Przedstawiona historia to fikcja literacka i ewentualna zbieżność z występującymi w niej postaciami jest wyłącznie przypadkowa.
***
Zygmunt Czacki, starszy kapral Ludowego Wojska Polskiego, któremu do końca służby pozostało już mniej niż pięćdziesiąt dni, odkręcił zawór przeciwpożarowego hydrantu znajdującego się w końcowej części korytarza budynku, gdzie na parterze zakwaterowana była jego kompania. Z zadowoleniem przyglądał się wypływającemu pod dużym ciśnieniem strumieniowi cieczy. Dzięki zastanej w rurze rdzy osadzającej się na ściankach rurociągu, woda nabierała rudawy odcień.
— Brudnawo cholera — wymamrotał pod nosem. — To i dobrze. Młode kociarstwo bedzie mogło sie wykazać.
Woda dość szybko wypełniła cały, pokryty lastrykowymi płytami korytarz i zaczęła wypływać drzwiami wejściowymi na zewnątrz. Dalej spływała po trzech schodach, po czym betonowym chodnikiem docierała do zielonego trawnika, wsiąkając w niego i zabarwiając trawę. Podłogi poszczególnych żołnierskich sal, których drzwi wejściowe znajdowały się po obu stronach korytarza, zrobiono na poziomie o około cztery centymetry wyższym, dzięki czemu rdzawa gęsta breja tam nie docierała. Gdy Czacki uznał, że kompanijny korytarz jest już wystarczająco nawodniony, z gracją maszynisty kolejowego albo sternika okrętowego, pokręcił w prawo żeliwnym pokrętłem, zamykając tym samym dopływ wody. Odwrócił się w stronę korytarza i krzyknął głośno:
— Zbiórka młodego rocznika na korytarzu! Liczę do trzech! Raz… Dwa…
Jego wzmocniony echem głos rozległ się po korytarzu. Natychmiast zaczęły otwierać się drzwi i w brudnej wodzie stanęli w szeregu żołnierze ubrani w oliwkowe dresy i niezbyt dopasowane do tego typu stroju skórzane wojskowe buty z opinaczami. Wszyscy też mieli zapięte na wierzchu pasy ze skóry, które niczego nie podtrzymywały. Żołnierze nosili je zawsze przy sobie, ponieważ stanowiły łatwy łup dla złodzieja. Dlatego też towarzyszyły im wszędzie: w łazience, w toalecie, a widok żołnierza w samych majtkach (a nawet bez nich) i zapiętym na gołym ciele pasie nie był niczym dziwnym.
— Trzy! — dokończył Czacki. Spojrzał po zebranych z niezadowoleniem. — Wróć! Za wolno. Jeszcze raz.
Młode wojsko — przyzwyczajone do tego typu alarmów — rozeszło się do swoich sal, aby po chwili znów usłyszeć ten sam komunikat. Teraz jednak stawali przy drzwiach gotowi na szybki wypad na korytarz, więc gdy Czacki kończył wypowiadać ostatnią cyfrę, stali już ustawieni w szeregu.
— Trzy! — zakończył ponowną wyliczankę i stojąc naprzeciwko nich, przyglądał się ich butom. — Widzicie, co się narobiło! Powódź na kompanii. A że młode wojsko nie może się nudzić, to do roboty! Trzeba to osuszyć. Zrozumiano?!
— Tak jest, obywatelu starszy kapralu! — odpowiedzieli chórem.
— No myślę! Tylko wy nie myślcie sobie zbyt wiele. Żołnierz nie jest od myślenia! Nie szczotką ani nie kocem będziecie tę wodę wybierać! Do tego celu posłuży wam ta oto szmatka! — Podniósł niewielką szmatkę wielkości kartki formatu A4. — Możecie pracować na zmianę, możecie się nią podzielić! Wszystko jedno! Nie dopuszczam innego narzędzia do użycia w akcji osuszania korytarza. I zaznaczam, że ma nie tylko być suchy, ale jeszcze lśnić! Lśnić niczym wasze wylaszczone flądry na dyskotece podczas waszej nieobecności! — zaśmiał się szyderczo, zadowolony ze swego dowcipu. — Albo jak psu jajca, wybór pozostawiam wam. Ma lśnić! Do roboty!
Jeden z żołnierzy wziął od Czackiego tę niewielką szmatkę i już wszyscy mieli zamiar brać się jakoś do tej wymyślonej i niepotrzebnej roboty, gdy starszy kapral krzyknął głośno:
— Kurwa! Gdzie?! Dokąd?
Wysoki i chudy szeregowy Wojdyła stanął skonsternowany, ściskając w dłoni szmatkę i nie wiedząc, do czego zmierzał kapral. Patrzył, czekając na wyjaśnienia.
— Wy żołnierzami jesteście?! Żołnierzami?! — Przyglądał się twarzom chłopców, na których malowała się wielka niepewność.
Młodzi mężczyźni utkwili w nim wzrok. Nie mieli zamiaru niczego wyjaśniać, bo i nie wiedzieli, czego oczekuje kapral — starszy kapral, jak Czacki uwielbiał podkreślać.
— A jak wróg — zaczął wyjaśniać, trzymając wskazujący palec w górze — zaminuje teren, pole, most, rzekę, to co wtedy?! Ślepo pójdziecie, jak te barany, na śmierć? Co?
— Tak jest, obywatelu starszy kapralu! — krzyknęli chórem.
— Co „tak jest”? Co „tak jest”? Pójdziecie ślepo na miny, czy nie pójdziecie?
— Nie!
— Pełnym zdaniem!!! — zganił zwięzłą odpowiedź żołnierzy.
— Nie pójdziemy, obywatelu starszy kapralu!!!
— No właśnie! Myśleć! W czasie wojny przede wszystkim trzeba mieć łeb na karku!!! Każdy taki teren trzeba najpierw co? No, co? — oczekiwał odpowiedzi, lecz widział tylko wpatrzony w niego szereg niepewnych i skonsternowanych twarzy. — Rozminować trzeba!!! Dlatego ty! Fantomas! — pokazał palcem na łysego żołnierza, który posiadał taki przydomek ze względu na podobieństwo do legendarnej postaci w gumowej masce, znanej może nie tyle z literatury, co z filmowych adaptacji — rozminujesz najpierw ten teren.
— Ja? — zapytał Fantomas, zdziwiony z powodu takiego wyróżnienia.
— „Ja” to w wojsku znaczy tyle samo, co dupa! Zrozumiano, obywatelu szeregowy!? — wyjaśnił mu starszy kapral.
— Tak jest!
— Co „tak jest”? Co „tak jest”? !
— Tak jest, obywatelu starszy kapralu!
— No!
— Ale, w jaki sposób rozminuję? — Zdając sobie sprawę z tego, że nie uda mu się uniknąć wykonania tego zadania, szeregowy Fantomas, czyli oficjalnie Krzysztof Janicki, w dalszym ciągu drążył temat. Miał jednak świadomość, że tym pytaniem naraża się na nieprzyjemności.
— Poczekaj, poczekaj, zaraz przejdziesz odpowiednie szkolenie saperskie i dostaniesz certyfikat.
Po krótkiej chwili szeregowy Fantomas dowiedział się już, jak to się robi. Chodził po mokrym korytarzu, machając szczotką na kiju niczym cewką detektora do wykrywania metali. W celu odsłuchania sygnałów, jakie mogłaby mu ona przekazywać, założył na uszy typowe wojskowe laczki z czarnej dermy i przymocował je białym, cienkim ręcznikiem wojskowym, obwiązując go wokół głowy. Trudno było powstrzymać się od śmiechu, widząc skupionego na nasłuchiwaniu Fantomasa, który krążył po korytarzu w tym turbanie i w ten sposób „rozminowywał” zagrożony teren. Sam Fantomas nie był zbyt mocno zadowolony z powierzonego mu zadania. Na twarzach młodych żołnierzy, którzy mu się przyglądali, pojawiał się lekki uśmiech delikatnie niwelujący wcześniejszą gorycz związaną z wizją nocnego osuszania korytarza. Czynność ta nie miała na celu żadnego doprowadzenia hallu do czystości i perfekcyjnego wyglądu, bo trudno usunąć rdzę bez środków chemicznych. Jedynym jej celem było upokorzenie żołnierzy. Tak działała wojskowa fala, na którą wszyscy młodzi żołnierze dobrowolnie się godzili. Mieli nadzieję, że w miarę upływającego czasu role się odwrócą i przyjdzie nowy pobór, na którym kolejne pokolenie będzie mogło się wyżywać. Starym i znudzonym służbą żołnierzom fantazja podsuwała różne „zabawne pomysły”. Nieprzypadkowo dbali jednak o to, żeby cieszyć się mogła tylko jedna ze stron.
