E-book
14.7
drukowana A5
59.13
Berneter

Bezpłatny fragment - Berneter


4.7
Objętość:
374 str.
ISBN:
978-83-8351-733-9
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 59.13

BERNETER

Łukasz Burdziński


Patronat medialny:

Prolog. 20 grudnia 2019 r.

Tomek szedł, trzymając mamę za rękę. W drugiej dłoni ściskał pluszowego zająca w świątecznej czapeczce. Mróz na dworze mocno dokuczał już od kilku dni, jednak wciąż nie spadł ani jeden płatek śniegu. Chłopiec wolałby siedzieć w domu i oglądać bajki w telewizji, jednak mama powiedziała, że muszą kupić jeszcze kilka rzeczy przed Wigilią. Zwykle lubił chodzić z rodzicami na zakupy, ale w ostatnim czasie coś się zmieniło i w sklepach było znacznie więcej osób niż zazwyczaj. Przepychano się z wózkami i koszykami, kolejki do kas stały się jakby dłuższe. Tomek nie był taki chętny do chodzenia po marketach, kiedy panował tam wielki rozgardiasz i zamieszanie. Do tego jeszcze mróz mocno szczypał go w nos, a gruba kurtka, czapka, szalik i rękawiczki sprawiały, że było mu bardzo niewygodnie. Z tego powodu czuł niezadowolenie. Zamiast siedzieć w ciepłym mieszkaniu, oglądając bajki albo grając na konsoli, musiał włóczyć się po sklepach z mamą.

Tym razem jednak nie szli do zwykłego marketu, a do galerii handlowej. Mama co chwilę popędzała go, powtarzając mu, że muszą zdążyć, zanim tata wróci z pracy, a jego siostra Monika ze szkoły. Tomek miał dopiero pięć lat i do niedawna chodził do przedszkola, jednak nie podobało mu się tam. Rodzice w końcu ustąpili synowi, wypisując go z placówki, dzięki czemu większość czasu spędzał w domu. Zdawał sobie sprawę z tego, że za rok będzie już chodzić do szkoły razem z siostrą, ale nie przejmował się tym jeszcze. Miał wciąż mnóstwo czasu. Przed nim cała zima, a później wiosna i wakacje zanim rozpocznie swój pierwszy rok edukacji. W domu tata czasami opowiadał mu trochę o szkole. Mówił, że pozna tam nowych kolegów i będzie uczyć się ciekawych rzeczy, ale dla Tomka większość tych informacji była nie do końca zrozumiała. Wiedział, że będzie musiał nauczyć się czytać i liczyć, jednak do tej pory nie interesowało go to, choć zdążył już poznać kilka liter. Potrafił wskazać „O” albo „I”, czując się przy tym bardzo dumnie.

Gdy wszedł z mamą do galerii, jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Wszędzie rozwieszone były świecące, kolorowe lampki, które gasły i zapalały się ponownie. Czasami szybciej mrugały, aby po chwili powoli się ściemniać i rozjaśniać i cykl się powtarzał. Pod sufitem wisiały ogromne papierowe bombki i mieniące się wszystkimi kolorami łańcuchy oraz girlandy z elfami. Z głośników natomiast dobiegały świąteczne piosenki. Grano właśnie „Let It Snow” Deana Martina i choć mały chłopiec nie rozumiał ani słowa, lubił tę piosenkę i momentalnie zaczął nucić ją sobie pod nosem. Mama rozpięła mu kurtkę, ściągnęła czapkę, rękawiczki i szalik, gdyż w środku było dużo cieplej niż na zewnątrz. Po wjechaniu ruchomymi schodami na górne piętro, Tomek aż jęknął z zachwytu. Pośrodku szerokiego placu stał ogromny renifer z drewna, którego czerwony, plastikowy nos się świecił. Obok renifera stał jeszcze większy mechaniczny Święty Mikołaj. Machał ręką, uśmiechając się serdecznie i co jakiś czas wykrzykiwał radosne „ho-ho-ho”. Wielu rodziców podchodziło ze swoimi dziećmi do figur, sadzali je na grzbiecie renifera i robili zdjęcia.

— Mamo! Mamo! — zawołał podniecony Tomek i podskakiwał z radości. — Zlobiś mi zdencie?

— Najpierw zrobimy zakupy, synuś, a jak się pospieszymy, to wrócimy tutaj i zrobimy sobie mnóstwo zdjęć.

Tomek jęknął lekko zawiedziony, ale wiedział, że dyskusja z mamą nie miałaby sensu. Miał dopiero pięć lat, jednak zdawał sobie sprawę, że jeśli mama powiedziała, że tu wrócą, to na pewno dotrzyma słowa. Był wciąż pod ogromnym wrażeniem i humor całkowicie mu się poprawił. Czasami nuda i niedogodności potrafią zniknąć w najmniej spodziewanych momentach, a to, co wydaje się stratą czasu, niekiedy prowadzi do najpiękniejszych chwil. Tomek przestał już myśleć o powrocie do domu, o kreskówkach i zimnie na zewnątrz. W galerii handlowej było pięknie i magicznie, zupełnie jak w bajkach, które tak bardzo lubił oglądać. W oczach pięciolatka wyglądało to niesamowicie. Chłopiec poczuł się, jakby wkroczył do czarodziejskiej fabryki samego Świętego Mikołaja.

Chwilę później okazało się, że mama zamierzała kupić prezenty dla taty i jego starszej siostry Moniki. Może bała się, że do nich nie przyjdzie Święty Mikołaj w tym roku? Tata był przecież dorosły, a prezenty od Mikołaja dostają tylko dzieci. Jednak jego siostra była dzieckiem, miała jedenaście lat i chodziła już do piątej klasy. Potrafiła sama czytać książki, liczyć i pisać, wiązać buty, a nawet przygotowywała kanapki i parzyła herbatę. Była bardzo samodzielna i odpowiedzialna, ale przecież nadal pozostawała dzieckiem i Święty Mikołaj powinien jej przynieść prezent. A może była niegrzeczna w tym roku? Może mama wiedziała, że jednak do niej nie przyjdzie i dlatego sama postanowiła kupić prezent? Tomek nie przypominał sobie, aby jego siostra cokolwiek narozrabiała, a przynajmniej nic na tyle poważnego, żeby nie miał jej odwiedzić Mikołaj. Zwykle to Tomka rodzice muszą upominać, a czasami nań krzyknąć, a nie na jego siostrę. Nieraz Tomek się denerwował z tego powodu i uważał, że Monika jest lepiej traktowana, jednak gdy tylko się uspakajał, przyznawał sam przez sobą, że zasłużył na karę czy upomnienie. Dlaczego więc trzeba było kupić prezent dla Moniki? Zastanawiał się przez chwilę, ale w końcu uznał, że mama wie doskonale, co robi. Pewnie nawet gdyby zapytał, to nie dostałby odpowiedzi, więc przestał zawracać sobie tym głowę. Tomek cieszył się, że nie muszą kupować prezentu dla niego. To znaczyło, że jednak był grzeczny i dostanie prezent od Mikołaja, a nie od rodziców.

W domu próbował pisać list, choć nie znał literek i nie wiedział jak to zrobić. Postanowił zatem narysować to, co chciałby dostać. A było tego całkiem sporo: konsola z grą Super Mario Bros, rowerek, hulajnoga, zabawki z ulubionej kreskówki, wyścigówki na baterie, które widział wielokrotnie w reklamie w telewizji. Ostatecznie jednak poprzestał na konsoli i hulajnodze. Najpierw próbował narysować rower, lecz później uznał, że rysunek mu nie wyszedł i przerobił go na hulajnogę.

Chciał zobaczyć Świętego Mikołaja, ale wiedział, że ten używa magii tak, żeby nikt go nie mógł dostrzec. Bał się tylko jednego — w bajkach Mikołaj zawsze wchodził przez komin, a oni mieszkali w bloku, gdzie nie było kominka. Nie było nawet pieca, tylko metalowe kaloryfery. Jak więc miałby się on dostać do ich mieszkania? Kiedy zapytał o to swojego taty, ten mu powiedział, że Święty Mikołaj zna specjalne czary i nie musi korzystać z kominów, co trochę uspokoiło Tomka.

Mama wybierała właśnie prezent dla Moniki w sklepie z elektroniką. Chciała kupić tablet, lecz nie bardzo znała się na nowościach, toteż długo zastanawiała się nad każdym modelem. Wyciągała swój telefon, przeglądała w internecie opinie o konkretnych markach, kilka razy pytała też pracownika sklepu o pomoc. Tomka zaczynało to nudzić. Tablety mało go interesowały. Wolałby na przykład przeglądać gry i konsole. Lubił gry. Tata czasami włączał mu komputer, ale tam nie było Super Mario, którego widział wielokrotnie w telewizji i na filmikach w internecie. W domu tata włączał mu Minecrafta, za którym nie przepadał i nie bardzo wiedział jak w to grać. Czasami grali razem w gry z serii Lego, gdy tata znalazł nieco więcej wolnego czasu w weekend, jednak to zdarzało się bardzo rzadko. Zawsze tata miał jakieś dodatkowe zajęcia. Nawet kiedy nie pracował, to trzeba było przecież nasmarować zawiasy w drzwiach, wyczyścić syfon pod umywalką, a czasami naprawić coś w samochodzie. Nie było wtedy czasu, aby mogli wspólnie usiąść do gier i spędzić razem trochę czasu na ulubionej rozrywce Tomka.

Chłopiec rozglądał się po sklepie zniecierpliwiony. Marzył, aby wrócić do wielkich figur w holu i usiąść na tym ogromnym reniferze. Wiedział, że to tylko drewno i plastik, ale mimo wszystko figury wyglądały tak ładnie. Wyobrażał sobie, jak siada na reniferze i gładzi rączką jego gładką powierzchnię. Śmieje się i udaje, że renifer odrywa się nagle od podłogi, po czym odlatuje w górę, a za nim rozsypuje się magiczny, mieniący się tysiącami kolorów pył.

Nagle dostrzegł coś między alejkami z kuchenkami i zmywarkami i wyrwało go to z zamyślenia. Przez sekundę wydawało mu się, że zobaczył prawdziwego Świętego Mikołaja. Nie jakiegoś przebierańca, tylko takiego prawdziwego, od którego wręcz bił blask, jednak ułamek sekundy później już go nie było. Przetarł oczy i zaczął rozglądać się dokładniej. Powoli badał wzrokiem wszystkie alejki, zrobił krok do przodu i stanął na palcach, ale niczego nie dostrzegł. Pomyślał, że wyobraźnia za bardzo go poniosła i spłatała mu figla.

Rozczarowany poddał się i zamierzał już wracać do mamy, gdy spojrzał jeszcze raz i… Tak! W jednej z alejek stał prawdziwy Święty Mikołaj. Wokół niego roztaczała się delikatna czerwona poświata od jeszcze bardziej czerwonego płaszcza z białymi wykończeniami. Miał długą, lśniącą brodę, spory brzuch wystający ponad czarny skórzany pasek, a jego twarz z rumianymi, okrągłymi policzkami promieniała radością w szerokim uśmiechu. Patrzył wprost na Tomka. Jedną ręką trzymał przewieszony przez plecy wielki worek z prezentami, drugą podniósł w górę i zaczął machać wesoło do Tomka.

Chłopiec chciał go pokazać mamie. Zrobił już nawet krok w jej stronę, ale nie odwracał przy tym wzroku. Wtedy Święty Mikołaj przestał machać i wciąż uśmiechając się, przycisnął jeden palec do ust, dając Tomkowi do zrozumienia, żeby nic nie mówił. Tomek się zatrzymał. Patrzył jak zahipnotyzowany, ale też zaczął się uśmiechać. Mikołaj jeszcze raz pomachał dłonią, a następnie wykonał zapraszający gest.

Chłopiec oderwał na chwilę wzrok i spojrzał na mamę. Wciąż przeglądała tablety. Wiedział, że nie wolno mu oddalać się bez mamy, ale Święty Mikołaj pokazał mu wyraźnie, że zaprasza tylko jego. Może nie lubi dorosłych? Może jego magia działa tylko przy dzieciach? Oddalił się niepewnie o dwa kroki, zerkając to na mamę, to na Mikołaja. Poczuł coś dziwnego w brzuchu, jakby połknął balon, który ktoś cały czas pompował. To strach przed mamą wymieszany z podekscytowaniem. Kolejny krok. I jeszcze jeden. Cieszył się, że mama jest zajęta i nie zauważyła, jak się oddalał. Nagle przyspieszył i ruszył biegiem przez alejki, potknął się po drodze o czyjąś nogę, ale nawet nie zwolnił.

W końcu dotarł tam, gdzie stał chwilę wcześniej Święty Mikołaj. Stanął. Zaczął się rozglądać, jednak nikogo nie widział poza zwykłymi klientami i pracownikami sklepu. Wpatrywał się raz w jedną, raz w drugą stronę. Nigdzie nie było jednak Świętego Mikołaja. Tomek poczuł się zagubiony i zdezorientowany. Próbował dostrzec mamę, ale jej też nie mógł stąd zobaczyć. W jego oczach pojawił się strach. Przerażenie ścisnęło go za serce, zmuszając do szybszego bicia, a do oczu zaczęły napływać łzy. Pomyślał, że będzie musiał kogoś poprosić o pomoc, pytając jak trafić do mamy, choć wstydził się i bał zaczepiać dorosłych. Już zamierzał się wycofać, gdy nagle w nieczynnym zaułku w rogu sklepu znowu ujrzał Mikołaja. Uśmiechał się tak samo serdecznie i wciąż machał mu ręką, zapraszając do siebie.

Tym razem Tomek nie zwlekał ani chwili i od razu zerwał się do biegu, nawet na moment nie spuszczając go z oczu. Biegł przed siebie, wyciągnął rękę do przodu i gdy był już blisko, po prostu skoczył do przodu. Udało mu się, dotknął Świętego Mikołaja, a nawet wtulił się w jego płaszcz. Pachniał świątecznymi pierniczkami i świerkiem.

Spojrzał w górę. Mikołaj patrzył na niego i się uśmiechał. Teraz widział wyraźnie jego białe, równe zęby oraz czerwone rumieńce na policzkach. Pogłaskał chłopca ręką po włosach.

— Ho-ho! Wesołych Świąt, Tomku — powiedział Święty Mikołaj, a następnie położył worek z prezentami na podłogę. Uklęknął na jedno kolano, na drugie zapraszając chłopca.

— Wesoych śiont, kochany Michoaju — powiedział Tomek. Wciąż mówił niewyraźnie, nawet jak na pięciolatka, ale wyglądało na to, że Mikołajowi to nie przeszkadza, doskonale go rozumiejąc. Chłopiec oparł swój policzek o jego brodę. Była prawdziwa. To nie mógł być żaden przebieraniec, tylko najprawdziwszy, najmagiczniejszy Mikołaj na świecie.

— Byłeś grzecznym chłopcem, Tomeczku. Zasługujesz na wyjątkowy prezent — powiedział miłym, wesołym i ciepłym głosem.

— Edziaem, że istniejesz Michoaju. Moja siostla mówija, że nie, ale ja edziałem, że tak. — Tomek był bardzo przejęty.

— Oczywiście, że istnieję. Jesteś wyjątkowym dzieckiem i należy ci się coś niezwykłego.

— Cio takiego Śienty Michoaju?

— Sam zobaczysz. Ho-ho-ho! — Otworzył worek jedną ręką, drugą obejmował wciąż Tomka. — Zajrzyj do środka. To magiczny worek i pojawi się w nim wszystko, o czym marzysz. Ho-ho-ho!

— Łał — wykrzyknął podekscytowany chłopiec i pochylił się nad workiem. Zajrzał do środka, pomacał trochę ręką, a po chwili wycofał się. — Michoaju, ale tu nic nie ma.

Wtedy spojrzał ponownie na Świętego Mikołaja, ale ten już się nie uśmiechał i wyglądał jakoś inaczej. Nie roztaczał wokół siebie już tej pięknej magiczne aury, a na twarzy pojawiło się znacznie więcej zmarszczek. Broda z białej zrobiła się siwa i przerzedzona, oczy stały się zamglone i mniej przyjazne. Tomek poczuł też dziwny zapach, który w ogóle mu się nie podobał. Nie czuł już pierniczków i świerków, a coś, co skojarzyło się chłopcu z zepsutym jedzeniem.

Tomek poczuł strach. To, co kochamy najbardziej i całym sercem tego pragniemy, może przerazić najmocniej, gdy staje się obce i nieznane. Rozglądnął się dookoła i z przerażeniem stwierdził, że nikogo nie ma w pobliżu. Znajdowali się w odległym, nieczynnym kącie sklepu poza wszystkimi alejkami. Z jednej strony miał zapakowane w pudła sprzęty, z drugiej szarą ścianę. Chciał zejść z kolana Mikołaja, jednak okazało się, że ten trzyma go mocno za ubranie. Tomek bał się, do oczu ponownie napłynęły mu łzy.

— Wesołych Świąt, Tomku — powiedział ten ktoś. Teraz jednak mówił przerażającym, grubym głosem.

Tomek spojrzał ponownie w górę. Wzdrygnął się mocno i zbladł na widok twarzy, która już nie wyglądała radośnie i przyjaźnie. Ta twarz była przerażająca…

Rozdział 1

1

Mostkowo nie było dużym miastem. Takie miasta zazwyczaj bywają mało przyjemne i przyjazne dla turystów, jednak w tym przypadku było inaczej. Przynajmniej w trakcie lata. Choć miejscowość ta nie mogła poszczyć się wieloma atrakcjami, to w sezonach letnich nie brakowało odwiedzających. W pobliżu bowiem znajdowało się ładne jezioro ze sporą piaszczystą plażą, gdzie każdego roku w lipcu i sierpniu można było wynająć w atrakcyjnych cenach pokoje w niewielkim hotelu lub miejsce na polu namiotowym. Turyści mieli możliwość popływać kajakami, rowerami wodnymi, łowić ryby czy pograć w siatkówkę plażową. Każdego roku przyjeżdżali też sezonowi handlarze, rozkładając swoje stanowiska pełne wątpliwej jakości zabawek, pamiątek czy ręcznie robionej biżuterii. Nie brakowało wtedy oczywiście także barów szybkiej obsługi, lodziarni i stanowisk z napojami zarówno alkoholowymi, jak i zwykłą lemoniadą i kawą.

Poza letnim sezonem Mostkowo otulało się nieco mniej radosnym klimatem. Miasteczko to skrywało sporo tajemnic i historii, o których większość mieszkańców wolałaby nie pamiętać, a najlepiej jakby te historie nigdy się nie wydarzyły. Miasto założone zostało dawno temu u podnóży Gór Kamiennych, a swoją nazwę zawdzięczało właśnie dzięki mostom, jakie rozciągnięte były dawniej nad jeziorem. Dość górzysty teren dookoła był trudny do pokonania, przez co Mostkowo odcięte było z trzech stron od reszty kraju. Założyciele miasta rozciągnęli więc kilka mostów nad powierzchnią jeziora, aby umożliwić podróżowanie i przenoszenie towarów. Tak przynajmniej mówiły legendy, a jak wiadomo, w każdej legendzie jest ziarno prawdy.

Obecnie Mostkowo składało się z kilku starych blokowisk, wykonanych jeszcze z czerwonej cegły budynków i niewielkich domków na obrzeżach miasta. W centrum można było znaleźć rynek, zdecydowanie zbyt duży, jak na takie miasteczko, a nieco dalej od rynku stała galeria handlowa. I to w zasadzie wszystkie atrakcje, jakie można było w owym mieście znaleźć poza sezonem letnim. Brakowało tu nie tylko atrakcji, ale przede wszystkim pracy. Tylko nieliczni mieszkańcy mogli poszczycić się przywilejem posiadania własnych interesów, takich jak salon fryzjerski czy warsztat samochodowy, jednak z powodu położenia miasta, także i oni poza sezonem nie mogli liczyć na zbyt wielu klientów. Miasteczko liczyło sobie zaledwie sześć tysięcy mieszkańców, nie licząc oddalonych nieco dalej wsi. W okolicach rynku znajdował się także niewielki bar, jedyny jaki działał poza sezonem, ale i tutaj nie wiele się działo, bo odwiedzali go głównie najstarsi mieszkańcy miasta, którzy nie mieli co zrobić z wolnym czasem. Spotykali się więc i wymieniali plotkami lub po prostu gawędzili o polityce czy sporcie przy szklance zimnego piwa.

Jednak w Mostkowie wielu ludziom żyło się dobrze. Nie lubili co prawda obcych, jak to zwykle bywa w małych miastach, położonych z dala od wszystkiego i wszystkich, ale radzili sobie całkiem nieźle, mimo braku pracy. Tej jednak nie zawsze brakowało w mieście. Dawniej działała tu piaskownia, huta szkła, a przede wszystkim fabryka tkanin, jednak wszystkie te miejsca z czasem zostały zamknięte. Wyparły je zagraniczne firmy, które choć znajdowały się poza Mostkowem, to oferowały znacznie większe zarobki, przez co przyciągały pracowników. Do tego ich produkty były tańsze i produkowane na znacznie większą skalę. Siłą rzeczy w końcu przedsiębiorcy z Mostkowa poddawali się, zamykając swoje interesy, popadając przy tym w spore długi. Nie było sensu wydobywania piasku i produkowania szkła, skoro inny zagraniczny zakład (oddalony o kilkadziesiąt kilometrów od Mostkowa, co eliminowało też problem z transportem dóbr) robił to samo, tylko taniej i więcej.

Mostkowo cechowało się przede wszystkim oddaleniem od większych miast. Do najbliższej większej miejscowości (choć także nie jakoś bardzo dużej) było ponad trzydzieści kilometrów. Dookoła Mostkowa znajdowało się jedynie kilka wsi, ogromne pola uprawne, jeszcze większe lasy na północ i góry na południe od miasta. Rynek, bar, galeria handlowa i kilka ulic. Wszystko na miejscu i wszędzie blisko — ot całe Mostkowo. Mieszkańcy żyli więc w pewnym sensie w odosobnieniu od reszty świata i wielu to odpowiadało. Niestety takie odosobnienie wiązało się także z mroczną stroną Mostkowa. Spokojne, oddalone od reszty kraju miejsce, może wydawać się bezpieczne, jednak tam, gdzie jest światło, muszą istnieć także cienie. W tym pozornie zwyczajnym i nudnym miasteczku doszło do wielu wydarzeń, o których nikt nie chciałby pamiętać. W mieście dokonano okrutnych zbrodni, a większość z nich nigdy nie została wyjaśniona. W 2006 roku doszło do zaginięcia kilkorga dzieci, w 2019 sytuacja powtórzyła się na znacznie większą skalę, a sprawcy nigdy nie odnaleziono. Nikt jednak nie spodziewał się, że wydarzenia sprzed lat były dopiero zwiastunem znacznie większego koszmaru, jaki miał dopiero nastąpić. Mroczna przeszłość zwykle rzuca najciemniejszy cień na przyszłość.


2


Monika Bachaja leżała na łóżku w swoim pokoju ze słuchawkami na uszach, z których płynęły piosenki „na zły humor”, jak sama to określała. Właśnie słuchała „Not About Angels”. Powinna zabrać się do pracy domowej, ale jakoś nie miała dzisiaj do tego głowy i nastroju. Właśnie dostała pierwszy raz okres. Stało się to w szkole i nie była przygotowana. Od rana bolał ją brzuch, ale myślała, że coś jej zaszkodziło i samo przejdzie, jednak na lekcji matematyki zaczęła krwawić. Powiedziała o tym Lenie, koleżance z ławki, a ta przekazała po cichu nauczycielowi. Pan Krzysztof był starszym mężczyzną i z pewnością nie po raz pierwszy spotkał się z taką sytuacją, więc pomógł Monice wyjść z klasy tak, żeby nikt nie zauważył czerwonej plamy w kroku. Spodziewała się, że wieść i tak zapewne rozniesie się po szkole i spotkają ją głupie żarty, ale gdyby cała klasa zobaczyła wszystko na własne oczy, byłoby dużo gorzej.

Monika przestała dzisiaj czuć się dziewczyną, a poczuła się kobietą. Była dumna i cieszyła się z tego powodu, choć jednocześnie nieco się obawiała. Wiedziała, że staje się kobietą, a to wiązało się ze zmianami. Każdy krok w nieznane zwykle napawa nas niepewnością. Kiedy do tego kroku zmusza nas życie, nie dając nam wyboru, niepewność przeradza się w strach. Kilka dziewczyn w klasie miało już regularny okres, czasami o tym rozmawiały, choć do dziś mogła sobie tylko wyobrażać, jak to jest. Wiedziała, że wkrótce zaczną jej rosnąć też piersi, tak jak wszystkim dziewczynom w jej klasie. Do tej pory była nazywana przez chłopaków „decha”, ponieważ jako jedyna wciąż nie miała piersi. Czuła się dumna, że będzie kobietą, ale z drugiej strony była z jakiegoś powodu przygnębiona i nie miała na nic ochoty. Może z wyjątkiem czekolady, choć zjadła już pół tabliczki. Zazwyczaj starała się unikać słodyczy. Była szczupłą dziewczyną i mimo że wciąż nazywano ją „płaska”, to wielu chłopaków oglądało się za nią. I nic dziwnego, bo choć nie była najpiękniejszą dziewczyną w szkole, to jej figura oraz długie ciemnorude włosy przyciągały uwagę. A jednak czuła się przygnębiona zupełnie jak od dawna jej matka.

Sylwia, matka Moniki, była załamana, odkąd dwa lata temu zaginął jej pięcioletni syn. Policja nie znalazła żadnych śladów Tomka, nie udało się także ustalić sprawcy porwania. Na nagraniu z monitoringu w sklepie widać było jedynie, jak chłopiec oddala się od mamy niepewnie, a później biega między alejkami. Po pewnym czasie znika poza zasięgiem kamer i nie pojawia się ponownie. Było to o tyle dziwne, że chłopiec wbiegł w ślepy remontowany zaułek i powinien zaraz zawrócić, a tymczasem przepadł, jakby zapadł się pod ziemię.

