E-book
11.76
drukowana A5
38.54
Bez Ciebie do końca świata

Bezpłatny fragment - Bez Ciebie do końca świata


4.8
Objętość:
229 str.
ISBN:
978-83-8155-126-7
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 38.54

Jesteś ze mną, w każdej chwili, jesteś ulotnym ptakiem, wiatrem, deszczem, słońcem, chmurką, jesteś moją siłą, na zawsze będziesz i jesteś w mojej pamięci, w moim sercu, łzach i śmiechu, w troskach i radości — synu.

Pamięci Marka


Przedmowa

„Śmierć dziecka — nie ważne, w jakim wieku — jest czymś tak nienaturalnym i niewłaściwym, że po takiej tragedii trudno na nowo odszukać sens życia…”

— Dean Ray Koontz

Drogi Czytelniku, daję Ci do rąk książkę, w której opisuję tragiczną historię matki, związaną ze śmiercią syna, czasem jej przeżywania, pomocy sobie samej, wyjścia z otchłani, w którą wpadła, a wreszcie — rozliczeniu z życiem.

Książka opisuje samobójczą, ale czy tak naprawdę samobójczą? śmierć młodego chłopca, jego życie i cierpienie matki. Jest refleksją, przesłaniem dla młodych ludzi.

Zwracam się do Was, młodzi przyjaciele, do Was, rodzice, życie jest piękne, nie ma nic piękniejszego na tym świecie. Wierzcie mi, że gdy jesteście smutni, macie problemy ze sobą, przeżywacie porażki, zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji, wydawałoby się, bez wyjścia. Nigdy nie ma tak, że jest koniec i nic się nie da zrobić.

Przypadek, o którym piszę, to śmierć młodego, zakochanego chłopca, a przyczyną tej śmierci, tak tragicznej, była zawiedziona miłość, która przeminęła. A może jednak nie? Może to tylko chorobliwa zazdrość wzięła we władanie jego duszę, a może był to nieszczęśliwy wypadek lub morderstwo?

Kochać można nie tylko jeden raz, lecz wiele razy, jak to się mówi, „każda miłość jest pierwsza i każda miłość najważniejsza”. Nie warto dla kogoś, kto nas już nie kocha, unieszczęśliwiać innych i dla niego tracić swoje życie. Życie to dar, piękno, nie powinno się tak łatwo uciekać od problemów w samobójstwo, nie można odrzucać tego, co dobrego jeszcze przyniesie nam los. Przecież nie wiemy, co nas czeka, ale czy ktoś tak zdesperowany myśli logicznie? Chyba nie. A jednak zawsze trzeba walczyć.

Wiedz, że gdy kochasz, musisz pamiętać, żeby nie osaczać, pozwól na przestrzeń wokół niej czy niego. Każdy, każdy człowiek chce być wolny i każdy ma prawo się odkochać, szczególnie, gdy ma się naście lat.

Przed młodym człowiekiem całe życie. Trzeba walczyć i nigdy się nie poddawać. I wiedz, że nigdy nikogo nie można zmusić do miłości.

Rozdział I
Przypadkowe spotkanie

Dzięki tej rozmowie jestem innym człowiekiem, ta tragedia pozwoliła mi zrozumieć, że jestem szczęściarą.

Spojrzałam na zegarek, dzień pracy dobiegał końca. Zaczęłam się zastanawiać, co zrobię później, nie chciało mi się iść do pustego domu. Pomyślałam, że przejdę się, pójdę do parku, pospaceruję. Wstałam od biurka, podeszłam do okna, otworzyłam je i spojrzałam na skwerek pełen krzewów i drzew, na których wyraźnie widziałam pączki rozwijających się liści.

Westchnęłam, wdychając powietrze. Jaki piękny dzisiaj dzień! To już wiosna, której do tej pory nie zauważałam. Zdziwiona patrzyłam i czułam wokoło świeżość, pachniało wiosną, nawet zakwitły pierwsze wiosenne kwiaty, za chwilę świat się zazieleni.

Świeciło słońce, więc postanowiłam, że pójdę do parku, wtedy może zapomnę o problemach zawodowych. Moje problemy to przede wszystkim problemy związane z terminami i ich dotrzymaniem. Kalendarz miałam cały zapisany, spotkania, wywiady, wszystko na wczoraj. Biegałam z jednego spotkania na drugie. Często mój czas nie kończył się w redakcji, dużo pracowałam w domu. Problemy osobiste, no cóż, nie istniały, chociaż trochę, ale tylko trochę, dokuczała mi pustka, jednak radziłam sobie.

Dzisiaj miałam wyjątkowo trudny dzień, musiałam zrobić sprawozdanie. Termin już mijał, nie mogłam scedować tego zadania na swoich pracowników. Mieli swoją pracę, równie ważną, a ja miałam jeszcze wiele innych zadań do wykonania. Zbliżał się koniec miesiąca, zamykanie numeru kwietniowego, trochę się stresowałam. Zależało mi, żeby wszystko było perfekcyjnie.

Byłam osobą bardzo odpowiedzialną, poświęcałam się pracy bez reszty, dlatego też zaniedbałam sprawy osobiste. Byłam sama. Nie miałam męża, nie miałam dzieci, ale czy czułam się samotna? Nie. No może czasami, wieczorami, a w szczególności w weekendy, kiedy nie miałam żadnych zajęć. Za to posiadałam kochającą rodzinę, rodziców i siostrę.

Przez moje życie przewijały się zauroczenia, nawet byłam bardzo zakochana. Jednak praca brała górę nad miłością. A może to nie była prawdziwa miłość? Inaczej by przetrwała. Jan nie potrafił mnie zrozumieć. Wymagał ode mnie czasu dla siebie, musiałam być tylko dla niego, spełniać jego zachcianki. Sam o wszystkim decydował, a ja miałam się do niego dostosować. Był zazdrosny. Wymagał, żebym, gdy tylko wracał z pracy, czekała na niego z obiadem. Chciał mieć już dzieci. Ale ja tego nie pragnęłam. Byłam młoda, chciałam pracować, awansować. Muszę przyznać, nie lubiłam gotować, jaka tam ze mnie byłaby gospodyni. Nie czułam jeszcze potrzeby bycia żoną i matką. Przeszkadzała mi jego zazdrość. I nie tylko o spojrzenia innych mężczyzn, lecz o moją pracę i o to, że spełniam się zawodowo, że lubię swoją pracę. Jan nie lubił swojej pracy, ciągle narzekał. Nie jeden raz czułam się przez niego osaczona i kontrolowana, a ja kochałam wolność, to moja natura. Rozstaliśmy się.

Któregoś dnia powiedzieliśmy sobie, jakie życie nam odpowiada i czego od niego oczekujemy. Okazało się, że mamy różne wizje na naszą wspólną przyszłość, to było nie do pogodzenia. Miłość spowszedniała. Kilka dni po tej rozmowie Jan spakował swoje rzeczy i odszedł. Byłam zdziwiona, że nie walczył o mnie i gdzie podziała się jego miłość, o której tak mnie zapewniał i co z jego zazdrością.

Już od pewnego czasu zachowywał się tak jakoś obojętnie w stosunku do mnie. Odejście Jana było mi na rękę. Teraz jeszcze nie byłam gotowa na stały związek. Nie spotkałam takiej osoby, na której widok zabiłoby mi mocniej serce. Zresztą, nie miałabym czasu dla męża, dla rodziny.

Gdy było mi smutno, miałam problemy, dzwoniłam do siostry lub odwiedzałam rodziców. Dzieliłam się z nimi swoimi smutkami i cieszyłam się, że ich mam.

Często wyjeżdżałam służbowo, a poza tym ceniłam sobie samodzielność. Czy mogłabym żyć w związku, dzielić się wszystkim, poświęcić swoje pasje dla rodziny? Moją pasją było pisanie, pisałam książkę, reportaże. Pracowałam w redakcji miesięcznika „Sukcesy kobiet”, byłam dziennikarką i szefową działu. Jest to pismo skierowane przede wszystkim dla kobiet, ale też jest kilka stron ciekawych również dla mężczyzn.

Wkładając do biurka swoje rzeczy, nadal myślałam o pracy. Musiałam napisać reportaż albo zrobić wywiad z osobą, która przeżyła w swoim życiu trudne chwile, jak się pozbierała, jak żyje teraz.

Tematem reportażu miała być „Siła kobiet”. Myślałam o kobiecie po rozwodzie, o tym, jak bardzo kochała męża i jak bardzo przeżyła rozwód, ale się nie załamała, chociaż ją zdradził i odszedł z inną kobietą z dnia na dzień. Pomyślałam, że zadałabym jej pytanie, jak sobie z tym poradziła, kto jej pomógł. Zadałabym jej wiele innych osobistych pytań, na które chciałam otrzymać odpowiedź.

Musiałam napisać tekst, który miał być wzruszający. Musiałam przekazać czytelnikom, jaką kobiety mają w sobie siłę. Szukałam pomysłu, rozmawiałam ze znajomymi, jakoś to wszystko szło opornie. Jak już byłam pewna, że miałam bohaterkę, to mi nie pasowała do mojej wizji silnej kobiety, albo niektóre kobiety początkowo zgadzały się na wywiad, jednak potem rezygnowały z różnych przyczyn. Reportaż byłby anonimowy, więc dziwiłam się, czemu się wycofywały.

Ten reportaż to był dla mnie priorytet, spędzał mi sen z powiek. Nawet pomyślałam, że napiszę go, nie opierając się na faktach. Ale, czy to byłoby w porządku w stosunku do moich kobiet, które czytały nasze pismo? Nie, to musiało być prawdziwe i wiarygodne.

Założyłam płaszcz, wzięłam torebkę i wyszłam z redakcji. Koleżanki jeszcze zostały, chociaż myślę, że zaraz po moim wyjściu również wyjdą do swoich rodzin, domów. Marzec, wiosna, uwielbiałam wiosnę, czułam jej zapach i radość w sercu.