Zygmunt Czacki, jako żołnierz kończący swą służbę, był już tak zwanym cywilem, co oznaczało, że za niecałe pięćdziesiąt dni zostanie przeniesiony do rezerwy. Miał jednak zupełnie inne plany — chciał związać się na dłużej z służbą wojskową, wstępując w jej szeregi jako żołnierz zawodowy. Wszelkie wcześniejsze rozmowy i ustalenia z dowództwem wskazywały na to, że jego marzenia mogą się spełnić. Jednocześnie jako „cywila” obowiązywało go niepisane prawo wojskowej fali niepozwalające już ingerować w tak zwane wychowywanie młodego rocznika, bądź jak kto woli, wychowywanie kotów. Jednak czerpał zbyt dużą przyjemność z tego rodzaju „zabaw”, by pozwolić młodszym kolegom na spędzanie wieczoru w spokoju. Choć nie przysługiwało mu prawo do wtrącania się, zgodnie z regulaminem wydawał polecenia osobom o niższym stopniu. W końcu jako starszy kapral, podoficer i jednocześnie dowódca drużyny był bezpośrednim przełożonym młodych żołnierzy. Czy zasady regulaminu wojskowego przewidywały bezsensowne wylewanie wody na korytarz lub inne podobne działania, Czackiego nie interesowało. „To wojsko jest i nikt mazał się tu nie będzie, a nawet jeśli znalazłby się taki, to trzeba o to zadbać, aby z melepety stał się prawdziwym mężczyzną” — myślał i często nawet mówił to głośno.
Możliwość kontaktu z żołnierzami, którym można wydawać rozkazy i tym samym mieć niewielką władzę nad nimi, była bezpośrednią przyczyną wiązania przyszłości starszego kaprala z tym zawodem. Drugą stanowiła niechęć do pracy na roli w rodzinnym gospodarstwie. Czacki pochodził z malutkiej wioski, wokół której nie znajdowało się zbyt wiele urodzajnych ziem, a mały areał posiadany przez jego ojca nie gwarantował świetlanej przyszłości, o jakiej marzył. W okolicach rodzinnej miejscowości nie było też wielkich przedsiębiorstw, w których mógłby znaleźć zatrudnienie.
Gdy Fantomas powiedział, że teren jest bezpieczny, żołnierze zaczęli sprzątać. Natomiast usatysfakcjonowany starszy kapral udał się do swojej sali. Położył się na łóżku, zostawiając młodego dyżurnego przy biurku podoficera. Zamykając oczy, odetchnął z wielką ulgą, jakby przed chwilą dokonał jakiegoś niebywałego czynu, jakby ręcznie rozładował jeden z wagonów węgla, które często podjeżdżały na bocznicę znajdującą się za jednostkową kotłownią, i teraz po skończonej pracy odpoczywał pogrążony w marzeniach i planach na przyszłość. „Na początek pokój w internacie na wojskowym osiedlu — rozmyślał — a potem, może po dwóch, trzech latach, służbowe mieszkanie…”.
W pewnej chwili usłyszał niepokojące dźwięki z korytarza, które sugerowały jakieś większe poruszenie. Nie było nim przybycie jakiegoś oficera czy nawet kogoś z kadry niższego stopnia, bo wtedy młody dyżurny krzyczałby głośno, przywołując kompanię do stawania na baczność podczas składania meldunku. Wieczorne loty, przy których większość żołnierzy odpowiadała za obsługę techniczną dobiegły końca i najprawdopodobniej byli to żołnierze wracający ze służby na lotnisku. „Pewnie starzy pogonili to kociarstwo”, pomyślał spokojnie, nie wyczuwając niczego złego, gdy nagle drzwi sali otworzyły się z hukiem i do środka weszło dwóch tak zwanych „dziadków”, czyli najstarszych służbą żołnierzy. Znajdowali się — zaraz po Czackim — w kolejce do opuszczenia tego przybytku po odbyciu służby. Byli to: Janek Maciejewski, w cywilu wykonujący zawód spawacza, i Jarek Osiński, zbrojarz pracujący przy budowach osiedli domów z wielkiej płyty. Obaj w stopniach szeregowych z dumą obnosili się z tym, że nie pozwolili sobie na służalczość i wyzysk — nie tyle może przez ogólnopojętą socjalistyczną ojczyznę, co przez jej komunistyczne, wojskowe władze. Przeważnie zwykli porównywać swoje czyste pagony z najniższym stopniem do pola, mówiąc, że wzorowy gospodarz sprząta plony i na polu ma bardzo czysto. Ich stopnie wojskowe nie były może efektem celowego manifestu, a dziełem zwykłego przypadku. Przez kilka alkoholowych incydentów nie udało im się awansować nawet do stopnia starszego szeregowego.
— Ciebie, Czacki, tylko zostawić na chwilę, to piruety odpierdalasz! — krzyknął Osiński.
— Co ty taki ambitny jesteś?! Na żadnej innej kompanii cywile do młodych się już nie wpierdalają, a ty do ostatniego dnia zawsze coś! Kurwa, zawsze coś!!! — wybuchnął Maciejewski, popierając Osińskiego. Jego wypukłe żyły pojawiające się na szyi i skroni pokazywały, że nie był zadowolony z tego, co obaj zastali w kompanii.
Czacki zupełnie spokojnie leżał na łóżku i całe to najście nie robiło na nim większego wrażenia. Jedynie otworzył oczy, aby spojrzeć w stronę przybyłych.
— Wy czasem macie jeszcze lepsze pomysły i nikt jakoś się nie maże — skomentował.
— No i chuj! My… to zupełnie coś innego. My możemy ich wszystkich przez całą noc tłoczyć i tobie nic do tego. Nie wpierdalaj się, bo za mało masz już! Może mieliśmy inne plany, a teraz całą noc będą brudną wodę rozmazywać po korytarzu, bo Czacki tak sobie zaplanował.
— Młodzi są, nic im nie będzie.
— Powiedziałem, że tobie chuj do tego!
— Uważaj sobie — ostrzegał Czacki.
— Bo, co? Co mi zrobisz?
— Mówisz do starszego kaprala…
— Ożeż ty! Widzisz go! — Maciejewski zrobił wielkie oczy i spojrzał na Osińskiego..
— Regulaminem będzie nas obywatel starszy kapral Czacki straszył? — powiedział Osiński z wielką pogardą, po czym, łapiąc się za krocze, dodał: — Możesz mi na pukiel skoczyć, o tu!
— Uważaj, bo jeszcze tak się może zdarzyć, że będę twoim szefem kompanii — ostrzegał go Czacki.
— Co?! Straszysz? Straszysz, kurwa?! — Mówiąc to, podszedł do łóżka i złapał Czackiego za klapy wyjściowego munduru. — Wiesz, jaki jest mój, Maciejewskiego i wielu innych żołnierzy stosunek do trepów!
— Ważcie słowa.
— Uważaj, żebym to ja ciebie nie zważył zaraz!
Doszło do drobnej szarpaniny, po której żołnierze się uspokoili i nastał pozorny spokój. Nie tylko obaj koledzy nie darzyli sympatią Czackiego, ale na całej kompanii postrzegany był jako nadmiernie ambitny, łaszący się do komunistycznej władzy lizus, który zrobiłby wszystko dla kariery. Dlatego już teraz, podczas zasadniczej służby został doceniony awansem do stopnia starszego kaprala z nadzieją na plutonowego po pozostaniu w wojsku na stałe. Każdego plutonowego postrzegano negatywnie. Był to najniższy stopień wśród zawodowych żołnierzy i mieli go zazwyczaj ci, którzy za wszelką cenę chcieli się podporządkować komunistycznej władzy. Czasem mówiono o nich, że Ludowe Wojsko Polskie uratowało im życie, ponieważ w cywilu nie potrafiliby nawet miotłą zapracować na chleb. Nawet sam Czacki tak to postrzegał — że wojsko to okno na świat, które umożliwi mu wyrwanie się z rodzinnych Meleszek, gdzie praca w polu przy pługu stanowiła jedno z łatwiejszych zajęć. I to akurat Czacki jeszcze jakoś znosił, lecz reszta gospodarskich prac wywoływała u niego nieprzyjemną gęsią skórkę. Dlatego powołanie do wojska, pierwsza w życiu jazda pociągiem, pierwsze miasteczka widziane gdzieś daleko na Pomorzu i wojskowy samolot stojący na płycie lotniska wywarły na nim kolosalne wrażenie. Rozbudziły też w sercu wielkie marzenia o szerokim świecie i dzięki nim Zygmunt poczuł, że mógłby zająć się czymś innym. Na kompanii podobnych do niego żołnierzy, pochodzących z małych wiosek, było znacznie więcej, lecz większość z nich nie odcinała się od lokalnego patriotyzmu i wpojonych w rodzinnym domu zasad tak, jak robił to Czacki. Dla niego Meleszki mogłyby nie istnieć i nawet nie chciał wracać do domu, żeby spędzić tam przepustkę czy dłuższy urlop. Często dostając podstawową pejotkę, czyli przepustkę jednorazową, która umożliwiała opuszczenie koszar na maksymalnie siedemdziesiąt dwie godziny, jechał gdzieś nad morze i chodził po plaży i promenadzie, spędzając w ten sposób wolny czas.
