków, a ten tłumaczył i przepraszał, tłumaczył i przepraszał… A Piłsudski za zamach stanu, za obalenie konstytucyjnego prezydenta RP i śmierć czterystu osób nikogo nie przeprosił i nikt nawet nie śmiał go o to zapytać. W końcu generał uprościł robotę swoim oprawcom i zmarł w wieku 91 lat. Tak bardzo chcieli go zniszczyć tylko nie wiedzieli jak to zrobić, oni nie potrafili wymyśleć zemsty doskonałej, więc go dręczyli. To dzięki nim i ich metodom postanowiłem spojrzeć na generała raz jeszcze i to spokojnie i bez emocji. On nie mógł być tak podły, jakim go ten IPN przedstawiał. IPN jemu nie wierzył, za to uwierzył Rosjanom i ich fałszywkom, pomijając nawet ostrzeżenia innych Rosjan i to ludzi kultury. Tak mówił w swoim czasie Iwan Turgieniew o swoich rodakach: — „Rosjanin jest największym i najbardziej zuchwałym kłamcą na świecie.”

Ponadto przypomniałem sobie jak na Ministra Obrony Narodowej przyszedł gen. Jaruzelski, kiedy ja byłem w wojsku. Przyszedł czterdziestopięcioletni generał na miejsce Spychalskiego, który zupełnie nie interesował się podległym mu wojskiem. Od czasów Jaruzelskiego w wojsku się poprawiło pod każdym względem, żołnierze od razu go polubili, bo on bywał w jednostkach i na poligonach i ubrał nas w porządne mundury. Ja to pamiętam do dzisiaj. Nie bez znaczenia okazały się być moje pięcioletnie, chociaż sporadyczne, kontakty z żołnierzami sowieckimi w Legnicy w latach 1963—1968, w czasie uczęszczania do Technikum w tym mieście. Zawsze podkreślali swoją wyższość nad polskimi żołnierzami i całym polskim narodem.

Rosjanie też wiedzieli, że polskie wojsko lubi swojego generała i pójdzie za nim gdzie każe, dlatego do listopada 1981 jeździli po polskich jednostkach i rozmawiali, sondowali tę atmosferę, nawet z żołnierzami szeregowymi z poboru, nie mówiąc już o żołnierzach zawodowych. Oni wchodzili do jednostek wojskowych niemal bez pytania, to było wredne, wiem o tym od kolegów, którzy wtedy w wojsku służyli. Jestem przekonany, że gdyby Rosjanie weszli do Polski w ramach tak zwanej „pomocy”, polscy żołnierze nie siedzieliby potulnie w koszarach jak wcześniej Węgrzy czy Czesi. Dzisiaj jestem przekonany, że sowieci wiedzieli doskonale o specyficznej polskiej atmosferze wojskowej, o stosunkach między żołnierzami i ich dowódcami. Kiedy dzisiaj słyszę, że w Ukrainie rosyjscy żołnierze zabijają swoich dowódców, to włosy dęba stają, u nas taka sytuacja nie była do pomyślenia.

Kiedy główne emocje minęły, czas się nieco uspokoił, pojawiło się wiele książek opartych na różnych źródłach, wtedy postanowiłem zresetować wiele moich poglądów i oprzeć je na twardszym gruncie. Od samego początku nie miałem zaufania do nowo powołanej instytucji państwowej pod nazwą Instytut Pamięci Narodowej. Instytucja ta zawsze pachniała mi dyspozycyjnością w stosunku do aktualnej władzy. Dzisiaj ta dyspozycyjność, to poddaństwo jest już oczywiste, oni nawet się już z tym nie kryją. Jakby w odwecie, w ostatnim czasie zaczęły się pojawiać książki z nadrukiem „bez IPN”.

Wróćmy jednak do moich późniejszych dywagacji nad stanem wojennym, a dokładnie do mojego amatorskiego dochodzenia. Ani źródeł ani techniki informacyjnej w tamtych czasach nie było, za to dzisiaj — zarówno książki jak i technika informacyjna dają niesamowite możliwości poszukiwawcze. Niekiedy, ledwie zasłyszane strzępy informacji, układane mozolnie w całość dawały szokujące obrazy. Były to takie obrazy, których sam się bałem i przeważnie świadczyły one na korzyść generała. Myślę, że jest to temat dla zawodowego historyka, mnie on wpadał w ręce stopniowo, przez lata. Sprawdzałem w internecie i w książkach wszystko, co danej informacji dotyczyło. Nieraz układała się całość, niekiedy jednak robiła się przerwa i zaprzestawałem dalszych poszukiwań. Widzę kilku takich kandydatów, którzy mogą rozwikłać wiele i sporządzić właściwy obraz ze wszystkimi uwarunkowaniami wewnętrznymi i zewnętrznymi.

Sam zrobiłem takie małe dochodzenie na własny użytek i teraz spróbuję go opisać. Zacznę, zatem od postaci, że tak powiem centralnej w mojej historii i nie będzie to wcale generał Jaruzelski, lecz niejaki Andrzej Żabiński — rodem z Katowic. Człowiek ten robił bardzo szybką karierę partyjną dzięki Edwardowi Gierkowi. Bardzo mocno wystartował, jako przewodniczący Zarządu Głównego ZMS, potem był pierwszym sekretarzem PZPR w Opolu. Ostatecznie, we wrześniu 1980 roku został I sekretarzem KW PZPR w Katowicach i tu osiągnął apogeum swojej kariery. Andrzej Żabiński znany był wszystkim, jako zwolennik Moskwy i wielki jej miłośnik. Oprócz niego był jeszcze niejaki Kociołek, Milewski, Olszewski i Mieczysław Moczar, przeciwko któremu manifestowałem już w 1968 roku w marcu w Legnicy, było jeszcze kilku innych, do nich przykleiło się określenie „beton partyjny” a w praktyce ludzie niesprzyjający Jaruzelskiemu, za to owładnięci chęcią przejęcia władzy w PZPR — po jego usunięciu. Pamiętam jak kolega, który był swego czasu w USA i w jednym z supermarketów, chyba w Nowym Jorku [?], Spotkał towarzysza Olszowskiego z wózkiem na zakupy. Kiedy stwierdził, że kilku Polaków go rozpoznało i podchodzą do niego, ten po prostu uciekł porzucając wózek.

Kilku z tej wymienionej grupy tworzyło wokół siebie tak zwane Fora Partyjne, skupiające — w ich pojęciu — zdrowy trzon partyjny, liczący na pomoc Moskwy i wcale się z tym nie ukrywali.