Gdy opuściłam budynek, słońce schowało się za chmury. Pomyślałam, żeby tylko nie padał deszcz. Nie mogłabym wtedy spacerować, a chciałam się przejść, uwolnić swoje myśli i odstresować się. Planowałam długi spacer. Jednak najpierw musiałam coś zjeść. Byłam bardzo głodna, więc po drodze wstąpiłam do naleśnikarni. Uwielbiam naleśniki. Zamówiłam te z warzywami, do tego wzięłam herbatę, usiadłam przy stoliku i z apetytem je zjadłam, popijając dobrą herbatę. Obserwowałam ludzi za oknem i tych w naleśnikarni. Już słyszałam od koleżanek, że naleśniki są tuczące i one by ich nie jadły. Ciągle się odchudzały. A ja byłam szczupła, nigdy się nie odchudzałam. Nie myślałam nigdy, co mam jeść, a co nie i że muszę uważać, bo przytyję. Jadłam i jem, co lubię i na co tylko mam ochotę.

O tej porze, około szesnastej, naleśnikarnia była prawie pusta. Dziwiłam się, bo to była pora obiadu, ludzie pracujący wyszli już z pracy. Może dlatego, że to był zwykły dzień, środek tygodnia? Trudno powiedzieć. Siedziałam przy jednym stoliku, przy innym starsza pani i jeszcze dwoje młodych ludzi w kącie sali. Ona młoda i piękna, ciągle się uśmiechała do chłopca, przekomarzali się ze sobą. Miło było na nich patrzeć. Pomyślałam o sobie jako nastolatce, to były cudowne czasy, ale zaraz odrzuciłam te myśli, przecież ja byłam młoda, to dlaczego tego nie czułam? Dlaczego nie czułam się młoda. Byłam przecież po trzydziestce. Życie jeszcze przede mną, a ja zachowywałam się jak kobieta po sześćdziesiątce. Tylko praca i praca. Nie miałam żadnego życia towarzyskiego, żadnej bliskiej przyjaciółki. Czasami nachodziły mnie myśli, dlaczego byłam sama, dlaczego nie miałam przyjaciół? Pewnie to moja wina, tak, to na pewno moja wina i ta moja powaga.

Zaniedbałam przyjaciółki, to ja odsunęłam się od nich. Całkowicie pochłonęła mnie praca. Nie miałam czasu na spotkania z nimi. W końcu i one przestały mnie zapraszać, przestały do mnie dzwonić. Miały swoje rodziny, ja wciąż byłam sama. Moją przyjaciółką była siostra Irenka, to jej się zwierzałam, do niej dzwoniłam. Dobrze, że ją miałam. Ciągle obiecywałam sobie, że się zmienię, więcej będę się uśmiechała, będę się umawiała z mężczyznami i nie będę taka poważna, nie będę traktowała życia tak serio. Nie będę już taką profesjonalistką w każdym calu. Ale czy mogłam zmienić siebie aż tak bardzo? Chciałam tego, ale czy mi się uda? Nie wiedziałam. Będę pracowała nad sobą, tak postanowiłam.

Posiedziałam w naleśnikarni jeszcze chwilkę, zjadłam pyszne naleśniki i wyszłam, kierując się w stronę parku. Spacerując alejkami, podziwiałam kolorowe tulipany, piękne rabatki i drzewa, na których już widać było maleńkie listki wykluwające się z gałązek.

Cudowna pogoda, chociaż było pochmurnie, to zapach wiosny unosił się w powietrzu. Na szczęście deszcz nie padał, ale było ciepło jak na połowę marca, więc postanowiłam usiąść na ławce w oddalonym miejscu w parku. Chciałam pomyśleć, pooddychać świeżym powietrzem. Już z daleka zauważyłam jakąś kobietę. Siedziała na ławce zamyślona, wydawało mi się, że była smutna. Zaintrygowała mnie. „Ciekawe, co tutaj robi”, pomyślałam. Podeszłam bliżej. To była kobieta w średnim wieku, starsza ode mnie, nie bezdomna, o nie, na pewno nie, była zadbana, ale widać było, że coś ją trapi. Stanęłam przed nią i zapytałam wprost:

— Czy coś się stało, jak mogę pani pomóc, ma pani jakieś kłopoty?

Spojrzała na mnie jakby obudzona ze snu, poprawiła włosy i uśmiechnęła się.

— Nie, dziękuję, nie potrzebuję pomocy, nie jestem bezdomna, jeżeli ma pani to na myśli, zaraz sobie pójdę, tak tylko odpoczywam. Wyszłam wcześniej z pracy i potrzebowałam pobyć trochę sama — powiedziała.

„Podobnie jak ja”, pomyślałam.

— Czy mogę przysiąść się do pani, razem posiedzimy, pomilczymy, będzie nam raźniej. Tu takie odludzie i wokół krzewy, nie boi się pani tak sama siedzieć? — zapytałam. — Bardzo się pani śpieszy? — dodałam zaciekawiona, a swoją drogą ucieszyłam się, ponieważ miałam towarzystwo, a jako dziennikarka łatwo nawiązywałam kontakty, lubiłam rozmawiać z ludźmi.

— Nie, nie spieszy mi się i nie boję się — odpowiedziała i uśmiechnęła się znowu.

Nie wiedziałam, co o tym myśleć, wydała mi się taka ciepła, taka miła, ale bardzo, bardzo smutna. Powiedziałam jej to, a ona tylko spojrzała na mnie niebieskimi oczami i nic nie odrzekła.

— Mogę poznać pani imię? — dalej pytałam, nie wiem, dlaczego. Może dlatego, żeby podtrzymać rozmowę, a może dlatego, że nastała cisza i tak głupio było siedzieć z kimś, kogo się nie zna.

W pewnym momencie, wyciągnęła do mnie rękę.

— Mam na imię Urszula, przepraszam, nie przedstawiłam się. A pani jak ma na imię? — zapytała i zauważyłam, że stała się pewniejsza siebie.

— Ja mam na imię Katarzyna, jestem dziennikarką.

— Bardzo mi miło. — Tak jakby się ucieszyła i zdziwiona jeszcze dopytała: — Jest pani dziennikarką?

— Tak — odpowiedziałam i dodałam: — Mam napisać reportaż na temat siły kobiet w sytuacjach dla nich bardzo ciężkich lub tragicznych, ale nie wiem, jak to zrobię, termin się zbliża, a ja nic nie mam. Niby już miałam, ale wiele kobiet zrezygnowało po jakimś czasie. — Spojrzałam na nią, wyczułam zainteresowanie, więc dalej mówiłam: — Reportaż musi wzruszyć czytelnika, musi być emocjonalny, a najważniejsze, że ta kobieta, dzięki silnej psychice, wychodzi zwycięsko z tej dla niej trudnej sytuacji.

— A to ciekawe — dodała zaintrygowana.

Chwilę siedziałyśmy, nie odzywając się. Widziałam, że Urszula myśli, waha się, chciała coś powiedzieć i w końcu po kilku minutach odezwała się do mnie.

— Pani Kasiu, czy mogę tak mówić do pani? Mam dla pani temat, proszę, może pani napisać o mnie, to ja mogę być inspiracją dla pani reportażu. — Spojrzała na mnie swoim pytającym wzrokiem i jeszcze dodała: — Muszę to z siebie wyrzucić, muszę się wytłumaczyć, tak dłużej nie mogę żyć. Muszę się oczyścić, z tego, co zalega w moim sercu już za długo, nie mogę się tego pozbyć, a tak bardzo chcę, nie chcę już cierpieć, chcę żyć jak normalni ludzie — powiedziała trochę podniesionym głosem.

— Opowie mi pani swoją historię? Czy chce pani, żebym napisała o pani reportaż? Czy zdaje sobie pani sprawę, że to się stanie publiczne, chociaż nie podam nazwiska, a imię zmienię. Nie boi się pani, że ludzie, czytając, będą oceniać, będą winić bohaterkę? Jest pani tego pewna? — dopytywałam.

— Tak, chcę, zdaję sobie z tego sprawę, nie będzie mi łatwo, ale tak, zgadzam się — powiedziała zdecydowanym głosem.

Spojrzałam na zegarek, było już późno, czas tak szybko minął, jakby się zatrzymał, a ja nie byłam jeszcze w domu. Miałam napisać krótki tekst na temat przygotowywanej swojej książki. Mimo wszystko zaciekawiła mnie propozycja Urszuli, to było takie tajemnicze, więc tylko jej powiedziałam:

— Muszę już iść, proszę mi dać swój numer telefonu, zadzwonię do pani.

— Proszę zapisać. — Podała mi swój numer na komórkę.

— Dziękuję pani, zadzwonię.

Kartkę z numerem wrzuciłam do torebki.

— Będę czekała.

Wyczułam w głosie Urszuli niedowierzanie, więc dodałam:

— Zadzwonię, na pewno się spotkamy i porozmawiamy, zależy mi na tym.

Wstałam, pożegnałam się z Urszulą i wróciłam do domu. To spotkanie wywarło na mnie ogromne wrażenie, nie mogłam się pozbyć myśli o niej, o Urszuli. Na usta cisnęły mi się jej słowa i to, co mogło ją złego spotkać w życiu. Byłam bardzo ciekawa, co to było, czemu tak sama siedziała w parku, daleko od ludzi. Nie płakała, nie rozpaczała, uśmiechała się, była taka wyciszona. Wydawało mi się, że była po pięćdziesiątce. Krótkie blond włosy, szczupła i niska, z daleka wydawała się o wiele młodsza. Naturalna, bez makijażu, w czerwonej kurteczce i czarnej spódnicy, miała małą, czarną torebkę, buty również czarne na lekkim, trzy centymetrowym obcasie.

Napisałam tekst, zjadłam kolację, potem czytałam, ale w mojej głowie cały czas krążyła ta jedna myśl — kim była ta kobieta i w końcu było już bardzo późno, położyłam się do łóżka i szybko zasnęłam.

Przez wiele dni byłam zajęta w pracy, siostra miała urodziny, biegałam za prezentem, potem było rodzinne spotkanie. Te spotkania dodawały mi siły, energii i mogłam na nich być sobą, nie musiałam nic udawać, czułam się swobodnie. Lubiłam widzieć się z rodziną. Cieszyłam się na rozmowę z rodzicami. Oni jak zwykle tylko się pytali, czy mam kogoś, mówili, że nie mogę być sama, ciągle ta sama śpiewka. Troszkę mnie to drażniło, ale już się przyzwyczaiłam do takich pytań i nie przejmowałam się aż tak. Wiedziałam, że to z troski o mnie. Zawsze po rodzinnym spotkaniu nabierałam pewności siebie, czułam się podbudowana, byłam wśród swoich, kochali mnie, mogłam się wygadać, czasami pożalić.