W oczach reszty żołnierzy Czacki po prostu był inny. Jego wygląd mógł w pewnym sensie sugerować, że nie jest wielkomiejskim inteligentem. Szczególnie zepsuta górna lewa dwójka, z której pozostał ostry kikut, i prawa z założoną srebrną koronką wyraźnie mówiły o tym, że z rodzinnego domu do dentysty miał daleko, a nawet, że zęby i ich leczenie to temat drugorzędny i zupełnie nieistotny w życiu człowieka. Tak samo dłonie, a najbardziej ich zaniedbane i niedomyte paznokcie, były kolejną „wizytówką” pomagającą postronnemu obserwatorowi w wyrabianiu sobie o nim zdania. Czacki natomiast zupełnie tego nie dostrzegał. Podobnie wojskowe władze, choć może w rzeczywistości było wręcz odwrotnie. Może właśnie to widzieli i celowo wybierali obywateli, którzy chłonęli komunistyczną propagandę, jak leśny mech wodę podczas deszczu?
Dlatego też przed Czackim rozwijała się perspektywa pracy jako uniżony plutonowy, gotowy spełniać najbardziej wyrafinowane rozkazy przełożonych którzy z kolei uzależnieni byli od wyższej władzy sięgającej aż dalekiego Kremla. W związku z tym Czacki nie zważał na takich żołnierzy jak Osiński z Maciejewskim i na wielu innych im podobnych. Obrał już kierunek swej drogi życiowej i szedł właśnie tym torem, mając w marzeniach nowe kontakty i znajomości, które uważał za bardziej odpowiednie dla niego.
Żołnierze wybierający brudną wodę z korytarza pracowali intensywnie i o godzinie drugiej w nocy było już prawie sucho i względnie czysto. Zazwyczaj nigdy nie sprzątano do końca, bo nawet jeśli ktoś w ten sposób zameldował wykonanie zadania, narobić mógł sobie tylko kłopotów. Zawsze można było znaleźć miejsce, gdzie biała chusteczka pokazywała brud, tak więc o godzinie drugiej w nocy młodzi żołnierze uznali, że nie wysprzątano, a tylko sprzątano korytarz, dzięki czemu mogli iść spać. Dopiero rano widać było dokładnie efekt tej pracy, gdy wilgotna powierzchnia polerowana i myta na wszystkie dostępne sposoby zdążyła dobrze wyschnąć. Wtedy to na całym korytarzu pojawiły się matowe rude smugi pozostałe po mokrej szmacie, które trzeba było wypolerować na sucho. Zaczął się więc kolejny etap żmudnej pracy, którą należało skończyć przed porannym apelem. Widok uwijających się przy tym wściekłych żołnierzy cieszył oko Czackiego. Rozpierała go duma, że sprawcą tego całego zamieszania był właśnie on.
Wreszcie nadszedł ten wielki dzień, w którym żołnierz wyrusza w podróż do rodzinnego domu po to tylko, aby przywieźć swoje cywilne ubrania, w jakich wstępuje się do rezerwy. Wprawdzie starszy kapral Czacki nie aspirował do tego, a mówiąc inaczej, nie był zainteresowany wyjściem do cywila, to jednak nie miał zamiaru rezygnować z przepustki wystawionej w tym celu. Nie była to nawet zwykła przepustka, lecz pięciodniowy urlop, który traktować można jako nagrodę. Dodatkowo wolny czas wypisany na specjalnym blankiecie, zwanym rozkazem wyjazdu, zwalniał z kosztów podróży. Jadąc pociągiem, wystarczyło tylko pokazać go konduktorowi i nie słyszało się pytania o bilet.
W kwestii oszczędzania własnych pieniędzy starszy kapral Zygmunt Czacki był mistrzem z dużą szansą na mistrzostwo świata. Pieniądz stanowił dla niego wartość nadrzędną. Nie miał zamiaru płacić za bilet, gdy takowego dokumentu nie posiadał i to mu się udawało. Teraz jechał do domu legalnie, stojąc przy stoliku w restauracyjnym wagonie Warsu. Nie kupował nic ze względu na wspomnianą oszczędność, lecz jego obecność w tym miejscu nie była przypadkowa. W duchu po cichu liczył, że załapie się na tak zwanego sępa i trafi się wreszcie sponsor, który zaproponuje mu wypicie piwa. Tak się często zdarzało ludziom z większymi pokładami empatii noszonymi w sercu, że widząc żołnierza w mundurze i wiedząc, że służy za darmo, bo symbolicznego żołdu nie można nazwać wynagrodzeniem, proponowali mu jakiś poczęstunek. Doświadczenie Czackiego i tym razem go nie zawiodło. Podszedł do niego właśnie wysoki, około trzydziestoletni mężczyzna.
— Żołnierz! Walniesz browara?
— Skoro ktoś stawia, to czemu nie — odpowiedział Czacki, uśmiechając się lekko pod nosem.
— Przecież o pieniądze się ciebie nie pytam. Cztery — powiedział mężczyzna do sprzedającej kobiety i znów odwrócił głowę w stronę kaprala. — Wiadomo, że komuna was wykorzystuje i z reguły żołnierzom nie wystarcza na więcej. — Przyłożył dłoń do szyi, pokazując w ten sposób, że mówi o alkoholu, jakby był on głównym artykułem spożywczym żołnierzy. Odebrał cztery piwa od barmanki, zapłacił i dwa z nich postawił przed sobą, a pozostałe dwa przesunął w stronę kaprala stojącego obok.
— Mnie się udało wymigać — mówił dalej mężczyzna. — Zatrudniłem się w kopalni i tam wojsko odrobiłem.
— Nie każdemu tak się udaje. Służba nie drużba i z reguły trzeba ją zaliczyć. — Czacki zbył mężczyznę, ukrywając swoją sympatię do wojska.
— Ale, kurwa, żeby tak człowiekowi dwa lata z życia zabierać i nic w zamian nie oferować? Mogliby chociaż żołd przyzwoity płacić, a nie tylko na fajki, żeby starczyło! No, ile wam teraz płacą? — zapytał.
— Ja nie palę — odpowiedział wymijająco.
— Chcesz powiedzieć, że nie jest źle? Bo akurat nie palisz?
— No tak. Dzięki temu płuca mam zdrowsze.
— Ha, ha, ha — zaśmiał się mężczyzna. — No tak! Jeść dają, dach nad głową dają, a to kosztuje. Sielanka, normalnie, czego więcej jeszcze chcieć!
— Patrząc na to w ten sposób…
— A weź, przestań! Gadasz tak, jakby ci było dobrze w tym wojsku! — powiedział i przykładając butelkę z piwem do ust, zrobił kilka łyków.
Po chwili do wagonu restauracyjnego wszedł dosyć wysoki młody mężczyzna, który mógł być młodszy od pijącego piwo. Spojrzał najpierw na kaprala, a po chwili na jego towarzysza.
— Cześć Bocian! Nie udław się! — powiedział i klepnął go w ramię.
Bocian dopiero po tym geście odjął butelkę od ust i postawił ją na blacie. Popatrzył na mężczyznę i po jego spojrzeniu dało się zauważyć, że bez problemu rozpoznał przybyłego. Uśmiechnął się nieznacznie i odezwał do niego:
— A ty, Morris, co tu robisz o tej porze?
— A se, kurwa, jadę, nie widać? Tak samo jak ty, jadę sobie. To publiczny środek transportu.
— No popatrz. Góra z górą…
— Chyba góra ze strychem ci się pomyliła — zadrwił z porównania kolegi.
Mężczyźni przywitali się. Morris rzucił chłodnym spojrzeniem w stronę kaprala i podając mu rękę, powiedział do Bociana:
— A ty co? Ze starszym kapralem tak sobie piwko pijesz?
— Ano, jedzie chłopak, biedny, to postawiłem mu piwko.
— Nie taki biedny, jak trzy belki dźwiga na pagonach. Dziobak cholerny.
Zygmunt Czacki spokojnie popijał piwo z butelki i nic się nie odzywał, ale na słowo „dziobak” postanowił zareagować.
— Nie trzeba zbytnio dziobać akurat. Tak wyszło i tyle.
— Już ty mi nie wmówisz, człowieku! Bocianowi możesz gadać, bo on w wojsku nie był.
— Nie byłem, bo potrafiłem sobie załatwić, żeby za darmo dwóch lat nie kiblować w MON-ie! — wtrącił się Bocian.
— Ale ja byłem i akurat taki właśnie jeden kapralik tak mocno zaszedł mi za skórę, że przyrzekłem sobie zajebać każdego napotkanego na swojej drodze! — powiedział i złapał kaprala jedną ręką za klapę wyjściowego płaszcza.
— Przestań, Morris! Nie rób zadymy! — Bocian zaczął go uspokajać.
Morris jednak musiał mieć w pamięci jeszcze niezabliźnione wspomnienia związane z wojskiem i kapralem, bo wściekły nie miał zamiaru słuchać Bociana. Zrobiło się lekkie zamieszanie, podczas którego pozostali mężczyźni przebywający w restauracyjnym wagonie zaczęli prosić o uspokojenie się. Z tej szamotaniny mogłaby zrobić się poważniejsza awantura, ale zapobiegł temu konduktor. Wszyscy zaczęli jeszcze głośniej uspokajać szamoczących się, krzycząc:
— Konduktor! Uwaga, konduktor!