Takie Forum powstało również w naszym mieście wojewódzkim, czyli — w tamtych czasach — w Katowicach. Każdy wiedział, że inspirował to I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego w Katowicach Andrzej Żabiński. Ta dziwna organizacja uformowała się 15 maja 1981 roku a jego przywódcą został niejaki Wsiewołod Wołczew. Dość egzotyczne nazwisko jak na warunki polskie, no i postać ta nie była nikomu znana. Nawet dobrze poinformowani partyjni działacze w naszym zakładzie z wielką nieufnością do tego faktu jak i do tego nazwiska się odnosili. Tak było i to jeszcze bardziej całą akcję czyniło podejrzaną.

Całe to Forum z ludźmi wokół niego zgromadzonymi z Żabińskim na czele powodowało dziwne uczucia u ludzi, jak również i u mnie. Z jednej strony trafnie atakowali Jaruzelskiego, jako premiera, sekretarza partii i szefa MON, bo w Polsce działo się bardzo źle. Z drugiej jednak strony to nie polskie nazwisko i wiara w pomoc Związku Radzieckiego odpychały większość ludzi od Forum i nie tylko, bowiem wielu starszych doskonale pamiętało Budapeszt w 1956 roku a my młodsi pamiętaliśmy to, co spotkało Czechosłowację z 1968 roku — rodziła się dziwna ambiwalencja.

Nic te ich działania nie dały, bo stan wojenny stał się faktem a tak bardzo oczekiwani przez niektórych Sowieci nie weszli, chociaż tak naprawdę od dawna już byli w Polsce [Legnica, Borne Sulinowo, Szprotawa i jeszcze kilka]. Zatem chyba Jaruzelski sam to zrobił i żadnej wojny nie ma. Aż tu 16 grudnia dochodzi do tragedii podczas pacyfikacji Kopalni Wujek w Katowicach, czyli pod samym nosem Żabińskiego. Padają strzały ze strony Oddziału ZOMO, ginie dziewięciu górników. — No, na pewno się zacznie, ruscy tylko na to czekali jak powiadają niektórzy. Jednak nic się nie zaczyna, natomiast kilka tygodni później Żabiński wyjeżdża na stanowisko radcy handlowego ambasady, do Budapesztu. Takiej degradacji już dawno partyjni notable nie doświadczali, bo zwykle, jeżeli bywały, to tylko przeniesienia na równorzędne stanowiska. Mam nadzieję, że tajemnicę tej degradacji kiedyś poznamy. Na kolejnych kopalniach już takie rozwiązania się nie zdarzyły. Rosjanie nadal nie wchodzą, a o Żabińskiego nikt się nie upomina. Marzenie o funkcji I Sekretarza KC PZPR runęło niczym zamek z piasku. Żabiński miera w wieku 49 lat w 1988 roku, nic nie wiadomo o jakiejkolwiek jego chorobie, leczeniu itp. Żadnej informacji na ten temat nie znalazłem. To również jest fakt.

Pamiętam rozmowę z kolegą, w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, który w stanie wojennym służył w wojsku. Jeżeli on mi mówił, że głównie siedzieli wtedy w swoich rejonach alarmowych lub pułki czołgów ćwiczyły na poligonach z pełnym uzbrojeniem, to ja się go pytałem, na co czekali w pełni uzbrojeni, bo ile można ćwiczyć. Ponadto mówię mu:

— Przecież wasz ewentualny przeciwnik, czyli Solidarność nie miał broni, a wy czołgi z amunicją, haubice i inne wozy bojowe, sami również z amunicją, jaki to miało sens! Co wyście wiedzieli, czego my w cywilu nie wiedzieliśmy?

Wtedy on powiada:

— Na jaką Solidarność!? Myśmy na ruskich czekali, bo dwa miesiące wcześniej łazili po jednostce i głupie pytania zadawali, tylko nas denerwowali.

— To co, strzelałbyś?

— Jak się ma przy pasie pełną ładownicę i jeszcze pełny magazynek w karabinie, to decyzja rodzi się odruchowo, poza mózgiem, w podświadomości. Nie dałbym się zabrać na białe niedźwiedzie czy na jakiś inny obóz daleko od domu. Myśmy wiele między sobą rozmawiali, nawet dowódcy nie wiedzieli, skoro dali amunicję, to chyba na wypadek gdyby zjawili się tacy jak my — też z karabinami… Tylko nie myśl sobie, że nas tak bardzo do tego ciągnęło.

Dzisiaj, kiedy dodamy jeszcze do tego wszystkiego obrazki z Ukrainy, czy ktoś nadal wierzy w prawdomówność Rosjan, czy ten przesławny IPN, to jest głupcem najzwyklejszym na świecie. Ponieważ z głupotą jeszcze nikt nie wygrał ani nie zremisował, ja nie wszczynam żadnego dialogu, ani z IPN, ani z tymi, którzy wierzą w szlachetną postawę Rosjan a wtedy Sowietów.

Dzisiaj mogę powiedzieć, że wątpliwości dotyczących wprowadzenia stanu wojennego przez Wojciecha Jaruzelskiego mam już niewiele, prawie ich już nie mam. Jedna wątpliwość jednak pozostała i od wielu lat nurtuje mnie nieustająco, a mianowicie, że mimo tego prężnego IPN-u, mimo tylu dostępnych źródeł i licznych reform sądów w nowym ustroju, nikt do dnia dzisiejszego nie ustalił kompletu sprawców ani mocodawców tego, co na Kopalni Wujek się stało. Jedynie Jaruzelski wziął na siebie pełną odpowiedzialność z racji zajmowanych stanowisk.

A oto i mamy 13 grudnia roku pańskiego 2022, czyli 41 lat potem. Zostaliśmy zasypani śniegiem, jak wtedy, chociaż dzisiejszy śnieg jest jednak mniejszy i mróz taki siarczysty też nie jest. Dzisiaj już dwa razy odśnieżam wyjazd przed garażem, bo trzeba autem wyjechać, wtedy o aucie nawet nie myślałem, jako jeden z nielicznych miałem kolorowy telewizor, dzisiaj telewizji nie oglądam, bo kłamstw mam dość. W radio przeprowadzają wywiad z jakąś panią, która była aresztowana w stanie wojennym. Pan redaktor powiada, że ta pani należała wtedy do tak zwanej drugiej linii, co mnie rozśmiesza, bo wtedy nie było żadnych linii, no ale redaktor zbyt młody, aby to wiedzieć. Zapewne ci, z pierwszej linii już nie chcą opowiadać. Dzisiaj widzą, jakie by były efekty „bratniej pomocy” ze strony Rosjan. Ta pani powiada, że najgorsze było to, że siedziała w celi a po korytarzu krążyły skazane morderczynie i im podobne — to było straszne. W tym momencie przypomniało mi się jak to w 2007 roku, czyli wtedy, gdy władzę w Polsce trzymał niejaki Kaczyński Jarosław, jako premier a ministrem sprawiedliwości był pan Zbyszek Ziobro i urządzali takie poranne aresztowania na terenie całego kraju. To właśnie wtedy w naszym zakładzie pracy aresztowano moją koleżankę Basię, jako jedną z tych, co uczestniczyły w szkoleniu instruktażowym organizowanym przez prywatną firmę. Oni założyli, że skoro była na tym szkoleniu, musiała zostać skorumpowana, czego jej nigdy nie udowodniono. Basia została wtedy zamknięta w więzieniu w dalekiej Łodzi z morderczyniami w jednej celi. Z jej mężem spotykałem się przed blokiem z uwagi na podsłuchy. W tamtych czasach nagminnie je zakładano. Pan minister pokazywał nawet w telewizji różne długopisy z wbudowaną aparatur podsłuchową. W końcu, dopiero po interwencji biskupa krakowskiego Basia została wypuszczona na wolność, wróciła do domu, do chorego dziecka, które wcześniej musiała opuścić. Wypuszczono ją bez słowa przeprosin.