Tak płynęły dni, zajęta swoimi sprawami zapomniałam o spotkaniu w parku. Pewnego dnia szef przypomniał mi, że miałam przygotować materiał o sile kobiet. Zapomniałam, naprawdę, powiedziałam tylko, że napiszę, mam coś, mam temat. Wtedy przypomniała mi się Urszula, obiecałam jej, że zadzwonię do niej. Gorączkowo zaczęłam szukać kartki z numerem jej telefonu. To była ostatnia chwila i ostatnia deska ratunku na napisanie i zamieszczenie w naszym piśmie, bardzo poczytnym, mojego tekstu. Na szczęście znalazłam kartkę z numerem telefonu Urszuli — rzucona luzem leżała zmięta na dnie torebki. Od razu też wystukałam cyferki i czekałam, czekałam, nikt nie odbierał telefonu. Pomyślałam, że pewnie dała mi zły numer, była taka dziwna. Ale za chwilę usłyszałam sygnał telefonu, odebrałam i okazało się, że to była Urszula.

— Przepraszam, nie mogłam odebrać telefonu, już myślałam, że pani nigdy nie zadzwoni, że pani o mnie zapomniała.

— Pani Urszulo, to prawda, zapomniałam, byłam zajęta — powiedziałam. — Bardzo mi zależy na tej rozmowie, czy mogę się z panią umówić? Proszę powiedzieć, kiedy będziemy mogły porozmawiać?

— Pani Kasiu, proszę ustalić termin wtedy, kiedy pani będzie wygodnie. Ja popołudnia i wieczory mam wolne, więc zapraszam do mnie do domu, podam adres, będziemy mogły swobodnie rozmawiać, będę sama, mąż pracuje wieczorami, nikt nam nie będzie przeszkadzał.

— To świetnie — powiedziałam. Podała mi adres i umówiłyśmy się na środę, na godzinę osiemnastą, tak najbardziej mi pasowało.

I znowu pomyślałam: „Ciekawe, co spotkało Urszulę?”, zaciekawiła mnie, co to za historia, myślałam i nie mogłam się doczekać środy, a był dopiero piątek. Potem znowu zajęta swoimi sprawami nie myślałam już tak intensywnie o Urszuli.

Nadeszła środa, wzięłam dyktafon, notatnik i tak przygotowana udałam się taksówką pod adres, który mi podała. To był blok na peryferiach miasta, pięknie odnowiony, zadbany, wokoło dużo zieleni, budynek miał trzy piętra.

Zadzwoniłam domofonem, Urszula już na mnie czekała, otworzyła drzwi. Mieszkanie było małe, ale przytulne, było czysto. Zaprosiła mnie do pokoju, poprosiła, żebym usiadła i powiedziała:

— Dziękuję, że pani przyszła. Czego się pani napije, kawy czy herbaty?

— Poproszę kawę z mlekiem.

— Proszę się rozgościć, a ja zrobię kawę, zaraz wracam.

Zostałam w pokoju sama, zaczęłam się rozglądać. Nic mi nie mówiło, nawet nie domyślałam się, o co chodzi. Wiedziałam, że Urszula ma męża, że jest teraz w pracy, więc co tu jest grane, wszystko wydawało mi się w jak najlepszym porządku. Żadnych fotografii, żadnego śladu, nic nie wskazywało, że ta kobieta ma jakieś kłopoty, na pewno nie sprawy małżeńskie. Było cicho, biblioteczka pełna książek, pomyślałam, że Urszula lubi czytać. Nagle jej głos obudził mnie z zamyślenia.

— Już jestem, proszę, pani Kasiu, kawa i ciasteczka, tak jak pani prosiła, i do tego mleko.

— Dziękuję, pani Urszulo, będę popijała kawę i możemy zaczynać naszą rozmowę.

Włączyłam dyktafon, otworzyłam notatnik, wzięłam do ręki długopis i zamieniłam się cała w słuch. Poprosiłam tylko o dokładne z detalami przekazanie swojej opowieści. Urszula usiadła naprzeciwko mnie, rozsiadła się wygodnie w fotelu, zdjęła buty i tak powiedziała:

— Pani Kasiu, to co, zaczynamy? Jestem gotowa psychicznie, proszę też wygodnie usiąść, proszę czuć się jak u siebie w domu.

— Tak, ja też jestem gotowa, więc zaczynajmy.

To było jak spowiedź Urszuli, nawet nie miałam śmiałości jej przerywać, nie zadawałam żadnych pytań, nie mogłam, tylko słuchałam.

Rozdział II
Dzień, który zmienił moje życie

„Każdy w zakątku swojej duszy wie aż nadto dobrze, że samobójstwo jest wprawdzie wyjściem, ale przecież tylko jakimś wyjściem, nędznym, nielegalnym, zapasowym, i że w zasadzie szlachetniej i piękniej jest dać się pokonać przez samo życie, niż ginąć z własnej ręki”

— Hermann Hesse

To, co się zdarzyło piątkowego, pięknego, sierpniowego dnia, zmieniło moje życie na zawsze.

Dzień zapowiadał się wspaniale. Świeciło pięknie słońce i było bardzo ciepło. Lato, wakacje. Było cudownie. Jak w każdy piątek bardzo cieszyłam się na dwa wolne dni od pracy. Nie mogę powiedzieć, że nie lubiłam swojej pracy. Bardzo lubiłam i chętnie szłam do niej. Ale też cieszyłam się na weekend. Robiłam plany. Lubiłam swoje mieszkanie, lubiłam w nim przebywać. Lubiłam sprzątać, sprawiało mi to wielką przyjemność.

Tego dnia wstałam wcześnie rano, jak tylko zadzwonił budzik. Chociaż przyjemnie byłoby sobie pospać, niestety musiałam wstać, nie ma co przedłużać tej chwili, więc szybko wyskoczyłam z łóżka i pomyślałam, jak to dobrze, że piątek, będzie dobry letni dzień. Przygotowałam kanapki dla siebie i syna Marka. Razem wychodziliśmy do pracy, jechaliśmy jednym autobusem, chociaż pracowaliśmy w różnych firmach i w różnym miejscu. Razem dojeżdżaliśmy do centrum, potem każdy szedł w swoją stronę. Zanim wyszliśmy z domu wyprowadziłam jeszcze naszego zwierzaka na spacer. Było tak, jak co dzień. Mąż pracował wieczorami, więc sobie smacznie spał, zamknęłam drzwi na klucz i wyszliśmy z domu.

Dzień pracy szybko minął, spojrzałam na zegarek, zbliżała się godzina trzecia, więc nadszedł czas powrotu do domu. Punktualnie o trzeciej wyszłam z pracy, po drodze zrobiłam jeszcze zakupy. Gdy wróciłam do domu, zabrałam się najpierw za przygotowanie obiadu. Zrobiłam coś na szybko do jedzenia, myślę, że to było coś z makaronem. Tylko w soboty i niedziele obiad zawsze był świąteczny i składał się z dwóch dań. Miałam więcej czasu na przygotowywanie posiłków. Chwilę po mnie wrócił z pracy Marek, od miesiąca pracował w biurze projektowym. Szymon, mój mąż, był w domu. Mimo że pracował wieczorami, to jednak czasami zdarzało się, że wyjeżdżał do pracy również przed południem — w takie dni czekał na mnie przed pracą, razem robiliśmy zakupy i potem wracaliśmy do domu.

Dzisiaj nie pracował rano, nie przyjechał po mnie, wróciłam sama autobusem. Bardzo się śpieszyłam, ponieważ Marek miał się spotkać o siedemnastej z Jolą. Byli umówieni na prywatkę u koleżanki. Obiad zawsze jedliśmy rodzinnie przy stole w pokoju, to był taki nasz codzienny rytuał. Danie, które zrobiłam, tak, przypomniałam sobie, to był makaron z warzywami, wszyscy zajadaliśmy się nim, nic nie zostało. Było to bardzo smaczne danie, a my bardzo głodni. Przygotowywałam posiłki z tych produktów, które miałam w domu, chyba że akurat coś kupiłam, coś, co można było szybko przygotować i żeby było smaczne. Tym razem również tak było.

Zjedliśmy obiad, ja zaczęłam się krzątać w kuchni, zmywałam, sprzątałam. Nagle, usłyszałam Marka jak wołał mnie. Tak, jakby sam nie mógł podejść do kuchni.

— Mamuś, mamuś, możesz przyjść do mnie? — wołał ze swojego pokoju. — Mamuś, chcę cię o coś zapytać.

— Słucham cię, synku? — Podeszłam do niego, wycierając mokre ręce.

— Dasz mi jakieś pieniądze?

— Oczywiście, że tak. A na co ci one potrzebne?

— Obiecałem, że kupię alkohol na prywatkę, a już nie mam nic z wypłaty.

— A nie możecie bawić się bez alkoholu? — powiedziałam rozdrażniona.

— Ja nie chciałem, wiesz, i mówiłem Joli o tym, ale ona się uparła, mówiła, że tak się umówiła.

— Już dobrze synku, dam ci te pieniądze. Tylko proszę, uważaj na siebie, nie pij za dużo.

— Dobrze, dobrze, ty tylko ciągle się o mnie martwisz, kupię ten alkohol, chociaż tak jakoś nie mam ochoty, nie chce mi się iść na tę prywatkę — powiedział.

— Przecież nie musisz, możesz w ogóle tam nie iść, jeśli nie masz ochoty.

— Mówiłem Joli, żebyśmy nie szli, ale ona powiedziała, że musimy tam iść, że nie ma rodziców tej koleżanki, u której będzie prywatka, i że będzie dobra zabawa. Nie dała się przekonać, żebyśmy nie kupowali alkoholu i bardzo chciała iść na prywatkę, ja najchętniej zostałbym w domu. Nie lubię jej znajomych — dodał.

— Nie wiem, co ci powiedzieć, nie musisz tam iść, ale jeżeli już, to w takim razie bądźcie krótko i wracajcie do domu.

— Dobrze, będzie dobrze, tylko tak mówię, wiesz, że tak bywa, jak się idzie niechętnie, to potem okazuje się, że jest odwrotnie, będzie dobra zabawa. — Uśmiechnął się. — Mamuś, nie martw się.

— Będę czekała na ciebie, tylko nie wracaj zbyt późno.