Awantura ucichła, lecz konduktor, wchodząc do wagonu, widział wszystko i podszedł do poprawiających swój wygląd mężczyzn. W pierwszej kolejności — jako kolejarz ubrany w mundur — zwrócił się do kaprala.
— Co jest, kapral? Energia cię rozpiera i ubolewasz, że pokój jest w naszej ojczyźnie? Wojny ci się zachciało?
Czacki nic nie mówił. Dopinał guzik i zauważył, że dwóch kolejnych brakuje mu przy mundurze.
— Chcesz na najbliższej stacji wysiąść i skończyć na milicji? Co?
— Nie — odpowiedział.
— A może na WSW, bo ty przecież żołnierz jesteś?
— Nie, w porządku, obywatelu konduktorze. Nic się nie stało, tylko butelka z piwem mi się przewróciła i kolega chciał ją w locie złapać. Szkoda piwa i butelki.
Konduktor pokiwał tylko głową, spojrzał na rozlane piwo i powiedział:
— Ano, szkoda! Niech ci będzie, że szkoda.
Z dworca kolejowego stacji Barszczew Czacki ruszył zupełnie pustą, położoną wśród sosnowego lasu, asfaltową, drogą w stronę głównego traktu, przy którym miał zamiar złapać stopa. Idąc dość szybkim wojskowym krokiem, rozmyślał jeszcze nad ludzką naturą. Nie zastanawiał się nad własnym charakterem, tylko nad innymi ludźmi, których przyszło mu w życiu spotykać. Przeważnie trafiał na niezbyt życzliwie nastawionych. „Zawsze coś i zawsze coś — rozmyślał — ale ja im jeszcze pokażę! Jeszcze do partii się zapiszę i będę kimś! Łaski ode mnie będą potrzebowali!”. Gdy doszedł do traktu, machnął ręką na pierwszy napotkany samochód — to była warszawa. Jej kierowca natychmiast się zatrzymał. Nim Czacki dobiegł, otworzyły się drzwi pasażera, z których nawoływał mężczyzna w średnim wieku.
— Dawaj, żołnierz!
— Już, już. Można do Pilecka?
— Można, można. Nawet do Piotrkowa można.
— Nie, nie, ja tylko do Pilecka.
— Z Pilecka jesteś? — zapytał kierowca, gdy Zygmunt usadowił się na tylnej kanapie.
— Można tak powiedzieć — odpowiedział dość enigmatycznie, nie chcąc do końca zdradzić swojego miejsca zamieszkania.
— To znaczy, że z okolic.
— No…
— Szkoda mi tych młodych chłoposzków i jak tylko widzę takiego, to zabieram na stopa — tłumaczył kierowca, zwracając się raczej do pasażera siedzącego na przednim siedzeniu. — Przez dwa lata to nawet na jakiś piętnastoletni samochód można byłoby zarobić, a tu zabiorą, zamkną, za zupę i mielunygo każą siedzieć w koszarach.
— Ano, tu się z panem zgodzę — wtrącił się kapral.
— No szkoda mi takich.
Gdy mężczyźni dojeżdżali już do Pilecka, kierowca zapytał:
— To skąd jestyś dokładnie? Podrzucę cię.
— Nie, nie! Dobrze jest. Tu pan stanie, dalej już te parę kroków, to sobie spokojnie dojdę.
— No jak chcesz.
— Dziękuję! — Wysiadł, trzasnął drzwiami i jednocześnie pomyślał sobie, że tu, w rodzinnych stronach, stosunek do żołnierzy jest zupełnie inny. Na żołnierza patrzy się ze współczuciem i sympatią. Może to wynika z tego, że w okolicy nie ma jednostek wojskowych i mundur to niecodzienne zjawisko. Tam, na Pomorzu, zapewne niejeden raz żołnierze uprzykrzyli ludziom życie i dlatego jest taka różnica w ich postrzeganiu.
Czacki wysiadł w Pilecku, lecz z tą bliskością domu nie było tak różowo, jak opowiadał kierowcy. Dalej musiał iść pieszo i to co najmniej jeszcze osiem kilometrów. Nawet, gdyby kierowca był aż tak życzliwy i chciał podwieźć go do samego domu, to jednak nie mógł liczyć na to, że Czacki się zgodzi. Zygmunt wstydził się swojej miejscowości i zawsze, gdy tylko miał taką możliwość, ukrywał to, mówiąc, że pochodzi z Pilecka.
Pilecko było najbliższą większą miejscowością, od której, według Czackiego, zaczynał się większy świat. Zamieszkiwało je tylko cztery tysiące mieszkańców, ale to tutaj był pawilon GS-u, gdzie można było kupić i ubrania, i części do popularnych jednośladów, czyli komara i wueski, oraz przepić wypłatę w barze. Tu znajdował się kościół parafialny oraz siedziba gminy, a nawet biuro partii, której członkiem zamierzał wkrótce zostać.
Ledwo świtało dopiero, dlatego miasteczko jeszcze spało i wszystkie wyżej wymienione przybytki były pozamykane. Poszedł lipową aleją, aż do drogi pośrednio wiodącej do Meleszek.
Droga ubywała mu dość szybko, w końcu przecież był młodym żołnierzem, więc któż inny mógłby pokonywać ją szybciej. Wreszcie doszedł do kapliczki, przy której ta ważniejsza szlakowa droga krzyżowała się z żółtą, żwirową, prowadzącą już bezpośrednio do Meleszek, do jego domu rodzinnego znajdującego się prawie pod samym lasem. Tam też się ta ścieżka kończyła. Polna żwirówka, gdzie niektóre odcinki wymieszane były z gliną i w deszczowe dni stanowiły nie lada wyzwanie dla większości pojazdów mechanicznych, była drogą dojazdową i wyjazdową, jedyną nitką komunikacyjną łączącą Meleszki z Pileckiem, a co za tym idzie — z całym światem. Murowana kapliczka, pokryta była białym tynkiem i przyozdobiona girlandami z kwiatów robionych z wosku i bibuły. W środku za szybą siedział niewielki drewniany Chrystus. Tak powiadają, że to Chrystus, lecz ludowy artysta, tworząc tę postać, nie potrafił oddać podobieństwa i jedynie cierniowa korona na głowie sugerowała, że to właśnie Chrystus Frasobliwy. Przy kapliczce na planie kwadratu o bokach pięciu metrów w rogach rosły cztery duże akacje. Czacki przechodząc obok, zdjął czapkę i nie zatrzymując się wcale, założył ją z powrotem na głowę i poszedł dalej, skręcając w żwirówkę. Nie zatrzymał się na żadną modlitwę, a nawet takowa nie przeszła mu przez myśl, jakby to zdjęcie czapki było tylko odruchem wyniesionym z domu, którego nawet nie potrafiłby teraz wytłumaczyć. Po prostu szedł przed siebie. Niedawno musiało tutaj padać, bo wilgotniejsze gliniaste odcinki trudno było pokonać suchą stopą. Przechodząc przez nie, pomyślał sobie, że szkoda byłoby, aby poczciwą warszawę gnać tutaj przez to błoto, dobrze więc zrobił, odmawiając życzliwemu kierowcy. Miał jednak ochotę skorzystać z tej propozycji i dwie siły bardzo mocno walczyły w nim wtedy przez chwilę. Przejechać się przez wieś i pokazać innym, że „oto mnie wiozą”, walczyło ze wstydem, który mówił o tym, że gdzieżby tam w takie błoto jechać, tym bardziej, że wtedy już nie dałoby się ukryć, że to nawet nie Meleszki są jego rodzinnym domem, a dopiero ich przysiółek znajdujący się prawie kilometr dalej pod lasem. Idąc przez to błoto, utwierdził się w przekonaniu, że dobrze zrobił, odmawiając kierowcy.
Kiedy minął już całą wieś i jej ostatnie, kto wie, czy nie najładniejsze zabudowania należące do rodziny Trzaskich, jego oczom ukazała się drewniana chałupa wraz ze stodołą i zabudowaniami gospodarczymi, do których należało jeszcze podejść lekko pod górkę około pięćset, może sześćset metrów. Widząc to, odetchnął z ulgą, bo był prawie na miejscu. Znajdował się już prawie w rodzinnym domu, lecz szedł jakoś apatycznie. Niby kroki stawiał długie i nogi wyciągał przed siebie pewnie, lecz dusza jego reagowała na ten widok zupełnie obojętnie, bez żadnego sentymentu, bez żadnej tęsknoty, tak jakby nie trafił we właściwe miejsce. Dobrze już wiedział, czego oczekuje od losu w zamian za trud, który poniósł w życiu. Za trud, który zostawił tutaj i wcale nie chciał do niego wracać. Był otwarty na nowe doświadczenia w ogóle niezwiązane z rodzinnym domem, pracą na roli i wsią.
Obok drogi znajdowało się należące do jego ojca zaorane i powleczone, lecz jeszcze nieobsiane pole. Idąc, wspominał, ile to razy chodził po nim za pługiem, za bronami, czy nawet przemierzał je bez konia. Na tę myśl aż wzdrygnął się i mruknął na głos:
— Nigdy, nigdy już!