Jeszcze gorsze było to, że Tomek nie był jedynym dzieckiem, które zaginęło w Mostkowie przed świętami Bożego Narodzenia. W wigilijnym wydaniu lokalnej gazety podano informację o porwaniu sześciu osób, chłopców i dziewcząt w wieku od czterech do nawet piętnastu lat. Wśród nich był także Tomek. W gazecie umieszczono zdjęcie każdego dziecka i dane kontaktowe do rodziców, a także oferowano wynagrodzenie pieniężne za jakiekolwiek informacje, ale na nic się to nie zdało. Każde z tych dzieci zaginęło bez śladu, a policji niczego nie udało się ustalić, mimo wcześniejszych zapewnień, że robią wszystko, co w ich mocy i są coraz bliżej rozwiązania sprawy. Jednak poza tą szóstką zaginionych dzieci, były jeszcze inne, których ciała udało się odnaleźć. Siedmioletni Antoś został odnaleziony kilka godzin od momentu, gdy jego matka zgłosiła zaginięcie syna. Chłopiec leżał martwy w rowie przy polnej drodze na obrzeżach miasta, choć powiedzieć o nim „martwy” to jak nie powiedzieć nic. Bardziej pasowałoby określenie „zmasakrowany”, ponieważ z ciała oderwano głowę (znaleziono ją kilka metrów dalej, leżącą na polu), a brzuch rozszarpano i pozbawiono niemal wszystkich wnętrzności. Ciało wyglądało potwornie, a sprawca musiał być wyjątkowo silny. Ustalono, że do zabójstwa nie użyto żadnych narzędzi, takich jak noże, piły czy siekiery. Brzuch został rozerwany, a nie rozcięty. Wnętrzności usunięto z ogromną siłą, wyrywając je ze środka. Głowa wyglądała tak, jakby ktoś oderwał ją od reszty ciała z wyjątkową łatwością, rozrywając kręgosłup na dwie części. Sprawca musiał trzymać chłopca jedną ręką za tułów, a drugą szarpnąć mocno głowę, aby dokonać takich szkód. Jednak nikt nie był w stanie sobie nawet wyobrazić, jak trzeba być wielkim i silnym, żeby czegoś takiego dokonać. Policjant zajmujący się sprawą, widział w swoim życiu naprawdę wiele paskudnych rzeczy i więcej niż jednego trupa. Jednak to właśnie po odnalezieniu Antosia musiał wziąć kilka tygodni wolnego, a chłopiec nawiedzał go w koszmarach przez resztę życia.

Poza Antosiem policji udało się także znaleźć dwunastoletnie bliźniaki, a także osiemnastomiesięczną dziewczynkę. Każde z tych dzieci było w niewiele lepszym stanie, co siedmioletni Antoś. Trudno było sobie wyobrazić, że ktokolwiek mógł dopuścić się aż takiej przemocy wobec dzieci. Najgorsza jednak była bezsilność policji, która nie znalazła jakichkolwiek śladów na miejscach zbrodni. Nie udało się więc namierzyć nikogo bardziej podejrzanego, choć przesłuchano wiele osób. W całej sprawie dosłownie nic nie trzymało się kupy — wśród zaginionych były zarówno grzeczne, niewinne dzieci, jak i te „trudniejsze” przypadki. Dla porywacza nie miała znaczenia płeć dziecka, wiek czy pochodzenie. Wyglądało na to, że kimkolwiek był ten morderca, porywał przypadkowe dzieciaki z różnych części miasta. Aż w końcu nagle porwania i morderstwa ustały tak samo nagle, jak się pojawiły.

Choć minęły już dwa lata od tych wydarzeń, Sylwia nadal nie potrafiła pogodzić się z sytuacją. Podobnie jak jej mąż, Marek. Oboje wciąż się kochali. Cała ta sprawa nie rozdzieliła ich, a nawet umocniła z czasem, choć bywały momenty, gdy skakali sobie do gardeł i płacząc, oskarżali się nawzajem.

— Jak mogłaś go nie przypilnować? — wykrzyczał któregoś dnia Marek.

— To ty odpuściłeś mu z przedszkolem! Mówiłeś, że jak mu się nie podoba, to nie musi chodzić. Nie zaginąłby, gdybyś był bardziej stanowczy dla niego!

Z czasem jednak przestali rzucać na siebie oskarżenia. Oboje wiedzieli w głębi serc, że to nie wina żadnego z nich. Najgorsze było to, że po Tomku nie było żadnego śladu. Sylwia i Marek próbowali wierzyć, że Tomek żyje, gdziekolwiek się znajduje. Bywały momenty, gdy ich wiara chwilowo słabła, ale przez te dwa lata zdarzało się to tylko kilka razy. Choć cierpienie po stracie syna jest trudne do pojęcia, to daje siłę do dalszych poszukiwań, a niezależnie od upływającego czasu, nadzieja nie opuszcza nigdy serc rodziców, toteż podejmowali oni różne działania. Kontaktowali się nawet z prywatnym detektywem. Wielu mieszkańców Mostkowa pomagało przeszukiwać okoliczne lasy. Oferowano nagrody pieniężne za wszelkie informacje o zaginionych, jednak cały ten trud okazał się daremny.

Monika wspominała to wszystko przez pewien czas i czuła się jeszcze bardziej przygnębiona. Człowiek, który jest głodny, może zjeść i w ten sposób zaspokoić swój głód, aby znów poczuć się lepiej. Z przygnębieniem jest jednak inaczej. Przygnębiony człowiek zaczyna dużo rozmyślać, a myśli te nie nasycają go, a wręcz to przygnębienie wzmagają. To trochę tak, jakby jedząc, głód zwiększał się z każdym kęsem. Monika też tęskniła za bratem, kochała go całym sercem i miała do niego ogromną cierpliwość, nawet gdy mocno jej dokuczał. Martwiła się o brata, ale jej wiara już dawno osłabła i wątpiła, czy kiedykolwiek Tomek się odnajdzie. Jeszcze bardziej wątpiła w to, że odnajdzie się żywy. W końcu jeśli Tomek trafił na tego samego porywacza co inne dzieciaki, to nie było na to szans, biorąc pod uwagę w jakim stanie znaleziono tych kilka ciał. To musiał być jakiś potwór, a nie człowiek, bo żaden człowiek nie mógłby zrobić czegoś tak strasznego.

Z rozmyślań wyrwał ją wyciszony telefon leżący obok, który nagle zaczął wibrować. Spojrzała na wyświetlacz i zobaczyła, że dzwoni Lena. Zdjęła słuchawki, chwilę powstrzymywała się przed odebraniem. Nie miała nastroju na rozmowy, ale w końcu Lena to jej najlepsza przyjaciółka, która zawsze potrafiła dodać jej otuchy, dać dobrą radę czy po prostu wysłuchać. Prawdziwa przyjaciółka to ktoś, kto jest przy tobie w chwilach smutku i szczęścia, a wzajemne relacje nie opierają się tylko na słowach, a także na czynach, wspierając się w każdych okolicznościach. Zawsze jest miejsce i czas na rozmowę z prawdziwym przyjacielem.

Monika przesunęła palcem po wyświetlaczu na zieloną słuchawkę.

— Hejka, jak się czujesz? — zapytała Lena głosem pełnym troski.

— Całkiem nieźle — odpowiedziała Monika, ale nie była to prawda. Nigdy nie okłamywała Leny, więc po kilku sekundach ciszy poprawiła: — No dobra, czuję się beznadziejnie.

— Wiem, przez co przechodzisz. Mogę dziś wpaść na chwilę? Przyniosę ci zeszyty do przepisania. — Monika z powodu nagłego pojawienia się okresu, wyszła dzisiaj wcześniej ze szkoły i opuściła kilka lekcji, a nie lubiła mieć zaległości. Nie była może najlepszą uczennicą, ale nie miała większych problemów z nauką i nie zamierzała zawalać szkoły z powodu pierwszej miesiączki.

— Pewnie, że tak. Spróbuję się ogarnąć. Przyda mi się towarzystwo — odpowiedziała po chwili namysłu.

— Świetnie, to będę za godzinę. Pa, buziaki.

Lena nagle się rozłączyła. Było to trochę dziwne, ponieważ nigdy do tej pory tak się nie zachowywała. Zazwyczaj jej przyjaciółka rozgadywała się i nie mogła przestać, a kiedy mówiła, że musi kończyć, często nagle sobie o czymś przypominała i zaczynała na nowo gadać. Teraz jednak powiedziała ledwie kilka zdań i się rozłączyła. Monika uznała, że może przyjaciółka nie chce jej męczyć przez telefon i po prostu pogadają, jak przyjdzie. Poznały się w pierwszej klasie szkoły podstawowej i od tamtej pory stały się sobie bardzo bliskie. Wymieniały się sekretami, opowiadały sobie różne historie, pomagały w lekcjach i chodziły razem na zakupy. W nauce zazwyczaj to Lena pomagała Monice. Obie były dobrymi uczennicami, ale Lena uznawana była za klasowego kujona. Poza tym wszystkim, połączyły je wspólne zainteresowania.

Monika przeciągnęła się na łóżku, a następnie wstała i przejrzała w lustrze. Była blada, a włosy miała w kompletnym nieładzie, więc postanowiła doprowadzić się do porządku. Jej przyjaciółka nieraz już widziała ją w gorszym stanie, bo czasami nocowały u siebie, a zawsze rano wyglądała koszmarnie. Włosy rozczesywała wtedy przez dobrych kilka minut. Jednak mimo wszystko chciała się ogarnąć zanim Lena przyjdzie. Liczyła też, że może dzięki temu poczuje się lepiej.

Lena przyszła chwilę po siedemnastej. Była lekko zdyszana, jakby się spieszyła. Wręczyła koleżance stos zeszytów.

— Ej, nie było mnie tylko na trzech lekcjach — powiedziała Monika, siląc się na uśmiech.

— Znasz mnie przecież. Zawsze robię za dużo notatek. Przepisz to, co najważniejsze. Wejdziemy?

— Jasne, chodź. — Monika wpuściła ją do mieszkania i obie poszły do jej pokoju. — Przez telefon wydawałaś mi się jakaś dziwna. Coś się stało?

— W sumie to tak. Kojarzysz tego Radka z ósmej klasy? Tego, co nagrywa filmy o nawiedzonych miejscach? — zapytała podekscytowana Lena.

— Jasne. Mówią na niego Rudy. Nie mów, że się w nim zakochałaś. — Monika zachichotała. Była zaskoczona i rozbawiona jednocześnie.

— Nie jest w moim typie — obie dziewczyny zaśmiały się szczerze, a później Lena kontynuowała: — W przyszły piątek będzie nagrywać film w tej starej fabryce za miastem. Tej gdzie kiedyś produkowano tkaniny. Podobno to miejsce jest nawiedzone, a kiedyś znaleziono tam dwa ciała. Radek pytał, czy nie chciałybyśmy wybrać się z nim.

Monika była zaskoczona pomysłem, tym bardziej że usłyszała go od Leny. Obie lubiły robić od czasu do czasu dziwne i szalone rzeczy, ale zwykle to Monika namawiała Lenę na wszystko. Obie też lubiły się bać, więc czasami oglądały wspólnie horrory w kinie, urządzały sobie maratony horrorów w domu lub opowiadały sobie straszne historie wyczytane w internecie. Z jednej strony wypad do rzekomo nawiedzonej fabryki wydawał się Monice interesujący, a z drugiej strony nie znała za bardzo tego Radka i nie wiedziała o nim zbyt wiele, a samo nagrywanie jakiegoś filmu, niezbyt ją interesowało. Niby Radek był spokojnym i raczej grzecznym chłopcem, ale nie wiedziała o nim nic ponadto, więc perspektywa pójścia w takie miejsce z nieznajomym, wydawała jej się niezbyt zachęcająca.

— No nie wiem…

— Nie daj się namawiać. Bez ciebie nie pójdę. Może być fajna zabawa, rozerwiemy się trochę — nalegała Lena, wyraźnie podekscytowana.

— No, okej — zgodziła się Monika po chwili zastanowienia, choć niezbyt chętnie. Dopiero poczuła się kobietą, a wypad wydawał się dziecinną zabawą w ganianie za wymyślonymi duchami. Uznała jednak, że poczucie dorosłości (choćby chwilowe) nie musi oznaczać odrzucenia natychmiast dziecięcych fascynacji. Dzieckiem jesteśmy tylko przez moment, później pozostaje jedynie dorosłe życie. Będąc w wieku nastoletnim, można jednak liczyć na przywilej balansowania pomiędzy tymi dwoma. — Wierzysz w tę historię o nawiedzeniu?

— Jasne, że nie. Rudy też nie, ale chce zainscenizować kilka scen. Mówił, że ma już przygotowane rekwizyty i kostiumy. Między innymi dlatego nas zaprosił, żebyśmy mu pomogły. Chce, żeby film był przerażający.

— W sumie i tak nie będę miała co robić. Moi rodzice w tym roku znów nie zamierzają obchodzić świąt.

— Wiem, przykro mi — powiedziała z troską Lena. Znała sytuację w rodzinie Moniki i wiedziała, że od czasu zaginięcia Tomka, Boże Narodzenie w tym mieszkaniu przypomina bardziej żałobę, niż czas świąteczny. — Po nagraniu możemy iść do mnie, obejrzymy jakiś film i zamówimy pizzę.

— Pewnie. Będzie fajnie.

Monice poprawił się nieco humor. Nie będzie musiała spędzać czasu w domu, gdzie przed świętami Bożego Narodzenia zawsze panowała grobowa atmosfera. Zresztą jak się dłużej zastanowić, to w jej domu przez większość czasu było nieprzyjemnie. Wiele rzeczy przypominało po prostu o Tomku, a święta w szczególności, bo chłopiec zaginął tuż przed Wigilią. Rodzice kupili mu wtedy wymarzoną konsolę go gier, która miała być świątecznym prezentem. Do tej pory pozostała zapakowana w świąteczny papier i leżała schowana w szafie. Sylwia Bachaja nadal nie wyrzuciła żadnych zabawek czy ubrań swojego syna, a na jego łóżku co jakiś czas zmieniała pościel na nową. Wierzyła, że Tomek może w każdej chwili się odnaleźć.

Dziewczyny rozmawiały jeszcze przez chwilę, Monika przepisała notatki szkolne, a następnie się pożegnały.


3


Następnego dnia Monika obudziła się w dużo lepszym humorze i poszła na śniadanie do kuchni. Była sobota, a rodzice siedzieli już i pili poranną kawę. Prawie zawsze wstawała wcześniej od nich. Zdarzało się, że to ona przygotowywała wszystko w kuchni, zanim pojawiła się w niej mama i tata.

— Dzień dobry księżniczko. Już miałem sprawdzić, czy nie wykrwawiłaś się na śmierć — zagadnął tata z uśmiechem na ustach, zerkając kątem oka znad telefonu, na którym przeglądał właśnie wiadomości z kraju.

Monika zerknęła na zegarek i zaskoczona spostrzegła, że jest już po dziesiątej. Zazwyczaj budziła się wcześnie rano nawet w dni wolne. Tego dnia jednak spała zdecydowanie za długo. Mimo wszystko humor jej dopisywał. Uznała, że najwidoczniej jej organizm po prostu potrzebował znacznie więcej snu, aby się zregenerować.

— Chryste… — powiedziała cicho i nalała sobie soku, a następnie sięgnęła po kanapkę. — Co tam ciekawego czytasz?

— Nic specjalnego. Polityka i sport, wszędzie afery i przekręty — powiedział obojętnie, ale nadal z uśmiechem Marek.

Monika zajadała kanapkę z żółtym serem i zerkała raz po raz na ojca. Wydawało się, że on także wstał w dobrym humorze, a i mama wyglądała na z czegoś zadowoloną.

— Chciałabym was o coś spytać — powiedziała nagle i oboje spojrzeli na nią. — Lena wczoraj zaprosiła mnie do siebie w przyszłym tygodniu. Nie będziecie mieć nic przeciwko, jak zostanę u niej na noc?

Nikt nie odpowiedział. Rodzice wymienili spojrzenia, a po chwili odezwał się tata:

— Tylko wróć wcześnie rano, bo wiesz… Pomyśleliśmy sobie, że w tym roku zrobimy normalne święta. — Monika spojrzała zaskoczona najpierw na ojca, a później na matkę. — Mieliśmy nadzieję, że pomożesz nam w przygotowaniach.

— Ale… Przecież… — Monika była zbyt zdziwiona i nie mogła złożyć zdania.

— Tak, wiem. Do tej pory trudno nam było obchodzić święta — wtrąciła mama. — Ale musimy przynajmniej spróbować normalnie żyć. Wciąż mamy ciebie i nie możemy ci odbierać dzieciństwa.

Monika była zaskoczona, ale ta wiadomość sprawiła, że poczuła się szczęśliwa. Przez ostatnie dwa lata święta kojarzyły jej się ze smutkiem. W jej rodzinie był to czas przypominający bardziej żałobę, a teraz miało się to zmienić. Rozumiała rodziców, sama też ciężko zniosła zaginięcie brata. Spędzała z nim bardzo dużo czasu, ucząc go rysowania, czytała mu książki, bawiła się z nim klockami Lego, a czasami zabierała go na spacery do pobliskiego parku. Był tam plac zabaw i małe boisko do piłki nożnej. Tomek uwielbiał biegać za piłką, choć nie potrafił jeszcze kopnąć jej wystarczająco mocno. Monika często specjalnie wpuszczała ją do bramki i chwaliła brata za strzelenie gola. Raz na boisku Tomek chciał kopnąć piłkę, ale podniósł nogę zbyt wysoko i zamiast tego stanął na niej. Przewrócił się i zdarł mocno skórę na łokciu. Rodzice byli wtedy w pracy i Monika sama się nim zajęła. Oczyściła ranę, najdelikatniej jak potrafiła, a następnie nakleiła mu plaster z postaciami z kreskówki. Później tata ją pochwalił, że tak odpowiedzialnie się zachowała. Była dumna z siebie i wiele razy wspominała ten moment. Wspominanie takich chwil jest jak najdroższe klejnoty w skarbcu, który nazywamy sercem. Tomek zaginął, pozostawiając w skarbcu Moniki wiele takich klejnotów, choć zwykle lepiej mieć ukochaną osobę przy sobie, niż taki rodzaj bogactwa.

— Przyjdę z samego rana! Nie mogę się doczekać. Kocham was — powiedziała i mocno przytuliła najpierw mamę, która siedziała bliżej, a później tatę. Miała już usiąść z powrotem, ale jeszcze raz ich wyściskała i ucałowała w policzki.

— My ciebie też kochamy skarbie — powiedział Marek, tuląc córkę.

Monika szybko skończyła śniadanie, umyła się i przebrała, a następnie zadzwoniła do Leny, żeby podzielić się z nią właśnie otrzymanymi informacjami. Obudziła się w dobrym humorze, lecz przez resztę dnia była już cała w skowronkach. Niemal bez przerwy myślała o nadchodzących świętach i po raz pierwszy od bardzo dawna wyczekiwała tego momentu.


4


W niedzielę piątego grudnia Monika spotkała się w Leną i Radkiem Rudzińskim. Z powodu nazwiska był nazywany w szkole Rudym, choć w rzeczywistości wcale rudy nie był. Wprost przeciwnie, był chłopcem o bujnych ciemnych włosach, dość wysoki i chudy jak patyk. Miał tylko rok więcej od Moniki i Leny, ale wyglądał na znacznie starszego. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że to nie nastolatek, a wchodzący w dorosłość młody mężczyzna. Był bardzo miły i grzeczny wobec dziewczyn. Uchodził za chłopca bardzo wesołego i gadatliwego. Lubił opowiadać o swoich filmach, które nagrywał i mógł na ten temat gadać godzinami.

Tym razem jednak od razu przeszedł do rzeczy i zaczął temat planowanego wyjścia do fabryki.

— W piątek o siedemnastej wszyscy spotkamy się w pobliżu fabryki, koło budki strażniczej — powiedział Rudy. — Poza nami będą jeszcze dwie osoby. Musimy uważać, żeby nikt nas nie widział.

— Co konkretnie chcesz nagrać? — zapytała Lena. — I kto z nami idzie?

— Mój kolega Buba i jego brat Mariusz. Oboje są w porządku. Pomogą nam. W zasadzie Mariusz już dzisiaj wieczorem pójdzie do fabryki, żeby znaleźć jakiś sposób na dostanie się do środka. — Monika zaśmiała się lekko, ale po chwili spoważniała. — Coś nie tak?

— Po prostu głupia ksywka. Buba. — Nagle zarówno Monika, jak i Lena wybuchnęły śmiechem.

— Naprawdę nazywa się Daniel — powiedział również rozbawiony Rudy. — Zaczęliśmy tak na niego mówić już w pierwszej klasie, jak zdarł sobie rękę na boisku. Odbierała go mama ze szkoły i przy wszystkich powiedziała, że „zrobił sobie bubę w rękę” i tak stał się Bubą.

Obie dziewczyny zaczęły śmiać się głośno, a gdy tylko próbowały się opanować, od razu wybuchały jeszcze bardziej. Od śmiechu rozbolały je brzuchy, ocierały łzy z oczu i minęła dłuższa chwila, zanim się uspokoiły. W tym czasie chłopiec obserwował je cierpliwie z uśmiechem na ustach. Jego też bawiła ta historia i sam pękał kiedyś ze śmiechu, jednak minęło już sporo czasu od tego wydarzenia i przezwisko Daniela stało się dlań czymś normalnym.

Kiedy obie dziewczyny uspokoiły się, Rudy kontynuował:

— No więc… Według plotek w fabryce słyszy się czasem hałasy, a niektórzy twierdzą, że widzieli tam jakieś błyski i dziwną postać chodzącą w pobliżu. Moim zdaniem to bzdury, ale sporo osób z naszego miasteczka w to wierzy. Brat Buby zagra właśnie tę tajemniczą postać. Wy będziecie mi asystować i jedna z was ma zostać zaatakowana. Wszystko później odpowiednio zmontujemy, żeby wyglądało realistycznie i przerażająco. To będzie świetny materiał. — Radek mówił z dużym przejęciem.

— Brzmi nieźle — przyznała Monika, choć w rzeczywistości uważała nagrywanie inscenizowanych scen za zupełnie niepotrzebne. Równie dobrze mogliby po prostu pochodzić po fabryce, a i tak byłoby strasznie. — Ale musimy dość szybko się wyrobić. Nie mamy zbyt wiele czasu.

— Jasne. Wszystko mam przygotowane.

— A co jeśli fabryka naprawdę okaże się nawiedzona? Podobno znaleziono tam ciała dwóch osób — odezwała się Lena poważnie. Była sceptycznie nastawiona i ogólnie nie wierzyła w duchy, ale nie wykluczała żadnych możliwości.

— Dajcie spokój — zaśmiał się Rudy. — W naszej małej mieścinie nie ma nawiedzonych miejsc. To dziura odcięta od reszty świata. Fabrykę zamknięto lata temu, bo była nieopłacalna. Dwa trupy sprzed lat to jakieś bezdomne pijaczki. Upili się i mróz ich wykończył, a mieszkańcy powiązali wydarzenie z historią o nawiedzeniu. To po prostu świetny materiał na film i sam się sobie dziwię, że wcześniej o tym nie pomyślałem. Pomysł na odwiedzenie tego miejsca wpadł mi do głosy zupełnie niespodziewanie w piątek rano, od razu po przebudzeniu.

— Pewnie masz rację, że to tylko plotki — przyznała Monika. — Najważniejsze to dobrze się bawić i chyba faktycznie to niezły materiał na twój kanał.

Tego dnia wciąż miała wyjątkowo dobry humor i była gotowa do najbardziej szalonych przygód, a za taką uważała nagrania w fabryce. Nie wiedziała czy jej dobry nastrój to wynik trwania okresu, wspaniałych informacji od rodziców na temat planowanych świąt czy po prostu dobre humory pozostałej dwójki tak jej się udzielają. A może była to wypadowa wszystkiego po trochę. Tak czy inaczej, gotowa była dzisiaj na wszystko.

Monika nie wierzyła w nawiedzenia, a samą fabrykę widziała wiele razy, choć zawsze z daleka. Podejście ze sceptycyzmem jest rozsądne, jednak i tak należy zachować gotowość na niespodzianki, jakie może zafundować rzeczywistość. Miejsce to nie wyglądało na zamieszkane przez duchy. Był to spory budynek z czerwonej, spękanej cegły, z rzędami okien z matowego szkła. Sporo szyb zostało dawno temu powybijanych, zapewne przez nudzące się dzieciaki. Na niektórych ścianach widoczne były różne napisy wykonane sprayami. Teren dookoła fabryki stanowił spory plac parkingowy wykonany z betonu, dziś w wielu miejscach popękanego i dziurawego, a całość otaczał równie zniszczony betonowy mur. Wejścia strzegł kiedyś szlaban otwierany z budki strażniczej, ale z czasem, żeby odstraszyć ludzi, którzy chcieliby odwiedzić opuszczony obiekt, zamontowano metalową bramkę i zamknięto ją na klucz. Sama bramka nie wiele pomogła i mimo wszystko ciekawskie dzieciaki przechodziły przez mur, a bezdomni i pijacy szukali tam schronienia przed mrozami czy deszczem. Tak przynajmniej Monika słyszała, choć nie wiedziała, ile w tym wszystkim było prawdy, a ile fantazji osób o zbyt wybujałej wyobraźni. Tak czy inaczej, fabryka była niczym otwarta książka, którą czyta się z zaciekawieniem, choćby przedstawiała fikcję i nie wierzyłoby się w przedstawioną historię.

— Zabawa będzie przednia — rzekł Rudy. — Pora się zbierać. I jeszcze jedno: nikomu nie wspominajcie o naszej wyprawie do fabryki. Nie chcemy przecież, żeby ktoś poszedł za nami i wszystko zepsuł.

Rozdział 2

1

Tadeusz siedział przed telewizorem i oglądał wiadomości. Znów pokazywano jakieś absurdalne protesty, politycy natomiast obiecywali, że wezmą pod uwagę reakcję ludzi, ale Tadek uświadomił sobie, że nawet nie wie, o co właściwie chodzi. Przełączył na kanał muzyczny, gdzie grano stare przeboje z lat sześćdziesiątych, a następnie podszedł do okna.

Miał stąd widok na starą fabrykę tkanin oddaloną od jego domu o jakieś pół kilometra. Zbliżały się święta, a to oznaczało, że czeka go sporo pracy. Od dawna był bezrobotny i żył z zasiłków oraz niewielkiej renty. Miał dopiero pięćdziesiąt pięć lat, ale przed kilkoma laty stracił lewą dłoń. Oficjalna wersja była taka, że podczas przygotowań do zimy ciął drewno piłą tarczową. Piła zacięła się w pewnym momencie, a on próbując ją odblokować, po prostu włożył dłoń nie tam gdzie powinien. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna, ale nikomu nie mówił, jak było naprawdę. Nie chciał, aby ktokolwiek poznał tę tajemnicę. Zresztą i tak nikt by w tę prawdziwą wersję nie uwierzył. I tak uznawany był już za dziwaka. Pozostał jedynym człowiekiem, zamieszkującym w pobliżu starej fabryki, podczas gdy wszyscy pozostali wynieśli się dawno temu. Jeszcze tego mu brakowało, żeby nazywano go wariatem, opowiadającym zmyślone historie.