Byłam spokojna, to było spotkanie kolegów i koleżanek. Spokojna, również dlatego, że była z nim Jola. Lubiłam ją i wierzyłam jej. Zawsze to kobieta, inaczej patrzy na jakieś ekscesy, gdyby miały miejsce na prywatce.

Marek wykąpał się, przebrał, założył swoją najlepszą koszulkę w biało-niebieskie paski. Zadowolony wziął pieniądze, które mu dałam, i wyszedł. A ja, jak zwykle, gdy wychodził z domu, biegłam do okna w jego pokoju, patrząc jak idzie, byłam szczęśliwa i dumna ze swojego syna. Szymona już nie było, pojechał do pracy. Moje kochane dziecko, tak zawsze mówiłam, gdy wychodził. Zresztą, czy to Marek, czy Szymon, biegłam do okna i machałam ręką, w ten sposób czułam się pewna i spokojna, tak jakbym mówiła: „Wracaj bezpiecznie do domu, do zobaczenia”. To był taki mój drugi po wspólnych obiadach rytuał. Mieszkaliśmy na parterze, to było takie przedłużenie pożegnania.

Wtedy nie wiedziałam, że tego dnia żegnam się z moim synem… na zawsze. Właśnie, mówiąc teraz te słowa, przypomniałam sobie cytat, nie pamiętam, kto to napisał, ale chyba Paulo Coelho. Przekazuje on taką myśl: „Nigdy, przenigdy nie mów na głos, że jesteś szczęśliwa, bo usłyszy cię zazdrosny Bóg i twoje szczęście zniknie”. Tak, właśnie stojąc przy oknie, machając ręką i nie znając jeszcze tych słów, powiedziałam do siebie, że teraz jestem szczęśliwa, wszystko się układa, jest tak, jak chciałam. Ale jeszcze nie wiedziałam, że moje szczęście tamtego dnia uleci. Że szczęście zastąpi ból, rozpacz, a zazdrosny Bóg zadowolony z siebie zabierze mi moje szczęście, postawi na swoim.

Ale po kolei. Byłam dumna z syna. Za parę dni miał skończyć dwadzieścia lat, miał średnie wykształcenie (ukończył technikum), pracował, miał dziewczynę, którą kochał, i co więcej było mi potrzebne do szczęścia? Na razie nie myślał o studiach, nawet nie przystąpił do matury, chociaż uczył się dobrze, mówił, że może kiedyś… A teraz, wydaje mi się, że chyba w ogóle nie myślał o studiach, to było tylko moje marzenie, raczej życzenie. Życzenie, ponieważ nigdy nie myślałam o sobie, zawsze myślałam o innych, a przede wszystkim chciałam szczęścia dla mojego syna. Mojego najukochańszego Mareczka.

Gdy zniknął mi z oczu, odeszłam od okna, zajęłam się sprawami domowymi, zostałam sama w mieszkaniu. Trochę czytałam, sprzątałam i czekałam na moich mężczyzn. Byłam taka szczęśliwa. Bycie samą było dla mnie odstresowaniem, wyciszeniem, lubię być sama i zawsze to lubiłam. Zapadał już zmierzch, spojrzałam na zegarek, było już późno, było po dziewiątej. Powoli zaczęłam się niepokoić, że Marka jeszcze nie ma. Cały czas zerkałam na zegarek. Nigdy nie wracał późno, zawsze był w domu przed dziesiątą. Szymona też nie było, ale on zwykle wracał z pracy około północy, a czasami później.

Minęła dziesiąta, jedenasta, na dobre zaczęłam się martwić. Nadal Marka nie było. Nie mogłam zadzwonić, to były czasy, że mało kto miał telefon, a jeżeli już, to tylko stacjonarny. Telefonów komórkowych w ogóle nie było. Chodziłam od okna do okna i wyglądałam. Byłam na dobre przerażona, nie wiedziałam co robić. Po raz pierwszy zdarzyło się, żeby o północy nie było mojego dziecka w domu. Byłam bardzo zdenerwowana, ale zmuszona czekać na Szymona, aż wróci z pracy. Gdy wrócił Szymon, już wiedziałam, czułam, że coś się złego stało. Miałam złe przeczucia. Obydwoje byliśmy bardzo zdenerwowani. Postanowiliśmy szukać Marka. Najpierw pojechaliśmy na prywatkę do tej koleżanki Joli, ponieważ wiedzieliśmy, gdzie to jest, ale już nikogo tam nie było. Potem pojechaliśmy do mieszkania rodziców Joli, ale nikt nie wiedział, gdzie jest Marek i co się z nim stało. Jola powiedziała, że wyszedł wcześniej z prywatki, że ona została i wyszła dużo później sama i przyszła do domu. Powiedziała, że nic nie wie. Nie wierzyłam jej. Pytałam i pytałam:

— Może pokłóciliście się? Czy jak wychodził, był zdenerwowany, czy był pijany?

— Ty na pewno coś wiesz!

— Powiedz! Co się stało, że wyszedł wcześniej, dlaczego nie wyszłaś razem z nim?

Ale pytania pozostały bez odpowiedzi. Stała jak głaz i nic nie mówiła. Pomyślałam, że może jej coś powiedział, gdzie idzie, a ona tylko mówiła, że nic nie wie. Nic się nie odzywała, więc wyszliśmy. Nawet jej rodzice pytali ją, czy coś wie, ale ona milczała.

Objechaliśmy wszystkie szpitale, pojechaliśmy na policję i znowu nic. Nikt nic nie wiedział. Nigdzie Marka nie było. Byłam przerażona, cała drżałam, płakałam, na dobre się wystraszyłam. A najgorsze było to, że nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Najgorsza ta bezradność. Całą noc szukaliśmy Marka. Wszędzie byliśmy, już nie wiedzieliśmy, gdzie go dalej szukać. Nic nie wiedzieliśmy. Zdesperowani w końcu postanowiliśmy pojechać do domu.

Było prawie nad ranem, byliśmy bardzo zmęczeni. Nie wiedziałam, co robić, już czułam, że stało się coś złego. Naprawdę to czułam. Ze strasznego zmęczenia położyliśmy się, ja w ubraniu, chyba przysnęłam, nie wiem, ale w pewnym momencie miałam wrażenie, że ktoś mnie ściąga z łóżka, dosłownie, jakby na siłę ktoś chciał mnie z niego zrzucić. Broniłam się, krzyczałam: „Nie! Nie! Nie!”. Obudziłam się z krzykiem. Krzyczałam i krzyczałam, nawet jak mój sen zniknął. Nie pamiętałam, dlaczego, nie pamiętałam snu. Gdy otworzyłam oczy, byłam tak przerażona, zła na siebie, że znowu przysnęłam i nagle usłyszałam dzwonek do drzwi. Prawie nieprzytomna szybko wyskoczyłam z łóżka i otworzyłam je. Myślałam, że Marek wrócił, miałam taką małą iskierkę nadziei, chociaż pomyślałam, że to na pewno nie on. Marek miał klucz do mieszkania i sam by sobie otworzył drzwi. Podeszłam do drzwi, szybko je otworzyłam, jeszcze wierząc, sama nie wiem, w co. W drzwiach stał policjant, poważnym głosem zapytał:

— Czy Marek to pani syn?

— Tak — odpowiedziałam zdenerwowana, ze złymi przeczuciami, ale jeszcze z iskierką nadziei zapytałam: — Proszę pana, czy coś się stało, czy Marek jest w szpitalu, co się stało?

Policjant tylko kiwnął głową i powiedział:

— Syn nie żyje, powiesił się…

I nic już nie pamiętam. Życie straciło dla mnie sens, a w sercu pojawiła się pustka, nawet nie mogłam płakać. To było nierealistyczne, to się nie działo naprawdę. To był dla mnie koniec świata. Nie wiedziałam, co się dzieje, czy jeszcze śnię, czy to tylko zły sen.

— Ale co się stało, dlaczego? Dlaczego, proszę pana, dlaczego?

— Ja nic więcej nie wiem — powiedział policjant i zbierał się do wyjścia.

Nie potrafił mi odpowiedzieć na to pytanie, on tylko przyniósł tę okropną wiadomość. Na to pytanie nie było odpowiedzi. Nic nie zauważyłam, żeby coś się z nim wcześniej działo, żeby miał jakieś problemy. Nie byłam w stanie tego wszystkiego pojąć. Nawet nie byłam w stanie płakać. To po prostu nie mogło tak być. To jakiś sen. Zaraz się obudzę i będzie wszystko dobrze. To tylko zły sen.

— To co mamy robić? Co my teraz zrobimy? — zwróciłam się do Szymona.

Nie docierało jeszcze do mnie, jakie nieszczęście nas spotkało. Nie wiedziałam, jak będziemy dalej żyć. Policjant, jeszcze zanim wyszedł, powiedział:

— Możecie państwo zobaczyć syna, ciało znajduje się w kostnicy.

Policjant wyszedł. Zamknęłam za nim drzwi. Nie mogłam wypowiedzieć słowa i nie wiedzieliśmy, co dalej. Wzięłam torebkę, zamknęliśmy drzwi mieszkania, wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy, w ciszy, tak naprawdę nie odzywając się do siebie. Czułam się tak, jakby to, co się stało, nie dotyczyło mnie. Jakbym oglądała jakiś straszny film. Jakby nie chodziło o mojego ukochanego, jedynego syna.

Jakim cudem dojechaliśmy na miejsce — nie wiem. Wiem, że szliśmy aleją wśród drzew, mocno świeciło słońce, a jego promienie przeciskały się przez korony drzew, kpiąc sobie z nieszczęścia, jakie nas spotkało. Tak, to był piękny dzień, ale nie dla nas. Los zakpił z nas. Stanęliśmy przed kostnicą, przed jej wejściem. W drzwiach stał człowiek, nie widziałam jak wygląda, czy stary, czy młody i jak był ubrany, tego też nie wiem. W tej chwili nawet nie wiem, gdzie to było, czy przy szpitalu, w jakim miejscu, nie pamiętam, nie wiem i nie chcę wiedzieć.

— Słucham państwa? — odezwał się pierwszy.

— Powiedziano nam, że tu jest nasz syn — powiedziałam.

— A… to państwa syn? Taki młody. — Pokiwał głową i nic więcej nie komentował. — Proszę wejść, ale na krótko.