Aż chciało mi się zakrzyknąć: — Redaktorze, tę historię też opowiedz! Ten redaktor jednak nie opowie, bo się napewno boi, bo dzisiaj wspomniana wyżej para szaleńców znowu rządzi w Polsce i znowu z woli ludu.

— Oh historio, historio! Ty potrafisz i lubisz płatać takie figle ludziom pozbawionym odruchu myślenia. Z drugiej strony jednak wiem, że ta historia ciągle zagania nasz naród do szkoły i daje mu nową lekcję. Mimo tych usilnych lekcji ten naród nadal nie otrzymuje promocji do następnej klasy i wlecze się w ogonie Europy.

Po cóż mi te dzisiejsze historie radiowe, wymęczone, nadęte, dla człowieka, który przeżył 13 grudnia 1981, wysoce irytujące. Wystarczy, że przyroda przypomniała i to bardzo delikatnie, serwując nieco śniegu i temperaturę zaledwie -10 stopni Celsjusza, czyli niemal symbolicznie — jak na tamte czasy. Ten mało istotny wywiad z osobą z tak zwanej drugiej linii mówi sam za siebie. Mam cichą nadzieję że ci, którzy w pierwszym odruchu uwierzyli w kłamstwo Jelcyna, że oni nie chcieli do Polski wchodzić, na pewno się już zreflektowali.

Na koniec chciałbym jeszcze coś dodać, chociaż być może nieco ryzykownie. Otóż chciałbym dodać coś, co mi się w moim umyśle narodziło po ostatnim czytaniu wierszy Norwida. Bardzo lubię tego poetę doskonale znającego historię Polski i wyciągającego z niej mądre wnioski — nie znosił on tych bogoojczyźnianych zwrotów, lecz mówił Polakom prawdę i to mówił prosto w oczy. Pomyślałem sobie, że może kiedyś, kiedy mnie już nie będzie, narodzi się poeta nowy i coś dopisze na temat tej tragicznej postaci, czyli postaci Generała Wojciecha Jaruzelskiego — na wzór Norwida. A może generał już dzisiaj jakoś przystaje do tego wiersza. Skoro Norwid wspomina Kościuszkę, też generała który musiał z kraju uchodzić. Nie twierdzę, że nazwisko Jaruzelskiego należy dołączyć do wiersza Norwida „Coś ty Atenom…” ale pomyśleć nie zaszkodzi. Zresztą wiersz ten już wielokrotnie cytowałem z powodu wielu innych bohaterów.

Ależ, zaraz, wielu wykrzyknie i zapyta:, — W jaki sposób się wpisuje? Ten generał?!

Obserwuję od dawien dawna tych wszystkich, którzy tak ostro i krzykliwie reagują na nazwisko Jaruzelski. O dziwo są to wielokrotnie ludzie urodzeni nawet po stanie wojennym, ale teraz jakoś politycznie uwikłani. Są to też niekiedy ludzie, którzy w stanie wojennym jakoś się nie wykazali, powiedzmy długo 13 grudnia w niedzielę spali, a teraz chcą nadrobić i jakoś zamazać tamtą nieuwagę. No i są jeszcze całe tabuny takich, co w ogóle nie mają rozeznania w faktach z 1981 roku, ale ponieważ inni krzyczą rzucając obelgi oni się tylko dołączają i nawet nie starają się poznać prawdy, bo po co!

Wiem, w dniu dzisiejszym dywagacje na temat osoby Jaruzelskiego są nadal bardzo ryzykowne, bo aby ten temat rozważać należy całkowicie wyzwolić się z nienawiści, a wiele osób jeszcze tego nie potrafi i być może nigdy się na to wyzwolenie nie zdobędą i zmora nienawiści będzie ich pieścić do końca ich żywota, bo w czasie stanu wojennego zbyt wiele wycierpieli i nie mają już tyle siły, aby wybaczać — staram się ich zrozumieć.

W tamtych czasach wielu wypowiadało się o generale Jaruzelskim z uznaniem lub co najmniej z szacunkiem, co było dla mnie dość dziwne i niejasne. Dopiero po zgłębieniu historii Polski i wschodnich sąsiadów stopniowo zmieniałem zdanie. Widząc to, co dzisiaj dzieje się w Ukrainie, moje wątpliwości już zupełnie się rozwiały, bo mogło być podobnie albo gorzej. Generał Jaruzelski uprzedził te ewentualne groźne fakty, on znał Rosjan lepiej niż każdy z nas. Te ciemne okulary były skutkiem uszkodzenia oczu w czasie wyrębu lasów na Syberii gdzie przebywał jako skazaniec, chociażby o tym należałoby pamiętać. Dzisiaj twierdzę, że przeprowadził Polskę przez to bagno ustrojowe suchą stopą, stopą nieumoczoną w krwi własnej. Podobnie jak wielu jemu podobnych był za to potępiony, wyszydzany, przyrównany do ludzi skrajnie złych. Stąd moje skojarzenie z Norwidem, a szczególnie z bohaterami jego wiersza. Grecy Sokratesa skazali na śmierć a potem po opamiętaniu się, złoty pomnik mu postawili. Czy nasz naród będzie stać na taki gest?

Polecam również najnowszą książkę pod tytułem „Gambit Jaruzelskiego” Roberta Walenciaka. Książka dla myślących i pamietających tamte czasy, dla tych, co jeszcze wiele nie wiedzą i co mają wątpliwości… Dla tych, co już „wiedzą” nie polecam, bo, po co?. To ta książka dała mi kopa i zburzyła ostatnie mury o nieznanej konstrukcji, które dotąd jeszcze mi przeszkadzały i pozwoliła połączyć wiele faktów, chociaż na pewno nie jest to jeszcze wszystko.