Tadek mieszkał w Mostkowie niemal od urodzenia. Kiedy osiągnął pełnoletność, zaczął pracować w fabryce tkanin i przepracował tam prawie dwadzieścia lat, aż do zamknięcia firmy. Sytuacja w kraju zaczęła się zmieniać, a fabryka przestała zarabiać i w końcu ogłoszono, że kończą działalność. Wtedy Tadeusz zatrudnił się w zagranicznej firmie produkującej metalowe zbrojenia, pręty i strzemiona, oddalonej od Mostkowa o jakieś trzydzieści kilometrów. Jednak w tamtych czasach Tadek miał na utrzymaniu żonę i syna, nie narzekał więc zbytnio na konieczność dojeżdżania codziennie do pracy. Zarabiać musiał, a w ich mieścinie nie było zbyt wiele do roboty, a już na pewno nie za uczciwe i dobre pieniądze. W zagranicznej fabryce dostał nieco więcej niż minimalna pensja, a do tego firma zwracała mu koszta dojazdu. Co jakiś czas otrzymywał także paczki na święta czy bony na zakupy. Był zatem w miarę zadowolony ze swojego statusu.

Obecnie jednak mieszkał zupełnie sam. Jego jedyny syn zginął w wieku piętnastu lat. Chłopiec interesował się motocyklami i zawsze chciał mieć własny, ale Tadek uważał, że jest na to wciąż za młody. Krzyś odkładał swoje kieszonkowe przez długi czas, pomagał w pracach domowych i dorywczo pracował przy zbiorach owoców na pobliskich plantacjach. W końcu rodzice widząc, jak bardzo się stara i jak mu zależy, zgodzili się na zakup motoroweru na początek. Dołożyli mu nawet brakującą kwotę. Wybór padł na używany Simson S51 rocznik 1985 z czterobiegowym silnikiem. Krzyś wręcz zakochał się w swojej maszynie, zupełnie jak Arnie w samochodzie z powieści Stephena Kinga. Jeździł bardzo ostrożnie, dbał o swój nowy nabytek i na bieżąco wymieniał zużyte części. Był dumny, ale nigdy nie popisywał się i nie przechwalał, po prostu ciesząc się jazdą. Życie bywa jednak kruche i nieprzewidywalne, a los złośliwy, zmieniając wszystko w mgnieniu oka. Któregoś dnia zdarzył się wypadek i to bynajmniej nie z winy chłopca. Jechał on na swoim simsonie mało uczęszczaną drogą, ale akurat tego pechowego dnia przejeżdżał tam mocno pijany kierowca żuka. Mężczyzna nie zapanował nad pojazdem i uderzył w tył motoroweru. Chwilę później Krzyś przewrócił się na bok i spadł ze swojej maszyny, która potoczyła się na drugą stronę jezdni, a żuk przejechał bezpośrednio po chłopcu. Samochodem mocno zarzuciło i pijany kierowca całkowicie stracił panowanie, a następnie wpadł do rowu. Krzyś przeżył potrącenie, ale był w bardzo ciężkim stanie. Miał złamanych kilka żeber. Jedno z nich przebiło płuco, a mimo to dość długo walczył o życie, z trudem łapiąc każdy oddech. Pluł i krztusił się własną krwią, a każda próba poruszenia się powodowała oślepiające fale bólu. Był to rok dwutysięczny piąty i oczywiście w tamtych czasach telefony komórkowe w Polsce nie były tak powszechne. Nie było więc mowy o wezwaniu pomocy, a drogą rzadko przejeżdżały samochody. Dopiero po prawie godzinie od wypadku ktoś zauważył, co się stało i zadzwonił po pogotowie. Chłopiec zmarł w drodze do szpitala, natomiast sprawca wypadku nie żył już w momencie przyjazdu karetki.

Tadeusz nie mógł pogodzić się ze stratą syna, ale jeszcze gorzej zniosła to jego żona Halina, która nigdy nie doszła do siebie. Wpadła w poważną depresję, zaczęła nadużywać alkoholu, a rok po tym wydarzeniu musiała brać silne leki na uspokojenie. Śmierć Krzysia stała się dla niej ogniem, który trawił ją od środka i nie dawał się zgasić, z każdym zwiększając jej cierpienie. W ciągu kilku miesięcy postarzała się znacznie, a częste awantury, jakie wszczynała, sprawiały, że Tadek coraz rzadziej spędzał czas w domu. Wieczorami odwiedzał jedyny w Mostkowie bar, po pewnym czasie wrócił do pracy w fabryce metalowych prętów do zbrojeń, gdzie często zostawał na nadgodzinach, aby nie spędzać czasu w domu. W wolne weekendy natomiast pracował lub majsterkował w garażu, byle tylko czymś się zająć. Z czasem odeszła także jego żona Halina. Ten płomień cierpienia, który w niej się tlił, w końcu rozgorzał na dobre, a ciemna chmura dymu sprawiła, że nie mogła już dojrzeć światła. W wieku zaledwie czterdziestu jeden lat, przedawkowała leki uspokajające i popiła je sporą ilością taniego wina. Nie cierpiała umierając. Zanim jej serce na dobre się zatrzymało, zdążyła stracić przytomność. Mąż odnalazł ją kilka godzin później, leżącą na łóżku, z głową w kałuży własnych wymiocin.

Od tamtej chwili Tadek mieszkał zupełnie sam. Wciąż tęsknił za synem i oddałby dosłownie wszystko, żeby móc zwrócić mu życie. Oddałby i poświęciłby cały świat, gdyby tylko dało się przywrócić do życia jego małego Krzysia. Ból w sercu nie minął mimo upływu lat. W garażu nadal trzymał motorower syna, odremontował go i pielęgnował, jak umiał najlepiej. Nigdy nie myślał o wystawieniu go na sprzedaż. Traktował pojazd Krzysia jak jakąś świętość. Co jakiś czas zapalał w nim silnik (choć nigdy na niego nie wsiadał, aby gdziekolwiek wyjechać), regularnie smarował i czyścił części. W garażu okrywał go natomiast plandeką, a od czasu do czasu dokupował nowe elementy, gdy oryginalne pokrywały się rdzą i korozją.

Żył samotnie i skromnie. Nie miał zbyt wielu znajomych, a gości już w ogóle. Spędzał czas na czytaniu książek i oglądaniu filmów w telewizji i z wielką chęcią opuściłby to przeklęte miasto. Trzymała go jednak fabryka tkanin. Zawsze przed świętami czekała go praca, którą musiał wykonać, choć jako człowiek w wieku pięćdziesięciu pięciu lat nie czuł się już na siłach, a kalectwo w postaci braku lewej dłoni, wcale mu nie ułatwiało sprawy. Wiedział, że jego misja w fabryce nie będzie trwać wiecznie. Z jednej strony nie mógł się tego doczekać, z drugiej natomiast bał się. I to właśnie strach popychał go do tego, co robił każdego roku w fabryce.


2


Ubrał swoją starą, wysłużoną kurtkę pilotkę z podniszczonej brązowej skóry i z dużym kapturem. Mimo że był grudzień, to wciąż nie spadł ani jeden płatek śniegu, jednak wieczory bywały bardzo zimne. Pamiętał zimy, które dawały mocno w kość i już od października trzeba było odśnieżać podwórko, żeby dostać się do głównej drogi. Teraz jednak klimat się zmienił i pogoda z roku na rok stawała się coraz łagodniejsza. W zeszłym roku co prawda opady były dość obfite, ale i tak nie trwały długo, a już pod koniec stycznia nie było po nich śladu. Tadeuszowi wcale to nie przeszkadzało. Nie przepadał za zimnem, a łagodne zimy sprawiały też, że nie musiał codziennie palić w piecu, odśnieżać podwórka czy posypywać schodów i tarasu piaskiem. Nie był już młodzieńcem i im mniej rzeczy miał do zrobienia, tym bardziej mu to odpowiadało.

Wyszedł z domu i udał się do garażu, gdzie zapalił światło. Jedna goła żarówka wisząca pod sufitem była mocno zakurzona. Minął okryty plandeką motocykl i sięgnął po swoją torbę, w której trzymał potrzebne mu rzeczy. Następnie podniósł transporter. Trzymał w nim złapanego kilka dni wcześniej kota o czarnej jak smoła sierści, a następnie ruszył w stronę fabryki tkanin.

Wieczór był bardzo ciemny. Księżyc zasłoniły chmury, więc prawie nic nie było widać, jednak Tadek znał drogę na pamięć i mógłby iść nawet z zawiązanymi oczami. Przez lata chodził tędy do pracy, a teraz każdego roku przed świętami zapuszczał się tam ponownie. Miał nawet dorobione klucze do bramki, którą założono już po zamknięciu fabryki, a cały teren znał lepiej niż kąty we własnym domu. Spędził tam zdecydowanie zbyt dużo czasu, aż z czasem stał się niewolnikiem tego miejsca. Choć prawdę mówiąc, nie chciał się od niego uwalniać. Wszyscy ludzie opuścili okolice fabryki, a Tadeusz został jako ostatni i wiedział doskonale, że tak będzie już zawsze. Przynajmniej do czasu, aż skończy się jego misja. A skończy się prędzej czy później. Tego był pewny, bo to co zamieszkuje od lat fabrykę, znajdzie w końcu sposób, aby się uwolnić i dokończyć to, co trwało już od dawna.

Czuł chłód mimo ciepłej kurtki. Częściowo był to wynik temperatury, jaka panowała na dworze, a częściowo ogarniającego go strachu. Zawsze, gdy zbliżał się do fabryki, odczuwał ogromny lęk, jednak nauczył się stawiać mu czoła i wykonywać swoją robotę. Podszedł do bramy, odstawił na ziemię transporter i drżącą ręką przekręcił klucz w zamku. Stał przez chwilę bezczynnie, jak zawsze z trudem zbierając się na odwagę. Bał się i najchętniej odszedłby stąd w diabły, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Podniósł kota, wziął głęboki oddech i ruszył dalej. W powietrzu unosił się ledwo odczuwalny dziwny zapach, kojarzący się z gnijącym mięsem i pleśnią. Znał ten zapach aż nazbyt dobrze. Bardzo go nienawidził, a jednocześnie napawał nadzieją.

Tadeusz obszedł budynek dookoła. Wiedział, że główne wejście jest zamknięte, podobnie zresztą jak okna na parterze, które dodatkowo zabito drewnianymi płytami wiórowymi. Znał jednak kilka innych wejść do środka. Pod wschodnią ścianą przykryty liśćmi i różnymi odpadami był okrągły żeliwny właz, pod którym znajdował się tunel prowadzący do kotłowni w piwnicy.

Mężczyzna odgarnął zeń liście, a następnie sięgnął do swojej torby i wygrzebał chwytak do kołków, którym podważył klapę. Była ciężka i musiał włożyć sporo wysiłku, aby ją poruszyć. Włożył chwytak w szczelinę, a następnie docisnął nogą. Kiedy właz lekko się uniósł, wsunął palce jedynej sprawnej ręki i odsunął go. Musiał uważać, żeby klapa nie opadła, bo z całą pewnością z drugiej dłoni także zostałby mu tylko kikut.

Kiedy tunel stał otworem, zarzucił ponownie torbę na ramię, a na zgięciu lewej ręki zawiesił sobie transporter z kotem. Zwierzak był niespokojny i źle znosił zimno, ale Tadek nie przejmował się tym. Wsunął się do tunelu i po stalowej drabince zszedł na dół. Wewnątrz śmierdziało pleśnią i wilgocią, lekko wyczuwalny był jeszcze gnilny zapach, jakby długo rozkładającego się ciała. Tak jakby w tunelu zdechło jakieś zwierze. Strach mężczyzny wzmógł się teraz jeszcze bardziej. Doskonale znał ten gnilny zapach i czuł go wiele razy w swoim życiu.

Wyjął z torby małą latarkę czołową, naciągnął opaskę na głowę i zapalił światło. Przed nim ciągnął się prosty ceglany korytarz. Pod sufitem widoczne były ślady po kablach, wyrwanych dawno temu zapewne przez złomiarzy, a może przez ekipę, która wynosiła sprzęt z fabryki zaraz po jej zamknięciu. Nie był to długi tunel. Miał mniej niż sto metrów, ale ciemność była tak gęsta, że z trudem dostrzegał wyjście po drugiej stronie.

Ruszył przed siebie. Każdy krok odbijał się echem od ścian. Podłogę pokrywała wilgoć, więc na zmianę było słychać stuknięcie, a następnie mlaśnięcie podeszwy buta. Stuk-mlask, stuk-mlask, stuk-mlask… Tadeuszowi przeszły ciarki po plecach, ale nie zwolnił i nie zatrzymał się. W końcu dotarł do końca i przez wąski otwór przecisnął się do kotłowni. Było to teraz puste pomieszczenie. Piec i całą instalację zdemontowano niedługo po likwidacji firmy. Zostawiono jedynie stare złamane krzesło w rogu i kalendarz na ścianie, na którym zaznaczona była czerwonym wskaźnikiem data 7 lipca 2003 roku. W kotłowni znajdowało się kilka pustych butelek po tanim winie, a na jednej ze ścian ktoś wymalował żółtym sprayem wielkiego penisa.

Tadka jednak nie interesowała kotłownia. Ruszył więc do góry schodami do długiego korytarza. Stuk-mlask, stuk-mlask… Mijał drzwi po lewej i prawej stronie prowadzące do różnych biur, toalet czy szatni pracowniczych. Przeszedł obok wejść do hal produkcyjnych, gdzie dawniej pracowały ogromne maszyny, a także pomieszczenie, gdzie barwiono gotowe tkaniny. Nadal czuć było ledwo wyczuwalny zapach farb i chemikaliów w tym miejscu, choć minęło już wiele lat od opróżnienia hali. W końcu znalazł się przed wejściem do dawnych magazynów. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Położył torbę na podłogę, a następnie założył grubą rękawicę i wyciągnął z transportera kota. Zwierze było teraz bardzo niespokojne. Próbowało gryźć, drapać i wyrywać się, ale rękawica skutecznie chroniła palce mężczyzny. Kot syczał i patrzył nienawistnym wzrokiem zielono-żółtych oczu. W dużym pustym magazynie echem roznosiły się odgłosy wydawane przez przerażonego i wściekłego kocura. Serce Tadeusza biło szybko, jakby chciało wyrwać mu się z klatki piersiowej. Drżał na całym ciele, choć zupełnie zapomniał o chłodzie. Jego nozdrza wypełniał gnilny zapach, teraz odczuwalny bardzo wyraźnie. Wyciągnął z torby duży nóż kuchenny z drewnianą rączką i jednym sprawnym ruchem rozciął brzuch wierzgającego się kota…

Rozdział 3

1

W poniedziałek podczas długiej przerwy Monika i Lena zostały przedstawione Danielowi vel. Bubie. Okazało się, że to drobny chłopak o krótkich, ciemnych włosach, z okrągłymi okularami na nosie. W dziewczynach wzbudzała wstręt jego twarz, pokryta niemal w całości pryszczami. Buba miał poważny problem z cerą. Choć próbował już różnych maści czy kremów, nic mu nie pomagało. Najgorsze były te największe pryszcze na policzkach, które czasami same pękały i wylewała się z nich śmierdząca ropa. Wstydził się swojej twarzy, ale nie mógł nic poradzić na problem, który utrudniał mu życie. Największe piękno zwykle jest niewidzialne dla oczu, kryjąc się gdzieś w głębi serca, lecz ludzie najpierw kierują się tym, co mówią im oczy, toteż Buba nie miał lekkiego życia. Starał się udawać, że nic go to nie obchodzi. Tak przynajmniej sobie wmawiał, ponieważ w rzeczywistości bardzo mocno się tym przejmował.

Buba okazał się inteligentnym i miłym chłopakiem, ale nieco zamkniętym w sobie. Nie miał poza Rudym żadnych znajomych, często mu dokuczano lub wyzywano. Robiono mu różne dowcipy, które dla niego nie były bynajmniej zabawne. W zeszłym roku na przykład wysmarowano mu plecak pastą do zębów, a dwa lata temu przed lekcją wychowania fizycznego przyklejono mu trampki do podłogi szybkoschnącym klejem.

Najgorsze było to, że chłopak nie potrafił się bronić przed zaczepkami. Nie chciał też skarżyć, bowiem wiedział, że wtedy mogłoby być jeszcze gorzej. Wolał dusić wszystko w sobie i dzielnie znosił wszelkie upokorzenia, choć zdarzało się, że wracał do domu i po prostu płakał załamany. Czasami największe bitwy toczy się we własnym sercu, nawet jeśli na zewnątrz czujemy się zbyt słabi, aby stawić czoła przeciwnościom.

Rudy, jeśli był świadkiem takich żartów, czasami próbował interweniować, ale sam nie mógł zrobić zbyt wiele. Jeszcze mniej, gdy chodziło o Dzidę, czyli Adama z ósmej klasy. Był to szkolny zawadiaka, typowy goryl, wielki i brzydki, a przy tym silny i zawsze chętny do bicia. Lubił wyżywać się na innych uczciach z najgłupszych, najbardziej błahych powodów. Często sam prowokował do walki, a czasami sam sobie powody wymyślał. Trzymało z nim kilku innych szkolnych równie sympatycznych chłopaków, ale i oni raczej nie odważali się nadepnąć Adamowi na odcisk. Dzida jednak nie był głupcem i zwykle nie używał pięści w szkole, a dopadał swoje ofiary po lekcjach. Wiedział, że w szkole mógłby zostać przyłapany przez nauczycieli na gorącym uczynku i miałby przez to spore kłopoty, a gdy robił coś poza nią, to zawsze znalazł sobie jakieś usprawiedliwienie i dodatkowo mogli poprzeć go jego kumple. Czuł się bezkarny, a każdy przed nim drżał, co bardzo mu się podobało. Groźba bez kary rodzi lekceważenie, toteż Adam często zagrażał innym i całkowicie lekceważył wszelkie konsekwencje, jakimi nieraz go ostrzegano.

Buba kilka razy podpadł Adamowi, choć czasami sam nie wiedział czym. Raz Dzida pobił go za to, że wpadł na niego na korytarzu i wytrącił mu śniadanie z rąk, innym razem uderzył go za „zbyt brzydką twarz”.

Daniel nie miał lekkiego życia w szkole, ale jakoś dawał sobie radę. Uczył się dobrze i miał przyzwoite oceny, choć rzadko odzywał się na lekcjach niepytany. Kiedy zaczynał naukę, chodził do tej samej klasy co Rudy, z czasem jednak został przeniesiony do innej równoległej. Uczniów podzielono bowiem mniej więcej po równo ze względu na umiejętności, więc w każdej klasie były osoby wybitnie zdolne, wymieszane z bardziej opornymi na wiedzę. Według dyrekcji miało to pomóc w edukacji i wyrównać poziom w poszczególnych klasach, jednak z perspektywy samych uczniów było to niepotrzebne zamieszanie i rozbicie wielu przyjaźni.

Choć Monika i Lena patrzyły ze wstrętem na pryszcze Daniela, to zdążyły go szybko polubić, bo okazał się sympatycznym i wesołym chłopakiem. Początkowo zamknięty w sobie, cichy i spokojny, dość szybko się rozkręcił i ochoczo sam zaczął podtrzymywać rozmowę, dzielić się pomysłami i spostrzeżeniami. Żadna z nich nie chciałaby wybrać się z nim na randkę, ale jako kolega sprawdzał się bardzo dobrze.

— Poczekajcie, aż poznacie jeszcze Mariusza. Jest to jego starszy brat, ma szesnaście lat i naprawdę świetne poczucie humoru — powiedział Rudy, gdy po przerwie rozchodzili się do swoich klas. — Świetny gość, mówię wam.

— Pewnie. Może zgadamy się ze wszystkimi i spotkamy gdzieś, żeby omówić szczegóły naszego filmu? — zaproponowała nagle Monika. Nadal nagrania w fabryce uważała za dziecinną zabawę. Zbyt dziecinną dla niej, bo przecież właśnie zaczęła czuć się kobietą, a nie dziewczynką, ale dzięki temu poznała fajnych chłopaków, więc była nastawiona dużo bardziej pozytywnie.


2


Monika dziwiła się, że żaden z uczniów ani razu nie zapytał ją, dlaczego w piątek tak nagle wyszła w trakcje lekcji. Bała się takich pytań i głupich komentarzy, bo co miałaby im powiedzieć? Młodzież w tym wieku nie potrafi podejść do takich spraw poważnie. Zwykle reagują śmiechem czy przykrymi żartami. Szczególnie gdy są w grupie. Niektórzy byli świetnymi kolegami i koleżankami, kiedy rozmawiało się z nimi indywidualnie sam na sam, ale przy całej klasie zmieniali się nie do poznania i potrafili wyśmiać czy poniżyć rówieśników. Monika domyślała się, że w ten sposób próbują zyskać sobie szacunek i sympatię innych, jednak sama uważała to za wyjątkowo złą cechę. Kiedyś była świadkiem sytuacji, kiedy Olga zwierzała się przed Kamilą, opowiadając jej o problemach w domu i ojcu, który poprzedniego dnia wszczął awanturę. Kamila wysłuchiwała jej opowieści, przytakiwała głową i z troską pocieszała, lecz gdy w pobliżu znalazły się inne koleżanki, Kamila zaczęła sobie żartować z całej sytuacji. Ona i kilka osób zanosiło się śmiechem, podczas gdy Olga zaczęła płakać i uciekła do toalety. Kiedy zadzwonił dzwonek oznajmiający koniec przerwy, wybiegła ze szkoły i udała się czym prędzej do domu. Przez następnych kilka dni dziewczyna nie pojawiała się na lekcjach.

Takie sytuacje w szkole to norma, z tego powodu Monika nie utrzymywała z wieloma osobami żadnego kontaktu. Nie była wyrzutkiem. Tego zdecydowanie nie można było o niej powiedzieć, jednak traktowała większość osób jako zwykłych znajomych i nie przywiązywała się zbytnio do nikogo. Nawet kiedy z kimś rozmawiała to głównie o szkole czy jakiś mało istotnych głupotach, nigdy natomiast nie zwierzała się z sekretów i własnych problemów. Wyjątek stanowiła Lena. Z nią jedną mogła porozmawiać o wszystkim, zwierzyć się jej czy po prostu powygłupiać się jakby były siostrami, a Lena nigdy jej nie zawiodła. Nie rozpowiadała nikomu o sekretach koleżanki i nie wyśmiewała jej, nawet gdy Monika miała jakiś błahy lub z pozoru głupi problem. Zwykle lepiej jest mieć jedną prawdziwą przyjaciółkę, niż dziesiątki fałszywych. I tak było w przypadku Moniki i Leny.

Obie dziewczyny pochodziły z różnych środowisk, ale świetnie się dogadywały i ufały sobie nawzajem. Monika była dziewczyną z blokowiska. Mieszkała z rodzicami na trzecim piętrze w bloku przy ulicy Brzozowej i jej rodzina nigdy nie należała do bogaczy. Nie byli biedni, ale daleko im było do tego, co na co dzień miała Lena, której rodzice pracowali na wysokich stanowiskach w zagranicznych zakładach produkcyjnych. Zarabiali miesięcznie tyle co rodzice Moniki w ciągu roku. Nie byli jednak zepsutymi bogaczami i tak też wychowywali swoją córkę. Żadne z nich się nie wywyższało, a gdy zaszła taka potrzeba, chętnie udzielali pomocy.

Lena szturchnęła łokciem Monikę, a ta poderwała się nagle. Zamyślona, przymknęła oczy na chwilę i zdążyła zasnąć.

— Nie śpij — szepnęła. — Też już ledwo wytrzymuję, ale zaraz koniec lekcji.

Monika spojrzała na zegar wiszący na ścianie i spostrzegła, że jest za pięć piętnasta. Jednak nie zasnęła na chwilę, a przespała prawie całą lekcję. Rozejrzała się dookoła, żeby sprawdzić czy nikt tego nie zauważył, ale wydawało się, że wszyscy byli już zaspani i zmęczeni.

— Czemu nie budziłaś mnie wcześniej? — odszeptała lekko rozbawiona sytuacją Monika.

— Sama ledwo patrzę na oczy. Pewnie też bym zasnęła, gdybyś nie zaczęła chrapać.

Monika zrobiła zaskoczoną minę i po chwili z trudem powstrzymała się od wybuchnięcia śmiechem.

Niebo za oknem miało metaliczny szary kolor, zrywał się lekki wiatr, a mimo że do wieczora było wciąż daleko, to już zrobiło się dość ciemno i ponuro. Nic dziwnego, że wszyscy byli zmęczeni i śpiący. Monika dostrzegła teraz, że nawet pan Robert, nauczyciel fizyki, był jakiś niewyraźny i sprawiał wrażenie, jakby chciał po prostu zniknąć i nie pokazywać się nikomu na oczy do końca dnia. Poniedziałki bywają ciężkie, a zimowe poniedziałki jeszcze gorsze.

Nagle rozległo się brzęczenie dzwonka, oznaczające koniec lekcji. Wszystkie głowy poderwały się do góry, uczniowie z ulgą zaczęli zbierać swoje zeszyty i pakować je do plecaka. Nawet pan Robert jakby odetchnął z ulgą. Uczniowie zbierali się do wyjścia powoli, jakby dopiero zrzucili z pleców całą tonę wiedzy, po której chwilę później nie zostanie nawet najmniejszy ślad.

— Na serio zaczęłam chrapać? — zapytała Monika, kiedy dziewczyny wyszły na korytarz.

— Tak. Na szczęście cicho i nikt nie usłyszał poza mną. — Lena ziewnęła, szeroko otwierając usta. — Rudy zaprosił nas do konwersacji. Zaakceptuj i zobacz filmik.