Perspektywa spokojniejszego życia w jednostce i pewna comiesięczna wypłata umacniała go w nienawiści do pracy na ojcowiźnie. Wszedł na podwórko i spojrzał w stronę psiej budy, wokół której panowała jakaś dziwna cisza. Burek całe życie uwiązany na łańcuchu zrobił się już stary, ślepy i głuchy, bo twardo śpiąc, nie wyczuł nikogo, kogo mógłby obszczekać — czy to ze złości, czy może z radości. Zygmunt spokojnie wszedł do sieni i po chwili otworzył drzwi do izby, gdzie zastał siedzących przy stole rodziców. Jedli aluminiowymi łyżkami zalewajkę z dużej blaszanej emaliowanej miski. Gdy domownicy zobaczyli przybysza, utkwili w nim zdziwiony wzrok. Ojciec nic nie powiedział. Spokojnie przyglądał się synowi i jego dość mocno ubłoconym butom, których nie zdjął w sieni. Całą powitalną inicjatywę przejęła matka.
— Ło matko przenajświntszo! Zygmunt! Przyjechołyś!
— Ano, przyjechało się, mamo!
— Tak dawno cie nie było, nie pisołeś nic ostatnio! — Rzuciła łyżkę do zupy, a kromkę chleba położyła na stole i wstała, aby powitać w domu jedynaka. Gdy go tak ściskała, odezwał się ojciec.
— Ano, dawnoś już nie był w chałupie.
— Służba, tato! Nie drużba, jak to mówią!
— To pewno pod kuniec kwietnia bedzie po służbie?
— No, nie bardzo… — próbował wyjawić nieśmiało swoje plany, lecz matka nie pozwoliła mu dokończyć.
— Aj, zjechołyś tyle świata, to i głodnyś przecie! Chodź, chodź zaliwajki pojeść — zachęcała go, podając mu łyżkę i kromkę chleba.
Zdjął płaszcz i usiadł przy stole, spojrzał na wielką miskę z zupą i zapytał:
— Ale jak to, mamo? Z jedny miski?
— A co? — wtrącił się ojciec. — Całe życie tak żeś jod a tero już ci nie pasuje?
— Pasowałoby… na osobnym statku — odpowiedział.
— Wiedziołym, że to wojsko tero, to nic dobrygo.
— A jak ty służyłeś, to były lepsze czasy? — zapytał złośliwie.
— A były. Były! Żebyś wiedzioł, że były. Jeść dawali słabo, a do tego można było zginonć.
— Zginonć! Polaków zabijać, to było wojsko?!
— Nie Polaków, tylko bandytów! — obruszył się ojciec.
— Łoj, stary! Ledwo chłopok przyjechoł, to zaro ło polityke bedzieta się kłócić?! — Matka starała się uspokoić ojca.
— Jo akurat nikogo nie zabiłem. Roz w lesie kieleckim było goronco, ale jo tylko amunicje donosiłem. Nie zabiłem nikogo! — tłumaczył się ojciec.
— Aj cicho, stary! Mosz synek. Siadej zjeść z nami. — Matka podała mu dodatkową miskę wypełnioną zalewajką.
— Jak jo byłem młody, były inne czasy — kontynuował ojciec.
— Gówno inne. Tak samo młody byłeś i tako sama komuna była jak teroz! — skwitował Zygmunt i nie chcąc kłócić się z ojcem, zamieszał łyżką w zupie, podmuchał i zaczął siorbać.
— Ty tero za dobrze mosz i za to takie głupoty wygadujesz — denerwował się ojciec.
— Aj, Antek, dej już chłopokowi spokój. — Kobieta, chcąc udobruchać męża, zwróciła się do niego po imieniu, co raczej nie zdarzało się na co dzień. I to chyba pomogło, bo stary Czacki po chwili milczenia zanurzył łyżkę w zupie i zaczął powoli jeść. Domownicy zaczęli spokojną konsumpcję.
Gdy wydawało się, że po burzliwym powitaniu nastała względna cisza, do ich uszu dotarło narzekanie babki leżącej za kaflowym piecem, która do tej pory twardo spała.
— Ło matko jedyno! Ni moge sie nawet przekryncić, tak mnie boli.
— Zobocz, matka, kto przyjechoł! — Stary Czacki po częściowym zaspokojeniu głodu mówił już spokojnie, nie zważając na lamenty swej matki będące codziennością.
— Kto to? Zygmunt? — Podniosła głowę i przyglądała się uważnie, lecz wzrok miała już słaby.
— Ano Zygmunt, babcia! — Kapral wstał, aby się pokazać w całej okazałości.
— Aleś ty chłopok elegancki w tym mundurze — patrzyła z podziwem. — Mój świnty paminci Aleksander taki młody był jak pod Warszawą na wojnie z Kozakami sie bił, ale jak do chałupy wrócił wtedy, to był lichutki, oj lichutki, a do tego brudny, zawszawiuny i obdarty. A tero ty, to taki elegancki chłopok…
— Tero, babcia, wojny nie było.
— Aleksander po tym wszystkim dopiro za Nimca bez bicio sie zginoł. Ojciec twój mioł pietnoście lot — zaczęła szlochać i narzekać. — Od ty pory wdowom jestym. Tyle lot! Tyle lot.
W tym czasie Czacka nalała zupy do kolejnej miski i postawiła ją przy piecu na taborecie w zasięgu ręki babki. Ta, traktując tę chwilę bardziej oficjalnie, chciała się pożalić, ponarzekać przed wnuczkiem i zaczęła lamentować.
— Widzisz Zygmuś, co sie zy mną porobiło. Matko Bosko, wstać już ni moge za bardzo, bo mnie boli i nawet jeść musze na osobny misce. Jak jaki pies! — powiedziała i zaczęła szlochać.
Nie wytrzymując już dłużej, stary Czacki wybuchnął:
— Kurwa! Jednymu źle tak, drugimu źle tak. Nikt tu wom nie bedzie nadskakiwoł, bo robota w polu jest! Zygmunt — zwrócił się do syna — jak tylko zjisz, to zeblikej tyn mundur i jedziemy w pole owies sioć. Na powietrzu cłek robotom sie zajmie to i spokojniejszy sie robi.
— Owies? — zapytał, aby w ogóle odezwać się tylko.
— A co byś chcioł? Kakao może albo marcepany jakie?
— Nie no, dobra, tata! Owies przecie na wiosne sie sieje.
— Na sadzynie kartofli jeszcze za wcześnie.
— No ta. Za wcześnie — przyznał ojcu rację, nie chcąc go więcej denerwować. Bał się powiedzieć głośno, że robota mu nie odpowiada i nie wiedział też, w jaki sposób oznajmić obojgu rodzicom, że ma zamiar pozostać w wojsku. Znając charakter ojca, uznał jednak, że to nie jest odpowiednia chwila na takie oświadczenie.
Poczciwy Gniady zaprzęgnięty do siewnika czekał na hasło gospodarza, aby ruszyć w stronę pola. Zygmunt nosił worki z ziarnem i uzupełniał zasobnik siewnika, a ojciec wrócił do chałupy i po chwili wyszedł ze słoiczkiem wypełnionym święconym ziarnem owsa, które to zawsze w Matki Boskiej Siewnej, czyli w dzień Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, święci się w kościele. Stary Czacki klęknął przed siewnikiem, zdjął czapkę i trzymając w ręku słoik, czekał, aż Zygmunt przestanie przegarniać ziarno w zasobniku, położy pusty worek i klęknie razem z nim. Zygmuntowi wcale się to nie uśmiechało i miał nadzieję, że ojciec dokona całej ceremonii bez niego, lecz niestety, nie dało się tak. Cały czas klęczał przed siewnikiem i wewnętrznie zaczęło go już nosić, jakby chciał powiedzieć synowi: „No kurwa! Klęknijżesz wreszcie!”. Jednak nie mówił nic, tylko spokojnie klęczał. Zygmunt, widząc, że nie ma innego wyjścia, klęknął wreszcie obok ojca i wtedy stary spokojnie odkręcił słoik, przeżegnał się, chwaląc głośno Trójcę Przenajświętszą, po czym połowę zawartości słoika wymieszał z resztą ziarna znajdującego się w zasobniku. Na koniec zmówił jeszcze jedną zdrowaśkę i wstał z kolan. Za nim po chwili wstał również i Zygmunt. Wtedy dopiero zamknęli wieko zasobnika i pojechali w pole.
Gniady ruszył przez podwórko dosyć spokojnym krokiem, lecz zachowywał się inaczej. Strzygł dziwnie uszami, wyczuwając obecność Zygmunta, którego dawno nie widział, a którego dobrze znał, ponieważ razem spędzili niejedną dniówkę w polu. Koń jednak był bardzo inteligentny i wiedział, że młody Czacki tak samo jak do ziemi, nie ma też serca do zwierząt gospodarskich. Stary Czacki traktował konia zupełnie inaczej i chociaż teraz Zygmunt szedł z boku, a lejce trzymał ojciec, to nawet i on zdążył zauważyć odmienne zachowanie konia.