31 grudnia 2022 roku, czy 1 stycznia 2023 — Czy coś się kończy i jednocześnie zaczyna

Bo ja myślę, że tak naprawdę, nic się nie kończy, nic się nie zaczyna, po prostu trwa. Planeta z taką prędkością pędzi w kosmosie, że nawet nie zauważa tego przejścia z jednego roku do drugiego. Każdy z nas ma wyobrażenie jak wygląda prędkość 100 kilometrów na godzinę. Kiedy jednak dowiemy się, że Ziemia porusza się wokół Słońca z prędkością 110 000 kilometrów na godzinę, to trudno to sobie wyobrazić. Właśnie z tą prędkością Ziemia przeskakuje z jednego roku do następnego. Z dużo mniejszą prędkością obraca się wokół własnej osi, bo tylko 1670 kilometrów na godzinę. To wszystko jest prawda, dla Ziemi w jej biegu wokół Słońca nie liczą się jakieś lata wymyślone przez człowieka, liczy się raczej ile pozostało paliwa jądrowego w Słońcu, tylko tyle. Nie obchodzi ją, co człowiek wyprawia na tej Planecie — czy się zabija wzajemnie i niszczy swój dobytek, nie interesuje planety, że człowiek produkuje w nadmiarze dwutlenek węgla spalając kopaliny i tym sposobem może doprowadzić do unicestwienia samego siebie. Życie na Ziemi już wymierało i to pięciokrotnie, ale wracało, więc dla naszej planety to nic nowego.

Zatem wróćmy do pierwszego pytania: — Czy coś się kończy a coś się zaczyna? Chyba jednak jest tak, że nic się nie kończy, nic się nie zaczyna, a raczej niezmiennie trwa, jest ciągłość ani na chwilę nieprzerwana, reszta to iluzja, bujna wyobraźnia o bardzo różnych podtekstach. Każdy człowiek — niezależnie od wykształcenia — doskonale wie, że czas nieubłagalnie biegnie i nigdy się nie zatrzymuje nawet na ułamek sekundy. To tylko człowiek tworzy sobie — w swojej wyobraźni — jakieś przedziały, chcąc ukryć najprzeróżniejsze tajemnice swojego życia, stanowiących jego wielką tajemnicę lub też chce pokazać światu coś, co jego zdaniem daje obraz jego wielkości.

Ten nieubłagalny upływ czasu pociąga za sobą bardzo wiele konsekwencji. Najogólniej możnaby powiedzieć, że są to dwie grupy konsekwencji: konsekwencje dobre i konsekwencje złe, chociaż nie dla wszystkich jednakowo ten podział przebiega. Dla mnie te złe konsekwencje dość wyraźnie się objawiły, bowiem poza ogólnym spadkiem formy fizycznej, dość wyraźnie odmawia posłuszeństwa kolano lewe. Na pewno pewne czynności, które w młodszym wieku lubiłem, teraz odpadają całkowicie, w szczególności dotyczy to tańca, ale także wchodzenia po schodach i to bardziej schodzenia aniżeli wchodzenia. Pozostało, zatem jedynie wspomnienie dawnego balowania sylwestrowego, a jest co wspominać, bo się balowało i to nawet co roku.

W szczególności przypominam sobie dwie takie imprezy sylwestrowe. Pierwsza to chyba rok 1975, kiedy to jako młodzież Fabloku zrzeszona w dawnym ZMS wyszliśmy z propozycją zorganizowania balu sylwestrowego dla całej załogi w naszym Zakładowym Domu Kultury. Był to bal na około tysiąc uczestników. Dzisiaj możnaby powiedzieć, że było to przedsięwzięcie logistyczne, które przerosło nas kilkakrotnie. Dyrektor był na tyle roztropny, że skierował nam po cichu do pomocy kilku starszych pracowników, którzy już wielokrotnie takie imprezy organizowali. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że było to szaleństwo z naszej strony, ale udało się. Taki drobny element powitalny przygotowaliśmy: każda wchodząca na salę pani otrzymywała goździk a podążający z nią pan dostawał kieliszek wódki dla kurażu. W późniejszych wspomnieniach właśnie ten element powitalny wszyscy wspominali.

Dla odmiany wspomnijmy teraz jeszcze jeden bal, a była to tak zwana prywatka w stanie wojennym, pół miesiąca po jego ogłoszeniu, czyli 1981 rok. W pewnym momencie, w wyniku rozważenia wszystkich okoliczności, stwierdziliśmy, że może braknąć alkoholu, a tu za godzinę rozpocznie się godzina milicyjna. Wtedy czwórka najbardziej odważnych postanowiła wybrać się do kolegi, który stwierdził, że posiada jeszcze w domu coś niecoś. No i poszli w ten śnieg, a wtedy z odśnieżaniem były dość poważne kłopoty. Dochodzi już chwila, od kiedy zacznie obowiązywać wspomniana godzina milicyjna, a ich niema. Minęła ta godzina a ich dalej nie ma — na resztę uczestników prywatki padł blady strach, nawet adapter został wyłączony i wszyscy stali w oknach. Kiedy mijało już pół godziny obowiązywania godziny milicyjnej, nagle pod dom podjeżdża tak zwana „suka” milicyjna. Nasz strach stopniowo przemieniał się w trwogę. Po chwili drzwi „suki” się otwierają, a ze środka wypadają rozweseleni nasi współbiesiadnicy, za nimi wychyla się dwóch milicjantów machających rękami w geście pożegnania i wszyscy wykrzykują sobie życzenia. Po prostu zobaczyli brnących w śniegu młodych ludzi i podwieźli ich. To był najważniejszy temat do końca prywatki. Mimo, że dzisiaj opisuję to z uśmiechem na ustach, to wtedy, na samym początku stanu wojennego wcale nie było mi do śmiechu — ani mnie, ani nikomu z pozostałych uczestników naszej prywatki.

Dzisiaj, kiedy wspominam tamte czasy, nie mogę uwierzyć, że mimo tak mocno ograniczonej wolności, mimo tylu przeciwności zarówno tych zaopatrzeniowych jak i ponurego czasu, myśmy krzesali w sobie dodatkowe siły i znajdowaliśmy, — co prawda — mizerne środki na życie wesołe i pełne nadziei, bo gdyby nadziei nie było, to, co by nam zostało?