Szybko weszliśmy, a ten człowiek wycofał się i czekał za drzwiami. Mój synek leżał na marmurowym stole, ubrany tak, jak wyszedł z domu. Leżał cichutki, nieobecny, leżał martwy i zimny jak głaz. A ja zaczęłam płakać i pytać:

— Synku, co ty zrobiłeś?

— Synku, czy to ty jesteś?

— To nie jesteś ty!

— Ty jesteś wesoły, uśmiechnięty, a tu leżysz smutny i nie widzisz nas, śpisz, nie ruszasz się, nie mogę cię obudzić, nie wstaniesz, nie możesz wstać…

— Teraz leżysz tu, a oczy twoje nie widzą nas, nie otworzysz już ich, twoje uszy nie słyszą mnie, nie słyszą moich słów.

— Może ty śpisz?

— Synku, otwórz oczy, wstań, chodź z nami do domu, odpowiedz, odezwij się, co ci się stało?

— Dlaczego tak się stało, moje dziecko, słyszysz mnie?

A on nic. Głaskałam go po twarzy. Marek nie poruszył się, leżał martwy, lecz twarz jego była spokojna, tak jakby spał. Żadnych zadrapań na twarzy, żadnych znaków a na szyi nie było żadnych śladów. Gdy odsunęłam koszulę, zauważyłam świeże zadrapania na brzuchu. Skąd one się wzięły, nie wiem. Wyjęłam chusteczkę, zaczęłam go wycierać, twarz miał trochę zabrudzoną. Zaczęłam znowu gładzić synka po twarzy. Gdy przysunęłam się bliżej, poczułam woń alkoholu. Musieliśmy już wyjść, pan nas popędzał. Pożegnaliśmy się i wtedy widziałam go ostatni raz. Do dzisiaj, a minęło już wiele lat, mam przed oczami jego obraz. Zapamiętałam każdy szczegół na jego twarzy i ciele. Był taki niewinny, bezwolny i taki, taki zimny.

— To synku nie jesteś ty, taki jesteś obojętny, proszę cię, wstań i chodźmy do domu, to wszystko nie dzieje się naprawdę…

— Ale ty nie wstaniesz już nigdy, bo gdybyś mógł wstać synku, to wstałbyś i powiedziałbyś do mnie „moja mamusia”, bo tak do mnie mówiłeś, ze śmiechem i radością w oczach.

Wyszliśmy, tacy biedni, nieszczęśliwi, zdeptani przez te kilka godzin. Smutni tak bardzo, że nie chciało nam się żyć. Nie wiedziałam, co robić. Byłam załamana. Nigdy nikt tego nie zrozumie, jak się wtedy czuliśmy. Tylko ten, kto stracił dziecko, to zrozumie. Ale stracić dziecko w taki sposób, to jest tragedia. Gdy dziecko choruje, rodzice powolutku przygotowują się, że może nastąpić koniec, że nie ma nadziei i nie ma dla niego ratunku. A jeżeli do tego są wierzący, jest im łatwiej, myślą, że Bóg tak chciał. Tego nie wiem, może nie mam racji, może ból jest taki sam. Oczywiście ból jest na pewno taki sam, ale dziecko, które popełnia samobójstwo, tego nie można przeżyć. Dla mnie świat przestał istnieć.

Nie wiedzieliśmy, co robić, dokąd pójść i do kogo. W tej rozpaczy pojechaliśmy do rodziców Szymona, szukaliśmy pomocy. Z jazdy nie pamiętam nic, tylko to, że patrzyłam na szybę samochodu, a przed moimi oczami z niewyspania, z tego nieszczęścia pojawiały się obrazy, przybliżały się auta, drzewa i oddalały się. Miałam przed oczami jakieś dziwne, zamazane, nie do określenia postacie i konary drzew. Odsuwałam twarz od szyby i przybliżałam się. Gałęzie drzew były suche, nie było na nich ani jednego listeczka, pomimo że było lato i drzewa zielone. Te patyki wciągały mnie i oddalały się ode mnie.

Wracając z powrotem sytuacja ze zwidami powtórzyła się znowu. Teraz sobie myślę, jak Szymon dojechał do rodziców jako kierowca, jak nie spowodował wypadku i jak się czuł, czy miał to samo i widział to, co ja? Gdy wysiadłam z auta na podwórku u rodziców, rozpłakałam się i wykrzyczałam:

— Marek nie żyje! Moje dziecko, pomóżcie nam, co mamy robić? Pomóżcie nam, jak będziemy tak żyć, ja tak nie chcę, nie mogę…

Ale i rodzice nie mogli nam pomóc. Ważne, że nie byliśmy sami, chociaż na krótko. Nie wiem, jak długo tam zostaliśmy. Rodzice z nami nie przyjechali, zostali w swoim domu. A mi było tak smutno. Wracając z powrotem sytuacja ze zwidami powtórzyła się znowu. Kiedy i jak wróciliśmy do domu, nie wiem. Pamiętam tylko te koszmary i gałęzie jak macki, które mnie chciały wciągnąć do siebie.

Wieczorem Szymon poszedł do swojego kolegi Mietka, wszystko mu opowiedział, co się stało. Mietek zdał sobie sprawę, że w stanie, w jakim my jesteśmy, nie załatwimy nic z pogrzebem. A przecież trzeba Marka pochować, załatwić różne formalności — nic mnie to nie obchodziło. Wszystko załatwił Mietek, byliśmy mu za to wdzięczni. A my, jak para biednych, opuszczonych, cierpiących ludzi, siedzieliśmy w domu i z tej rozpaczy nie jedliśmy, nie spaliśmy. Gdy tylko próbowałam zasnąć, było tak, jakby mnie ktoś wołał, jakby ktoś mnie potrzebował. To na pewno był mój syn. A ja tylko modliłam się i płakałam. Modliłam się to za dużo powiedziane. Nie umiałam się modlić, nie potrafiłam, nie pamiętałam, nie wiedziałam jak, tylko powtarzałam:

— Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy nim stój…

— Wieczny odpoczynek…

I tak w kółko.

Pogrzeb odbył się kilka dni później. Te dni do pogrzebu były nie do zniesienia. Chciałam, żeby to się już skończyło, żebym nie musiała słuchać tej litości, tego przytulania, tych słów pocieszenia. Nie chciałam nikogo widzieć, nie chciałam z nikim rozmawiać.

Chciałam tylko krzyczeć: „Wy, wszyscy, zostawcie mnie w spokoju, niech to się już skończy! Nie chcę tak, chcę uciec, zaszyć się gdzieś daleko, uciec i nikogo nie chcę widzieć, nie chcę słyszeć! Nie chcę żyć! Chcę do ciebie synku mój ukochany!!!”.

Przyjechała cała rodzina moja i Szymona, a ja nie mogłam ich ugościć. Nie pomyślałam, żeby zorganizować poczęstunek dla przyjezdnych. Nie myślałam nic, w głowie miałam pustkę. Pogrzeb to był koszmar, nie mogłam nikomu spojrzeć w oczy. Czułam się winna, wstydziłam się. A były tłumy ludzi, koledzy Marka, koleżanki. Oczywiście był ksiądz, nie pamiętam, czy sprzeciwiał się, żeby pochować Marka po katolicku, chyba nie, bo przecież Marek był ochrzczony. Cieszę się, że tak było, że był ksiądz, ponieważ wydaje mi się, że nie wszyscy wiedzieli, jaka była przyczyna śmierci.

Rano, w dniu pogrzebu była msza i trumna stała w kościele. Cała ceremonia, wydawało mi się, że trwa i trwa. I nie było temu końca. Po skończeniu wszyscy ludzie uczestniczący w pogrzebie podchodzili, składali nam kondolencje. Wiem, że siostra dała mi na cmentarzu jakąś tabletkę, którą połknęłam. Wszystko było tak jakby za mgłą. Stałam z boku, w czerni, nieobecna, to wszystko działo się poza mną.

Później, jak tak rozmyślałam, dziwiłam się, że ksiądz nie złożył mi kondolencji, nawet do mnie nie podszedł. Dlaczego akurat to zapamiętałam, nie wiem. Natomiast złożył kondolencje mojej teściowej. Nie wiem, czemu, może myślał, że ona jest matką. To mnie bardzo zabolało. Ale to było nieświadomie. Pewnie dlatego, że wycofałam się, odeszłam na bok i tylko chciałam, żeby to się skończyło. Chciałam być niewidoczna. Z cmentarza poszliśmy do domu pieszo, chociaż było daleko. Moi teściowie i wszyscy inni rozjechali się tego samego dnia do swoich domów. Moja rodzina, mama, siostry zatrzymali się u mojej młodszej siostry.

Po pogrzebie moja rodzina poszła do siostry. Nikogo nie chciałam mieć przy sobie, nawet mojej mamy, która na pewno bardzo cierpiała, tak, mama bardzo cierpiała. A może się wstydziłam, nie chciałam, żeby ktoś pytał mnie o szczegóły, nawet moja mama? Wstydziłam się, że mój syn popełnił samobójstwo. Nie chciałam słyszeć żadnych pytań, ani odpowiadać na nie. Nigdy o przyczynach śmierci Marka nie rozmawiałam z nikim. Chciałam być sama i nie chciałam nikogo oglądać. Ale czy to było dobre, nawet tego teraz nie wiem. Tak było i już.

Krótko po pogrzebie odwiedziła mnie koleżanka — mama kolegi Marka ze szkoły. Obydwaj razem kończyli technikum. Nie byłam zadowolona z tych odwiedzin, nie dlatego, że jej nie lubiłam. Lubiłam ją, razem byłyśmy w trójce klasowej przez okres nauki naszych synów. Nie chciałam z nikim się widzieć, bo nie chciałam rozmawiać na temat śmierci Marka, nie chciałam pokazać, jak bardzo cierpię. Może byłam trochę obojętna przy niej, może okazałam rozdrażnienie. Bardzo trudno rozmawiało mi się z nią. Zresztą z nikim nie chciałam rozmawiać o Marku, wydawało mi się, że ludzie z ciekawości chcą wiedzieć, co się stało, że nie są w stosunku do mnie szczerzy. Byłam nieufna. Po jakimś czasie moje przemyślenia się potwierdziły. Krótko po tej wizycie, dowiedziałam się, co powiedziała na temat mojego zachowania, że nie widać po mnie, że cierpię, że jakoś dziwnie się zachowuję. Było mi przykro, jak można kogoś oceniać, jak kto przeżywa śmierć, a jeszcze do tego tak straszną śmierć, śmierć syna jedynaka. Może przy ludziach moje zachowanie było dziwne, lecz oceniać po wyglądzie kogoś, jak kto przeżywa ból po stracie dziecka, to niegodne. Każdy przeżywa inaczej, tak jak potrafi, tak, jaki ma charakter. Nikt nie zajrzy człowiekowi w jego serce, nikt nie ma prawa nikogo oceniać.