Monika sięgnęła po telefon i włączyła wyświetlacz. Rzeczywiście w powiadomieniach miała zaproszenie, więc kliknęła „Zaakceptuj”. Przewinęła wiadomości do początku. Nie było tego wiele („Siema wszystkim”, „W piątek o siedemnastej widzimy się na miejscu”, „Spotkajmy się”), ale brat Buby zdążył dodać amatorskie nagranie, na którym widoczny był jakiś budynek. Odtworzyła go i dostrzegła, że krótki klip przestawia fabrykę w Mostkowie. Na górnych piętrach błyskały światła, jakby zrobiło się zwarcie w instalacji.

— To fabryka tkanin. Ten Mariusz twierdzi, że sam to nagrał wczoraj wieczorem — powiedziała Lena.

Monika przyjrzała się dokładniej. To bez wątpienia była fabryka w ich mieście. Co prawda nagranie było ciemne, z całą pewnością musiało być już późno, ale skąd u licha światło w od dawna opuszczonym budynku? W górnych oknach nastąpiło kilka krótkich błysków, raz za razem, a później światło pojawiło się na dwie lub trzy sekundy i znikło całkiem. Następnie nagranie się urwało.

— Dziwne, nie? — zapytała Lena. — Albo nas wkręca, albo w fabryce naprawdę straszy.

— Przestań. Wkręcają nas żebyśmy bardziej się wczuły. Pewnie o to chodzi.

— Też o tym pomyślałam, ale kto wie? Może spotkamy ducha — powiedziała Lena z uśmiechem i uniosła ręce z rozczapierzonymi palcami. Próbowała naśladować ducha, ale bardziej przypominało to jakieś dziwaczne zombie.

Monika przewinęła wiadomości i wyczytała, że Mariusz udał się wczoraj do fabryki, żeby rozpoznać się w terenie. Miał znaleźć najlepsze wejście do środka i sprawdzić czy w pobliżu nie widać jakichś bezdomnych, jednak gdy znalazł się na miejscu, zobaczył światła w oknie i nagrał je. Nie podszedł bliżej i nie wszedł do środka, ale twierdził też, że słyszał jakieś hałasy.

— Nie wierzę w duchy i myślę, że nas wkręcają. Rudy mówił, że ten Mariusz ma „świetne poczucie humoru”. Pewnie robi sobie z nas żarty — stwierdziła poważnym głosem Monika, ignorując wygłupy koleżanki.

— Obyś miała rację, choć w sumie fajnie byłoby pogadać z duchem.

Monika w odpowiedzi na filmik wysłała emotikonę przedstawiającą płaczącą ze śmiechu buźkę i schowała telefon.

— Chrzanić to.

— Masz rację — odpowiedziała Lena, która choć też nie wierzyła w autentyczność nagrania i uważała je za żart, to chciała się nakręcić jak najbardziej. Myślała, że dzięki temu będzie lepiej się bawić. — Co masz w planach na wieczór?

— Zamierzam pochodzić po sklepach i poszukać czegoś na prezenty dla rodziców.

— Nie będziesz miała nic przeciwko jak wybiorę się z tobą? Może coś ci doradzę.

— Liczyłam na to — powiedziała Monika i uśmiechnęła się do przyjaciółki.

Od soboty była mocno podniecona na myśl o zbliżających się świętach. Minęło już dość czasu odkąd ostatni raz zasiedli wspólnie całą rodziną do wigilijnego stołu, że zdążyła prawie zapomnieć, jak to jest. Spodziewała się, że to nadal nie będą normalne święta. Ból w sercu jej i rodziców nie przeminął do końca. Wciąż wiele rzeczy będzie im przypominać o Tomku. Wigilia może okazać się trudnym czasem bez tych, których się utraciło, ale jej magia może także umocnić więzi tych, którzy pozostali. Liczyła, że będą to i tak najlepsze święta od bardzo dawna. Cieszyła się na ten czas jak małe dziecko.


3


Rudy czekał koło szkoły na Bubę. Tego dnia oboje kończyli lekcje o tej samej godzinie, więc mogli razem wracać do domów. Po kilku minutach wspólnie opuścili teren szkoły.

— Widziałeś, co nagrał mój brat? — zaczął Buba wyraźnie podekscytowany.

— Tak. Właśnie chciałem o tym z tobą porozmawiać. Myślisz, że nas wkręca?

— Wątpię. Lubi sobie robić żarty, ale niby jak miałby zrobić to nagranie? Musiałby mieć kogoś do pomocy, a przecież nikomu mieliśmy nie mówić o naszej wyprawie. Ktoś musiałby wejść do środka i mrugać światłem, a drugi by to nagrywał.

— Wiem, że Mariusz nikomu nic by nie powiedział, ale wszystko to wydaje mi się dziwne. — Buba zamyślił się na chwilę. — Może to jakiś pijaczek zrobił sobie gniazdko na zimę… Cholera… Żeby tylko nam to nie zepsuło planów.

— Sam nie wiem, co o tym myśleć. Nie chce mieć przypału, ale z drugiej strony jestem strasznie ciekawy i zaczynam coraz poważniej podchodzić do sprawy. Nie wierzę w duchy i nawiedzenie, ale ich nie wykluczam. Kurde, byłoby świetnie jakbyśmy coś znaleźli.

— No jasne — przyznał Rudy, ale w jego głosie słychać było obawy.

— Wyluzuj stary. W najgorszym wypadku spłoszymy jakiegoś pijaka.

— Obyś się nie mylił.

— No jasne, że tak.

Po pewnym czasie doszli do bloku, w którym mieszkał Rudy. Pożegnali się i dalej Buba poszedł sam. Miał do pokonania jeszcze dwie ulice, jednak udało mu się przejść może ze sto metrów, gdy nagle usłyszał za sobą wołanie:

— Brzydalu! — Głos z całą pewnością należał do Dzidy. — Stój śmierdzielu!

Buba odwrócił się na chwilę, ale nie zwolnił tempa. W jednej chwili jego serce zaczęło bić mocniej, a na skroni wystąpił zimny pot, pomimo mrozu na dworze.

— Kazałem ci się zatrzymać. Nie kumasz, kurwa? — Dzida podbiegł do Buby, a wraz z nim jakiś inny, starszy chłopak. — Chciałem się tylko przywitać, ale prowokujesz mnie, żeby ci przyjebać.

— Zostawcie mnie. Dajcie mi spokój. — Buba był przerażony i mówił cichym głosem. Wpatrywał się we własne stopy i zastanawiał się, jak ma wyjść cało z tej sytuacji. Wiedział czego się spodziewać, miał jedynie nadzieję, że Adam nic nie zrobi, bo wokół na chodnikach było trochę ludzi. Choć to raczej nie mogło powstrzymać Dzidy, przed wyładowaniem się na Danielu.

— Trzeba było się zatrzymać. — Dzida objął go ramieniem, ale pięść zacisnął na jego kurtce. — Chodź na spacer.

— Nic wam nie zrobiłem. Dlaczego nie dacie mi spokoju?

— Bo jesteś w chuj brzydki i śmierdzisz — powiedział Dzida, a jego kolega zaczął się śmiać.

Daniel spojrzał na chłopaka, który podążał za Adamem. Był chudy jak tyczka, ale wysoki na metr osiemdziesiąt. Na oko wydawało się, że ma z dwadzieścia lat, a może i więcej. Wrażenie takie wzmagał głównie młodzieńczy zarost, jaki pokrywał jego twarz, choć niebieskie oczy, były oczami nastolatka. Na głowie miał czarne, tłuste włosy, zdecydowanie nie myte od co najmniej kilku dni. Ubrany był w stary wełniany sweter i sprane dżinsy, postrzępione przy końcach nogawek. Mimo chłodu i świeżego powietrza na zewnątrz, chłopak śmierdział brudem i potem.

Nagle Dzida pociągnął mocniej Bubę, a następnie popchnął w niewielki tunel łączący chodnik z jakimś podwórkiem, które okrążały stare budynki z czerwonej cegły, z odpadającym tu i ówdzie tynkiem. Poprowadził go kawałek dalej w podwórko i oparł o ścianę.

— Proszę, zostaw mnie — załkał Buba, a w jego oczach pojawiły się łzy.

Dzida zacisnął mocno pieść i uderzył drobnego chłopca z całej siły w brzuch. Cios był tak szybki i silny, że Buba ledwie zdążył dostrzec ruch. Zgiął się w pół i mocno objął rękoma w pasie. Poczuł, jak ulatuje powietrze z jego płuc i nie mógł złapać ponownie oddechu. Plecak spadł mu na ziemię, ale nie zwrócił na to uwagi.

— Chcesz się pobawić z tym ścierwem? — zapytał Dzida swojego kolegi.

— Jasne! — odparł chłopak w swetrze i zaśmiał się głupkowato, jak ktoś nie do końca normalny. Choć Buba czuł potworny ból i nie był w stanie zaczerpnąć tchu, pomyślał o koledze Dzidy, że raczej jest głupszy od grzybów, które zapewne już pokrywały jego brudne ciało.

Dzida złapał Bubę na ramiona, zmusił do wyprostowania, a następnie przytrzymał ręce. Chłopcu łzy lały się po policzkach, ze strachu cały się trząsł. Próbował oddychać, ale ból w brzuchu mocno mu to utrudniał.

— Wal — powiedział Dzida, trzymając swoją ofiarę.

Chudzielec zrobił zamach ręką i uderzył w lewą stronę głowy Daniela zaciśniętą pięścią. Nie trafił zbyt dobrze, ale chłopakowi spadły okulary na ziemię. Na sekundę rozbłysły mu jasne gwiazdy przed oczami.

— Bijesz jak pizda… Patrz jak to się robi — powiedział rozbawiony Dzida. Z satysfakcją patrzył, jak jego niezbyt inteligentny (i śmierdzący brudem) kolega, skarcony przez niego, przestaje się uśmiechać.

Puścił Bubę, a ten ponownie zgiął się wpół i złapał za pulsujący tępym bólem brzuch. Wtedy Dzida kopnął go mocno w tyłek. Buba padł twarzą w stronę ziemi. Próbował podnieść się w górę, ale gdy tylko uniósł ciało na kilka centymetrów, Dzida wykonał kolejne kopnięcie, tym razem od dołu w brzuch. Trafił w żebra. Sekundę później poczuł kolejne kopnięcie w prawe udo, tym razem od wysokiego chudzielca w sweterku. I jeszcze jedno od Dzidy. Nagle ktoś nadepnął jedną nogą na jego pośladki i docisnął mocniej do ziemi. Buba czuł ból w całym ciele, chciało mu się wymiotować. Poddał się i czekał jedynie na rozwój wydarzeń. Szumiało mu w głowie z bólu, a przed oczami tańczyły mroczki. Usłyszał śmiechy obu napastników. Mówili coś, ale nie mógł wyłapać słów. Był zbyt zdezorientowany i obolały.

Nagle poczuł coś ciepłego, zupełnie jakby padła na niego plama słońca, przebijającego się przez gęste chmury. Próbował się podnieść. Uniósł w górę jedynie głowę, jednak od razu poczuł straszny smród i usłyszał, że coś się leje. Zdał sobie sprawę, że któryś z prześladowców (pewnie Dzida) zaczął sikać mu na plecy, a zaraz potem także na głowę. Daniel czuł się słaby, bezbronny, poniżony i zupełnie bezwartościowy. W obliczu przemocy, najtrudniej jest bronić własnej godności. Buba w końcu nie wytrzymał i zwymiotował, a następnie padł twarzą w kałużę wymiocin i moczu, tracąc przytomność.


4


Rudy wszedł do domu i przywitał się z mamą, a następnie poszedł do swojego pokoju. Rzucił plecak na podłogę, usiadł przy biurku i otworzył laptopa. Wiedział, że za chwilę mama zawoła go na obiad, ale musiał coś jeszcze sprawdzić.

Od piątku kilka razy przeglądał informacje na temat fabryki i rzekomych nawiedzeń, jednak do tej pory przeczytał tylko pobieżnie wątek na internetowym forum i kilka artykułów w sieci. Nie wierzył w te wszystkie historie, więc zebrał tylko podstawowe wiadomości, które mógłby później zamieścić w swoim filmie. Po tym jak obejrzał klip nagrany przez Mariusza, cała sprawa nie dawała mu spokoju i chciał czym prędzej dowiedzieć się jak najwięcej.

Jego pasja do nagrywania filmów zaczęła się, odkąd dostał na dziesiąte urodziny niewielką kamerę. Początkowo nagrywał wszystko, co tylko się dało, aż zapełnił całą kartę pamięci, a później wszystko kasował i zaczynał od nowa. Dopiero kilka miesięcy temu zaczął podchodzić do nagrywania nieco poważniej i w końcu założył swój własny kanał na YouTubie, gdzie zamieszczał filmy z różnych podejrzanych miejsc. Często sam ubarwiał ich historie, dodając różne wiadomości o nawiedzeniach, siedliskach wampirów sprzed wielu lat czy miejscach zbrodni jakie rzekomo dokonano lata wcześniej. Oczywiście większość z tego co opowiadał w swoich nagraniach, była zmyślona i jak sam zawsze mówił, gdy ktoś go zapytał, miało to na celu „podkręcanie atmosfery”. Zdawał sobie sprawę, że jego nagrania są bardzo amatorskie i wiele można było jego produkcjom zarzucić. Mocno jednak wierzył w to, że z czasem dojdzie do perfekcji i rozwinie swoją pasję na tyle, żeby zacząć nagrywać w przyszłości poważniejsze produkcje. W końcu wiele znanych osób także zaczynało od zwykłej pasji i zabawy. Nie miał wielu widzów. Jego filmy były popularne głównie wśród znajomych, ale mimo wszystko był zadowolony z tego, co robił. Tym bardziej, że dzięki temu cieszył się pewną popularnością w szkole. Niektórzy podziwiali jego nietypowe hobby. Byli i tacy, którzy chętnie udzielali mu pewnych porad, wytykali błędy lub chcieli wystąpić w jego następnym nagraniu. Radek cieszył się tym wszystkim. Krytykę przyjmował z rozwagą i zawsze starał się coś z niej wyciągnąć, aby jego dalsza praca przynosiła lepsze efekty.

Zdecydował się na nagrywanie strasznych historii w podejrzanych miejscach, ponieważ był od dawna fanem horrorów pod każdą postacią. Znał całą klasykę kina lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a także sporo nowości. Nie zamykał się jednak tylko na kino i chętnie sięgał po książki z gatunku, a do jego ulubionych autorów należeli Dan Simmons, Shirley Jackson i Stephen King. Nie stronił także od polskich autorów grozy, choć tu nie byłby w stanie wskazać żadnego faworyta. Mimo wszystko pojedyncze książki czy opowiadania z polskiego podwórka potrafiły na nim zrobić pozytywne wrażenie.

Pomysł nagrania filmu o fabryce w ich mieście, pojawił się w jego głowie zupełnie niespodziewanie i nagle. Wcześniej w ogóle nie myślał o tym miejscu i nie miał w planach w ogóle przechodzić w pobliżu starej fabryki tkanin. Film o naszej nawiedzonej fabryce w Mostkowie. To było jego pierwszą myślą, jaka pojawiła się w głowie od razu po przebudzeniu. Myśl, która nie dawała mu spokoju ani na moment. Była jak objawienie. Nagłe olśnienie. Wiedział, że po prostu musi ten pomysł zrealizować. Wiedział się, że Lena i Monika z jego szkoły także przepadają za horrorami i postanowił zaproponować im wspólne wyjście do fabryki, o której krążyło od dawna wiele legend. Ku jego zdziwieniu dziewczyny niemal od razu się zgodziły. Dla Rudego oznaczało to bardzo dużo. Film był dla niego bardzo ważny, ale także zależało mu na poznaniu dziewczyn, a przede wszystkim Moniki, która od dawna mu się podobała. Do tej pory nie wiedział, jak mógłby się do niej zbliżyć. Nie był bowiem nieśmiałym chłopakiem, jednak w stosunku do dziewczyn nie potrafił tak bardzo się otworzyć. W przypadku Moniki, która mu się podobała, nie potrafił w szczególności, toteż cieszył się, że tak gładko poszło mu włączenie ich do swojego projektu i miał okazję poznać rudowłosą dziewczynę bliżej. Może nawet zaproponuje jej za jakiś czas wspólne wyjście gdzieś na miasto? Na razie jednak postanowił skupić się na fabryce, które zajmowała jego myśli w pierwszej kolejności.

Włączył wyszukiwarkę i wpisał hasło „Fabryka tkanin Mostkowo”. Pojawiło się kilkanaście artykułów, ale większość dotyczyła problemów finansowych, zadłużeniach właścicieli i zamknięciu firmy. Dopisał w polu wyszukiwania słowo „nawiedzona” i wcisnął enter. Nie znalazł zbyt wiele informacji. Wyszukiwarka w odpowiedzi wyświetliła najbardziej popularne strony, które nie dotyczyły nawet bezpośrednio miasta, a jedynie o nim wspominały. Zawęził wyniki wyszukiwania, dodając znaki cudzysłowu w odpowiednich miejscach i wreszcie trafił na jakieś lokalne forum. Wszedł w link i zobaczył dyskusję kilku użytkowników. Część z wypowiedzi zdecydowanie brzmiała jak fantazje ludzi, którzy zobaczyli o jeden horror za dużo. Ktoś wspomniał, że widział samochód, który wyjeżdżał spod fabryki, a po pewnym czasie zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. Inny użytkownik wspominał, że nad fabryką zobaczył UFO. Wątek na forum miał jednak aż dwanaście stron, a Rudy postanowił dokładnie zbadać sprawę i przeczytać wszystko.

Doszedł do strony czwartej, gdzie ktoś wrzucił krótki filmik. Trwał zaledwie dziewięć sekund, ale widać na nim było fabrykę i błyski światła w oknach na górnych piętrach. Obraz był niewyraźny, a kamera trzęsła się, ale mimo wszystko bez problemu rozpoznał, że to musi być ta sama fabryka. W dodatku światła wyglądały podobnie, jak na nagraniu Mariusza. Autor tego krótkiego nagrania wspomniał, że poza światłami słyszał także hałasy dobiegające z fabryki, a po około godzinie ze środka ktoś wybiegł, jednak był zbyt przerażony, aby za tym kimś pójść. Kilka postów dalej napisał, że człowiek ten wyglądał jakby był mocno ranny. Kolejne posty były znów pełne fantazji i dziwacznych opowieści, aż dotarł do strony siódmej w forumowym wątku i znalazł następne nagranie, kolejny raz przedstawiające błyski w oknach, takie same jak na poprzednich filmach.

Już miał przeklikać na następne strony, aby poszukać więcej nagrań, jednak usłyszał trzask drzwi wejściowych i głos taty, który właśnie wrócił do domu. Zamknął laptopa w obawie, że ten wejdzie do pokoju. Ojciec zawsze zabraniał mu korzystania z komputera, przed wykonaniem pracy domowej, chyba że używał go akurat do nauki. Wyszedł więc ze swojego pokoju żeby się przywitać.

— Cześć Tato.

— Cześć synek — przywitał się i przytulił Radka krótko. — Jak było w szkole?

— W porządku. Sennie, jak to zwykle w poniedziałki — odpowiedział, choć myślami był nadal przy fabryce, zastanawiając się nad obejrzanymi nagraniami.

— Siadajcie do stołu — odezwała się mama w kuchni. — Zaraz podam spaghetti.

Rozdział 4

1

Dzida był wściekły, gdy wracał do domu. Świetnie się bawił z tym małym gnojkiem, ale jakiś frajer wybiegł, nie wiadomo skąd i wszystko mu popsuł. Wciąż odczuwał cios, zadany mu przez tego faceta, który nagle do zaatakował. Przyciskał chusteczkę do krwawiącej wargi. Jeszcze dopadnę tego gnojka i oberwie podwójnie, pomyślał. Od dawna nie czuł już aż takiej wściekłości, jak w obecnej chwili.

Spojrzał na swojego kolegę Filipa, który był zdyszany ucieczką, gdy ten facet ich przegonił, ale na ustach miał uśmiech.

— Z czego się, kurwa, śmiejesz? — zapytał Dzida, czerwony na twarzy ze wściekłości, cedząc słowa przez zaciśnięte szczęki.

— Wyluzuj ziomek. Fajnie było przecież — odpowiedział Filip, ale jego głupkowaty uśmiech znikł z twarzy w jednej sekundzie.

— Jasny chuj — warknął gniewnie Dzida, mierząc swojego towarzysza wrogim wzrokiem. — Jakiś skurwiel zepsuł nam zabawę, a ty mówisz, że było fajnie? Lepiej kopsnij szluga…

— Dorwiemy go jeszcze — odparł cicho Filip ze spuszczoną głową, drżącą ręką wyciągając paczkę papierosów z kieszeni dżinsów i podając ją koledze. Cała jego radość zniknęła, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Choć był sporo wyższy od Adama, bał się go i nie chciał, aby jego kolega stracił nad sobą panowanie.

— Tak. Dorwiemy go znowu — powiedział Dzida nieco spokojniej i zaciągnął się mocno papierosem. — A wtedy każe mu zeżreć gówno — dodał po chwili namysłu i teraz to on uśmiechnął się po nosem.

Szli jeszcze przez chwilę, paląc papierosy i gadając o tym, jak załatwią „tego cholernego okularnika”. Mijający ich ludzie patrzyli czasami ze zdziwieniem na trzynastolatka z papierosem, ale nikt nie zwrócił im uwagi. Nawet gdy ktoś już miał zamiar coś powiedzieć, wystarczyło jedno mordercze spojrzenie Adama, aby taka osoba zrezygnowała. Chłopak po prostu nie musiał nic mówić. Wystarczyło przyjrzeć mu się bliżej, aby zdać sobie sprawę, że ma się przed sobą szaleńca. Niebezpiecznego szaleńca, zdolnego do potwornych rzeczy.

Po chwili Adam i Filip rozeszli się, każdy w swoją stronę.

Dzida ruszył przez podwórko i poszedł w stronę swojego bloku. Miał nadzieję, że w domu nie zastanie ojca albo że ten będzie zbyt pijany i nie zauważy jego rozciętej wargi. Wiedział, że gdyby dostrzegł ślady bójki, pewnie spuściłby mu łomot, wykrzykując swoje morały, jakby sam był wzorem do naśladowania. Stary cham. Chce się tylko wyżyć, a sam od śmierci mamy ciągle chleje i rżnie dupę sąsiadki, pomyślał. Jednak jeśli kogokolwiek bał się Dzida, to tylko i wyłącznie własnego ojca. Człowieka, którego nienawidził najbardziej na świecie, ale nigdy nie miał odwagi mu się przeciwstawić, nawet gdy ten go karał. A zdarzało się to wielokrotnie i z najróżniejszych powodów. Jego ojciec cechował się agresją od zawsze. Nie ważne czy był akurat pijany, czy trzeźwy, znajdował sobie dziesiątki powodów, aby karcić syna. A to, że Adam zbyt późno wrócił do domu, a to innym razem, że zniszczył spodnie (choć te i tak były już wysłużone i wyglądały staro). Raz nawet uderzył syna za to, że ten beknął po zjedzeniu zupy. Witek, bo tak na imię miał jego ojciec, uderzył go w tył głowy otwartą dłonią wielkości bochenka chleba z taką siłą, że chłopakowi aż pociemniało w głowie. Wykrzykiwał zawsze w takich sytuacjach najgorsze wyzwiska pod adresem syna.

— Ty cholerna kupo gówna! — darł się Witek, pryskając wściekle śliną przy każdym słowie. — Zero kultury! Nie tak się wychowuję, gnoju! Zachowujesz się jak jebana świnia. Może mam cię też karmić jak świnię, co?!

Adam miał wtedy zaledwie dziesięć lat, ale pamiętał to (oraz mnóstwo innych, podobnych wydarzeń) bardzo dokładnie.

Wszedł do bramy. Śmierdziało na korytarzu szczynami, a drewniane schody na klatce były mocno zniszczone. Odrapane ściany zdobiły napisy wykonanych sprayami i markerami. Część z nich wyryto nożami czy kluczami, a na suficie wypalono napisy zapałkami. Szedł po schodach, aż dotarł na trzecie piętro i stanął przed drzwiami. Nasłuchiwał przez chwilę. Po kilku sekundach usłyszał chrapanie ojca, dobiegające z wnętrza. Czyli jednak zachlał się i śpi. To dobrze.

Wszedł do środka i zajrzał do salonu. Na łóżku rzeczywiście spał jego ojciec, ale obok niego była pani Bożena, sąsiadka z naprzeciwka. Leżała z gołym tyłkiem i brudnymi włosami, jedną nogą obejmując jego tatę, który z otwartymi ustami mocno chrapał. Wyglądała bardzo staro, miała rozmazany, zdecydowanie zbyt mocny makijaż. Podobno była przed pięćdziesiątką, ale Dzida uważał, że wygląda na co najmniej sześćdziesiąt lat, gdy jest trzeźwa i jeszcze dziesięć lat więcej, gdy jest pijana. W pokoju śmierdziało alkoholem i brudem, na stole stała pusta butelka po tanim winie. Dzida skrzywił się, ale podszedł bliżej i sięgnął po papierosy. Wyciągnął jednego i poszedł do swojego pokoju.

Usiadł na swoim łóżku i wyjął z kieszeni telefon. Wklepał adres strony z filmami porno. Chciał zapalić, popatrzyć na jakieś laseczki i zwalić sobie konia. Uznał, że tego dnia i tak za dużo miał nerwów, a potrzebował trochę spuścić ciśnienia. Masturbację odkrył zaledwie pół roku temu i korzystał z niej regularnie, czasami nawet po kilka razy dziennie. Tym razem, jednak gdy zaczął przeglądać filmiki, przypomniał mu się widok sąsiadki i jego wciąż niewielkich rozmiarów fiut nie chciał stanąć. Odłożył telefon i zaczął myśleć o ostatnich wydarzeniach z udziałem Daniela.

Najchętniej dorwałby małego gnojka już następnego dnia, od razu po szkole, ale typ już i tak był dość poobijany. Lepiej poczekać kilka dni, niech dojdzie do siebie i wtedy będzie lepsza zabawa. Dawno go tak nie nosiło. Dawno też nie był aż tak wściekły, a najgorsze było to, że nie wiedział, co ma z tym zrobić.