Pytam się, więc: — A dlaczego dzisiaj tak nie jest?! Mamy wolność zapisaną w Konstytucji, chociaż, tu i ówdzie, jest poniewierana i deptana, mamy dostęp do wszystkiego. Oprócz złych konsekwencji upływającego czasu, przeze mnie wyżej opisanych, mamy również te konsekwencje dobre, czyli nabyta wiedza, doświadczenie i o wiele większa mądrość, bo jest ogólna dostępność do wszelkiej literatury z całego świata. Niby dawniej kłamali i dzisiaj kłamią i powinienem się do tego przyzwyczaić. Jest jednak dyskretna różnica: dawniej kłamali systemowo, bo takie były wymogi systemu i myśmy o tym wiedzieli, oni też o tym wiedzieli i wszyscy przymykali na to oko. Dzisiaj jednak nie ma takiego systemowego wymogu, nie muszą kłamać a kłamią nadal, tyle że kłamią tych, którzy wierzą w to kłamstwo, bo chcą wierzyć i wcale oka nie przymykają. Kłamią szczególnie ci, którzy w nazwę swojej partii wpisali najszlachetniejsze słowa z Konstytucji.

Dlatego też, nie tylko niedyspozycja ortopedyczna, nie tylko późny wiek, powodują, że na żaden bal mnie nie ciągnie. Mają na to wpływ również te drobniejsze rzeczy, które powodują, że wesołości na moim licu nie da się zauważyć. Oczywiście wojna u sąsiadów też ma na to wpływ, ale nie decydujący.

Najwyższy czas, aby przypomnieć skąd się wzięła tradycja zbaw sylwestrowych, jako że ma ona swój początek bardzo dawno temu, bo aż w 999 roku i w Rzymie się narodziła. Otóż dzień 31 grudnia 999 roku, Rzymianie przywitali z totalnym strachem, ponieważ w owym czasie ogólnie znana była legenda wynikająca z proroctwa Sybilli, że właśnie wtedy miał nastąpić koniec świata. Sprawcą tego miał być podobno potwór Lewiatan, uwięziony w lochach Watykanu przez papieża Sylwestra I, który w 1000 roku miał się zbudzić i ziejąc ogniem, miał spalić niebo i ziemię. Gdy zbliżał się koniec 999 roku w Rzymie i okolicznych krajach oczekiwano końca świata czuwając na modlitwie i poszcząc. Gdy spodziewany koniec świata nie nastąpił wszyscy wpadli w szał radości, a urzędujący w tym czasie papież Sylwester II udzielił błogosławieństwa „urbi et orbi”, czyli miastu i światu, znanego kultywowanego do dnia dzisiejszego. Natomiast tego Lewiatana mamy do dzisiaj i jest on bardzo przyjazny dla człowieka, bo dostarcza nam towary spożywcze i ma bazę w mieście — to nasz market „Lewiatan” i nie ma nic wspólnego z tym uśpionym lewiatanem.

Jesteśmy pokoleniem, które doskonale pamięta świat kolejny tysiąc lat później, czyli 2000 rok, czy nie było nieco podobnie? Wtedy uwierzono pogańskiej wróżce, a tysiąc lat później nie była to — co prawda — pogańska wróżka, ale moc współczesnej techniki a dokładniej informatyki. Ja wierzę i nie mam najmniejszych wątpliwości, że ten chrzanowski Lewiatan jest zupełnie nie groźny, bo to tylko sterta żelastwa jest…

Jedno w tych rozważaniach wychodzi jednak bezsprzecznie i nie da się nijak ukryć. Otóż w 1000 roku chrześcijaństwo trwało i było niemal religią państwową a ludzie bardziej bali się przepowiedni pogańskiej wróżki niż Boga samego, który niczego złego nie zapowiadał a wręcz odwrotnie, po potopie dał obietnicę, że więcej takiego kataklizmu na człowieka nie ześle. Jedno jest bardzo dziwne: zapowiedzi pogańskiej wróżki się bali, ale po pomoc do Boga się uciekali. Zadajmy sobie teraz pytanie czy dzisiaj nie jest podobnie? W ileż to guseł ludzie nadal wierzą? W Boże Narodzenie wierzą, że ze zwierzętami można sobie porozmawiać i łamią się z nimi opłatkiem, a co się dzieje, gdy czarny kot przebiegnie przez drogę? Nie będę wymieniał tych guseł, bo jest ich tak wiele, że aż wstyd o nich dzisiaj mówić. Wielu, niby to śmieje się z tych guseł, ale niech takiemu przebiegnie kot przez drogę, potrafi zawrócić samochód, którym akurat jedzie i nie pojedzie dalej…

W Polsce tradycja zabaw sylwestrowych rozwinęła się dopiero w XIX wieku i to tylko w niewielkich gronach. Jeszcze może kilka słów o podstawowym trunku na tę okoliczność używanym. W bardzo wielu krajach, a w tym również w Polsce, tradycyjnym trunkiem jest wtedy szampan. Oczywiście w większości wypadków nie jest to ten trunek produkowany we Francji a dokładniej w jej prowincji o nazwie Szampania, lecz jest to po prostu wino musujące w dowolnym kolorze.

Koniec roku 2022 zbliża się nieubłaganie a ja siedzę przy klawiaturze komputera pisząc ten tekst, jednak w żaden sposób, nikt nie znajdzie przy mnie żadnego trunku, a już na pewno nie będzie to szampan. Tę niechęć do trunków zaliczam do dobrych konsekwencji upływającego czasu. Wielu znajomych ciągle jest zdziwionych i zapytuje mnie, dlaczego odrzuciłem wszystkie napoje alkoholowe. Jednym odpowiadam, że ja już wypiłem wszystko to, co dla mnie świat przeznaczył i więcej nie mogę pić, bo takie mam zasady — oni nie wierzą. Innym mówię, że nie piję z uwagi na konsekwencje dnia następnego — też nie wierzą. No to mówię dalej, że obecne trunki mi nie smakują i dlatego nie piję. Wtedy oni deklarują wyprawę w szeroki teren w celu wyszukania takiego trunku, który mi zasmakuje. Na taką deklarację nic nie odpowiadam tylko się śmieję, bowiem oni nie wiedzą, że ja już wszystko sprawdziłem i nic nie znalazłem, bo nie ma takiego, w którym bym zasmakował, póki co. Oj, oby się tylko, który nie rozpił w czasie tych poszukiwań, bo mają tylko jedną metodę sprawdzania, a jest to metoda organoleptyczna.

W pewnym momencie moje oko prawe zaczyna mieć kłopoty z patrzeniem na jasny ekran, trzeba mu dać nieco wytchnienia i bardziej obciążyć słuch, bo ten mam na razie dobry, nad wyraz dobry, oby tak długo trwało.