Niedawno przeczytałam takie słowa: „Na osobę, która się jawnie nie złości w społecznie usankcjonowany sposób, czy nie cierpi tak, że wszyscy to widzą, ale w sposób mieszczący się w granicach akceptacji społecznej, patrzy się z niepokojem, a przynajmniej ze zdziwieniem. Mówi się o niej, że wypiera, że się znieczuliła, że niepotrzebnie udaje silną, walczy ze sobą, gra” w książce „Powiedz to dobrym słowem” Te słowa napisała psycholog, pisarka Iwona Majewska-Opiełka.

Myślę, że wiele osób nas oceniało, przyglądali się, jak się zachowujemy, czy płaczemy, czy pokazujemy swoją tragedię na zewnątrz. Nie znoszę robić czegoś na pokaz, raczej ukrywam swoje problemy. Ale ludzie, wiem, są rządni sensacji, ciekawi, a najlepiej w takiej sytuacji chcieliby, żebym położyła się i umarła. Oj, to by dopiero świadczyło o tym, jak bardzo przeżywam. Nie chciałam żyć, to prawda. To były moje myśli, ale nikt o tym nie wiedział. Chciałam popełnić samobójstwo, chciałam być z moim synem na zawsze. Czekałam, aż nadarzy się taka okazja. Nikt nie wiedział, co mam w sercu, wiedziałam tylko ja.

I tak zostaliśmy sami z naszym bólem, ciężarem w sercu, jak te sieroty, którym zabrano coś najcenniejszego w życiu, a mojego synka nie było z nami. Marek miałby za parę dni dwadzieścia lat. Gdy trochę ucichły emocje, wtedy to zaczęliśmy się zastanawiać, co tak naprawdę stało się na prywatce. Coś złego musiało się stać, a my nie wiedzieliśmy co. Młodzież piła alkohol i — jak się później okazało — Marek pokłócił się z dziewczyną. Zaczął pić bez umiaru i w końcu wyszedł z tej imprezy. Jola zaczęła się bawić z innymi chłopcami, a Marek był zazdrosny, nie mógł znieść tej sytuacji i tak to się stało. To są nasze przypuszczenia wynikające z rozmów z tymi, którzy tam byli i razem się bawili.

Szymon jeździł po uczestnikach tej imprezy, dopytywał tych, którzy bawili się na tej prywatce, ale nikt z nich nie chciał konkretnie nic powiedzieć. Tylko wszyscy zgodnie mówili, że to przez tę dziewczynę, nawet jej koleżanki były przeciwko Joli. A prokurator nawet nie zgodził się na przesłuchanie w roli świadków uczestników tej imprezy. Przesłuchiwał tylko nas, rodziców. Był nieuprzejmy, wręcz niegrzeczny wobec mnie i Szymona. Jak nam było strasznie przykro. Czy byliśmy winni? Dlaczego prokurator nas oceniał, przecież nas nie znał? Marek był dobrym synem, wrażliwym chłopcem i bardzo zakochanym w tej dziewczynie. Nie byliśmy złymi rodzicami, kochaliśmy syna bardzo, a on nas. Szczególnie ze mną Marek miał wspaniały kontakt. Mógł mi wszystko powiedzieć i mówił mi wszystko, taka byłam tego pewna. A może miał swoje tajemnice, a ja o tym nie wiedziałam? Młodość ma to do siebie, że młodzi bardziej zwierzają się kolegom, koleżankom, a nie rodzicom. To przecież naturalne. I tylko zadawałam sobie ciągle to pytanie: „Dlaczego? Dlaczego, nie pomyślałeś o nas, a może za rzadko mówiłam ci, że cię kocham? Kocham cię synku i zawsze kochałam, byłeś moim całym życiem, moim całym światem”.

Może zajęta swoimi sprawami coś zaniedbałam. Miałam żal do siebie, nie potrafiłam sobie wybaczyć. Tylko codziennie prałam i prasowałam Marka koszule, spodnie, pościel i układałam na półkach w jego pokoju. Czekałam na niego, że wróci, miałam takie dziwne wrażenie, że wyjechał, że pewnego dnia otworzy drzwi, wejdzie uśmiechnięty i zawoła:

— Mamuś!!!

A ja zapytam:

— Co dobrego zjesz, mój synku?

Prałam, prasowałam, układałam, nie wychodziłam z domu, czułam się naznaczona. Nie mogłam ludziom spojrzeć w oczy. Winiłam siebie. Ale za co? Wychowałam moje dziecko na bardzo wrażliwego człowieka i takiego słabego psychicznie. A może to ja taka byłam i jestem słaba, każdy mógł mnie zniszczyć. Zniszczyć — mocne słowo, ale to prawda, że złe słowa wypowiadane do mnie, czy o mnie bolały mnie bardzo.

Czy to ja zawiniłam, czy coś przegapiłam?

Czy to ja sprawiłam, że problemy, które można było rozwiązać, dla ciebie urastały do takiego stanu, że nie było wyjścia? Że jedynym wyjściem była śmierć?

A może synku, dlatego, że tato poświęcał ci mało czasu, też tak myślałam.

A może bałeś się? Wiem, tato był surowy, ale był twoim autorytetem.

Siedziałam w domu i płakałam, ale tylko wtedy, kiedy Szymon wyjeżdżał do pracy. Płakałam, rozmawiałam z Markiem, nie mogłam sobie z tym wszystkim poradzić. Chodziłam po pokoju Marka, przeglądałam jego rzeczy, zapiski, brałam do ręki każdy przedmiot, przytulałam się do jego ubrań, dotykałam, czułam jego obecność, czułam jego zapach. Nagle zdawałam sobie sprawę, że wszystko się skończyło. Pokój był martwy, była cisza. Jego pokój zawsze tętnił życiem, grała muzyka, czasami za głośno, a teraz była tylko cisza, straszna cisza, głucha cisza nie do wytrzymania. Nagle wszystko zatrzymało się w momencie, tak jakby ktoś pstryknął i wyłączył światło, a los wyłączył życie. Młode życie. Pokój był martwy. Co dzień było gorzej. Nagle ogarniała mnie taka tęsknota, że nie wiedziałam, co robić, myślałam, że oszaleję.

Między nami, rodzicami, było źle. Szymon popijał i dużo mówił do mnie, mówił, winił mnie, ale dlaczego? Nie wiem. On mówił, potrafił rozmawiać o Marku, a ja nie mogłam o nim mówić. Przeżywałam tę śmierć sama ze sobą. Rozpaczałam. Po tygodniu samotności w domu, musiałam jednak wrócić do pracy. Bardzo źle się z tym czułam. Najgorszy był ten pierwszy dzień. Wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą, oceniają, winią jak ten prokurator, czułam się jak morderczyni. Momentami, kiedy byłam bardzo zajęta pracą, to przez chwilę odchodziły ode mnie te złe myśli. Jednak nie było dnia w pracy żebym nie płakała. Koleżanki pocieszały mnie, ale to na nic się zdało.

Tak, to prawda, myślałam o samobójstwie. Gdy wracałam do domu, wszystko przypominało mi Marka. Żyłam jak w pół śnie. Szymon przeżywał sam i ja sama. Nie rozmawialiśmy już ze sobą na ten temat. On nie wiedział, jak ja przeżywam, a ja nie wiedziałam jak on. Winiliśmy siebie wzajemnie. Nie wiem, jakim cudem razem przetrwaliśmy. Z tego, co czytałam, większość rodziców dzieci samobójców rozchodzi się. My żyjemy nadal razem, przetrwaliśmy ten okres. W jaki sposób? Dowiesz się z dalszych spotkań i mojej opowieści. Ale było blisko rozstania, nie można było tak żyć. Ja, spokojna i delikatna, nie potrafiłam okazać złości i gniewu na los, na Boga. Znosiłam to ciężko, moje serce krwawiło. Szymon, no cóż, silny mężczyzna, nie płakał, uciekał od tego nieszczęścia w alkohol. Wyrażał złość i gniew na Boga, na wszystkich wokoło. Ale każdy był sam ze sobą. Tłumiliśmy swoje uczucia głęboko, nie rozmawiając ze sobą, nie okazując sobie wzajemnie uczuć, natomiast oskarżając się i mając do siebie pretensje. Byliśmy obydwoje odrzuceni, przynajmniej tak się czuliśmy, odrzuceni przez ludzi i kościół.

Bałam się pytania, gdy już ktoś ze mną rozmawiał, czy mam dzieci. Nie mam, miałam i wtedy padały pytania, to co się stało? To najgorsze pytanie, na które nie mogłam powiedzieć prawdy i było mi z tym źle. Ja — taka sprawiedliwa, prawdomówna. Czułam się jak morderczyni i kłamca, wiele lat towarzyszył mi tylko wstyd i wina. Nie powinnam tak mówić, ale, synku, nasze życie to jest więzienie do końca życia. Na wolności jest moje ciało, ale dusza zamknięta w celi. Nikt tego nie zrozumie, kto tego nie przeżył.

W końcu poszliśmy do poradni psychologicznej, ponieważ było aż tak źle. Pani psycholog dała Szymonowi tabletki na uspokojenie, a mnie nic. Nie mogłam przy niej płakać, nie mogłam nic powiedzieć, byłam, jak ten kamień, jak głaz. Byłam osłabiona, ciągle śpiąca, a Szymon, również nie mógł spać. A psycholog, cóż to była za psycholog, skoro nie widziała, w jakim stanie ja jestem, bo nic nie mówiłam, nie mogłam mówić. Psycholog skierowała nas do sanatorium do Soliny i to było tyle, co dla nas zrobiła.