Sięgnął pod materac, wyciągnął duży nóż sprężynowy. Miał go od Filipa. Kiedyś Dzida dał mu za niego słuchawki, które zabrał jakiejś małolacie. Dziewczynka zapłakana biegła już po ojca, ale on zdążył się oddalić. Słuchawki do niczego nie były mu potrzebne, za to spodobały się Filipowi, więc dokonali zamiany i nóż stał się własnością Adama. Dzida miał wiele razy ochotę użyć tego noża. Wiedział, że tym nożem mógłby zrobić bardzo dużo. Wyrządzić komuś znacznie większą krzywdę niż za pomocą pięści i kopnięć. I wiedział też, że prędzej czy później to zrobi. Nie obawiał się konsekwencji. Prawdę mówiąc, nigdy nie myślał o żadnych konsekwencjach swoich działań, ale postanowił, że nóż musi jeszcze poczekać na odpowiednią okazję. Trzymał go więc tylko pod materacem, a czasami wyciągał i oglądał z każdej strony, obmacywał jego gładką rękojeść lub po prostu otwierał go i zamykał raz za razem.

Nie wiedział jednak, że czas tego sprężynowca miał nadejść już wkrótce i dokonać nie tylko rzeczy okrutnych, ale i zadecydować o ważniejszych sprawach. Może nawet najważniejszych.


2


Buba otworzywszy oczy, rozejrzał się niepewnie. Był w jakimś pokoju, leżąc na twardej kanapie, ale nie znał tego miejsca. Zobaczył stare meble, okno z drewnianą ramą, odłażącą w kilku miejscach tapetę ze ścian i pęknięcia na suficie. Gdziekolwiek się znajdował, właściciel mieszkania niezbyt dbał o wystrój wnętrza. Podniósł się lekko na łokciach i poczuł ból w żebrach, jednak nie aż tak mocny, jak się spodziewał. Dzida ze swoim kolesiem nieźle go urządzili, ale chyba zdążył się już przyzwyczaić do bólu i za każdym razem znosił dużo lepiej wszystkie siniaki i stłuczenia. Tyle razy przecież obrywał od Dzidy, że odniesione obrażenia nie robiły na nim już zbyt wielkiego wrażenia. Organizm może przyzwyczaić się bólu, co samo w sobie jest niezwykłe. Takie przyzwyczajenie czyni człowieka wytrwalszym i silniejszym, stając się jednocześnie kluczem do wytrwania. Większość osób jednak unika bólu i nie ma powodów, aby się temu dziwić. Daniel jednak nie miał możliwości unikania cierpień, toteż z każdym kolejnym razem, był gotów znieść znacznie więcej. Wkrótce miał się przekonać, że dzięki temu będzie miał szansę przeżyć znacznie więcej, niżby sobie życzył. Jednocześnie choć uodparniał się na ból i znosił go coraz dzielniej, to rósł jego strach. Po każdej potyczce z Dzidą bał się coraz bardziej, że jego oprawca może w końcu posunąć się zbyt daleko.

Spojrzał w dół i dostrzegł, że ktoś go rozebrał. Leżał w samych majtkach. Przestraszył się i od razu pomyślał, że pewnie znalazł się w rękach pedofila. Z deszczu pod rynnę, pomyślał i zerwał się na równe nogi. Był gotów jak najszybciej stąd uciec.

— Spokojnie młody, bo zrobisz sobie jeszcze większe ku-ku — usłyszał za sobą głos jakiegoś mężczyzny.

Obejrzał się i zobaczył, że to starszy człowiek o rzadkich, siwych włosach ze sporym brzuchem wystającym spod brudnego podkoszulka. Siedział na krześle przy małym stoliku i popijał kawę z przezroczystej szklanki w koszyczku. W rękach trzymał jakąś gazetę, ale chwilowo stracił nią zainteresowanie.

— Kim pan jest? — zapytał cichym głosem Buba.

— Mów mi Józef. Gdyby mój syn nie przegonił tych bandytów, to możliwe, że zabiliby cię — powiedział staruszek. — Nasikali na ciebie. Musiałem wziąć twoje ciuchy i je wyprać. Przespałeś kilka godzin, więc pewnie już będą suche i będziesz mógł przestać tu świecić tym chudym tyłkiem.

Buba uspokoił się i usiadł z powrotem.

— Dziękuję — powiedział. — Oni ciągle mnie nękają.

— Twoi rodzice pewnie martwią się o ciebie. Powinieneś do nich zadzwonić — odparł Józef i wrócił do czytania. — Po lewej jest łazienka. Tam masz swoje rzeczy — dodał po chwili.

Buba spojrzał w okno i dostrzegł, że jest już kompletnie ciemno na zewnątrz. Zauważył też, że zaczął mocno padać śnieg.

Ruszył do łazienki, aby się ubrać. Postanowił zadzwonić, ale nie do rodziców, a do brata. Nie chciał mówić rodzicom o pobiciu. Wiedział, że Dzida ma swoich kolegów, którzy pomogą mu wybrnąć z kłopotów i zapewnią mu dobre alibi. Pewnie wyłga się i jak zawsze ujdzie mu to na sucho. Powiedziałby, że grał w piłkę w innej części miasta albo spędził ten czas w parku, a jego koledzy wszystko potwierdzą. Buba natomiast miałby dodatkowy powód, aby obawiać się szkolnego oprycha. Mariusz za to na pewno pomoże wymyślić jakąś wymówkę swojemu młodszemu bratu.

Kiedy jednak zapalił ekran telefonu, z przerażeniem dostrzegł, że jego plan nie ma prawa się udać. Miał kilkanaście nieprzeczytanych wiadomości od rodziców, a także od Mariusza i kilku kolegów z klasy, w tym od Rudego. Rodzice próbowali także do niego wiele razy dzwonić, choć telefon był wyciszony i schowany do plecaka. Gdyby miał włączone dźwięki, pewnie Józef już dawno wygrzebałby go i odebrał.

Ubierając się, myślał nad nową wymówką, ale kompletnie nic nie przychodziło mu do głowy.


3


Monika leżała w łóżku, zmęczona po dniu spędzonym w szkole i późniejszych zakupach, ale zadowolona z siebie. Udało jej się kupić zestaw do majsterkowania dla taty i drogie perfumy dla mamy. Za pierwszy prezent zapłaciła z własnych kieszonkowych, natomiast na perfumy nie starczyłoby jej gotówki. Chciała odłożyć zakup na przyszły tydzień, ale Lena zaoferowała, że dołoży brakującą kwotę. Monika początkowo była przeciwna temu pomysłowi, jednak przyjaciółka bardzo nalegała i nie dawała za wygraną. W końcu zgodziła się i obiecała, że odda wszystko co do grosza, gdy tylko dostanie kolejne kieszonkowe.

Prezenty zapakowała w ozdobne torebki i schowała głęboko w szafie, a następnie przykryła je starannie ubraniami. Wiedziała, że rodzice nie zaglądają do jej pokoju, gdy jest poza domem i szanują prywatność córki, ale wolała dmuchać na zimne i nie ryzykować. Była dumna i szczęśliwa, a teraz gdy leżała w łóżku, czuła się także mocno zmęczona. Włączyła telewizor i przez chwilę patrzyła na jakiś film. Grano komedię, w której Ice Cube grał policjanta i prawdopodobnie przeszkadzał mu ktoś grany przez Kevina Harta. Nie znała tytułu, ponieważ włączyła film w trakcie jego trwania, ale i tak niezbyt ją interesował. W zwykłych okolicznościach pewnie byłby nawet zabawny. Dzisiejszy dzień był dla niej jednak zbyt emocjonujący, a ona sama myślała już tylko o tym, aby zgasić światło i po prostu zasnąć.

Zerknęła jeszcze na grupową konwersację z nowo poznanymi kolegami. Wcześniej pisali o tym, że Buba nie wrócił ze szkoły do domu. Jakieś pół godziny temu Mariusz uspokoił wszystkich i napisał, że jego brat się odnalazł. Radek natomiast twierdził, że odkrył coś bardzo ważnego w sprawie fabryki, ale chce im to powiedzieć wszystkim osobiście. Monika zaproponowała, żeby całą grupą spotkali się jutro w parku po lekcjach. Okazało się jednak, że w związku z dzisiejszym zaginięciem Buby, może być z tym problem.

Mariusz nie chciał nic im zdradzić, co stało się z jego bratem. Powiedział tylko, że się znalazł i jest wszystko w porządku, ale jutro Daniel nie przyjdzie do szkoły. Obiecał też wyjaśnić im wszystko, jak już się spotkają. Monika co jakiś czas zapalała wyświetlacz, aby odczytać wiadomości, aż w końcu zasnęła.

Śniło jej się, że była na placu zabaw w parku. Trwało wyjątkowo gorące lato. Na niebie nie było żadnych chmur, a gdyby nie drzewa, upał byłby nie do wytrzymania. Biegała wraz z Tomkiem pomiędzy huśtawkami i drabinkami. Tomek próbował ją dogonić i złapać. Monika co jakiś czas zwalniała, aby mógł się zbliżyć, a później znowu przyspieszała na moment. Chłopiec zaśmiewał się całym głosem, aż w końcu Monika zwolniła na tyle, żeby mógł ją złapać. Tomek podbiegł i chwycił ją za koszulkę. Monika obróciła się w jego stronę i chciała objąć brata. Miała zamiar pogratulować mu, że ją dogonił, jednak chłopiec przestał się uśmiechać. Niebo zachmurzyło się nagle, przybierając ołowiany szary kolor. Zrobiło się zimno, aż z ust zaczęła unosić się para przy każdym oddechu. Dziewczyna rozejrzała się dookoła. Z każdą chwilą odczuwała coraz większy lęk. Na rękach pojawiła się gęsia skórka, częściowo z zimna, a częściowo ze strachu. Zaczął padać gęsty śnieg, a niebo mocno pociemniało. Powinnam uciekać, pomyślała. Działo się coś naprawdę dziwnego. Złapała brata za rękę i zaczęła ciągnąć, ale chłopiec stał jak wryty i nie chciał ruszyć z miejsca. Spojrzała na niego i krzyknęła, żeby się ruszył. Tomek jednak patrzył na nią, a po chwili jego twarz wykrzywił przerażający uśmiech. Usta odsłoniły ogromne, ostre i zakrwawione zęby, których była niezliczona ilość. Miała wrażenie, że ostre jak żyletki zęby, pokrywają całe podniebienie chłopca, jego żuchwę na całej długości, a nawet całe gardło. Tych zębów były tysiące i patrząc w nie, czuła się, jakby spoglądała w środek samego piekła. Tomek otworzył paszczę szerzej i ruszył w jej stronę. Zęby wydawały się pulsować własnym życiem, zgrzytając z dziwnym, metalicznym odgłosem. Brzmiały jak ocierające się o siebie ostrza. Skóra chłopca zszarzała, a oczy zmieniły się dwie czarne dziury. Była to najbardziej przerażająca twarz, jaką Monika kiedykolwiek widziała.


4


Dzida siedział z Filipem oraz dwoma innymi kolegami — Robertem, znanym jako Robin i Klemensem, jego młodszym bratem. Robin miał już dwadzieścia dwa lata, ale wyglądał na znacznie mniej. Był drobnym chłopakiem o blond włosach. Pozornie był chudy i słaby, jednak tak naprawdę miał już za sobą jeden wyrok za pobicie, a do osiemnastego roku ciążył nad nim nadzór kuratora. Próbował wtedy przez chwilę uczciwego życia. Podjął pracę w zakładzie stolarskim i spędził tam cały trzymiesięczny okres próbny. Pracodawca jednak nie chciał z nim przedłużyć umowy, bo Robin często się spóźniał albo zasypiał do pracy. Dwukrotnie też przez ten okres brał zwolnienie lekarskie i urlop na żądanie, więc gdy tylko skończył się okres próbny, jego szef podziękował mu za współpracę i życzył powodzenia. Robin nie odszedł tak po prostu. Wybuchł wściekłością, wyzywał i klął na swojego pracodawcę. Groził mu nawet pobiciem i zniszczeniem samochodu. Ostatecznie jednak zrezygnował z planów zemsty, więc nie narobił sobie dodatkowych problemów. Choć był to odosobniony przypadek, ponieważ najbardziej charakterystyczną cechą Roberta, był właśnie brak kontroli i nagłe, niespodziewane wybuchy agresji.

Robin często włóczył się bez celu po mieście, a wraz z nim jego szesnastoletni brat Klemens. Obaj bracia często wpadali w różne kłopoty. Nie stronili od bójek, drobnych kradzieży i niszczenia wszystkiego, co wpadło im w ręce. Odkąd zmarł ich ojciec na raka płuc, bracia mieszkali tylko z matką, która większość czasu spędzała w pracy. Sama często cierpiała i modliła się do Boga, aby jej synowie w końcu poszli po rozum do głowy i nie wpadli w jakieś poważne problemy, ale czasem traciła już w nich wiarę, choć wciąż ich kochała. Można przestać wierzyć, a także później wiarę odzyskać, ale matczyna miłość pozostaje na zawsze, bez względu na wszelkie okoliczności.

Wieczory spędzali głównie w towarzystwie Dzidy, który choć był od nich znacznie młodszy, to nie bał się nikogo. A dodatkowo podobnie jak oni, uwielbiał rozrabiać. Zwykle przesiadywali w parku lub (tak jak teraz) na opuszczonej budowie. Palili papierosy i pili piwo, które kupował im Robin.

— Mówię wam, koleś leżał, a Dzida odlał się na niego — podekscytowany Filip relacjonował wydarzenia z popołudnia.

— I co się, kurwa, podniecasz? — żachnął się Dzida. — Jakby ten śmieć mi nie przeszkodził, urządziłbym go jeszcze gorzej.

— I tak to było kozackie! — Filip nie przestał się cieszyć. W towarzystwie Roberta i Klemensa nieco mniej obawiał się Dzidy. Uważał, że jakby tamten stracił nad sobą panowanie, to pozostali mogliby go powstrzymać, toteż nie znikał mu z ust głupkowaty uśmiech.

— Dajcie spokój chłopaki. Było-minęło. Teraz trzeba myśleć co dalej — powiedział spokojnie Robin. — Ja bym proponował wrócić i przyczaić się najpierw na tego typa, co się wtrącił. Pryszczaty tak naprawdę nic ci nie zawinił, więc można dać mu spokój. Przynajmniej na razie.

— Też o tym pomyślałem, ale chyba wolałbym sam go dorwać — odparł Dzida lekko zamyślony.

— A od czego ma się kolegów? Razem go dorwiemy, żeby znowu cię nie urządził. Strzel sobie jeszcze brona młody. — Robin podał mu puszkę z piwem. Dzida wypił łyk i myślał przez chwilę, zanim znów się odezwał.

— Dzięki, ale chyba sam wolę się tym zająć. Wtedy mnie po prostu zaskoczył, to wszystko. To moja sprawa. Zarówno ten paskudny, pryszczaty okularnik, jak i ten skurwysyn co się wtrącił. Załatwię ich osobiście — powiedział z krzywym uśmiechem na ustach.

— Jak chcesz, ale zawsze możesz na nas liczyć.

Siedzieli jeszcze przez chwilę, rozmawiali o dziewczynach i o tym, co każdej z nich zrobiliby. Po pewnym czasie Filip poczuł się już lekko pijany i postanowił wracać do domu.

— Na mnie też już pora — powiedział Dzida. Sprawdził godzinę na telefonie i zobaczył, że jest już po dziesiątej w nocy. — Daj ze dwa browary. Muszę jakoś udobruchać starego, żeby nie robił mi awantury.

Robin podał mu reklamówkę, w której zostało kilka puszek. Sam wyjął sobie jedną i każdy ruszył w swoją stronę.

Kiedy Dzida doszedł do domu, ojciec już na niego czekał i wyraźnie był wściekły. Adam wiedział, że dzisiaj na pewno oberwie, choć jeszcze nie miał pojęcia z jakiego powodu. Dla Witka nawet brak powodów mógł być dobrym powodem do pobicia syna.

— Cześć tato… — zaczął chłopak cichym głosem, gdy stał już z nim twarzą w twarz. — Przyniosłem ci coś.

Wyciągnął rękę z reklamówką w stronę ojca, ale ten niemal od razu wymierzył mu cios w głowę otwartą dłonią. Dzida nie zdążył się zasłonić. Pewnie i tak nie miałby odwagi, aby bronić przed ojcem. Wiedział bowiem, że to mogłoby jeszcze pogorszyć sytuację. Poczuł silny ból i na sekundę pociemniało mu przed oczami. Skulił się, a z rąk wypadła mu reklamówka. Puszki z piwem rozjechały się po podłodze w różne strony.

— Zabiję cię, ty mały skurwysynu! — wykrzyczał ojciec i wymierzył kolejny cios, tym razem trafiając w plecy.

Był silnym i barczystym mężczyzną. Jego powoli siwiejące włosy były już mocno przerzedzone, a na twarzy dało się dostrzec już przedwczesne zmarszczki. Nie brakowało mu jednak siły, co zawdzięczał latom pracy w kamieniołomie. Miał mocną rękę i wiedział jak tej ręki używać wobec syna.

— Tato… Za co? — załkał Dzida, w jego oczach pojawiły się łzy.

— Ja ci, kurwa, dam „za co”, ty cholerny szmaciarzu! Ty szczurze bez szacunku i honoru! — Kolejne uderzenie, ponownie trafiło Adama w plecy, a następnie Witek podniósł go za bluzę w górę i popchnął na ścianę. Przycisnął syna mocniej łokciem, ciężko przy tym dysząc. Na czole i szyi ojca pulsowały wyraźnie odznaczające się żyły. — Teraz się mazgaisz? Czemu nie jesteś już taki mocny, jak wtedy, gdy biłeś tego dzieciaka?!

A więc o to chodzi, pomyślał Dzida. Ten pryszczaty śmieć mnie podkablował…

— Tato… — wydyszał. — Ja ci… wytłumaczę…

— Chuja wytłumaczysz. Była tu policja! — wykrzyczał ojciec, a twarz jego syna momentalnie zbladła, przybierając kolor ściany za nim. — Matka tego dzieciaka zgłosiła pobicie! Rozumiesz, kurwa?!

Nagle ojciec przestał krzyczeć i przyjrzał się uważniej synowi. Zbliżył twarz do jego twarzy.

— Chuchnij — powiedział, a Dzida zamarł jeszcze bardziej. — Chuchnij, bo ci zęby powybijam!

Chłopcu łzy płynęły strumieniami po policzkach, ale posłusznie wykonał polecenie. Nagle ojciec go puścił i odsunął się na krok, a Dzida zaczął rozmasowywać obolałe miejsca. Spojrzał w górę i zobaczył, że w jego tacie wzbiera niepohamowana złość.

— Ja… cię… kurwa… zabiję… — dyszał ojciec, powstrzymując się przed wybuchem. — Trzynaście lat, a śmierdzisz alkoholem i fajkami! Wypierdalaj do swojego pokoju, zanim puszczą mi nerwy. — Dzida ze spuszczoną głową wycofał się. — Jutro o ósmej idziemy na komisariat. Masz złożyć zeznania. Lepiej okaż skruchę i przeproś tego dzieciaka, bo… — ojciec nie dokończył, tylko przejechał palcem po szyi od lewej do prawej strony. — Won!

Dzida uciekł do swojego pokoju i usiadł na swoim łóżku. Wziął do ręki pierwszą rzecz, jaka mu weń wpadła i rzucił przez całą długość pomieszczenia. Było to pudełko z jakąś płytą muzyczną, które roztrzaskało się na drobne kawałki. Błyszczące odłamki rozsypały się na wszystkie strony.

— Zabiję… — wyszeptał sam do siebie, ocierając łzy z oczu. Czuł teraz gniew tak duży, jak jeszcze nigdy w życiu. Gniew jest jak płomień, który drzemie w każdym z nas. Kiedy ktoś podrzuca doń kolejne kłody, płomień zaczyna się powiększać, aż tracimy nad nim kontrolę. Gniew wtedy zwykle staje się początkiem obłędu. — Pozabijam ich wszystkich…

Coś w nim właśnie pękło. Adam zwany Dzidą, przestał być tą samą osobą, gdy płomień gniewu zmienił się w prawdziwy pożar, spalając do reszty las emocji…

Rozdział 5

1

Tak jak Mariusz zapowiedział, jego młodszy brat nie pojawił się następnego dnia w szkole, ale wieść o jego potyczce szybko rozniosła się wśród uczniów. Wiele osób było zszokowanych, jednak na niektórych cała historia zrobiła wielkie wrażenie. Szczególnie po tym, gdy rozeszła się plotka, że Buba dzielnie postawił się największemu postrachowi w szkole. Zdarzali się i tacy uczniowie, którzy nie kryli oburzenia w stosunku do sytuacji. Jedni stawali w obronie Buby, inni natomiast wręcz przeciwnie. Rudy słyszał na jednej z przerw, jak jeden z młodszych dzieciaków nazywał Bubę „frajerem”, który „sprzedał Dzidę na psach”. Już miał zamiar mu coś odpowiedzieć, ale zrezygnował z tego. Nie miał zamiaru sam wdawać się w żadne konflikty. Ludzie i tak będą gadać. Na to nigdy nie ma się wpływu. Równie dobrze można byłoby próbować powstrzymać upływ dnia albo zakazywać wiatrowi wiać.

Prawda jednak była taka, że Buba wcale nie chciał nic nikomu mówić, a w szczególności policji. Pewnie nikt też nigdy nie dowiedziałby się prawdy, gdyby nie pan Józef i jego syn, który pojawił się w mieszkaniu niemal przed samym przyjazdem policji. Buba oddzwonił do swojej mamy i podał jej adres mieszkania Józefa. Kiedy przyjechali rodzice, najpierw zrobili awanturę starszemu mężczyźnie. Obwiniali go o uprowadzenie, o brak odpowiedzialności i nazywali starym zbokiem, a dopiero później wezwali policję. Dopiero po chwili, gdy wszystko się wyjaśniło, mama bardzo przepraszała Józefa. Zanim przyjechał radiowóz, wrócił Marcin, dwudziestotrzyletni syn Józefa. Oboje zeznali policji o wydarzeniach na ich podwórku. Buba najpierw wszystkiemu zaprzeczał, mówiąc że tylko się wygłupiali i to zwykłe nieporozumienie. Młoda policjantka wzięła go po pewnym czasie na stronę i porozmawiała z chłopcem na osobności. Po dłuższej chwili Buba przestał kłamać i opowiedział o wszystkim. Nie pominął żadnych szczegółów, a także wspomniał o tym, że prześladowanie trwa już od dawna. Policjantka zapewniła go, że nie musi się bać i Dzida na pewno poniesie konsekwencje.

Chłopiec nie poszedł nazajutrz do szkoły, ponieważ mama zabrała go do lekarza, aby zrobić obdukcję. Rodzice Mariusza i Buby nigdy nie podnieśli ręki na swoje dzieci, toteż byli mocno zszokowani, że ktoś inny mógł mu zrobić krzywdę. Chłopak miał wiele siniaków na ciele. Znaleziono też liczne zadrapania i stłuczenia. Niektóre z obrażeń miały kilka dni, inne były jeszcze starsze i ledwo już widoczne. Nie brakowało jednak świeżych śladów pobicia z poprzedniego dnia.

Cały przebieg wydarzeń dokładnie opisał Rudemu i nowym koleżankom sam Buba na grupowej konwersacji w komunikatorze. Wiedział, że Mariusz miał to im wyjaśnić, ale nie mógł się powstrzymać przed podzieleniem się informacjami. Z komunikatora dowiedział się, że Dzida również nie pojawił się tego dnia w szkole.

Monika ziewnęła mocno, siedząc na ławce na korytarzu w czasie jednej z przerw.

— Coś taka zaspana? — zagadnął ją, przechodzący obok Rudy. Choć zwracał wiele razy uwagę na Monikę, nigdy wcześniej nie miał odwagi do niej się odzywać jako pierwszy. Cieszył się, że w końcu się to zmieniło.

— Nie wyspała się, miała koszmary w nocy — odpowiedziała Lena za Monikę, zanim ta zamknęła usta po ziewnięciu.

— Nieźle… Mam nadzieję, że nie przeze mnie i historię o fabryce — zagadnął i lekko się zaczerwienił. — Spotkanie dzisiaj aktualne? Buba twierdzi, że będzie mógł wyjść, ale musi wrócić przed dziewiętnastą.

— Pewnie, że aktualne — odpowiedziała Monika i uśmiechnęła się przyjaźnie do Radka, na widok jego zaczerwienionych policzków. — W zasadzie to i tak nie mam ochoty dzisiaj na długie spacery po śniegu. Chcę wrócić wcześnie do domu i się wyspać.

W nocy rzeczywiście spadło kilka centymetrów śniegu, a dziś rano temperatura osiągnęła dwanaście stopni na minusie. Było to wyjątkowo dziwne, biorąc pod uwagę, że do tej pory zima nie dawała o sobie znać.

— Co takiego się dowiedziałeś? — zapytała Lena, patrząc to na przyjaciółkę, to na Rudego.

— Później wam opowiem. To po prostu rewelacja! — Rudy był wyraźnie podekscytowany swoim odkryciem. — Siedziałem wczoraj do późna i przeszukiwałem fora w sieci, a później połączyłem fakty. Same zobaczycie, że to coś niesamowitego!

— Okej, już zżera mnie ciekawość. — Monika uśmiechnęła się serdecznie. Radek znów trochę poczerwieniał na twarzy, ale odwzajemnił uśmiech, odsłaniając równe białe zęby.

Po chwili zabrzmiał dzwonek ogłaszający koniec przerwy i chłopak ruszył pospiesznie schodami na piętro, aby udać się na swoje zajęcia.

— Jak myślisz? Co mógł takiego odkryć? — zapytała Monika swoją przyjaciółkę.

— Nie mam pojęcia, ale fajnie się zarumienił, nie? — Lena z uśmiechem na ustach puściła oko do Moniki.

— Co masz na myśli? — zapytała przyjaciółka i teraz z kolei to ona się zaczerwieniła. Jej twarz miała niemal taką samą barwę co włosy.

— Daj spokój. Widać, że przypadliście sobie do gustu. — Lena objęła koleżankę i ruszyły raźniej korytarzem.

— Nie rób sobie żartów. To tylko kolega, którego znam od zaledwie dwóch dni — zaprzeczyła Monika, jednak kolor jej twarzy się nie zmienił, pozostając tak samo czerwony, jak jej włosy. Nie powiedziała tego na głos, ale przez myśl jej przeszło, że Lena jak zwykle ma rację. Oszukać można rodziców, znajomych czy nauczycieli, ale przed prawdziwą przyjaciółką, nie da się ukryć takich rzeczy.