Zatem płyta CD już czeka w szufladce wystarczy tylko zastartować pilotem, bez wstawania. Jest tam symfonia Beethovena i niekoniecznie piąta. Sam się sobie dziwię jak moje gusty się zmieniły — niegdyś nic poza muzyką The Rolling Stones, a dzisiaj muzyka klasyków, chociaż niekoniecznie tylko tych pierwszych klasyków, bo mieści się tam jeszcze taki rozdział jak muzyka barokowa. Nie znaczy to wcale, że muzyka nowoczesna całkowicie została odrzucona, bo muzyka nowoczesna, ale ambitna na wysokim poziomie, jak wspomnianych już Stonesów czy Claptona, czy Davida Gilmoura czy chociażby zespół Fleetwood Mac. Solistka i kompozytorka tego zespołu Christine McVie zmarła miesiąc temu. Jej charakterystyczny głos trudno będzie zapomnieć.

Póki co, jednak Beethoven, Mozart, Bach są u mnie na pierwszej linii. Symfonie, koncerty skrzypcowe i fortepianowe, to utwory najbardziej przeze mnie lubiane i słucham je przy każdej stosownej okazji, tak jest i dzisiaj.

Jeżeli można połączyć czytanie ze słuchaniem muzyki, to zrobimy to teraz. W tle będzie Beethoven i jego VI Symfonia zwana „Pastoralną”, a na kolanach najnowsza książka Normana Daviesa, czyli „Mała Europa Szkice Polskie”. Ktoś może powiedzieć, że jest to profanacja wielkiej muzyki albo dobrej literatury historycznej — otóż, nieprawda, bo ja tak często czynię bez szkody dla żadnej z tych sztuk a nawet odwrotnie. Tak jest również teraz.

Wróćmy jednak do mojej lektury, czyli wspomnianej książki prof. Normana Daviesa, tym bardziej, że o Polsce pisze. Czyta się wspaniale, za co dziękuję również Wydawcy, bo strona techniczna dopracowana pode mnie, czyli trzcionka większa, liczne akapity, co powiększa moją przyjemność czytania. Powoduje to, że nie muszę walczyć z moim złym wzrokiem — mimo okularów — a mogę skupić się jedynie na treści książki, która dała mi wiele. Jako że jestem już przy końcu czytania, mogę te wszystkie komplementy o książce już teraz wypowiedzieć, co czynię z wielką przyjemnością.

Nie ukrywam, że moja uwaga niemal całkowicie skupiła się na opisie wojny polsko — sowieckiej w 1920 roku. Czytałem już kilkakrotnie opisy tej wojny, ale każdorazowo jakieś inne fakty mi się bardziej przypominały, bardziej przykuwały moją uwagę. Tym razem stało się tak, jakby autor wywiózł mnie daleko na zachód, posadził gdzieś na wschodnim wybrzeżu USA i powiedział: — Teraz, z tej perspektywy popatrz sobie na wschodnią granicę Polski w 1920 roku. Posłuchałem tej zachęty i nawet za nią dziękuję. Cóż ja, zatem zobaczyłem?

Najpierw nasi z Piłsudskim na czele odwiedzili Kijów, podobno nawet tramwajem wjechali. Z Petlurą odebrali defiladę zwycięstwa, chociaż nikogo nie pokonali, bo Sowieci sami z Kijowa wyjechali. Mimo że umowa z Petlurą nie wypaliła, bo Ukraińcy nie przygotowali swoich struktur władzy, Piłsudski zostawił polską załogę w Kijowie i całą armię wycofał. Wtedy Sowieci wrócili do Kijowa i polska załoga musiała uciekać. Na tym jednak nie stanęło, bo wojska sowieckie ruszyły na Warszawę pod wodzą Tuchaczewskiego. Dla Sowietów był to dalszy ciąg wojny, bo ogłosili, że odpierają agresora a przy okazji polskiemu ludowi pracy niosą wyzwolenie a w dalszej kolejności jeszcze naród niemiecki wyzwolą. Jak dotąd Zachód wspomagał rozbitków carskich walczących z bolszewikami, tak teraz Polakom żadnej pomocy wojskowej nie udzielił, poza przysłaniem generała Weyganda z Francji, który to miał uratować Polaków dobrymi radami. Dzięki ostrej propagandzie bolszewickiej wielu dostojników w zachodnich rządach uwierzyło im i faktycznie postrzegało Polskę jako agresora odmawiając realnej pomocy. Angielscy dokerzy odmawiają załadowania broni dla polskiego wojska, która ma być skierowana przeciwko nowoczesnemu państwu, czyli Rosji Sowieckiej. W Londynie siedzi bolszewik Lew Kamieniew bałamucąc premiera Lloyda Georga mającego i tak już rozchwianą opinię własną o Polakach, jedynie minister Churchill konsekwentnie utrzymuje postawę antybolszewicką i jest po stronie polskiej, chociaż jedynie tylko duchem.

Tymczasem polski Sztab Generalny, na czele z jego Szefem, generałem Rozwadowskim pracuje w pocie czoła na koncepcją pokonania bolszewików. Złamali szyfry sowieckie i znając treść rozkazów mogą działać wyprzedzająco. W polu działa i realizuje plany generała Rozwadowskiego generał Sikorski. Moim zdaniem, całe zwycięstwo to zasługa tej pary generałów. Obaj są absolwentami Wyższej Szkoły Wojskowej w Wiedniu. Generał Weygand konsultuje rozwiązania taktyczne. Te konsultacje to ciągła kłótnia z Rozwadowskim, a w końcowej fazie już ze sobą nie rozmawiają a jedynie piszą do siebie korespondencje — z pokoju do pokoju, przez ścianę.

Trzeba jednak oddać sprawiedliwość gen. Weygandowi, bo kiedy zachód czyni go autorem zwycięstwa w bitwie warszawskiej, ten prostuje to i powiada: „koncepcja bitwy warszawskiej w 1920 roku miała całkowicie polskie autorstwo”. Nie wyróżnia tu Piłsudskiego, ale wskazuje na autorstwo wielu osób. Osobiście słyszałem wywiad z Weygandem z Radia Wolna Europa, z zasobów archiwalnych, co teraz poświadczam — tak powiedział. Należy o tym pamiętać, bo niektórzy nadal czynią tym autorem jedynie Piłsudskiego.

Nie było tu żadnych cudów, jak to niektórzy próbują mówić. Odwadze, wiedzy Rozwadowskiego, Sikorskiego i wielu polskich dowódców. W tym czasie Piłsudski im nie dorównywał, mimo że nosił stopień marszałka, ale bez minimum wykształcenia wojskowego. W pewnym momencie tak się wystraszył, że opuścił sztab i wyjechał do majątku swego pupila Wieniawy-Długoszowskiego aż pod Tarnów, do Bobowej składając dymisję na ręce premiera Witosa. Zapewne po opamiętaniu powrócił i dymisję własną od Witosa odebrał i oczywiście wycofał.