— Co un dzisiej jakiś taki niespokujny? — powiedział ni to do Zygmunta, ni to do siebie samego.
— Za dużo ciungnie, jak na jednygo kunia, tata!
— No, nie godej. Taki kuń! Przecie owsa mu nie żałuje, to nie powion tak łbym kryncić.
— Może go jaki bąk ugryzł.
— Latym może i tak, ale tero jeszcze przecie bąków ni ma.
— No, niby ni ma. — Młody Czacki pokiwał tylko głową, starając się nie patrzeć w stronę ojca.
Zygmunt domyślał się, o co może chodzić koniowi, bo nigdy nie żałował bata, gdy dane mu było pracować ze zwierzęciem. Teraz zastanawiał się nad jego inteligencją. Tak dawno nie pracował w polu i szedł przecież z boku, jednak koń wszystko pamiętał i nie pałał miłością do gospodarskiego syna.
Gdy przejechali przez całe podwórko i dojechali do miejsca, gdzie za chałupą zaczyna się pole, stary Czacki zatrzymał konia.
— Prr, Gniady.
Zygmunt, widząc, że ojciec zatrzymał siewnik, podbiegł do dźwigni uruchamiającej napęd mieszadła. Przyglądając się siewnikowi, zauważył, że brakuje dosłownie trzydziestu centymetrów do krawędzi pola i należałoby się trochę cofnąć, aby nie marnować takiego skrawka ziemi, dlatego krzyknął głośno ni to do konia, ni to do ojca.
— Nazad!
Stary Czacki spojrzał tylko pochmurnym wzrokiem na syna i odezwał się głośno.
— Czego nazad? Czego nazad?
— No za daleko, tata!
Stary Czacki jeszcze raz spojrzał na swojego syna, tym razem mocno karcącym wzrokiem i odezwał się:
— I ty, dorosły chłop, prawie po wojsku, chcesz sie gospodarzyć?
— Nie bardzo mi się to widzi — powiedział, ale ojciec jakby wcale tego nie słyszał, ponieważ był już bardzo mocno skupiony na niewielkim słoiku z ziarnem, który z trudem udało mu się wyjąć z ciasnej kieszeni. Tym razem naczynie było o połowę mniejsze od poprzedniego. Ziarna też były święcone, tylko że w Dniu Świętego Szczepana. Stanął w rozkroku za siewnikiem, zdjął czapkę i obcasem filcowego buta naznaczył dwie krzyżujące się bruzdy symbolizujące krzyż chrystusowy, w które nasypał ziaren. Znów, jak poprzednio, pochwalił Świętą Trójcę, przeżegnał się i dłonią lekko zasypał wysiane ziarno. Dopiero po tym wszystkim powiedział do syna:
— No! Tero można sioć!
Zazwyczaj rolnicy raz błogosławili owies przeznaczony do zasiewu, a do tego celu używali ziaren poświęconych w Dniu Świętego Szczepana. Stary Czacki wierzył jednak w to, że nic nie zaszkodzi, gdy czynność tę zdubluje. Nie chciał jednak tego robić tym samym ziarnem, bo uznał, że to nie miałoby żadnego sensu. Dlatego też przed pierwszym zasiewem błogosławił podwójnie. Robił to z głębokiej wiary, ale też z obawy o zbiory i przyszłe dochody z nimi związane. Jakakolwiek idea przyświecała jego czynnościom, zawsze można mówić o głębokiej wierze, wszak przecież wiara i pieniądze nie leżą zbyt daleko od siebie.
Ojciec Zygmunta szedł obok siewnika i spokojnie trzymał lejce, bo Gniady wiedział dokładnie, w jaki sposób ma ciągnąć zaprzęg. Syn w tym czasie biegał za siewnikiem od prawej do lewej strony, podnosząc do góry i udrażniając zapchane ziemią lejki. Ziemia po deszczu nie zdążyła uzyskać jeszcze odpowiedniej wilgotności, więc ziarno nie chciało zlatywać tak łatwo, jak miałoby to miejsce podczas słonecznej pogody. Z drugiej strony teraz akurat nie kurzyło się tak mocno za siewnikiem i to była jedyna korzyść z tak wczesnej pory. Co prawda słońce nieśmiało wyłaniało się zza chmur i zapowiadała się coraz lepsza pogoda, co wróżył śpiewający skowronek, jednak mogło to nastąpić dopiero za godzinę, może półtorej. W tym czasie Czaccy będą mieli już obsianą znaczną część pola, a może nawet całe. Szli tak za siewnikiem, każdy zajęty swoimi obowiązkami, i nie odzywali się do siebie wcale. Ziemia ma tę właściwość, że nie trzeba się do niej odzywać, pozwala pracować w milczeniu i człowiek nie ma ochoty na bezproduktywną rozmowę, która rozprasza i uniemożliwia skupienie się na robocie. Może to i dobrze, bo inaczej mogłoby dochodzić do drobnych spięć pomiędzy ojcem i synem. Dopiero gdy Zygmunt podniósł klapę zasobnika, aby sprawdzić, ile ziarna pozostało, powiedział do ojca głośno:
— Braknie!
— Nie starczy?! — zapytał ojciec.
— Jak braknie, to przecie, że nie starczy — wygłosił filozoficznie Zygmunt.
— Jakiś ty sie w tym wojsku zrobił wyszczekany! — zganił go ojciec.
— No, co? Mówie jak jest.
— To jo ci powim, jak bedzie. Dojedziemy do kuńca i jo z Gniadym odpoczniemy, a ty pójdziesz i przyniesiesz ze stodoły worek. Owies letki, to tyn winkszy worek wystarczy.
— Ano — nie protestował Zygmunt.
Przyniósł ziarno, wsypał do zasobnika i znów w milczeniu dokończyli siew. Stary Czacki nieśmiało zaczął rozmawiać z nim, dopiero gdy już wracali zaprzęgniętym siewnikiem do domu. Pomiędzy stodołą a rosnąca za nią jabłonką ułożona była pryzma pustaków zrobionych z cementu i szlaki. Gdy przejeżdżali obok, stary Czacki spojrzał w tamtą stronę i dopiero wtedy przerwał milczenie.
— Wyjdziesz na dobre z wojska, to trza bedzie cymyntu załatwić i dorobimy pustaków. Wybudujemy takom chałupe, Zygmunt, że Trzaskimu oko zbieleje.
— Oj, tata! Jak ty chcesz się z Trzaskim równać?
— A co?! My gorsze som?
— Ziemię mamy gorszą.
— Całe życie sie dobrze majom za naszom krzywdę. Ale zoboczysz, dokupie zimi. Dobry zimi.
— Daj se spokój, tata. Po co? A zresztą, skąd na to pieniądze weźmiesz?
— Gierek rynty rolnikom podawoł, to babka nazbirała troche. Żałuje, cholera chytro, ale na zimie, toby dała. Trzaskich, synu, jak nie jo, to ty musisz przegunić. Jo dołoże, co tylko moge, żebyś Trzaskigo przegunił.
— Tylko zawsze słyszę Trzaski i Trzaski! A ja mam w dupie Trzaskiego!
— I bardzo dobrze, synek! Bardzo dobrze!
— Mam w dupie i nie mam zamiaru go przeganiać w gospodarowaniu!
— Jak to? Prr! — Stary nie mógł zrozumieć, co syn chce przez to powiedzieć i nawet zatrzymał konia, gdy już wjeżdżali na podwórko. — Jak to? — powtórzył.
— A tak to! Ile i jak trza by robić, żeby Trzaskigo przegunić?! Samochód, przecie nawet sobie kupił.
— A tam, zaro samochód! P-70 z pińdziesiontygo szóstygo roku.
— Ale samochód!
— Zimom zawioło i z chałupy nie wyjechoł, wiosnom roztopy przyszły i go kobyłą z błota wyciungoł.
— Bo u nas tako droga. Gdzie indziej asfalty na wsiach nawet mają.
— Zaro tam byś chcioł asfaltu. Co to jako Ameryka jest? Biernacki na Brzózkach mo wartburga i to jest samochód. Koła duże, to nawet na wiosne do Meleszek przyjechoł i kunia do wycionganio nie było potrza.
— Mnie się ta robota, tata, nie widzi.
— Ano prowda. To lichy samochód — potwierdził, jakby w ogóle nie dopuszczał do siebie tego, co syn chce mu powiedzieć.
— Mnie się ta robota nie widzi, tata! Ta cała robota! — powtórzył.
— Jako… robota?
— Ta twoja gospodarka cała.
— Moja?! Moja gospodarka?! Przecie jedyn jestyś, to tak samo twoja bedzie.
— W wojsku zostanę! — Zygmunt wydusił w końcu swoje oświadczenie, ale przyszło mu to z wielkim trudem, ponieważ bał się reakcji ojca. Bat był zatknięty w siewniku, bo stary Czacki nie używał go, ale syn obawiał się, że w przypływie złości może chwycić za niego i bić nim na oślep.
— Jak to w wojsku?! — zapytał, jakby nie rozumiejąc jeszcze niczego.