2


Witek, ojciec Adama ubierał koszulę i przeglądał się w lustrze. Bolała go głowa. Wczoraj ten mały gnojek wyprowadził go z równowagi i musiał odreagować, więc wypił kilka piw przyniesionych przez syna. Później doprawił to jeszcze kilkoma łykami owocowego wina prosto z butelki. Dzięki temu zasnął jak dziecko, choć zanim poszedł spać, miał ochotę wejść do pokoju Adama. Chciał złapać w swoje wielkie łapy tego małego gnojka i urządzić mu piekło. Powstrzymało go tylko to, że za bardzo zataczał się na nogach. Próbując wstać od stołu, padł najpierw na kolana, a później na tyłek. Był wściekły jak stado os, ale poddał się i jakoś wciągnął się na łóżko, po czym niemal natychmiast zasnął. Przez resztę nocy chrapał tak głośno, że aż brzęczały szyby w oknach.

Rano miał z nim iść na komisariat, choć najchętniej zostałby w domu i zaleczył kaca. Nienawidził policji. Jebane psy we wszystko się wpieprzają, a tam gdzie trzeba, nigdy ich nie ma. Zawsze tak mówił o stróżach prawa, jednak teraz uważał, że słusznie zajęli się sprawą pobicia, jakiego dopuścił się jego syn. Miał trzynaście lat, a zachował się wyjątkowo nieodpowiedzialnie i musiał ponieść konsekwencje. Witek nie miał zamiaru go bronić. Postanowił, że zaprowadzi go tylko na miejsce, a dalej niech się gówniarz sam tłumaczy. On tylko podpisze się pod protokołem, bo taki jego obowiązek, ale nie zamierzał sobie zawracać głowy jego problemami. Przecież pracował na niego przez tyle lat. Dawał mu jedzenie i dach nad głową. Odkąd zmarła jego żona i matka chłopaka, sam zajmował się nim przez cały czas. Może Witek nie był święty, ale dał gówniarzowi więcej niż na to zasługiwał. A ten jak mi się odwdzięcza? Przeklęty sukinsyn…

Witek nigdy nie był wzorem świętości. Dawniej pracował w hucie szkła, jednak niemal od zawsze miewał problemy z alkoholem. Sam się do tego nie przyznawał i utrzymywał, że ma nad sobą kontrolę i wcale pić nie musi. Jeszcze gdy żyła jego żona, potrafił przez większość czasu się kontrolować. Choć i wtedy zdarzały się momenty, kiedy tę kontrolę tracił. Czasami wpadał w kilkudniowy ciąg i nie mógł się z niego wyrwać. Alkohol to podstępny zawodnik, który sprawia wrażenie przyjaciela, a później niespodziewanie obala cię na glebę. Przyciska do niej i nie chcę puścić. Jeśli jeszcze masz dość siły, możesz mu się przeciwstawić i pokonać go. Jednak Witek mógł już czekać tylko na to, aż alkohol go znokautuje. Szef huty szkła dawał mu kilka razy „ostatnią szansę”, aż w końcu i on stracił cierpliwość, wyrzucając go z pracy. Witek wpadał w takie ciągi najpierw sporadycznie, później przynajmniej raz na miesiąc, gdy wręczano mu wypłatę. Zawsze zaczynało się spokojnie i nigdy nic nie wskazywało na to, że mężczyzna wypijając w piątek wieczorem „jedno piwo”, nie będzie trzeźwieć przez następnych kilka dni. Czasami wypijał kilka piw wieczorem po pracy albo spędzał wieczór w barze. Jeżeli na tym się kończyło, wszystko było w porządku. Często powtarzał przy tym, że alkohol jest dla ludzi, a on haruje jak wół przez cały miesiąc, więc należy mu się odrobina relaksu przy butelce piwa. Z czasem jednak z piwa przerzucał się na tanie wino, a wtedy nie trzeźwiał przez najbliższych kilka dni. Zdarzało się, że sypiał gdzieś na ławce w parku lub na którymś z przystanków autobusowych. Gdy żona nie chciała dać mu pieniędzy na kolejną butelkę wina, robił jej awantury. Kiedy awantury nic nie pomagały, żebrał o pieniądze na mieście. W końcu jednak jego żona zmarła na raka, a alkoholizm Witka się pogłębił. Nie żeby ojciec Adama nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy był trzeźwy i po kilku dniach alkoholowego transu dochodził do siebie, sam przed sobą (przynajmniej w myślach) przyznawał, że ma problem. A jednak mimo tego nigdy nie udał się na odwyk i nie skorzystał z żadnej pomocy. Kac zawsze w końcu mija. Kiedy Witek dochodził do siebie i zaczynał normalnie funkcjonować, przestawał myśleć o sobie jak o alkoholiku. Człowiek uzależniony od alkoholu, zawsze powtarza, że ma nad sobą kontrolę. Nigdy natomiast nie przyzna, że to alkohol ma kontrolę nad nim.

Kiedy mężczyzna był już naszykowany, z niechęcią ruszył do pokoju syna i zapukał w drzwi.

— Gotowy jesteś? — zawołał, ale nie usłyszał odpowiedzi. — Hej! Wyłaź!

Odpowiedziała mu głucha cisza. Złapał za klamkę i nacisnął ją, a następnie pchnął drzwi. W pokoju nie było jego syna. Zauważył roztrzaskane płyty CD na podłodze. Wpadające przez okno światło słoneczne, odbijało się od odłamków, tworząc na ścianie kolorowe wzory.

Głupi szczyl, pomyślał i zamknął z powrotem pokój. Niech gnojek robi co chce. Jak wpadnie w jeszcze większe kłopoty, to niech nie liczy na żadną pomoc. Niech go, kurwa, zamkną w pace i w końcu będę miał z nim święty spokój. Wszedł do kuchni i wyjął z lodówki ostatnią puszkę z piwem.


3


Po zajęciach Monika, Lena i Radek czekali już w parku na Mariusza i Daniela. Mróz mocno szczypał w uszy i nosy. Wszyscy troje stali z rękami w kieszeniach i szczękali zębami. Jedynie Rudy miał wesołą, podekscytowaną minę. Pod pachą trzymał tablet. Był podniecony nie tylko informacjami, jakie udało mu się zdobyć i domysłami, do jakich doszedł (choć te uważał za bardzo ekscytujące), ale też towarzystwem Moniki. Coraz poważniej zastanawiał się, czy uda mu się z nią porozmawiać sam na sam i zaprosić na randkę. Gdy siedział w domu, czuł, że jest na to gotowy i może mu się udać, choć gdy nadarzyła się okazja, siła i odwaga nieco go opuściły. Długo myślał przed wyjściem do parku o tej dziewczynie. Niezależnie od wyników, odważne kroki kończą się cennym doświadczeniem, toteż uznał, że dziś po prostu musi podjąć ryzyko. Użył nawet perfum ojca, a gdy stanął przed lustrem w łazience, dostrzegł, że jego twarz zdobi pierwszy młodzieńczy zarost. Tego dnia zatem po raz pierwszy się ogolił, korzystając z elektrycznej maszynki swojego taty.

Monika jednak nie miała zbytnio nastroju i było to wyraźnie widoczne jak na dłoni. Wciąż z powodu okresu miała napadu smutku i beznadziei, a do tego wszystkiego miała w głowie cały czas swój ostatni sen. Była niewyspana i zmęczona, a koszmar, w którym zobaczyła swojego brata zmieniającego się w potwora, nie dawał jej spokoju. Był tak realny. Nawet gdy się obudziła, wciąż miała wrażenie, że czuje chłód i płatki śniegu topiące się na jej skórze.

Lena próbowała ją rozruszać i rozbawić. Rzuciła raz śnieżką w jej stronę, ale śnieżna kula przeleciała obok jej głowy, nie wzbudzając żadnej reakcji przyjaciółki. Nawet nie drgnęła, małpa, pomyślała Lena i nieco bardziej się zmartwiła.

Po chwili trójka nastolatków usłyszała śmiech i wesoły głos Buby. Wyłonił się zza drzew, a obok niego szedł Mariusz, który okazał się zupełnym przeciwieństwem Daniela. Był pulchnym chłopakiem średniego wzrostu, na głowie miał bujne czarne włosy, całkowicie pozbawione ładu, jakby od wielu miesięcy nie odwiedzał fryzjera i nie używał grzebienia. Twarz, choć była równie pulchna, nie zawierała nawet najmniejszych śladów pryszczy, jakie szpeciły jego młodszego brata. Szedł roześmiany od ucha do ucha, szczerząc równe i lśniące białe zęby. Pomimo swojej nadwagi, od razu wzbudzał sympatię. Wesoły uśmiech zdobiący jego twarz upodabniał go do młodszej wersji Jorge Garcii.

Kiedy wszyscy się sobie przedstawili, skupili swoją uwagę na Danielu. Chłopiec z dumą pokazywał swoje siniaki, przy każdym z nich podkreślając, że ból był okropny, ale zniósł go bez problemu. Miał także pęknięte okulary i liczne zadrapania. Mimo mrozu rozpiął kurtkę, a następnie podciągnął bluzę, pokazując kolejne obrażenia. Z dumą, ale jednocześnie udając dzielnego, opowiadał jak sobie radzi z potwornym bólem. Z jednej strony nie był zadowolony, że go pobito i poniżono, a z drugiej był przecież podziwiany przez nowych znajomych, a w szczególności przez nowe koleżanki. Jedynie Mariusz zamiast współczuć, żartował sobie za każdym razem, gdy jego brat opowiadał o całym zdarzeniu.

— Tego siniaka na żebrach sam sobie zrobił. Łokciem się walnął, jak go nakryłem na zabawianiu się ptaszkiem — powiedział z szerokim uśmiechem w którymś momencie, co inni przyjęli ze śmiechem. Był to jednak wesoły śmiech, reakcja na żart, a nie szydera. Wszyscy w końcu byli przyjaciółmi, a między Mariuszem i Bubą, wyczuwalna była ta niezwykła, braterska więź i wzajemna miłość. Nawzajem sobie dokuczali, jednak potrafili przy tym śmiać się i zachowywać rozsądek, aby jeden drugiego niczym nie obrażał.

Buba w ogóle nie przejmował żartami starszego brata. Był przyzwyczajony do tego, że Mariusz niemal bez przerwy mu docina i żartuje sobie ze wszystkiego. A i on zupełnie podchodził do żartów swojego brata, niż do tych, jakie spotykały go choćby w szkole. Sam potrafił sobie przy nim żartować nawet z siebie.

Po chwili całą grupą ruszyli parkową ścieżką. Przy każdym kroku zmrożony śnieg, chrupał i skrzypiał im pod nogami. Był to pierwszy mroźny dzień od bardzo dawna.

— Dobra, coś miałeś nam powiedzieć — zaczął Mariusz. — Tylko nie przeciągaj za długo, bo od zimna cycki mi się skurczą i przestanę wyglądać seksi. — Gruby chłopak zrobił przesadnie zmartwioną minę i wypiął swój wielki brzuch.

Buba parsknął śmiechem, a Rudy tylko lekko się uśmiechnął. Dziewczyny spojrzały na Mariusza, który był chłopakiem dość grubym jak na swój wzrost i były zaskoczone, jak potrafił śmiać się z własnej niedoskonałości. Same także parsknęły.

— Wysłałeś wczoraj nagranie spod fabryki i coś mnie tchnęło, żeby się temu bliżej przyjrzeć. Zacząłem szukać w sieci różnych informacji na ten temat. Trafiłem na fora poświęcone zjawiskom paranormalnym i trafiłem na wątek o fabryce w Mostkowie. W większości były to tylko wyssane z palca historie. Niektórzy twierdzili, że widzieli w pobliżu UFO albo wprost spotkali tam duchy. Po mojemu to wszystko zwykłe brednie — mówił Rudy poważnym głosem, sprawiając wrażenie nauczyciela, tłumaczącego swoim uczniom jakiś wyjątkowo trudny temat. Po chwili sięgnął po tablet, a następnie zapalił jego wyświetlacz. Wszyscy stanęli i pochylili się nad ekranem. — Trafiłem na kilka nagrań bardzo podobnych do twojego. Wyglądają w zasadzie tak samo, tylko pochodzą z różnych lat. Raz na jakiś czas komuś udaje się nagrać błyskające światła w górnych oknach fabryki.

Rudy włączył jedno nagranie, a później kolejne. I jeszcze jedno. Każde z nich było kiepskiej jakości i każde trwało po kilka sekund, ale bez wątpienia wszystkie przedstawiały fabrykę w Mostkowie.

— Muszę przyznać, że to dziwne — powiedziała Lena. — Czyli co? Jednak fabryka jest nawiedzona i nie nabieraliście nas. To chcesz powiedzieć? — spojrzała na Mariusza poważnym wzrokiem. W pewnym stopniu wciąż była sceptycznie nastawiona do całej historii i spodziewała się, że chłopcy umówili się i próbują je wystraszyć. Jednak musiała w myślach przyznać przed sobą, że to mało prawdopodobne. Nagranie kilku takich klipów i spreparowanie wszystkiego wymagałoby zbyt wiele zachodu jak na zwykłe przestraszenie dwóch koleżanek ze szkoły.

— Mówiłem wam, że na serio były tam te światła! Jeśli ktoś tu kogoś nabiera, to ja też się dałem nabrać. Tak się tam wydygałem, że chciałem się skitrać w krzakach i nakryć uszami! — odparł Mariusz i cała piątka wybuchła śmiechem. Chłopiec cały czas miał szeroki uśmiech na ustach i Lena pomyślała, że ten uśmiech chyba nigdy nie znika z jego twarzy.

— Przecież mogliście te nagrania sami przygotować… Jakoś zmontować nagrania… — Monika nie wierzyła w wiarygodność filmików i w całą historię o nawiedzeniu fabryki. Nie kryła się ze swoim sceptycyzmem.

— Oczywiście, masz prawo tak myśleć i wcale ci się nie dziwię, ale chyba nie sądzisz, że utworzyliśmy też całe forum internetowe? I że wszystkie posty na nim też sami napisaliśmy? Zresztą spójrzcie na to… — Rudy pokazał im forum, z którego pobrał nagrania, a później otworzył plik z własnymi notatkami. Wskazał im miejsce, gdzie zapisane miał jakieś daty. — Nagrania pokazywały się w sporych odstępach czasu i każde z nich zostało wrzucone przez innego użytkownika. Niektórzy założyli konto specjalnie po to, żeby podzielić się swoim filmikiem, nagranym w pobliżu fabryki.

— Co znaczą te daty? — zapytała zaciekawiona Lena.

— To daty publikacji każdego z klipów. Spójrzcie na nie i powiedzcie, czy widzicie coś dziwnego.

Wszyscy pochylili się nad tabletem i przyglądali się datom na ekranie: 03.12.2006, 07.12.2008, 04.12.2011, 02.12.2012, 06.12.2015… Na końcu widniała data 02.12.2018.

— Wszystkie są z grudnia! — krzyknął podekscytowany Buba. — Różne lata, ale zawsze światła pojawiają się w grudniu!

— To nie wszystko — powiedział poważnym głosem, ale wyraźnie zadowolony z siebie Rudy. — Każdy z filmików zarejestrowano w pierwszą niedzielę grudnia. Mariusz nagrał błyski piątego.

— Powiedz, że żartujesz — odezwała się Monika. — Dlaczego brakuje niektórych lat?

— Pewnie światła pojawiają się każdego roku, ale nie zawsze ktoś tamtędy przechodzi, więc w poszczególnych latach nikt niczego nie nagrał.

— Jak myślicie? Co to może być? — zapytała Lena.

— Nie wiem, ale spróbujemy się tego dowiedzieć. Dostaniemy się do środka i może na coś się natkniemy. Myślałem też o poszukaniu dawnych pracowników fabryki i wypytaniu ich, czy nie zauważyli czegoś dziwnego, gdy tam pracowali.

— Chcesz chodzić od domu do domu i pytać ludzi?

— Nie, ale poszukam jeszcze w sieci jakiś informacji i może coś znajdę.

— Niedaleko fabryki jest kilka domów. W jednym z nich ktoś chyba wciąż mieszka — powiedział nagle Mariusz. — Może mieszkaniec widział te błyski i mógłby nam coś powiedzieć. Chyba, że to jakiś potwór Frankensteina, bo jako jedyny mieszka w tamtej okolicy. — Szesnastolatek uniósł obie ręce i zaczął się poruszać, jak zombie. Wszystkich rozbawiły jego ruchy, które wyglądały jeszcze zabawniej przy jego posturze.

— Warto spróbować się tam wybrać — przytaknął Radek, ignorując wygłupy Mariusza.

— Okej, sama teraz jestem ciekawa, o co tutaj chodzi — odezwała się Monika, która przestała już tak sceptycznie podchodzić do sprawy. — Może wybierzemy się tam jutro po lekcjach?

— Jestem za! — powiedział Buba.

— Ja też — przytaknęła Lena.

— Świetnie! W takim razie umówione. — Rudy był zadowolony z tego, że wszyscy zainteresowali się sprawą i nie chcą się wycofać, choć w sumie spodziewał się tego. Nie wiedział skąd u niego ta pewność, ale był przekonany, że tak czy inaczej sprawa ich zainteresuje i też będą chcieli poznać tajemnicę fabryki.

Po chwili pożegnali się i rozeszli się do swoich domów.


4


Witek przebudził się z silnym bólem głowy. Znowu. Nie wiedział, kiedy zasnął i ile spał ani tym bardziej ile wypił, ale za oknem było już ciemno. Wciąż czuł się dość pijany, a jednocześnie suszyło go potwornie. Spojrzał na elektroniczny zegarek stojący na szafce obok łóżka. Czerwone, podświetlane cyfry zbyt mocno mu się zlewały ze sobą, dwoiły i troiły. Musiał przymrużyć jedno oko, żeby dostrzec godzinę.

Było po dziewiętnastej. Ciekawe czy ten szczyl wrócił do domu, pomyślał i spróbował się podnieść. Bezskutecznie, bo od razu się zachwiał i spadł z łóżka, z hukiem uderzając o drewnianą podłogę.

— Adam… — chciał krzyknąć, ale wydobył z siebie tylko cichy bełkot.

Leżał pomiędzy łóżkiem a stołem. Z trudem przetoczył się na plecy. Złapał za krawędź kanapy i podciągnął się w górę. Z wielkim wysiłkiem, ale udało mu się usiąść na podłodze, choć chwiał się do przodu i do tyłu, nie mogąc utrzymać ciała prosto. Jedną ręką trzymając się łóżka, drugą złapał za krawędź stołu. Jęcząc z wysiłku, wtoczył się z powrotem na łóżko, gdzie usiadł spocony, jak po przebiegnięciu maratonu. Złapał za paczkę papierosów i wyciągnął jednego, a następnie odpalił. Nie trafił płomieniem w końcówkę papierosa. Odpalił go mniej więcej w połowie i na jego kolana posypał się deszcz iskier, które poparzyły mu skórę. To sprawiło, że otrzeźwiał odrobinę na kilka sekund i ręką zdusił tlące się punkciki.

Gdy podniósł głowę, dostrzegł, że w pokoju nie jest sam. W kącie na małym stołku siedział Dzida i przypatrywał mu się dziwnie pustym wzrokiem.

— Czego… tu? — wybełkotał i czknął głośno. — Byłeś… zło… żyć… zeznania?

Dzida nie odpowiedział, tylko wpatrywał się bez wyrazu w swojego ojca. Po chwili wstał i zrobił krok w jego stronę.

— Odpowiadaj… jak pytam… gnoju! — Witek wykrzyczał, jednocześnie opluwając przy tym brodę śliną. Ostatnie słowo powiedział zbyt głośno i odbiło mu się kwaśnym posmakiem owocowego, taniego wina. Głowa kiwała mu się w przód i w tył.

Chłopak podszedł jeszcze bliżej i sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej coś, ale Witek nie mógł dostrzec, co to jest. Wszystko przed oczami mu się dwoiło i rozmazywało. Głowa mocno go bolała, a ten szczyl jeszcze w coś sobie pogrywał. Jezu, zaraz mu wpierdolę, a później muszę się czegoś napić, bo inaczej zdechnę, pomyślał. Nagle usłyszał ciche kliknięcie i z przedmiotu trzymanego przez Adama wysunęło się ostrze. Był to nóż sprężynowy, długi na co najmniej dziesięć centymetrów.

— Schowaj to… gnojku… — wybełkotał Witek i uniósł papierosa do ust, z którego wciąż sypały się kolejne snopy iskier.

Dzida cały czas powoli zbliżał się do swojego ojca. Gdy był w połowie długości pokoju i stanął w kręgu światła ze starego żyrandola, Witek dostrzegł go dużo wyraźniej. Zobaczył, że chłopak ma mokre policzki. Płakał, a łzy obficie lały mu się z oczu. Z nosa jego syna zwisały smarki.

— Schowaj to… i nie maż… się jak baba… — czknął znowu głośno.

Dzida przestąpił jeszcze jeden krok i obszedł stół. Chłopak myślał o tym, jak bardzo upodlił go ojciec i jak upadla samego siebie. Jaki wstyd mu przynosi, a jednocześnie napawa go lękiem, obrzydzeniem, smutkiem, a teraz przede wszystkim i gniewem. Jego ojciec spróbował wstać, ale zachwiał się do przodu i niewiele brakowało, a znów znalazłby się na podłodze. Papieros wypadł mu z rąk i potoczył się po podłodze. Jego syn przydepnął niedopałek klapkiem z jakiegoś niebieskiego. Po chwili ruszył dalej. Był już o krok od ojca.

— Chcesz mnie… zabić? Nie… dałeś rady… nawet temu… dzieciakowi…

Nagle Dzida wykonał szybkie pchnięcie ręką i wbił ostrze prosto w brzuch ojca. Przy uderzeniu poczuł na sekundę opór pod ręką, a zaraz jakby pyknięcie i skóra została przebita. Trafił nieco poniżej mostka. Cofnął rękę, jego ojciec złapał jedną dłonią na krwawiącą ranę i patrzył na nią z niedowierzaniem. Podniósł wzrok na syna, ale ten już brał kolejny zamach i ponownie wbił mu nóż. Tym razem uderzył trochę wyżej i bardziej na lewo od poprzedniej rany. Ostrze otarło się o żebra wywołując falę oślepiającego bólu. Oczy Witka rozszerzyły się do tego stopnia, że wyglądały, jakby miały zaraz wypaść mu z czaszki. Charknął, gdy próbował się odezwać, jednak nie wydał przy tym żadnego dźwięku, a jedynie wypluł własną krew.

— Nigdy… więcej… wyzwisk… i… upokorzeń! — wysapał Dzida, po każdym słowie wykonując kolejne pchnięcia.

Ręce miał całe we krwi ojca. Krew opryskiwała przy ciosach jego twarz i szyję. Odrobina wleciała mu do ust i czuł jej metaliczny, słodkawy smak.

W końcu Witek padł na łóżko. Z jego ust wypłynęła kolejna czerwona strużka. Próbował coś mówić, ale nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku i jedynie charczał, wypluwając za każdym razem jeszcze więcej krwi. Dzida stanął nad nim. Przestał płakać. Na jego ustach wykwitł ogromny i przerażający uśmiech. Jego lęk przed ojcem stał się przeszłością. Zastąpił go najprawdziwszy obłęd, który całkowicie pochłonął umysł nastolatka.

Rozdział 6

1

W środę Buba wrócił do szkoły i od razu poczuł się jak wielka gwiazda. Uczniowie, którzy dotąd nie wiedzieli o jego istnieniu, podchodzili doń i wypytywali o poniedziałkową walkę z Dzidą. Buba szybko zauważył, że plotki rozniosły się w ekspresowym tempie, a cała historia została mocno podkolorowana.

— To prawda, że ich było czterech, a ty sam?

— Ja słyszałem, że było ich pięciu.

— Powiedz stary, jak ich wszystkich pokonałeś.

— Słyszałem, że tak ich załatwiłeś, że Dzida wylądował w szpitalu.

— Podobno Dzidę zgarnęła policja i dlatego nie przychodzi do szkoły.

Uczniowie przekrzykiwali się jeden przez drugiego, a większość z nich uwierzyła, że Buba, choć odniósł obrażenia, pokonał Dzidę i jego całą bandę, jak jakiś cholerny Jackie Chan. Chłopak tylko uśmiechał się pod nosem i mówił, że to nic takiego i nie boli go tak bardzo, jakby mogło się wydawać (choć z dumą pokazywał fioletowo–żółte siniaki). Nie chciało mu się bowiem tłumaczyć, że większość plotek jest wyssana z palca. Poza tym większości z tych osób nie znał. Zdawał sobie też sprawę, że z czasem i tak o wszystkim zapomną, a on znowu będzie dla nich „tylko Bubą”. Zwykłym pryszczatym okularnikiem. Uczniem, któremu każdy wycina głupie żarty, bawiące wszystkich wokół, oprócz niego samego.

Zmartwiło go jednak to, że Dzida faktycznie nie pojawiał się w szkole. Teorii na ten temat było kilka, ale jedno było pewne — nikt nie widział Adama od czasu pobicia Buby ani w szkole, ani poza nią. Wśród historii o rzekomym pobycie w szpitalu czy nawet w areszcie, były i takie, że gdzieś się ukrywa. Daniel zastanawiał się i jednocześnie trochę bał, że Dzida będzie chciał się zemścić. Z tego powodu brak jakiejkolwiek wiedzy o nim, martwił go podwójnie.

Zajęcia upłynęły mu wyjątkowo szybko i przyjemnie. Ostatnią lekcją było wychowanie fizyczne, a z powodu odniesionych obrażeń, nie mógł brać w nim udziału. Uczniowie rozgrywali mecz siatkówki na szkolnej sali gimnastycznej, Buba natomiast podawał piłki i zmieniał cyfry na tablicy wyników. Bardzo mu to odpowiadało, bo nie przepadał za szkolnym sportem. Lubił grać w piłkę, a także w siatkówkę i czy uprawiać inne dyscypliny, ale wolał je w gronie najbliższych przyjaciół. Najlepiej na własnym podwórku. Tylko w takich okolicznościach pomyłki i brak niektórych umiejętności odbierane były za zabawne. W szkole natomiast kończyły się reprymendą nauczyciela i drwinami ze strony innych uczniów.