Pojechaliśmy, trochę było między nami lepiej. Byliśmy z dala od domu, od tych miejsc, które nam wszystko przypominały i z dala od znajomych ludzi. Mieliśmy zabiegi przez dwadzieścia jeden dni. Czy to nam pomogło trochę oderwać się od myśli o naszym dziecku? No, nie wiem. Byliśmy w Solinie, w Bieszczadach. Pomimo stycznia przyroda była piękna, zachwycała nas swoją urodą, było dużo śniegu i bardzo zimno. Dużo spacerowaliśmy, rozmawialiśmy. Rozmowy były spokojne. A najważniejsze, że nikt nas nie znał i nie musieliśmy się tłumaczyć nikomu. Z nikim nie rozmawialiśmy. Sami spacerowaliśmy, chodziliśmy na zabiegi, przesiadywaliśmy w pokoju i korzystaliśmy z rozrywek takich jak kino, koncerty. I tylko pytaliśmy się nawzajem:

— Co my teraz zrobimy? — pytałam. — Jak będziemy żyć?

— Nie wiem, nie wiem. — Szymon tylko to mówił.

— Jak sobie poradzimy, gdy już będziemy w domu i wszystko będzie przypominało nam Marka i to nieszczęście, i ci ludzie, sąsiedzi? — Nie byłam w stanie tego wszystkiego znieść. — Wiesz, chciałabym tu zostać, nie chcę jechać do domu.

Spacerowaliśmy nad zalewem skutym mrozem. Jakiś nieznany nam człowiek zrobił sobie przerębel i codziennie się kąpał w tej lodowatej wodzie. Za dnia było znośnie, nie mieliśmy czasu myśleć, tylko wieczory były smutne, pełne wspomnień i pytań. Zastanawiałam się i pytałam siebie:

— Co myślałeś synku w tym momencie?

— Jak się czułeś?

— Jak mogłeś być tak zdesperowany, żeby targnąć się na życie?

Ale nie było odpowiedzi na te pytania. Ja ich nie znałam. Winiliśmy też jego dziewczynę, szczególnie Szymon. Nienawidził jej, tak to prawda, on jej wprost nienawidził. Ja też miałam ogromny żal do niej, przecież to przez nią się stało. Jak strasznie ciężko jest żyć z takim brzemieniem na duszy. Nie było żadnych przesłanek, że może coś tak tragicznego się stać. Nic nie wiedziałam, nie czułam. Marek był zawsze uśmiechnięty, miły i taki kochany. Myślałam, że wszystko o nim wiem, byłam z nim tak blisko. Opowiadał mi o swoich porażkach, zmartwieniach. Zawsze dogadywał się ze mną.

Co innego ojciec, nie miał z nim tak dobrych relacji jak ze mną, czuł respekt przed ojcem. U Szymona, jak to u silnego mężczyzny, zawsze musiało być wszystko po jego myśli. Gdy coś Markowi nie wychodziło, gdy miał kłopoty, zawsze przychodził do mnie po poradę, ponieważ, tak myślę, nie miał śmiałości zwracać się do ojca w razie problemów. Szymon był ostry, czyli człowiek z dyscypliną, może Marek bał się go. Dziadek, był taki sam. Jeżeli chodziło o wychowanie dzieci, mieli swoje zasady. Dziecko musiało być wychowywane silną ręką. Nie jakieś tam mazgajenie się. Miałam z tym kłopot, ja wolałam porozmawiać, potrafiłam zrozumieć, a Szymon nie. Nie potrafił okazać dziecku miłości, chociaż kochał Marka bardzo. Po śmierci Marka winiliśmy siebie za to, że byliśmy złymi rodzicami.

Kończył się pobyt w sanatorium, minęło dwadzieścia jeden dni i musieliśmy wracać do domu, do pracy. Gdy wróciliśmy z sanatorium, w skrzynce pocztowej znaleźliśmy list, a w nim wiadomość, że dostaliśmy nowe mieszkanie. Długo się staraliśmy o nowe mieszkanie, mieszkaliśmy na parterze, mieszkanie było zimne. Staraliśmy się chyba jakieś dziesięć lat. A tu taka niespodzianka. Na drugi dzień po przyjeździe pojechaliśmy je oglądać, chociaż w tym momencie nie byliśmy zdecydowani na przeprowadzkę. Nowe mieszkanie usytuowane było na drugim końcu miasta. Było ładne, słoneczne, na trzecim piętrze. Ale ja miałam wątpliwości. Po śmierci Marka chciałam uciec stamtąd, z tego miejsca, gdzie wszystko mi go przypominało. A teraz, jak to się wszystko tak ułożyło, jak chcieliśmy, mogliśmy wszystko zostawić i zacząć od nowa, to bałam się, nie wiedziałam, co zrobić. Nawet myślałam, że dusza Marka nie będzie wiedziała, gdzie jesteśmy, że będzie nas szukać i nas nie znajdzie.

To smutne, ta moja opowieść po wielu latach od śmierci mojego syna. Inaczej teraz się czuję, inaczej to widzę. Mogę spojrzeć wstecz, nawet ból jakby mniejszy. Czas to lekarstwo. Nie da się oddać tego, co się wtedy czuło. Teraz, po tylu latach, nadal to boli. I te myśli i te moje rozmowy, ciągłe rozmowy z nim:

— Jaki byłbyś synku teraz?

— Jakbyś wyglądał?

— Jakim byłbyś człowiekiem?

— Czy miałbyś rodzinę, dzieci?

— Zawsze te pytania będą w moich myślach. W każde urodziny idziemy do ciebie, na cmentarz, modlimy się. Jesteś z nami cały czas. W naszym życiu już tak będzie do końca naszych dni. Wierzymy, że kiedyś spotkamy się w niebie, czy w innym świecie, jeżeli ten inny świat istnieje. Wiele mam pytań, wątpliwości, co takiego się wtedy stało, a gdy to się stało, mnie przy tobie nie było.

Ciągle pytałam siebie i ciągle nie miałam odpowiedzi, bo przecież wiedziałam, że nigdy nikt mi nie odpowie na te pytania.

— Dlaczego nic mi nie mówiłeś?

— Dlaczego nic nie zauważyłam?

I tu znowu przypomniały mi się słowa, które kiedyś przeczytałam, a odnoszą się do mojego pytania: „Mówiłem… Nie słuchałaś… Nie widziałaś…”.

I to było smutne, ale może prawdziwe? I to jest dla mnie wielka porażka.

— Chciałam zrozumieć, dlaczego tak się stało, lecz dobrze wiem, że ty już mi nie odpowiesz na moje wątpliwości. Dlatego ja czuję się winna, bo nie wiem, dlaczego.

Z biegiem lat zrozumiałam, że miałam bardzo małe szanse zapobiec temu, co się stało. Wiedziałam, że przyczyną zamachu Marka na swoje życie był zawód miłosny, może nawet urojony, nie wiem, ale tak pomyślałam. I to jest prawda. To była jego pierwsza miłość, a ukochana zaczęła się od niego odsuwać. Marek to wyczuwał, że to koniec tej miłości. Teraz on nie żyje i nie czuje już nic.

— Ciebie nie ma, synku, i nie winię ciebie, ale siebie.

Moje poczucie winy było tak silne, że trwało bardzo długo. Oj, jak ciężko z tym było żyć. Długo nie mogłam wrócić do normalnego życia, przynajmniej psychicznie. Żyłam na pozór, do ludzi uśmiechałam się, byłam miła, jeżeli ktoś mnie nie znał, nigdy nie rozpoznałby tego, co mam w duszy. Ktoś przyglądający się z boku, nie dostrzegłby tej rozterki, która mnie trapiła, tego ciężaru, który leżał mi na sercu. Przeczytałam wiele książek na temat samobójstwa, na temat sposobu wyjścia z tej matni. Ale to tylko słowa. Tak naprawdę ten, kto tego nie przeszedł, ten nie zrozumie, co czują rodzice w takim przypadku. I wydaje mi się, że psycholodzy podchodzą do tego problemu, znając tylko relacje ze strony osób przeżywających tę tragedię. A psychiatrzy może mogą pomóc, ale tego nie czują i nie potrafią zrozumieć mnie, osoby tak bardzo pogrążonej w bólu. Nie potrafią uleczyć duszy, potrafią tylko przepisać leki. Czy zaufałam psychologom, z którymi rozmawiałam i których prosiłam o pomoc? Czy otrzymałam tę pomoc? Nie, nie otrzymałam żadnej pomocy od nikogo, bardzo mi przykro.

Rozdział III
Spotkanie i spowiedź

Słuchałam, słuchałam i słuchałam, a Urszula mówiła. Chwilami łzy spływały jej po policzkach. To nie był szloch, tylko cierpienie, tak jakby przeżywała to kolejny raz i kolejny. Nagle przerwała swoją opowieść. Zerknęłam na zegarek, zrobiło się bardzo późno. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez chwilkę siedziałyśmy naprzeciwko siebie i nie odzywałyśmy się. Ona patrzyła na mnie, a ja na nią. Tylko ta cisza między nami, nieznośna, musiałam ją przerwać.

— Pani Urszulo, dziękuję, niestety już jest późno i muszę wracać do domu. Współczuję — dodałam po chwili.

— Dziękuję, że wysłuchała mnie pani. Mam prośbę, czy mogę mówić do pani po imieniu?

— Oczywiście, ja jestem Kasia, a ty Urszula. Tak będzie lepiej, gdyż wydaje mi się, że to nie będzie koniec naszych spotkań — powiedziałam i pomyślałam, że muszę wysłuchać tej opowieści do końca. — Urszulo, będę się zbierała, spotkamy się znowu, zadzwonię do ciebie i wtedy się umówimy.

Zabrałam notatnik, dyktafon, długopis i wstałam.

— Dobrze, Kasiu, będę czekała na telefon. — Uśmiechnęła się, również wstała i wyszłyśmy do przedpokoju.

Założyłam płaszcz, wezwałam taksówkę i pożegnałyśmy się. Wyszłam w ciemny wieczór, stałam przed blokiem, czekając na taksówkę i rozmyślałam. Jak człowiek, słaba kobieta, matka, może przeżyć taką tragedię i jak można z niej się uwolnić? Nie rozumiałam, co znaczy stracić syna, nie miałam dzieci, nawet nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić. Taksówka nadjechała, wsiadłam, podałam mój adres i nie mogłam się uwolnić od tych natrętnych myśli, jakie mnie ogarnęły. Każde jej słowo krążyło mi po głowie. Myślę, że nawet dyktafon nie był mi potrzebny, tak wszystko zapamiętałam.