— Zawodowym wojskowym będę. Już mam ugadane w sztabie.
— Że jak?
— No mam podpisać i zostanę w jednostce. — Dalej tłumaczył ojcu.
— A na co? Wojny ni ma przecie.
— Ale potrzebują do wojska.
— A co z gospodarkom? Jo długo tak nie porobie, to tobie sie przepisze.
— A na co mi ta gospodarka. Czego tu się człek może dorobić?
— Żeby cie!… — powiedział, przełykając z trudem ślinę, jakby miał w gardle pyzę albo kluskę śląską.
Stary Czacki zdjął czapkę, przetarł nią czoło i jakoś dwuznacznie machnął ręką, niby to w powietrzu obok, niby to na Zygmunta, lecz opanował się i opuszczając rękę, zapytał:
— A jak jako wojna wybuchnie?
— Zaraz tam wybuchnie.
Ta informacja z wyjątkowym oporem docierała do głowy starego Czackiego. Stali tak na wjeździe i rozmawiali już dobrą chwilę, aż zauważyła to matka. Wydało jej się to bardzo dziwne, że mężczyźni nie mogą się zdecydować na wjechanie dalej w podwórko, więc, aby upewnić się, o co może chodzić, wyszła przed chałupę i krzyknęła:
— Stało się co?!
— A żebyś wiedziała, matka! — Antoni odkrzyknął i bardzo głośno westchnął, machając jednocześnie czapką.
— Ło Matko Bosko! — zaczęła lamentować, nie pytając o nic więcej. Ton głosu męża i gest, który wykonał ręką, wystarczyły jej za komentarz.
— Zygmuntowi nie widzi się gospodarowanie! — Stary krzyknął głośniej, aby dotarło to do jej uszu poprzez ten lament. Najprawdopodobniej dotarło, ponieważ zaczęła jeszcze bardziej lamentować.
— Co my mu krzywdę jakom zrobili, czy co? Zygmunt, czy ci tu tak źle? — zapytała syna.
— Dej spokój, mama, nie rób tu teatrów żadnych.
— Teatrów? — zdziwiła się, na chwilę przerywając lament, aby złapać głębszy oddech. — Teatrów? Prowde godoł Trzaski wtedy, kiedy chcioł omamić nos pinindzmi i gospodarke kupić. „Nie bedzie z Zygmunta gospodarza”, tak godoł — lamentowała. — A un jeszcze tero z teatrami wyjiżdżo! Z teatrami!!! Chocioż to Trzaski, to trza przyznać, że prowde godoł.
Stary Czacki miał zawsze odpowiedź na takie babskie lamentowanie i jego żona mogła liczyć na delikatne słowa typu: „a cichajże babo!” albo może tylko trochę ostrzejsze: „Jeszcze, kurwa, mi tu twój lament potrzebny!”, które zawsze pomagały jej się uspokoić. Teraz jednak stał milczący i zdezorientowany, i nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Zygmunt nie czuł się zbyt komfortowo w takiej sytuacji. W pewnym sensie odetchnął z ulgą, mając już najgorsze za sobą. Aby przerwać tę niezbyt przyjemną chwilę, sięgnął po zatknięty przy siewniku bat i machnął nim tak, że końcówka rzemienia sięgnęła pośladka Gniadego. Jednocześnie krzyknął:
— Wio, Gniady!
Ojciec mając zamęt w głowie z powodu zaistniałej sytuacji, nawet nie interweniował, tylko zrobił wielkie oczy, widząc jak syn potraktował konia. Zdezorientowany stał nieruchomo. Sięgnął tylko do kieszeni roboczej marynarki i wyjął z niej zmiętą paczkę sportów, z której wyłuskał sfatygowanego papierosa.
Nawet leniwy i ślepy Burek zdał sobie sprawę z powagi sytuacji, bo wyszedł z budy i dość intensywnie zaczął szczekać na konia i Zygmunta, gdy przejeżdżali przez podwórko i potem długo jeszcze. Ojciec cały czas przyglądał się temu w milczeniu, zaciągając się tytoniowym dymem. Matka tylko dodawała scenie dramaturgii, stojąc przed domem i od czasu do czasu wycierając nos w niebieski fartuch, który miała zawiązany w pasie.
***
Mówiąc jak najdelikatniej, niedarzenie się sympatią z rodziną Trzaskich, a obiektywnie, nienawidzenie najbogatszej rodziny we wsi, miało korzenie głęboko wrośnięte w odległą historię, niepopartą co prawda żadnymi dokumentami, a jedynie pamięcią przodków. Nienawiść ta sięgała czasów Powstania Styczniowego i uwłaszczenia chłopów. Wtedy to dwaj bracia, przodkowie obu rodzin, czyli Trzaskich i Czackich, otrzymali ziemię z nadzieją, że będzie ona ich własnością. Podzielili ją po równo. Siedem mórg upragnionej i długo wyczekiwanej ziemi — zarówno tej lepszej, jak i tej piaszczystej, leżącej pod lasem — dostało się każdemu z nich. Gdy już pewnym było, że pole stało się ich własnością, bracia zaplanowali inwestycje związane z budową drewnianych budynków gospodarskich. Teraz nikt już tego nie rozstrzygnie czy jeden przechytrzył drugiego, czy też może któryś brat nie był zbyt rozgarnięty i dlatego zgodził się na podział z góry niekorzystny. Niezbyt ogarnięty okazał się też carski urzędnik, który umiał tylko pisać, a tłumaczenie polskich nazw, nazwisk i w ogóle języka polskiego przychodziło mu z trudem. W tamtych czasach, gdy odsetek analfabetów na wsiach przekraczał siedemdziesiąt procent, zaletą prowincjonalnego urzędnika było to, że w ogóle potrafił jakoś czytać i pisać. Urzędnik ten zapisując cyrylicą nazwiska braci, pomylił się i do dziś nikt nie wie (ani nie docieka), gdzie popełniono ten błąd i jak pierwotnie brzmiało nazwisko protoplasty rodów Czackich i Trzaskich. Oczywiście przedstawiciele obu rodów jednakowo twierdzili, że to ich nazwisko było pierwsze i stąd też brały się kompleksy starego Czackiego oraz związana z nimi wielka nadzieja na rozwój gospodarstwa i dorównanie Trzaskim. Dlatego też wizja przerwania tego procesu i brak ambicji ze strony syna, a już tym bardziej wyemigrowanie z rodzinnej wsi i pozostawienie dogorywającego gospodarstwa w rękach starego ojca, nie mieściła mu się w głowie. Miał tylko jedno dziecko i w nim pokładał całą nadzieję, która teraz legła w gruzach.
Stał i palił, co chwila delikatnie spluwając kawałkiem tytoniu, który dostawał mu się na język, ponieważ sporty były bezfiltrowymi najtańszymi papierosami na rynku. Wydawało mu się, że nie był jeszcze taki stary, bo miał dopiero pięćdziesiąt lat, ale wiedział dobrze, że jest już za późno, aby samemu zrealizować wszystkie plany, które przez lata układał w głowie. Tworzył je samodzielnie ale przecież nie dla siebie tylko dla syna, aby on w przyszłości miał dużo lżej. Po wojsku, młody ze swoimi ambicjami mógłby zajść dość daleko i tym samym we wszystkim przegonić Trzaskiego. Kto wie, może Zygmunt mógłby kupić sobie nawet samochód, gdyby mu dobrze szło gospodarzenie. Dowiedział się od Biernackiego z Brzózek — tego, co ma wartburga — że tam, na Brzózkach, jest dziesięć mórg do kupienia. Dobrych, urodzajnych mórg trzeciej i czwartej klasy. Był już tam i dogadywał się z właścicielem. Nie stać go było na taki wydatek, ale matka, która leżała chora, dołożyłaby się do tego. Rozmawiał z nią i wiedział, że oddałaby wszystkie pieniądze, gdyby tylko wiedziała, że przyniesie to pożądany efekt. Niekoniecznie w postaci własnych korzyści, ale jeśli tylko miałoby to Trzaskiemu w jakikolwiek zaszkodzić lub udowodnić ich przewagę, to warto poświęcić na to każdą zaoszczędzoną złotówkę. „Jo już nie, ale Zygmunt mógłby zajść daleko” — myślał i palił. Burek szczekał i szarpał się na łańcuchu. Zygmunt zaprowadził konia do stajni, a potem wszedł do chałupy wraz z rozpaczającą jeszcze matką. „Mógłby zajść daleko — myślał stary Czacki i patrzył na obie postacie znikające w drzwiach wejściowych — Ale kto by to se pomyśloł, że Zygmuntowi gospodarka śmierdzi, że chce zajść aż na jakieś Pomorze? Gdzie to jest?”.