Kiedy ostatnia lekcja dobiegła końca, Buba udał się do szkolnej biblioteki. Chciał zaczekać na Monikę, Lenę i Rudego, a wszyscy oni mieli jeszcze godzinę nauki. Postanowił więc poszukać jakichś książek, z których mógłby dowiedzieć się czegoś o fabryce tkanin. Przejrzał kilka grubych ksiąg. W kilku z nich jedynie wspomniano fabrykę, ale nie dowiedział się niczego istotnego. Wyczytał, że powstała w roku 1981 i działała aż do 2003, po czym zamknięto ją, ponieważ przestała przynosić zyski. W środku skrajano materiały, szyto najpierw mundury dla wojska, a z czasem zaczęto produkować zwyczajną bieliznę. Fabryka miała nowoczesne wyposażenie, drogie maszyny i farbiarnię, w której barwiono materiał. W szczytowym momencie zatrudniano ponad dwieście osób, w roku 2000 już poniżej stu, a krótko przed zamknięciem zaledwie kilkanaście.

Żadnych wzmianek o dziwnych zjawiskach, nic o błyskach, światłach i tajemniczych hałasach. W żadnej książce nie było ani jednego słowa o czymkolwiek nadzwyczajnym. Spodziewał się znaleźć coś, co potwierdzałoby, że miejsce to może być rzeczywiście nawiedzone. Najwyraźniej jednak niczego takiego nie było w żadnej z książek w szkolnej bibliotece. Chciał poprosić o pomoc bibliotekarkę, ale ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Zamierzał z przyjaciółmi odwiedzić fabrykę i przekonać się osobiście czy obiekt jest nawiedzony. Rozmowa z bibliotekarką mogłaby natomiast popsuć ich plany.


2


— Co ten Dzida mógł odjebać… — zastanawiał się na głos szesnastoletni Klemens, leżąc na kanapie i przerzucając kanały w telewizji.

— Nie wiem i mam to w dupie — odparł mu Robin, który siedział na pufie, trzymając w jednej ręce puszkę z piwem, a drugą wyjadając czipsy z leżącej przed nim paczki. — Nie chciał nic powiedzieć, jak dzwonił. Pytał tylko, czy może zostać u nas przez jakiś czas. Może nie on, tylko jego stary coś odjebał.

— Może i tak. Stary Dzidy to psychol. — Klemens włączył kanał, gdzie puszczano właśnie jakąś komedię z prawie gołymi laskami. — Przynajmniej będzie z kim brona wypić.

— Ta… Byle nam stara nie truła…

— Chrzanić to. Chuj w jej starą, pomarszczoną dupę. — Klemens zaśmiał się głośno, ale Robin tylko zmierzył go lodowatym wzrokiem i młodszy brat natychmiast zamilkł.

Robin nie był wzorowym synem. Często sprawiał problemy, a większość czasu spędzał na piciu piwa i włóczeniu się po mieście, jednak nigdy nie pozwalał na to, żeby ktokolwiek obrażał mu matkę. Choć sam robił jej często awantury, zdarzało mu się nawet nazwać ją starą krową lub głupią babą, to w głębi serca mimo wszystko ją szanował. Czasami sam siebie nie rozumiał i nie wiedział, dlaczego tak postępuje. Nienawidził siebie za brak kontroli i nieraz zastanawiał się, dlaczego tak niespodziewanie wybucha agresją wobec swojej rodzicielki, ale taki już był. Zdawał sobie sprawę, że starała się, jak mogła najlepiej, aby zapewnić im wszystko, co niezbędne. Szczególnie po śmierci taty. Wiedział, że było jej ciężko i powinien ją wspierać, a jednak nieraz puszczały mu nerwy. Nienawidził siebie za to. Za każdym razem przepraszał mamę po takim wybuchu, kilka razy kupił jej nawet kwiaty w ramach przeprosin, ale po pewnym czasie znowu tracił kontrolę. Robert był bowiem człowiekiem, który często przestawał panować nad swoim gniewem i nawet w najpiękniejszy, najwspanialszy dzień zdarzało mu się po prostu wybuchnąć z najmniej istotnych powodów.

— Tak myślę, że może dopadł tego gnojka i teraz szuka schronienia przed kłopotami — odezwał się po dłuższej chwili ciszy Klemens.

— A chuj go tam wie. Jak dla mnie to może nawet zabić małego cwela. To nasz ziomek i może się tu ukrywać, byle nie narobił i nam kłopotów — odpowiedział Robin. Odstawił pustą puszkę, przygładził swoje blond włosy chudą jak patyk ręką i wstał. — Idę do klopa, a ty skocz mi do lodówki po browar.

— A spierdalaj. Sam sobie przynieś. — Klemens pokazał mu środkowy palec, ale oboje się do siebie uśmiechnęli.


3


Dzida spakował trochę ubrań do reklamówki. Zastanawiał się, co ma dalej robić. Poprzedniego wieczora zabił swojego ojca i uwolnił drzemiącą w nim od dawna bestię. Stary wciąż leżał na łóżku, choć owinął go dokładnie pościelą i powycierał krew z podłogi. W głębi duszy dawno już chciał użyć noża i przekonać się jak to jest zabić, ale do tej pory brakowało mu odwagi. Wczoraj jednak pękł i dokonał dzieła, a gdy ojciec przestał oddychać, zdał sobie sprawę, że nigdy w życiu nie czuł się tak dobrze. Miał wrażenie, jakby narodził się na nowo. Nie był już tym samym Adamem. Nie czuł się już tak samo i bardzo mu to odpowiadało. W swoim umyśle był teraz kimś znacznie groźniejszym, pewniejszym siebie, odważniejszym. Czuł się nadczłowiekiem, zdolnym do czynów, o jakie do tej pory się nawet nie podejrzewał.

Gdy wskoczył pod prysznic, żeby zmyć z siebie krew, myślał o tym, czego chwilę wcześniej dokonał. Podniecił się mocniej niż kiedykolwiek i natychmiast ulżył sobie ręką. Z jego wciąż niewielkiego penisa wypłynęła przezroczysta kropelka spermy. Nie miał jeszcze wytrysków jak na filmach porno, ale wiedział, że wkrótce się to zmieni. Zmył z siebie krew, a następnie spalił w piecu swoje poplamione ubrania.

Zdał sobie też sprawę, że zabójstwo ojca to dopiero początek i nie miał zamiaru na tym poprzestać. Trzeba przecież jeszcze wykończyć tego pryszczatego gnoja, ale najpierw musiał dokładnie wszystko przemyśleć. Nie chciał działać zbyt pochopnie. Zależało mu na tym, żeby okularnik cierpiał znacznie bardziej niż jego ojciec. Uznał, że to musi być coś wyjątkowego. Może najpierw dorwie tego gościa, co mu wtedy przeszkodził i na nim trochę poćwiczy?

Zastanawiał się nad tym wszystkim i pakował swoje rzeczy. Na razie musiał jednak się ukryć. Ucieszył się, że Robin nie odmówił mu, gdy do niego zadzwonił i zapytał, czy może u nich kilka dni pomieszkać. Nie chciałby użyć noża na swoim koledze, ale gdyby mu odmówił, nie miałby innego wyjścia. Oj tak, nie chciałby mieć innego wyjścia. Pokochał swój nóż. Szorował go wczoraj przez długi czas, aż znowu lśnił jak nowy. Pomyślał, że jego broń jest lepsza niż jakakolwiek cipka, choć tak naprawdę nigdy żadnej nie wiedział na żywo, a jedynie w filmach porno.

Kiedy tak myślał, podniecił się znowu. Poszedł do pokoju, w którym leżał martwy ojciec, opuścił spodnie i patrząc na zwłoki, zaczął się kolejny raz masturbować. Choć jego penis był już czerwony i szczypał go przy każdym ruchu, walenie konia w obecności martwego człowieka, było dlań niesamowitym przeżyciem.


4


Mariusz czekał przez pewien czas na Bubę i jego znajomych, przechadzając się po parku. Tego dnia mieli razem udać się w okolice fabryki. Zmarzły mu stopy i dłonie, zanim w końcu wszyscy się pojawili. Przed nimi była dość długa droga do przejścia, ponieważ fabryka znajdowała się na samych obrzeżach miasta, z daleka od wszelkich zabudowań. W tamtejszej okolicy były dawniej baraki mieszkalne i pojedyncze domy, zamieszkane w przeszłości przez pracowników, jednak z czasem większość osób przeniosła się bliżej centrum miasteczka. Baraki zburzono i w pobliżu fabryki pozostało jedynie kilka lub kilkanaście domów. Niektóre były w stanie rozpadu, inne stały puste, a tabliczki z napisami „NA SPRZEDAŻ” lub „DO WYNAJĘCIA” zdążyły dawno wyblaknąć. Nikt nie chciał mieszkać w tym zapuszczonym i zniszczonym miejscu, zapomnianym przez samego Boga, a do tego oddalonym od centrum o dobrych kilka kilometrów. W dzielnicy tej brakowało pracy, nie było żadnych sklepów, a sama okolica wyglądała po prostu tragicznie. Zarośnięte chwastami łąki, polne drogi otoczone rowami, z których wyrastała trwa, przewyższająca średniego wzrostu człowieka. Pomiędzy tym wszystkim był spory betonowy plac, lata temu służący za parking, ale wraz z upływem czasu, nawet beton się poddał. Był popękany, a z licznych szczelin wyrastały pojedyncze dzikie rośliny. Niegdyś dzielnica zamieszkana przez pracowników fabryki tkanin, dziś wyglądała, jakby pokonał ją rak lub inna choroba siejąca zniszczenie w organizmie miasta. Cała piątka dzieciaków poczuła się nieswojo, gdy tylko wkroczyli do tej przeklętej części Mostkowa. Zupełnie jakby weszli na teren, należący do samego diabła, który nie życzy sobie żadnego towarzystwa. W miejscu tym czuli się intruzami. Jednak czuli też coś silniejszego — gdzieś w głębi umysłu wiedzieli, że są tam, gdzie być powinni. Jakby ktoś ich tutaj wzywał…

Mariusz, jego młodszy brat Daniel, Monika, Lena i Radek zamierzali odwiedzić jedyny, wciąż zamieszkały dom w okolicy. Mieli nadzieję, że uda im się dowiedzieć czegoś o światłach błyskających w oknach fabryki.

— Wiecie co robi kobieta w kiosku? — zapytał nagle Mariusz, gdy mijali rozpadające się domy. — Jest ciągle w ruchu.

Chciał jakoś rozbawić towarzystwo (i po części także siebie), bo atmosfera zrobiła się nadzwyczaj ponura. Nikt jednak nie się nie zaśmiał i to bynajmniej nie tylko dlatego, że żart był słaby i nieśmieszny. Byli zbyt podekscytowani i zmarznięci, a jednocześnie to miejsce wpływało w jakiś sposób na ich nastoje i nie mieli ochoty na żarty. Nikomu z nich nie było do śmiechu. Choć sami sobie z tego nie zdawali sprawy, z każdym metrem byli coraz bardziej poważni i w głębi serca przerażeni, jakby szli na spotkanie z samym diabłem. Coś ich tu przyciągało i odpychało jednocześnie.

Idąc, rozmawiali o różnych rzeczach, byle tylko trochę szybciej i milej upłynęła im droga. Raczej żadnych ciekawych tematów, a zwykłe gadanie o pogodzie czy szkole. Od czasu do czasu Mariusz rzucił jeszcze jakimś żartem. Lena jednak zauważyła, że nawet te żarty były jeszcze bardziej wymuszone niż ten poprzedni. Stanowiły coś w rodzaju przyzwyczajenia chłopaka, który żartował sobie ze wszystkiego niemal przez cały czas, a nie z chęci rozbawienia towarzystwa. Zauważyła też, że Mariusz się nie uśmiecha. Czyli jednak ten olśniewająco idealny uśmiech znika z jego twarzy, przeszło jej przez myśl.

W końcu dotarli na miejsce i zobaczyli fabrykę tkanin. Jakoś wydawała im się teraz dużo mroczniejsza niż zazwyczaj. Na tle metalicznie niebieskiego nieba, duży ceglany budynek wyglądał nie tylko na nawiedzony, ale także zdawało się, jakby wokół niego roztaczała się jakaś dziwna, nadnaturalna aura. Pewnie przez te filmiki i wyczytane w sieci historie, tylko sobie wkręcam to wszystko, pomyślał Rudy. Dostrzegł jednak, że inni też patrzą na fabrykę niepewnym, wręcz przestraszonym wzrokiem. Mimo wszystko czuł przeogromną chęć, aby wspiąć się na ten otaczający budynek mur i wejść do środka. Gdzieś w głębi umysłu poczuł, że po prostu musi się tam dostać, choć nie wiedział, skąd wzięła się jego niesamowita i nagła fascynacja tym miejscem. Pozostali czuli dokładnie to samo co Rudy i też próbowali zrozumieć, dlaczego fabryka tak ich do siebie przyciąga.

Jedyny zamieszkany dom, znajdował się jakieś pół kilometra dalej. Ruszyli wąską gruntową drogą, w całości zaśnieżoną i oblodzoną. Kilka razy musieli się nawzajem podtrzymywać, żeby nie upaść, ale w końcu dotarli na miejsce i stanęli przed drzwiami domu.

— Gotowi? — zapytał Mariusz szczerząc zęby, w wymuszonym uśmiechu. Pozostali nie byli w stanie nawet się zmusić, aby wyglądać wesoło.

— Dzwoń. Byle nie napuścił na nas psów — odparła Lena cichym, niepewnym głosem.

Mariusz nacisnął dzwonek i usłyszeli za drzwiami donośne ding-dong. Po chwili dobiegł do nich odgłos kroków po drugiej stronie, a następnie zgrzyt zamka. Drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna średniego wzrostu o krótkich, przerzedzonych włosach, w których pojawiały się pierwsze oznaki siwizny. Ubrany był w stary znoszony sweter, pobrudzony czymś na wysokości brzucha. Prawdopodobnie przerwaliśmy mu posiłek i zaraz nas pogoni w diabły, pomyślał Rudy. W dodatku facet nie miał lewej dłoni.

Mężczyzna przyjrzał się ich twarzom. Nie wyglądał groźnie i raczej nie sprawiał wrażenia, jakby miał ich przegonić.

— Dzień dobry… — zaczęła Monika… — Przepraszamy, że przeszkadzamy…

— Dzień dobry. O co chodzi dzieciaki? Zgubiliście się? — miał miłą minę i mówił raczej łagodnym, choć nieco zachrypniętym głosem.

— Chcielibyśmy… To znaczy… Zastanawialiśmy się… — mamrotał Buba, ale przerwał mu gestem Rudy i sam wyszedł przed szereg.

— Interesujemy się starą fabryką tkanin. Jest pan tu chyba jedynym mieszkańcem i pomyśleliśmy, że może mógłby nam pan coś o niej opowiedzieć.

Twarz mężczyzny spoważniała. Popatrzył na każdego z nich po kolei, przyglądając się im uważnie.

— Dlaczego się nią interesujecie? — zapytał poważnym tonem.

— Robimy projekt do szkoły — wtrąciła Lena. — Opisujemy najbardziej niezwykłe miejsca w Mostkowie i pomyśleliśmy, że fabryka jest jednym z takich miejsc. Wydaje się nam ciekawym tematem do naszej pracy.

— Hm… Wejdźcie — powiedział mężczyzna i zrobił krok do tyłu, gestem zaprosiwszy ich do środka. — Jestem Tadeusz. Właśnie szykowałem sobie podwieczorek, ale starczy dla wszystkich. No już, właźcie do środka.

Wszyscy powoli weszli do domu Tadeusza, przedstawili się i ściągnęli kurtki, czapki i szaliki. W środku było przyjemnie ciepło. Mężczyzna zaprosił ich do salonu. Okazało się, że dom w środku wygląda dużo lepiej niż na zewnątrz. Pokój urządzony był przytulnie, ale nowocześnie. Ładne, choć niewyróżniające się niczym szczególnym meble, spory telewizor wiszący na ścianie, niewielki stół ze szklanym blatem pośrodku. W salonie znajdował się mały, ozdobiony gipsowymi figurami kominek. Figura po lewej stronie przedstawiała anioła z trąbą, ta po prawej kobietę z jakimś naczyniem w rękach. W kominku żarzyło się drewno, od czasu do czasu wesoło strzelając.

Kiedy wszyscy się rozsiedli na drewnianych krzesłach, Tadeusz przyniósł herbatę w dzbanku i ciasto z owocami.

— No więc? Co was interesuje w tej starej fabryce? Przepracowałem w niej prawie dwadzieścia lat, odkąd osiągnąłem pełnoletność w roku 1984…

— Panie Tadeuszu…

— Wystarczy Tadeuszu. Albo Tadku. Nie lubię, jak ktoś mówi do mnie „pan” — przerwał Rudemu i uśmiechając się lekko, mrugnął jednym okiem.

— No dobrze… Tadeuszu. O fabryce krążą różne opowieści. Niektórzy twierdzą, że jest nawiedzona.

— Bzdury — powiedział od razu Tadeusz. — Nigdy nie była i nie jest nawiedzona. Powinniście trzymać się od tego z daleka.

— Trzymać się z daleka od czego? — zapytała Monika, która po wyrazie twarzy poznała, że Tadeusz nie chce im czegoś powiedzieć.

— Od fabryki i tych historii. To wszystko bzdury. — Tadeusz na chwilę się zamyślił. — Nie, tam nie ma żadnych duchów.

Rudy wyciągnął telefon i uruchomił na nim filmiki, jakie znalazł w sieci.

— Proszę spojrzeć na to. Każdego roku, w pierwszą niedzielę grudnia widoczne są tam błyski światła na górnych pietrach — włączył kolejny filmik — a to o nagrał Mariusz w ostatnią niedzielę.

— Trzymajcie się z daleka od fabryki! — powiedział ostrzejszym tonem Tadek, tak że wszyscy poczuli ciarki na plecach. Wziął głęboki oddech, uspokoił się nieco i dodał: — To niebezpieczne miejsce. Dwa lata temu zginęła tam dwójka dzieciaków, ale zapewniam was, że nie ma tam duchów.

— W takim razie czym są te światła? Sami nie wierzymy w duchy, ale to jest naprawdę dziwne.

— To… tylko… To tylko spięcie w elektryce. Tak. Załącza się co jakiś i światła przez chwilę błyskają — powiedział Tadek, ale w jego głosie nie było ani krzty szczerości. Wzrokiem uciekał wszędzie, nikomu z nich patrząc w oczy.

— Każdego roku o tej samej porze następuje spięcie? — zapytała Lena, którą zaczęły męczyć te podchody i chciała się w końcu dowiedzieć prawdy. — Coś pan… Coś wiesz Tadeuszu. Nie chcesz nam powiedzieć co, ale coś wiesz. Nie wiem, czy to duchy, kosmici czy jeszcze coś innego, ale zamierzamy się tego dowiedzieć. Od ciebie lub w inny sposób.

— Nic nie wiem. Nie zbliżajcie się do fabryki. Nie wolno wam. A teraz wynoście się. Myślałem, że chcecie poznać historię tego miejsca czy coś w tym rodzaju, ale wolicie wypytywać o cholerne bajeczki! — mężczyzna wyraźnie rozgniewał się, gdy zaczęli go wypytywać o tajemnicze błyski. Wstał i gestem dał im do zrozumienia, że mają wyjść z jego domu. — Wynocha i nie wracajcie! Nie zbliżajcie się do fabryki i do mnie! Trzymać się z dala!

— On coś wie. Musimy się dowiedzieć, co jest w tej fabryce — powiedziała Lena, gdy wracali do centrum miasta.

— Tak. Coś ukrywa i chyba czegoś się boi. W piątek wejdziemy do środka i sprawdzimy sami — odparł Rudy.

— Tylko musimy teraz podwójnie uważać. Ten cały Tadek może obserwować fabrykę i pilnować czy się nie zbliżamy. Ma ze swojego domu świetny widok na całą okolicę — dodał Mariusz.

— W takim razie mamy dwa dni na wymyślenie planu, jak się tam dostać — rzucił Buba, a chwilę później rozeszli się w swoje strony.


5


Dzida szedł z torbą na ramieniu. Miał być u Robina już godzinę temu, ale zbyt dobrze bawił się w domu i stracił poczucie czasu. Po wszystkim musiał ponownie wziąć prysznic, ale uważał, że warto było. Urządził tatuśka jeszcze lepiej, bezczeszcząc jego zwłoki na najwymyślniejsze sposoby. Po pierwszym prysznicu próbował część śladów ukryć, jednak później odkrył jeszcze większą radość z używania noża i przestał się tym przejmować. Wręcz przeciwnie. Był dumny z siebie i własnego dokonania. Zastanawiał się, jak zareagują ci, co znajdą starego Witka, słynnego w Mostkowie brutala i pijaka. Trochę żałował, że nie będzie mógł zobaczyć miny tego kogoś, ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Nagle zauważył tego pryszczatego okularnika. Szedł po drugiej stronie ulicy wraz ze swoimi głupimi znajomymi. Może nimi też trzeba się zająć? Z tymi dwoma dupami mógłbym się nawet zabawić, zanim je wykończę, pomyślał. Albo najpierw je załatwić, a później się z nimi zabawić? Możliwości było tak wiele, a on chciał spróbować jak najwięcej. Nie widzieli go. To dobrze. Cofnął się trochę i przeszedł przez ulicę, a następnie szedł kawałek za nimi. Głowę schował pod kapturem.

Gdy doszli do skrzyżowania koło parku, zatrzymali się. Dzida stanął za rogiem ulicy, najbliżej jak tylko mógł, plecami oparł się o ścianę i zaczął słuchać. Żegnali się i rozchodzili. Mógłby ruszyć za jednym z nich, ale nie zrobił tego. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Śmierdziele umówili się na spotkanie w piątek w starej fabryce tkanin. Świetnie! Po prostu pięknie. Sami mi się podłożą. Sami chcę wejść w otwartą paszczę lwa. Znów poczuł podniecenie i skrzywił się lekko z bólu, gdy zaczęło go na piec w kroczu, ale czuł się radosny i szczęśliwy. Już nie mógł doczekać się piątku.

Rozdział 7

1

Cholerne dzieciaki. Węszą i szukają duchów, pomyślał Tadek. Wiedział, że prędzej czy później ktoś zacznie węszyć, tym bardziej że to nie pierwszy raz, gdy ktoś wściubia nos. Zwykle udaje mu się odgonić intruzów, przepłoszyć ich w jakiś sposób. Historie o rzekomym nawiedzeniu fabryki tylko mu w tym pomogły. Wystarczyło zastukać kijem w rynnę, gdy ktoś się zbliżał, a już srali po gaciach i uciekali, gdzie pieprz rośnie. Jednak zdawał sobie sprawę, że nie będzie mógł trzymać wszystkiego w sekrecie bez końca. Był człowiekiem, który posiadał tajemnicę i starał się tej tajemnicy bronić tak długo, jak się dało. Jednak posiadać tajemnicę, którą z nikim nie można się podzielić, sprawia, że sami stajemy się tajemnicą. Prędzej czy później i tak wszystko się skończy, a on nie będzie miał na to wpływu, bo to, co jest w fabryce, samo wybierze odpowiedni czas. Tadeusz nie mógł tego powstrzymywać w nieskończoność.

Wstał i ubrał kurtkę pilotkę. Postanowił, że uda się tej nocy do fabryki i sprawdzi, czy wszystkie wejścia są odpowiednio zabezpieczone. Przede wszystkim postanowił założyć prowizoryczny system alarmowy, składający się z rozciągniętych linek i worków na sznurkach, wypełnionych metalowymi puszkami i butelkami. Jeśli dzieciaki postanowią wejść na teren fabryki, narobią odpowiednio dużo hałasu, aby Tadek usłyszał ich z domu. Będzie mógł zareagować i przepłoszyć ich. Nie chciał powtórki sprzed dwóch lat. Wtedy nie był zbyt ostrożny i jakieś dzieciaki weszły do środka. Dwóch znaleziono martwych, trzeci natomiast zaginął bez śladu. W gazetach napisano, że na terenie znaleziono bezdomnych, których wykończył mróz. Nie chcieli robić zbyt wielkiego szumu. Całe miasto i tak miało wtedy zbyt wiele problemów, ponieważ zaginęło bez śladu także kilka innych dzieciaków. Wydrukowano więc tylko krótki artykuł, w którym zmieniono większość faktów. Gazety podały jedynie informacje o wciąż poszukiwanych i kilku młodszych ofiarach, których ciała znaleziono w różnych częściach miasta. Tadeusz jednak znał prawdę i wiedział, że policja znalazła w jednym z magazynów dwójkę zmasakrowanych nastolatków w wieku szesnastu i siedemnastu lat. Jeden z nich miał rozpruty brzuch, drugiego pozbawiono głowy — ta leżała w kącie pomieszczenia. Oboje mieli niemal w zupełności wyrwane wnętrzności z brzuchów i rozrzucone po pomieszczeniu. Podłoga prawie w całości pokryta była krwią. Nie prowadzono dochodzenia w tej sprawie — ciała pokryte były licznymi pogryzieniami i ranami szarpanymi. Kły i pazury. Uznano, że intruzi natrafili na jakieś wyjątkowo dzikie i wygłodniałe zwierzę, choć nie udało się ustalić, jakie stworzenie mogło wyrządzić aż takie obrażenia. Nikt nie zainteresował się także tym, że nigdzie w fabryce ani w jej pobliżu nie było żadnych zwierzęcych śladów łap. Zrobili serię zdjęć, zabrali ciała, sprowadzili ekipę sprzątającą, spisali protokoły i zamknęli sprawę, najszybciej jak się dało. Nikt nie widział sensu, aby dłużej drążyć temat. Nikt zresztą nie chciał spędzać w fabryce więcej czasu, niż było to konieczne. W końcu ofiarami byli tylko podopieczni jednej z placówek wychowawczych, którzy postanowili wyrwać się z bezpiecznego miejsca i trochę rozerwać. Jak się okazało, nie tylko się rozerwali, ale właściwie zostali rozerwani. Wciąż wtedy poszukiwano sześciu zaginionych dzieciaków, które miały rodziny, więc nie przejęto się zbytnio nastolatkami, których nikt nie szukał.

Tadek wiedział, że prędzej czy później taka tragedia się powtórzy, ale jak na razie odwlekał to w czasie. Bał się tego, a jednocześnie wyczekiwał na finał. Musiał postępować zgodnie z planem. Musiał chronić fabryki i jej mieszkańca. Było zbyt wcześnie. Tak przynajmniej uważał.