Naraz się zatrzymaliśmy, byłam przed moim domem. Zapłaciłam taksówkarzowi, otworzyłam drzwi i weszłam do mojego pięknie urządzonego domu. Byłam głodna, otworzyłam lodówkę, wyjęłam jajka i usmażyłam je na kiełbasie, lubię takie. Zagotowałam wodę, wlałam do szklanki, wkładając torebkę z herbatą. Jajka mi się usmażyły, usiadłam przy stole, wzięłam do ręki chleb i zaczęłam jeść. Byłam bardzo głodna, więc zjadłam wszystko ze smakiem. Rozebrałam się, założyłam szlafrok i usiadłam w ulubionym fotelu. Wzięłam książkę do ręki, chciałam czytać, ale jakoś nie szło mi czytanie. Zajrzałam do notatek, dopisałam, że mam zadzwonić do Urszuli. Zrobiło się bardzo późno. Odłożyłam książkę, nalałam wody do wanny, wskoczyłam z przyjemnością do ciepłej wody o zapachu lawendy. Już nie myślałam o Urszuli, myślałam o łóżku, byłam bardzo śpiąca. Po kąpieli zawsze jestem śpiąca, pewnie dlatego, że zrelaksowana. Myślałam, że nie zasnę z nadmiaru wrażeń, ale natychmiast odpłynęłam.

Rano obudził mnie budzik, wstałam. Lubię wcześniej wstać, żeby spokojnie zjeść śniadanie, ubrać się, zrobić makijaż i jeszcze spokojnie posiedzieć, poczytać i pomyśleć, co na dzisiaj mam zaplanowane. Tak też zrobiłam i w godzinę byłam gotowa do wyjścia. Ubrałam płaszcz i wyszłam z domu. Do pracy miałam kilka przystanków autobusowych. Postanowiłam, że muszę sobie kupić auto, nie będę traciła czasu na dojazdy. Ileż to razy już mówiłam i ciągle nic, auta nadal nie mam. Pomyślałam: „Często wyjeżdżam i autem byłoby mi wygodniej, nie musiałabym jechać pociągiem ani brać ze sobą zmotoryzowanej koleżanki”.

W pracy jak zwykle gonitwa, zbliżał się termin oddania materiałów do drukarni. Nie myślałam o Urszuli, ale bardzo chciałam usłyszeć ciąg dalszy jej opowieści. Wiedziałam już, że w numerze kwietniowym nie zamieszczę tego reportażu. To wszystko tak ślamazarnie szło, a ja nie miałam czasu na kolejne spotkanie. Zaczęłam się zastanawiać: „Przecież muszę to skończyć, muszę napisać ten reportaż, szef czeka i ciągle mi przypomina. To ma być reportaż, który przyciągnie czytelników, zwiększy sprzedaż pisma!”. Postanowiłam, że zadzwonię do Urszuli i umówię się z nią na następne spotkanie. Gdy zadzwoniłam, Urszula szybko odebrała telefon.

— Dzień dobry Urszulo, miło mi ciebie słyszeć, co słychać, czy możemy umówić się na następne spotkanie?

— Oczywiście jestem do twojej dyspozycji, Kasiu, podaj datę i godzinę spotkania.

— Może znowu w środę, o osiemnastej? Czy tak ci pasuje?

— Dobrze, jestem wolna, środa to dobry dzień. Do zobaczenia Kasiu, będę czekała na ciebie. Adres pamiętasz?

— Tak pamiętam, do zobaczenia, Urszulo.

Rozłączyłam się i znowu wróciły myśli o jej synu, o jego samobójczej śmierci. Nawet sobie pomyślałam, że nie słyszałam o tym wypadku. Tak długo już pracuję w redakcji, jest to dziwne dla mnie, muszę sprawdzić, odszukać w archiwum notatki, może coś znajdę. Może popytam znajomych dziennikarzy z innych redakcji.

U nas w archiwum nic nie znalazłam, żadnej wzmianki. Nazajutrz rano zadzwoniłam do zaprzyjaźnionej redakcji, do koleżanki dużo starszej ode mnie.

— Cześć Olu, jak się masz? Mam do ciebie pytanie. Kilka lat temu był wypadek, chłopiec młody, dwudziestoletni, popełnił samobójstwo, czy może pamiętasz taką sprawę?

— Cześć Kasiu, kopę lat, miło cię słyszeć. O tej sprawie nie, nie pamiętam, ale poszukam w archiwum, musieliśmy o tym pisać. A dlaczego to cię interesuje, to dawna sprawa?

— Piszę reportaż o sile kobiet i spotkałam kobietę, która straciła syna. Jestem ciekawa, co pisano wtedy o tym wypadku. — Podałam Oli dokładne dane. — Olu, jakbyś mogła i coś wiedziała, to daj mi znać — poprosiłam.

— Zadzwonię jak będę coś miała.

— Dzięki, będę czekać, cześć.

— Cześć Kasiu, będę pamiętała.

Zajęłam się swoimi sprawami, pisałam, piłam kawę, zrobiłam sobie chwilę relaksu i pomyślałam, że po południu będę musiała zrobić zakupy, nie miałam już nic w lodówce. Pojadę do marketu, tam kupię wszystko, czego potrzebuję.

I tak też zrobiłam. Po pracy pojechałam do marketu na zakupy. Zajęło mi to ze dwie godziny. Kupiłam wędliny, ser, jajka, mięso, warzywa i moje ulubione jabłka, uwielbiam jabłka. Kupiłam też środki czystości i inne drobiazgi. Obładowana, podeszłam na przystanek autobusowy. Chciałam już jechać do domu, a okazało się, że musiałam długo czekać, ponieważ mój autobus odjeżdżał dopiero za pół godziny. Usiadłam na ławce i czekałam. Zamyślona nagle usłyszałam swoje imię. Patrzę i co widzę? Urszula, chyba z mężem, właśnie wyszła z marketu i szła w moją stronę. Zobaczyła mnie z daleka i zawołała:

— Kasiu, czy czekasz na autobus? Chodź, podwieziemy cię do domu.

Zgodziłam się i poszłyśmy w stronę parkingu.

— Dziękuję, Urszulo, chętnie skorzystam, musiałabym około pół godziny czekać na autobus.

— Kasiu, poznaj mojego męża, to jest Szymon. — Urszula przedstawiła mnie: — A to jest Kasia, dziennikarka.

Podałam mu rękę i powiedziałam, że bardzo miło mi go poznać.

— Również, miło mi.

Wsiadłam do ich auta, trochę rozmawialiśmy, ale nic o naszych spotkaniach, tak o pogodzie, zakupach, w zasadzie o niczym. Szybko podjechaliśmy pod mój dom, podziękowałam. Udało mi się. Nie wiem, kiedy byłabym w domu, gdybym ich nie spotkała. Mąż Urszuli pomógł mi zanieść zakupy pod dom.

— Dziękuję, Szymonie, do widzenia.

— Proszę bardzo, do widzenia. — Odszedł do auta.

— Urszulo, bardzo dziękuję jeszcze raz i do zobaczenia w środę!

— Dobranoc, Kasiu — powiedziała i odjechali.

Zmęczona po całym dniu rozpakowałam tylko zakupy, wzięłam kąpiel i położyłam się spać. Myślałam o Urszuli, czekałam na następne spotkanie.

Gdy tylko przyszłam następnego dnia do pracy, zadzwonił mój telefon, odebrałam, dzwoniła Ola.

— Cześć Olu, chyba coś masz dla mnie, czy tak? –zapytałam niepewna.

— Tak, znalazłam coś, tylko krótką notatkę. Pisaliśmy, że młody chłopak popełnił samobójstwo, powiesił się w parku na osiedlu, znalazł go rowerzysta jadący do pracy. Ludzie mówili o różnych przyczynach śmierci, że stało się to po alkoholu, że zdradziła go dziewczyna. Nic więcej nie wiem. Nie chcieliśmy, przypominam sobie, rozmawiać z rodzicami, ponieważ uważaliśmy, że to by było dla nich za trudne — powiedziała mi Ola.

— Dziękuję Olu, prześlij mi tę notatkę, jeżeli możesz.

— Zaraz ci wysyłam.

Ucieszyłam się, pomyślałam, wykorzystam notatkę, to będzie długi reportaż, a może to będzie książka i to ciekawa książka. Nagle przyszło mi do głowy: może rzeczywiście napiszę książkę?

— Do zobaczenia Olu. — Kończąc rozmowę, jeszcze raz jej podziękowałam.

— Do zobaczenia Kasiu, musimy się spotkać i porozmawiać, co ty na to?

— Byłoby miło, odezwę się do ciebie — powiedziałam i rozłączyłam się. Już musiałam lecieć na zebranie redakcyjne.

Ola to była cudowna koleżanka, starsza ode mnie, ale zawsze miałyśmy dobry kontakt. Lubiłam ją, miałyśmy podobne charaktery, była tajemnicza, można było jej się zwierzyć.

Jutro już wypadała środa, następne spotkanie z Urszulą. Nie mogłam się tego dnia doczekać. Dużo pisałam, czytałam, trochę sprzątałam w domu, odwiedziłam siostrę, ponieważ dawno się nie widziałyśmy, przeważnie rozmawiałyśmy tylko przez telefon.

Rankiem następnego dnia obudziłam się z myślą, że dzisiaj już ten dzień. W pracy bardzo mi się dłużyło, to nie byłam ja, co się ze mną działo, zwykle czas tak szybko mi uciekał, że nawet nie wiedziałam kiedy, a już była siedemnasta. Ciągle coś miałam do zrobienia. Zawsze, bardzo zajęta nie liczyłam czasu. „Co się dzieje?”, pomyślałam. To przez tę kobietę, Urszulę, całe dni tylko o tym myślę. Tak bardzo się zaangażowałam w ten projekt.

Wyszłam z pracy po siedemnastej, wstąpiłam jak zwykle do naleśnikarni. Zjadłam tak na szybko pyszne naleśniki, wypiłam herbatę, potem zamówiłam taksówkę i pojechałam do Urszuli.

Przycisnęłam guzik domofonu.

— Dzień dobry, Urszulo, to ja, już jestem.

Czekała na mnie:

— Dzień dobry, Kasiu, proszę, wejdź.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 38.54