Uznaję zasługi Piłsudskiego w dziele odbudowy Polski po rozbiorach, ale za wiele faktów z jego życiorysu takich jak chociażby zamach stanu w 1926 roku i obóz w Berezie Kartuskiej dla swoich przeciwników politycznych, traci on mój szacunek i co najmniej dziwi mnie klęczący przed jego pomnikiem obecny Prezydent Polski, bo gdzieś z tyłu głowy widzę zdjęcie kanclerza Willy Brandta klęczącego na obu kolanach przed pomnikiem ofiar Getta Warszawskiego, co miało ogromny sens i wymowę. Poza obecnego prezydenta Polski wywołuje u mnie ogromny niesmak. Ponadto za wiedzą i przyzwoleniem Piłsudskiego miały miejsce prześladowania generała Rozwadowskiego, w efekcie, których został otruty. Generał Rozwadowski został pochowany w 1928 roku na cmentarzu łyczakowskim we Lwowie, ale do dnia dzisiejszego grób jego jest pusty a trumna z jego ciałem ukryta jest w innym grobie. Fakt ten, potwierdziła mi osoba bardzo dobrze poinformowana — nic więcej nie mogę o niej powiedzieć. Osoba ta powiedziała, że nie nadszedł jeszcze właściwy czas dla generała. Rozmowa tę przeprowadziłem ponad rok temu. Aby być szczerym, muszę podziękować profesorowi Daviesowi za odciągnięcie mnie na chwilę od naszej polskiej „najprawdziwszej prawdy” i spojrzenie z dalszego dystansu na nasza historię. Teraz przyznaję, że wiele poglądów musiałem skorygować, sam o tym zdecydowałem.

Jest jednak jeszcze jeden problem, który mi się pojawił w wyniku lektury „Małej Europy”. Profesor Davies pisze, że po przegranej w 1920 roku Lenin zrezygnował z określenia „wojna rewolucyjna” i odłożył to określenie do lamusa. Otóż, mnie się wydaje, że bolszewicy nigdy nie pozbyli się tych ciągot, a chęć „niesienia wolności” wpisała się w ich tradycję czy niemal w geny, bolszewickie geny homo sovietikus. Mam na to taki oto dowód, którego sam dotknąłem.

W latach 1963—1968 uczęszczałem do szkoły średniej, czyli do Technikum Elektroenergetycznego w Legnicy i tam mieszkałem. Dodam tylko, że w Legnicy mieścił się Sztab Północnej Grupy Wojsk Układu Warszawskiego a w mieście mieszkało podobno 40 tysięcy Sowietów. Pamiętam jak z okna sali wykładowej na drugim piętrze patrzyłem wprost w okna sowieckiego więzienia garnizonowego. Dzisiaj tego budynku już nie ma, jednak do dzisiaj pamiętam ten widok: patrzyłem wprost, w te okna z odległości około 30—40 metrów, ale nikogo nie mogłem zobaczyć. Przed kratami okiennymi stały takie żaluzje z cienkiej blachy, które uniemożliwiały spojrzenie na wprost lub w dół, więzień mógł zobaczyć tylko niebo. Ale to tylko mała dygresja, bo zupełnie, o czym innym chciałem napisać.

Otóż mieszkałem u kolegi na końcu Legnicy, w pobliżu lasku miejskiego, tam były liczne polanki, na które chodziliśmy grać w piłkę. Od czasu do czasu pojawiali się tam żołnierze sowieccy uprawiający rzekomo sport, bo przybiegali w dresach. Na pewno nie byli to żołnierze służby czynnej, bo takich na pewno nie wypuściliby z pobliskich koszar. Dzisiaj podejrzewam, że byli to na pewno młodzi oficerowie KGB. Graliśmy razem w piłkę a niekiedy toczyliśmy rozmowy — oni chętnie rozmawiali na przykład o wielkości ich armii o nowoczesnym uzbrojeniu oraz o nic nieznaczącej przy tym polskiej armii. Oni wręcz tłumaczyli, że jak będą szli na zachód [на запад] to nasze wojsko będzie pełnić jedynie rolę wskazujących kierunek na skrzyżowaniach, czyli będą tak zwanymi „regulirowszczikami”. Zapewne tym młodym oficerom nadal tłumaczyli, że są powołani do niesienia wyzwolenia dla ludów świata. Początkowo przyjmowaliśmy to z niedowierzaniem, oraz z przygnębieniem. Dzisiaj, kiedy słyszę podobne tłumaczenie zwierzchnika Cerkwii, że operacja wojskowa w Ukrainie to tylko niesienie wyzwolenia, uszom nie wierzę, bo ja to słyszałem już ponad 50 lat temu. Zatem prosty wniosek: ani Sowieci a teraz Rosjanie nigdy nie odłożyli swojej „misji” do lamusa. Jeszcze jedno spostrzeżenie, oto kiedy tak grywaliśmy w tę piłkę, to różne okrzyki się wznosiło, jak to na meczu — w naszym przypadku zupełnie dla żartu. Sowieci też wtedy coś krzyczeli, jak to u nich na meczach piłki nożnej kibice krzyczeli. Tu w Legnicy, w naszej obecności oni krzyczeli: Убей сукинсынa вратаря, czyli zabij bramkarza przeciwnika. Dla nich przeszkodą nie był ewentualnie przekupiony sędzia boiskowy, ale był nim napewno bramkarz przeciwnika — zabij go a wygrasz, bardzo to proste, prawda? Logika wysoce prymitywna, ale była.

To było pięćdziesiąt lat temu i patrząc na zachowanie Putina, Ławrowa i innych, przypominam sobie dawne sceny jak we śnie i teraz te sceny nabierają u mnie zupełnie innego znaczenia, o wiele bardziej realnego znaczenia. Gdyby nie napaść Rosjan na Ukrainę, pewnie nigdy w mojej pamięci nie odżyłoby tyle faktów z tamtych lat, gdzieś w zakątkach mojego mózgu odeszłyby kiedyś razem ze mną. Dzisiaj poruszyła je również przeczytana książka profesora Normana Daviesa „Mała Europa”, myślę, że gdyby nie ta książka nie wyruszyłbym na te dawne drogi historii polskiej…

Dość jednak historii, wróćmy do dnia dzisiejszego, chociaż dzień dzisiejszy, już niemal dotyka końcowego progu 2022 roku. Za sprawą wspomnianej już agresji rosyjskiej, bardzo trudno jest mi go podsumować, bo tyle niewiadomych. Wojna się toczy, zatem co tu można podsumowywać? Aż się chce napisać nie o agresji rosyjskiej, lecz o agresji sowieckiej, bo ten naród i jego władza niczego w swojej mentalności nie zmienili od upadku ZSRR. Mało od upadku ZSRR, należy chyba cofnąć się aż do samych początków, czyli do Księstwa Moskiewskiego — podobieństwa z dzisiejszym dniem same się narzucają. Oni nawet sami o sobie piszą w bardzo niewybrednych słowach, bo tak:

— „Rosjanin jest największym i najbardziej zuchwałym kłamcą na świecie.” — Iwan Turgieniew

— „Najważniejszym miernikiem sukcesu narodu rosyjskiego jest jego sadystyczne okrucieństwo” — Maksym Gorki,

— „Rosjanie to lud, który nienawidzi wolności, kocha niewolnictwo, kocha kajdany, brudny fizycznie i moralnie. Gotowy w dowolnej chwili stłamsić wszystkich i wszystko” — Iwan Szmielow.