Mężczyzna musiał chronić tajemnicy. Zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby, gdyby im po prostu powiedział o wszystkim, kiedy go odwiedzili. Te dzieciaki zdolne były uwierzyć w różne rzeczy i może jakby ich uświadomił, to odpuściliby i mógłby spać spokojnie. Z drugiej strony bał się, że mimo wszystko chcieliby sprawdzić, czy to wszystko jest prawdą. Trudno przewidzieć, co zrobi drugi człowiek, a w przypadku dzieci jest to wręcz niemożliwe.

Trochę miał żal, że tak ich źle potraktował i wygonił ze swojego domu. Rzadko miewa towarzystwo, a te dzieciaki wydawały się naprawdę sympatyczne. Szczególnie ten wysoki chudzielec o czarnych włosach. Wydawał się taki dorosły, choć w twarzy widać było w nim dziecko. Przez chwilę przypominał mu nawet Krzysia, jego dawno zmarłego syna. Podobnie jak Krzyś, ten chłopiec, ten Radek także był pełen pasji i marzeń. W jego oczach widać było mądrość i chęć dążenia do celu. Tak jak Krzyś dążył do zdobycia motocykla.

Tadeusz dotarł do fabryki. Brama przymarzła do ziemi, więc nie był w stanie jej otworzyć. Uznał, że to dobrze, bo dzieciakom trudniej będzie wejść. Sam wspiął się na nią i przeskoczył na drugą stroną, choć nie mając lewej dłoni, nie było to takie łatwe. Mimo wszystko, jak na mężczyznę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat poruszał dość żwawo i swobodnie. Sprawdził wszystkie drzwi i okna. Łańcuchy były solidne, podobnie jak kłódki. Nieco gorzej wyglądały deski, którymi zabito okna. Jedna z nich ledwo się trzymała, więc podciągnął ją do siebie i poprawił w ramie okna. Pewnie jakby ktoś ją mocniej popchnął, to wpadłaby do środka, ale przynajmniej nie rzuca się w oczy. Sprawdził wejście do tunelu, z którego sam korzystał. Śnieg przykrył właz, był niewidoczny. Wrócił do bramy głównej i w pobliżu rozwinął żyłkę, na pobliskim drzewie zawiesił worek z puszkami i butelkami i skonstruował swoją prowizoryczną pułapkę. Jeżeli ktoś zerwie linkę, worki spadną z drzewa i uderzą w ogrodzenie, robiąc spory raban. Może to wystarczy, aby dzieciaki odeszły, ale i tak będzie musiał zachować czujność. Linkę przy ziemi przykrył niewielką warstwą śniegu, aby nie rzucała się w oczy.

Kiedy wszystko było gotowe, przeskoczył ponownie nad ogrodzeniem. Wiedział, że te zabezpieczenia są liche, ale uznał, że lepsze takie, niż żadne. Wracał do domu, ale wcale nie czuł się spokojniej. Miał nadzieję, że jednak te dzieciaki zrezygnują i przestaną interesować się fabryką. Oby odpuścili, pomyślał. Biada im jeśli jakimś cudem dostaną się do środka.


2


Monika znów miała koszmary tej nocy. Tym razem jej młodszy brat był w czerwono-białej czapce Świętego Mikołaja. Stał na środku ulicy, a ona obserwowała go z okna mieszkania. Na zewnątrz szalała śnieżyca, ale widocznie nie przeszkadzała w ogóle Tomkowi. Nie robił zupełnie nic, patrzył jedynie na ścianę budynku przed nim. Nawet nie podniósł wzroku w jej stronę. Śnieg i wiatr smagały go po twarzy niczym setki batów. Monika wychylała się okna i krzyczała do niego, żeby wracał do domu, że się przeziębi i musi wejść do środka. Chłopiec jednak najwyraźniej jej nie słyszał albo nie zwracał na nią uwagi. Po kilku długich minutach, gdy Monice zdążyły już boleśnie zmarznąć uszy, nos i palce obu dłoni, wiatr zerwał Tomkowi czapkę z głowy, a chwilę później chłopak uniósł głowę. Spojrzał na siostrę. Jego usta wykrzywił okropny uśmiech, odsłaniając rzędy ogromnych, ostrych zębów. Oczy płonęły mu czerwienią w głębokich, czarnych oczodołach. Niemal widziała, jak w oczach tańczą mu iskierki ognia. Paszcza chłopca zaczęła rozwierać się szerzej. Zdecydowanie zbyt szeroko jak na małego chłopca. Wewnątrz paszczy lśniły tysiące kłów, ostrych i gotowych rozrywać na strzępy.

Obudziła się, ciężko łapiąc oddech. Mocniej owinęła się kołdrą, wciąż czując zimno na twarzy i dłoniach. Włosy miała całe mokre. Pomyślała, że przez ten koszmar mocno się spociła, choć było jej zimno, jakby znajdowała się na dworze, a nie w swoim pokoju. Nie wychyliła jednak głowy spod kołdry. Nie zapaliła także światła w pokoju i nie spojrzała w lustro. Gdyby to uczyniła, dostrzegłaby, że mimo zamkniętego okna, w jej pokoju w powietrzu wirują jeszcze pojedyncze płatki śniegu.


3


Szkoła w czwartek kipiała od plotek. W telewizji, a także w lokalnej prasie, głównym tematem było zabójstwo w Mostkowie, o które podejrzany był ich szkolny znajomy — Adam vel. Dzida. Zwłoki Witolda, ojca Dzidy, znalazła pani Bożena, sąsiadka, która często ich odwiedzała. W gazecie napisano jedynie, że ciało było w złym stanie, choć według plotek, które roznosiły się z prędkością światła, ciało nie było „w złym stanie”, a po prostu ciało trzeba było zeskrobywać ze ścian i podłogi. W rzeczywistości policja znalazła Witka z rozciętym brzuchem, niemal w całości opróżnionym z wnętrzności, które rozrzucone zostały po całym pokoju. Jelita leżały rozwleczone na łóżku obok mężczyzny. Serce, płuca i kilka innych fragmentów walało się po podłodze i na stole. Z twarzy usunięto oczy, odcięto uszy i język. Z morderstwem powiązano od razu Dzidę, który zostawił na ciele i szczątkach mnóstwo odcisków i śladów. Adam nie był wzorem do naśladowania i już miewał problemy z prawem, pomimo swojego wciąż młodego wieku, więc w bazie policyjnej bez problemu dopasowano znalezione odciski do właściciela. Chłopak jednak nie pojawiał się od kilku dni w szkole i przepadł jak kamień. W mediach społecznościowych zaczęło krążyć zdjęcie mordercy i prośba o kontakt każdego, kto ma jakiekolwiek informacje o Adamie.

Policja zaczęła poszukiwania młodego zabójcy, który nie tylko zamordował ojca, ale wręcz zmasakrował jego ciało. W szkole ogłoszono specjalny komunikat, w którym poinformowano uczniów o sytuacji i przestrzeżono o konieczności zachowania ostrożności. Poproszono także o powracanie do domów w grupach, jeśli istnieje taka możliwość lub z rodzicami. Przestrzeżono, że dopóki nie Adam nie zostanie złapany, należy mieć oczy otwarte. Nie było wiadomo, gdzie znajduje się poszukiwany ani tam bardziej, do czego jeszcze może być zdolny. Należało brać pod uwagę różne scenariusze, a jednym z nich była możliwość, że Dzida zaatakuje ponownie.

Wielu uczniów było przerażonych, choć zdarzali się i tacy, którzy podchodzili do sprawy lekceważąco lub sobie z niej wręcz żartowali. Najbardziej przerażony pozostawał jednak Buba, który spodziewał się, że Dzida może chcieć się zemścić za ostatnią bójkę. A z całą pewnością będzie chciał zemsty za to, że jego rodzice zgłosili pobicie na policję. A skoro był zdolny do zamordowania swojego ojca, to co mógł zrobić Danielowi? Do tej pory traktował Bubę, jako swoje popychadło, na którym mógł się wyżyć albo rozerwać. Jednak ostatnie wydarzenia nieco zmieniły sytuację. Buba doskonale zdawał sobie sprawę, że obecnie Dzida pała do niego skrajną nienawiścią.

Ze szkoły odebrał go Mariusz, a wraz z nimi poszedł także Rudy. Monika wracała z Leną.

— To chore… — powiedziała w którymś momencie Lena. — Zawsze wiedziałam, że jest niebezpieczny, ale żeby zabić własnego ojca…

— Masz rację. Ciekawe tylko, gdzie się ukrył — odpowiedziała Monika.

— Miejmy nadzieję, że policja znajdzie go, zanim zabije kogoś jeszcze. Tak w ogóle… Wszystko w porządku? Nie wyglądasz zbyt dobrze.

— Nie sypiam ostatnio za dobrze. Od kilku dni śni mi się Tomek — odparła.

— Tęsknisz za nim, to normalne. Od jego zaginięcia po raz pierwszy będziesz miała święta. Może to przez to?

— Nie wiem, ale nie są to zwykłe sny…

— Co masz na myśli? — zapytała zaciekawiona Lena i spojrzała na koleżankę.

— Nie umiem tego wytłumaczyć. Są zbyt realne. Za każdym razem pada śnieg, a ja cała dygoczę z zimna, nawet chwilę po przebudzeniu. Mam dziwne wrażenie… Jakbym wracała ze snu, a nie się z niego budziła. Nie potrafię tego nawet ubrać w słowa. To tak jakbym po zaśnięciu gdzieś się przenosiła, a gdy się budzę, wracała do swojego łóżka. Wiem, jak głupio to brzmi, ale… Nawet jak byłam przykryta kołdrą, miałam po przebudzeniu zmarznięte dłonie. Tak zimne, że aż bolały, jakbym trzymała je na mrozie. — Monika spojrzała na Lenę. Nie wiedziała, dlaczego jej to powiedziała. Pewnie pomyśli, że mi odbija, przeszło jej przez myśl. Jednak Lena wydawała się pełna zrozumienia i z powagą patrzyła na Monikę.

— Jesteś zestresowana — odparła spokojnie, ale poważnie. — Myślę, że to chwilowe. Święta, fabryka, pierwszy okres, a teraz morderstwo jednego z uczniów szkoły. Za dużo ostatnio się dzieje i za dużo o tym wszystkim myślisz. Spróbuj się wyluzować. Może porozmawiaj o tym z rodzicami.

— Może masz rację. Tak pewnie zrobię.

Monice jednak nadal nie dawało to spokoju. Czuła się, jakby nie przespała całej nocy. Wątpiła, czy rodzice cokolwiek poradziliby jej i jakoś zdołali pomóc. Powiedzieliby pewnie, że przesadza albo że jest już za duża, żeby przejmować się koszmarami sennymi. Dla niej jednak nie były to tylko sny. Wydawały się jej zbyt dziwne i zbyt realne. Wiele razy miewała koszmary nocne, jednak zawsze po przebudzeniu przestawały mieć znaczenie, a zanim dotarła do szkoły, zapominała w ogóle, co jej się śniło. Tym razem było zupełnie inaczej.


4


Buba wracając ze szkoły z Mariuszem i Rudym, podzielił się swoimi obawami. Jego brat jak zawsze obrócił wszystko w żarty, choć zapewnił go też, że w razie potrzeby będzie go chronić. W końcu bycie starszym bratem do czegoś zobowiązuje, więc obiecał mu, że zawsze może na niego liczyć.

— Myślę, że ten głupek nie wiedział, co robi, a jak do niego dotarło, to gdzieś się zaszył — powiedział w którymś momencie Rudy. — Nie sądzę, aby próbował zabić kogoś jeszcze.

— Nigdy nic nie wiadomo — odparł Buba. — Może uznać, że po tym, co zrobił, już i tak nie ma nic do stracenia i będzie chciał dokończyć, co zaczął.

— A ja myślę, że wszyscy możecie być dumni. Chodziliście do jednej szkoły z Michaelem Myersem. Co prawda w wersji „bieda edyszyn”, ale jaki kraj, taki Myers — powiedział z uśmiechem Mariusz.

Szli przez śnieg, który wesoło skrzypiał im pod nogami. Mróz wciąż dawał o sobie znać i mocno szczypał w nosy i uszy. Niebo jednak w końcu zmieniło się ze stalowoszarego w jasny błękit, pokryty tu i ówdzie jasnymi chmurami. Co jakiś czas słońce nieśmiało wyłaniało się spośród chmur, a odbijające się od zalegającego śniegu promienie, mocno ich oślepiały i musieli mrużyć oczy. Coraz bardziej odczuwalny był też klimat świąt. W sklepach na wystawach mnóstwo było ozdób, bombek i łańcuchów w przeróżnych kolorach, a w szkole na głównym korytarzu pojawiła się dzisiaj duża choinka, ubrana przez dzieci z najmłodszych klas.

— Nawet Myers nie był aż tak chory. Podobno on całkowicie zmasakrował swojego ojca. Wyciął mu oczy i rozwlekł flaki po całym pokoju — mówił Buba i wzdrygnął się, bo aż przeszły go ciarki.

— Pewnie jak zawsze przesadzają. Nie wierzę w to. Jak napadł na ciebie, to też krążyło mnóstwo plotek, a żadna z nich nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. Ważne, żeby go zgarnęli i będzie święty spokój — odpowiedział Rudy, który jak zawsze był sceptycznie nastawiony do wszystkich informacji, które szumnie roznosiły się wśród uczniów.

— Jasne. Trochę za bardzo się nakręcasz braciszku — dodał Mariusz. — Jutro pójdziemy do fabryki, pobawimy się w łowców duchów i zapomnisz o tym szajsie.

— Oby tak było. Tak w ogóle… Zastanawialiście się, jak tam wejdziemy?

— Tak — odpowiedział Rudy. — Poszperałem jeszcze trochę w sieci i przejrzałem od cholery fotografii z czasów, gdy fabryka jeszcze działała. Na lewo od wejścia głównego powinien znajdować się właz, za którym jest wejście do kotłowni. Podobno wejście miało zostać usunięte, ale wzmianka o tym była tylko w jednym artykule z kwietnia 2003 roku.

— Raczej małe szanse, że zdążyli go usunąć. Fabrykę zamknęli w lipcu tego samego roku — dodał Mariusz.

— Dokładnie. Będziemy musieli zabrać ze sobą jakieś narzędzia. Właz, jeśli nadal tam jest, może być zamknięty.

— A co jeśli nie damy rady go otworzyć? Albo jak nie będzie go w ogóle? — zapytał Buba.

— Będziemy musieli improwizować.

— Podrzucimy cię w górę braciszku. Wpadniesz przez komin i otworzysz nam drzwi.

— To wcale nie jest śmieszne — oburzył się Buba.

— Oczywiście, że nie. Mówię śmiertelnie poważnie — powiedział Mariusz. Podszedł do Daniela, złapał go w pasie i lekko uniósł w górę. Buba wierzgał nogami, ale śmiał się z wygłupów z bratem.– W najgorszym wypadku wyważymy drzwi twoim łbem.

— Wal się Mariusz — odparł Buba, a starszy brat rzucił go w śnieg.

Daniel zebrał się z chodnika, ulepił śnieżkę i rzucił w Mariusza, a po chwili pokazał mu język.

Chłopcy po chwili pożegnali się z Rudym, a następnie ruszyli dalej. Cały czas żartowali i docinali sobie nawzajem, ale nie było w tym ani krzty złośliwości. Buba szybko zapomniał o swoich obawach przed Dzidą i czuł się szczęśliwy, że ma takich przyjaciół i tak wspaniałego brata.


5


Robin otworzył gwałtownie drzwi i wpadł do pokoju. Złapał Dzidę za bluzę i pchnął go z całej siły na ścianę, a następnie przycisnął doń swoim ciężarem. W jego oczach rozgorzała niesamowita złość. Dzida jeszcze nigdy nie widział Robina w takim stanie.

— Co ci odjebało?! — wykrzyknął mu prosto w twarz. — Dlaczego to zrobiłeś? Wszystkie gazety o tobie piszą i mówili w telewizji, co zrobiłeś!

— I co? Wydasz mnie? Taka z ciebie miękka faja nagle? — odparł Dzida sarkastycznie, głosem pełnym pogardy i spróbował się uwolnić, jednak Robin, choć chudy, był od niego zdecydowanie silniejszy.

— Dobrze wiesz, że nie. Ale kurwa… Nie mieści mi się to w głowie. — Robin zwolnił uścisk i zrobił krok w tył. Gniew z jego oczu jednak nie znikał. Właśnie miał jeden ze swoich napadów i bał się, że może nagle stracić panowanie nad sobą.

— Ten skurwiel na to zasłużył, dobrze o tym wiesz. Prędzej czy później zabiłby mnie — wysapał Dzida, ale jego usta wykrzywiał dziwny uśmieszek.

— Ale mogłeś załatwić to jakoś inaczej! Po co robiłeś taką jatkę? Podobno ciało było rozwleczone po całym pokoju, a ty zostawiłeś mnóstwo śladów i odcisków! Szuka cię policja w całym mieście.

— I co z tym zrobisz? — odparł Dzida i roześmiał mu się w twarz. — Nie pękaj. Trzymaj język za zębami. Ukryję się u ciebie kilka dni, a potem sobie pójdę, jak tylko wszystko ucichnie.

— Kurwa mać… — Robin był zbity z tropu, bo Dzida sprawiał wrażenie, jakby całkowicie oszalał. Nie przejmował się całą sytuacją. Wręcz przeciwnie wyglądał, jakby go to bawiło i do tego cały czas się uśmiechał. — Masz stąd zniknąć. Nie wydam cię. Nawet jak przyjdzie tu policja i przeszukają mieszkanie, to nie znam cię i nie wiem, skąd się tu wziąłeś, ale jutro nie chcę cię widzieć.

Dzida roześmiał się jeszcze głośniej. Wyglądał jak szaleniec.

— Sam zdecyduję, kiedy sobie pójdę. Spróbuj się mnie pozbyć siłą, a wrócę, kiedy będziesz się tego najmniej spodziewać i dojadę cię tak samo, jak starego.

W tym momencie Robin nie wytrzymał i ruszył ponownie na kolegę, jednak Dzida tym razem spodziewał się ataku i zdołał zrobić unik. Robin nie zdążył wyhamować i uderzył mocno twarzą o ścianę. Z nosa poleciała mu krew. Dzida złapał go włosy, a drugą ręką sięgnął do kieszeni. Wyjął nóż, otworzył go i przystawił Robinowi do szyi.

— Spróbuj jeszcze raz mi podpaść, a zobaczysz, co się stanie. Lepiej zamknij pizdę i daj mi w spokoju odczekać burzę, a sam odejdę. Nie podpadaj mi, bo zginiesz, a wraz z tobą Klemens i twoja mamuśka. Ich wykończę najpierw, żebyś nacieszył oczy, zanim sam zdechniesz. Chcesz tego? — Dzida mocniej przycisnął nóż, z szyi popłynęła cienka strużka krwi.

Robin ciężko oddychał. Był blady i trząsł się jak galareta. Po chwili poczuł, że coś ciepłego spływa mu po nogach. W tym momencie Dzida puścił go i pchnął ponownie na ścianę.

— Kurwa, zeszczałeś się jak mała dziewczynka. Nie wiedziałem, że jesteś taką ciotą. — Chłopak roześmiał się na widok przerażonego kolegi. — A teraz wypierdalaj i lepiej, żebyś mi nie podpadł.

Robin ruszył powoli w stronę drzwi, nie spuszczając wzroku z Dzidy. Wiedział zawsze, że jest z nim coś nie tak. Imponował mu swoją agresją, ale nigdy nie spodziewałby się, że okaże się tak nieobliczalny. Totalnie mu odbiło. Złapał za klamkę i szybko wymknął się z pokoju. Wiedział, że tej nocy nie zmruży oka. Będzie musiał czuwać i pilnować, żeby ten psychol nie odwalił jeszcze czegoś. Nie mógł dopuścić, aby Dzida skrzywdził jego młodszego brata i ich matki, a po tym, co się wydarzyło, nie miał wątpliwości, że może tego spróbować.

Rozdział 8

1

Monikę zbudził w nocy kolejny koszmar, znów tak samo realny i przerażający. Tej nocy także zobaczyła Tomka, który wyszczerzał wielkie, ostre zęby wypełniające całą paszczę, zbyt potężną, jak na tak małe dziecko. Stał na mrozie z nienaturalnym, groźnym uśmiechem. Jak zawsze w jej śnie sypał gęsty śnieg i było tak mroźno, że w kilka chwil drętwiały palce.

Tym razem jednak po przebudzeniu odsunęła kołdrę, aby wstać do kuchni i nalać sobie szklankę wody. Wtedy zdała sobie sprawę, że w pokoju rzeczywiście jest zimno. Zupełnie tak samo zimno, jak w jej śnie. Z ust przy każdym oddechu wydobywały jej się obłoki pary, a na dywanie błyszczała delikatna warstwa szronu. Na oknie rysowały się kryształowe kształty lodu dookoła plastikowej ramy.

Przetarła oczy i przyjrzała się dokładniej. Uszczypnęła się. Nie było mowy o pomyłce i na pewno nie były to majaki senne. Dla pewności jeszcze potrząsnęła gwałtownie głową. Jej rude włosy rozrzuciły na boki kropelki wody i pojedyncze jeszcze płatki topniejące śniegu. Zbudziła się, ale w jakiś sposób wciąż było zimno. Schyliła się i przetarła ręką dywan. Poczuła chłód na dłoni, która zrobiła się mokra od topniejącego lodu.

Co się do cholery dzieje, zastanawiała się w myślach. Była przerażona, a jednocześnie ciekawa jak to możliwe. Wiedziała od początku, że te sny nie są zwyczajne, ale teraz miała pewność, że dzieje się coś więcej. Coś zapewne dużo gorszego. A może po prostu mi odbija? Może dostałam kręćka i mam jakieś zwidy?

Trzasnęła się w twarz dłonią, aby na pewno się rozbudzić, ale lód i niska temperatura wciąż utrzymywały się w pokoju, a dłoń nadal była mokra.

Zapaliła lampkę przy łóżku i zobaczyła wyraźnie, jak lód ustępuje stopniowo. Topi się, pozostawiając na dywanie mokre plamy. Po kilku minutach temperatura zaczęła się podnosić, ale ona siedziała tylko i patrzyła przed siebie, niezdolna wyjść poza łóżko. Zbyt bardzo się bała. Tej nocy nie zmrużyła już oka aż do rana.


2


— Gdzie Monika? — zapytał Rudy na jednej z przerw. — Zwykle nie rozstajecie się nawet na chwilę.

— Nie wiem. Nie pojawiła się dzisiaj w szkole i nie odbiera telefonu. Martwię się o nią — odpowiedziała Lena. Zmartwienie wyraźnie malowało się na jej twarzy.

— Chyba nie sądzisz, że coś się jej stało?

— Nawet nie chcę tak myśleć. Boże… Wczoraj ta afera z Dzidą, a dzisiaj zero kontaktu z Moniką… — dziewczyna miała łzy w oczach, jej głos się łamał. Rudy podał jej chusteczkę.

— Nie mów tak nawet. Może zerwiemy się z lekcji i sprawdzimy co u niej? — zaproponował.

— Nie możemy. Jeszcze my byśmy wpadli w kłopoty.

— To poproszę Mariusza, żeby poszedł do niej i sprawdził, czy wszystko jest w porządku.

Lena spojrzała zaskoczona. Sama o tym nie pomyślała, a teraz, gdy zaproponował jej to Rudy, wydało jej się, że to najlepsze i jedyne słuszne rozwiązanie. Chwilę później Radek zadzwonił do starszego kolegi i wyjaśnił mu całą sytuację. Lena podała mu adres. Chłopak obiecał, że zaraz się ubierze i sprawdzi co z Moniką. Czekali z niecierpliwością na jakiekolwiek wiadomości, aż zadzwonił dzwonek oznajmiający koniec przerwy.

Nie mogła w ogóle skupić się na lekcji. Myślała tylko o Monice. Były przyjaciółkami od tak dawna, że nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że coś mogło jej się stać i mogłyby się już więcej nie zobaczyć. Ich przyjaźń zaczęła się w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Obie zostały usadzone przez panią wychowawczynię w jednej ławce i jak się okazało, bardzo dobrze im się razem rozmawiało. Dzieliły te same pasje, trzymały się razem, a z czasem zaczęły spotykać się także poza szkołą, aby wspólnie obrabiać prace domowe. Prawdziwa przyjaźń rozwinęła się jednak na dobre, gdy obie dziewczyny zakończyły drugą klasę podstawówki. Okazało się wtedy, że miały spędzić wakacje na tej samej kolonii letniej i były to dla obu najlepsze wakacje w życiu. Kolonie zorganizowane zostały nad Bałtykiem i choć pogoda nie dopisywała przez większość czasu, to nie brakowało im zajęć i różnych zabaw, nie mówiąc już o nocnych wyjściach z domków, w których nocowały. Domki były rozstawione po całym obozie. Do każdego z nich przydzielono po czworo, pięcioro lub sześcioro dzieciaków z podziałem na płeć rzecz jasna. Lena i Monika zajęły jeden z mniejszych domków, a wraz z nimi dwie inne dziewczyny w wieku jedenastu i trzynastu lat. W obozie organizowano różne gry i zabawy zespołowe, a rywalizacja odbywała się pomiędzy domkami. Były turnieje ping-ponga, występy ze śpiewaniem z playbacku czy poszukiwanie osób w terenie według wskazówek zostawionych przez organizatorów. Najbardziej jednak w pamięć dziewczynom zapadły nocne wypady poza domki. Choć na obozie od godziny dwudziestej drugiej obowiązywał zakaz opuszczania swoich domków, a przez większą część nocy obozu patrolowali strażnicy, to największą radość sprawiało wymykanie się po cichu i odwiedzanie innych domków. Oczywiście trzeba było uważać, żeby nie trafić na żadnego ze strażników. Kilka razy zarówno Lenie, jak i Monice zabrakło szczęścia. Dziewczyny jednak za każdym razem broniły się nawzajem i to je najbardziej umocniło w przyjaźni. Wspólne przygody, zawody i nocne wypady na terenie obozu kolonii letnich były dopiero początkiem. Później spotykały się często poza szkołą, nocowały u siebie nawzajem i dzieliły wspólne pasje. Jedną z rzeczy, które je łączyły, była fascynacja filmami grozy. Niejednokrotnie urządzały sobie nocne maratony filmowe albo dzieliły się informacjami o nowościach. Choć rodzice zarówno Leny, jak i Moniki początkowo nie byli zadowoleni, że interesują ich takie filmy, z czasem przyzwyczaili się do tego i przestali całkowicie poruszać ten temat.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 59.13