Są to cytaty, które zawsze przywołuję, by nie tworzyć własnej opinii, bo tak ostrej opinii sam bym nie stworzył, bałbym się, że jest zbyt obraźliwa.

Chcąc nie chcąc, wracamy jednak do ostatnich chwil tego roku i zmęczonym wzrokiem patrzymy na wschód, gdzie wojna trwa, wojna barbarzyńska, nie oszczędza nikogo, ani kobiet, ani dzieci, ani ludzi starych i na pewno nie młodych. Prowadzą ją ludzie, którzy sami siebie widzą takimi jak w powyższych cytatach, nawet sami się nie oszczędzają. Ich barbarzyństwo ma bardzo długie korzenie i objawia się przede wszystkim u ich przywódców. Zdobywają teren po jego uprzednim zniszczeniu i spaleniu, niemal identycznie jak to robili Hunowie w starożytnym Rzymie.

Podczas I wojny światowej, w okresie bożonarodzeniowym, żołnierze przeciwnych stron przerywali walkę, aby sobie życzenia składać. Tak było 4 grudnia 1914 roku w okopach pod Ypres w Belgii, kiedy to żołnierze wrogich armii, czyli Niemcy i Brytyjczycy, spontanicznie zaprzestali walki, opuścili okopy, kolędy śpiewali a niekiedy nawet w piłkę grali. Ten stopień cywilizacji — o ile w przypadku wojny można mówić o jakiejkolwiek cywilizacji — w przypadku Rosjan, w dniu dzisiejszym jest nie do pomyślenia.

Pisarz polski Józef Mackiewicz miał specyficzny stosunek do komunistów sowieckich, z którym nie zgadzało się wielu intelektualistów na zachodzie z Giedroyciem na czele, ja też nie mogłem zrozumieć jego postawy, którą poznałem dzięki audycjom Radia Wolna Europa. Otóż Mackiewicz głosił, że z nimi się nie rozmawia, nie paktuje, nie idzie się na żadne kompromisy, ich należy jedynie zabijać i to każdym rodzajem broni. Dzisiaj, kiedy posiadam tę wiedzę historyczną, którą posiadam, oraz po lekturze książek Józefa Mackiewicza [„Lewa wolna”, „Droga do nikąd”, „Sprawa pułkownika Miasojedowa”] oraz widząc dzisiaj, co człowiek rosyjski potrafi, oraz co mu „w duszy gra”, mój stosunek do Józefa Mackiewicza uległ zmianie o sto osiemdziesiąt stopni. Potrzeba mi było na to pół wieku, dlatego nie dziwię się dzisiaj postawom przywódców zachodnich i współczuję im, że muszą oni przechodzić tak szybkie szkolenie, w celu pozbawienia się iluzji o jakichkolwiek pozytywnych efektach dogadania się z Rosjanami. Dziwi mnie ogromnie jedynie postawa Węgrów, którzy przecież jeszcze pamiętają „bratnią pomoc” Sowietów w 1956 roku a dzisiaj znowu próbują się do nich przytulić. Na co Węgrzy liczą? Nie potrafię tego zrozumieć, jakieś dziwne to zjawisko, którego i Polska doświadcza. Chyba jednak jest tak, jak powiedział pewien satyryk: Każde państwo ma taki PiS, na jaki sobie zasłużyło.

Natomiast, jeżeli chodzi o Rosjan, to już dość dawno wymyśliłem sobie pewną teorię, którą i tym razem powtórzę. Nie jest to nic nowatorskiego, bo historia zna już taki przypadek a ja tylko z niego skorzystałem.

Naród rosyjski, przez wieki, praktycznie od powstania Księstwa Moskiewskiego był utrzymywany w ostrych ryzach, gdzie argumentem w dyskusji była nahajka carska a potem sowiecki nagan. Nikt, nigdy nie pytał o nic tego ludu, bo narodem on nie był raczej nigdy. Nawet przejście z jednej wsi do drugiej było kontrolowane, ludzie ci żyli cały czas w stanie totalnego zniewolenia, niczym w klatce. Ptak urodzony w klatce i wypuszczony ginie i dosłownie tak jest do dzisiaj z Rosjanami. Otrzymawszy oczywiste kłamstwo z nakazem, aby traktować je, jako prawdę, ludzie ci tak ją traktują i nawet potrafią się oburzyć, jeżeli ktoś twierdzi, że jest inaczej. Dla obecnych Rosjan zachodnia cywilizacja jest jakąś fanaberią, oni jej nie rozumieją, wypowiadają się o niej z wrogością. Homo sovietikus jest w nich tak głęboko zakorzeniony, że jakiekolwiek próby dogadania się z nimi nie mają sensu, bo oni potrafią się zgodzić a potem zrobią zupełnie, co innego kłamiąc.

Opisane złe zjawiska narastały przez lata, dlatego ich ustąpienie też potrwa długo, stąd jestem przekonany, że obecne pokolenie Rosjan, a może jeszcze następne, muszą wymrzeć razem ze swoją ideologią i zbrodniczymi instynktami. Dopiero to trzecie pokolenie mające nieograniczone kontakty z całym światem, może stać się kompatybilne i w efekcie, dobre i partnerskie układy z nim doprowadzą do spokoju i pokoju na granicach tego państwa. To nie będzie efekt kilku spotkań, to może być efekt całego procesu współistnienia. Przykładem na to jest historia Żydów, którzy uwolnieni z niewoli egipskiej chcieli wracać spowrotem do klatki po przebyciu dopiero połowy drogi do Ziemi Obiecanej. Stąd Bóg tak pokierował ich marszem, że szli przez 40 lat i do Ziemi Obiecanej dotarli jedynie urodzeni już podczas marszu na pustyni, sam Mojżesz zmarł tuż przed wejściem do Ziemi Obiecanej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 48.02