Niby wiedział, gdzie znajduje się jednostka, z którą to Zygmunt chciałby wiązać swoją przyszłość, bo kiedyś wziął ze sobą żonę i razem pojechali na uroczystą przysięgę syna. Długo się wtedy jechało, aż krajobraz za szybą zrobił się jakiś inny. Dookoła pełno jezior, domy murowane z cegły, ale jakieś ponure, poniemieckie. Nie wyobrażał sobie, że można by tam żyć. Co innego Meleszki. Gdy się spojrzy na Meleszki, wszędzie rozpościerają się pola, lasy i łąki, jakoś bardziej chce się żyć. Tu — pośród drewnianych chałup i domów z samodzielnie robionej cegły — jest odpowiednie miejsce dla człowieka, właściwe do życia, oddychania i umierania. „Wielkigo świata mu się zachciało, a przecie nawet, jak już wielkigo świata szukać, to można było w Pilecku przyszłość sobie układać, ale nie tam. Nie tam!”. Nic jednak już nie mógł wymyślić i jedyne, co wraz z tym tytoniowym dymem przyszło mu do głowy, to wiara i modlitwa. „Trza by z proboszczym pogodać”, ostatecznie skwitował te rozważania, zadeptując niedopałek papierosa obcasem gumofilca.
Po całym incydencie zniknęła rodzinna atmosfera. Wszyscy w milczeniu jedli ziemniaki. Zygmunt już się temu nie sprzeciwiał. Nawet babka nie narzekała, mimo że jadła osobno przy piecu w pozycji półsiedzącej. Jako jedyna z nich rozumiała Zygmunta.
— Czego chceta?! Przecie Zygmunt tak ładnie wyglondo w tym mundurze — mówiła zadowolona i jedynie zasępiła się, gdy syn ją zapytał, co będzie z gospodarką. — Jo już nie pożyje długo — odpowiedziała.
— Trzaski kupiłby zimie — mówił do niej. — Najlepi bedzie sprzedać.
— Ani mi się waż!!! — denerwowała się i nabierała takiej energii, aż wydawało się, że zaraz wstanie i weźmie drewnianą kopyść stojącą przy piecu, która służyła do ubijania ziemniaków, i zdzieli nią syna-bluźniercę. Wtedy on hardo postawił się swojej matce:
— Staro jestyś już, to powinnaś być mondrzejszo. Poradź coś.
Babka zasępiła się na te słowa i patrzyła w sufit, jakby rzeczywiście chciała coś wielkiego wymyślić i w końcu odpowiedziała.
— Trza by może do proboszcza.
— Tyle, to i jo potrafiłem se w głowie uradzić — odpowiedział matce i zaraz zwrócił się do żony. — Byka sie sprzedo i jednom krowe. Nie bedziemy sie narobiać.
Zygmunt w końcu nie wytrzymał.
— Godota tak, jakby kto umarł w chałupie. Nie będę tego słuchoł! Jadę do jednostki! — Podszedł do drewnianej szafy, z której zaczął wyjmować ubrania i pakować do wojskowego plecaka. Robił to w milczeniu i domownicy też ucichli, przyglądając się mu niczym widzowie oglądający spektakl w teatrze. Tym razem na symbolicznych „deskach” rozgrywał się akurat monodram, w którym jedynym słowem, jakie padło podczas całego tego aktu było „z Bogiem”, które Zygmunt wypowiedział, gdy już wychodził z chałupy.
— Ano, z Bogim — odpowiedział ojciec, wzdychając, gdy syn domykał już za sobą drzwi. Na te słowa matka dziwnie spojrzała na swego męża i skrzywiła twarz. Antoni Czacki zdążył to zauważyć i odpowiedział: — No, co? Od Boga może jeszcze na dobre nie odchodzi, chocioż do kumunistycznygo wojska idzie do roboty.
— Oby! Oby to prowda była, bo przecie do Partii bedzie sie musioł zapisać — wywnioskowała Czacka.
— Ano, cholera, prowda! Bez Partii, to chyba nimiołby czego tam szukać.
— O matko jedyno! Jak to będzie tero?! — westchnęła i przeżegnała się, spoglądając na obraz świętej rodziny, który przywiozła tutaj z rodzinnego domu razem z posagiem. Malowany na desce, pamiątka po świętej pamięci Anieli, babce ze strony ojca.
Zygmunt wyszedł na drogę i szedł powoli, jakby od niechcenia. Jakby go sumienie gryzło na myśl o tym, że sprzeciwia się rodzicom. Ubrany w wojskowy mundur wyjściowy starał się omijać błotniste miejsca, aby nie ubrudzić wyglancowanych na podróż butów. W drodze do domu nie dbał o to tak jak teraz, ponieważ najbliższa okazja do ich wyczyszczenia zdarzyć się może dopiero w jednostce, a przyłapany w niechlujnym stroju mógłby zostać ukarany przez patrol WSW pod zarzutem hańbienia munduru i wizerunku żołnierza Ludowego Wojska Polskiego. Za tego typu czyn mógł trafić nawet na kilka dni do aresztu.
W Pilecku nie było dużego ruchu, ale w porównaniu z lokalną drogą dojazdową do Meleszek różnica była kolosalna. Wystarczyła chwila, a pierwszy samochód, który zauważył, zatrzymał się przed nim. Kierowca towarowego żuka wychylił głowę przez szybę i zawołał:
— Wsiadaj, żołnierz. Do Barszczewa mogę cię podrzucić. Pasuje?
— Pasuje! — odpowiedział, łapiąc się stelaża plandeki, aby wskoczyć z tyłu na skrzynię ładunkową.
W środku zamontowano drewnianą deskę łączącą obie burty, która służyła jako ławka, lecz była już zajęta między innymi przez dwie dosyć tęgie kobiety trzymające obładowane torby na kolanach. Obok nich siedzieli jeszcze dwaj mężczyźni. Zygmunt był młody, nogi miał zdrowe, więc kucnął sobie obok plandeki i trzymał się metalowej rurki stanowiącej jej stelaż.
Żołnierz dojechał do Barszczewa bez żadnych problemów. Kierowca wysadził go przy drodze prowadzącej do dworca, skąd musiał pokonać niewielki odcinek drogi. Gdy wszedł do budynku z uwagą zaczął czytać niezbyt rozbudowany rozkład jazdy. Najbliższy pociąg, który go interesował, odjeżdżał o godzinie pierwszej trzydzieści w nocy. Spojrzał na zegarek: dziewiętnasta trzydzieści. Miał jeszcze sporo czasu i nie wiedział, jak go zagospodarować.
Na szczęście niedaleko dworca, mimo dość późnej pory, czynny był bar. Ruszył w jego kierunku z zamiarem wypicia co najmniej dwóch kufli piwa.
Po przekroczeniu drzwi wejściowych knajpy uderzył go w nozdrza ostry zapach nieprzetrawionego alkoholu, wymiocin i moczu. Pomieszczenie było niewielkie, więc czuł się w miarę swojsko. Smród zupełnie mu nie przeszkadzał, a nawet uznawał go za zapach wielkomiejski, ponieważ dotychczas odwiedzał miejsca tylko tego rodzaju. W środku lokal był nieco zadymiony, lecz o dziwo nie przepełniony. Stając w drzwiach wejściowych, wyraźnie widział barmankę stojącą za ladą, a nawet jej poplamiony niebieski fartuch z białym kołnierzykiem, który był uszyty z jakiegoś stylonu. Zygmunt bardzo lubił ten bar, ponieważ wydawał mu się w miarę schludny ze względu na stoliki pokryte ceratą z kwiecistym wzorem. Takiej ceraty nigdzie nie widział i nawet jego matka często narzekała na to, że trudno kupić zwykłą ceratę, a cóż dopiero taką w podobne wzory. Kupiła raz. Georginie — tak nazywały się te kwiaty. Ta trudno zdobyta sztuczna tkanina była tak niezwykła, że często, aby nie niszczyć jej przez szorowanie mokrą i szorstką szmatką, matka przykrywała ją zwykłą gazetą. „Gromadą — Rolnik Polski”, którą to stary Czacki, jako światły rolnik dążący do postępu, prenumerował, lecz tylko jej weekendowe wydania. Dzięki temu też, jak mawiał, rolnik był podwójnie ucywilizowany. Pierwszy raz, że coś przyswoił do głowy z serwowanego tam tekstu, a drugi raz, że w wychodku słoma nie drapała tyłka, tylko można było to komfortowo przy pomocy gazety załatwić na miękko. No i czasem papierem można było przykryć podłogę po umyciu, żeby jej zbyt szybko nie udeptać. Przywożący ją co tydzień listonosz Bolimowski też miał wpływ na świeży dopływ informacji, bo stary Czacki nie omieszkał go zawsze wypytać o wszystko, co dzieje się w okolicy i na świecie, a sam Bolimowski chyba piastował funkcję pocztowca, tylko dlatego że lubił dużo rozmawiać. Często nawet ponad godzinę stali na podwórku, dyskutowali i palili sporty, a zdarzało się, że wychodziła też Czacka i przysłuchiwała się tej dyskusji. Tu w barszczewskim barze najprawdopodobniej nikt gazet nie czytał i dlatego ceraty nie oszczędzał, bo nigdy niczym nie była przykryta, przez co na niektórych rogach georginie straciły swój kolor.
— Żołnierz, co sobie życzy? — zapytała go z lekkim uśmiechem około czterdziestoletnia barmanka z trwałą ondulacją zrobioną na bardzo długich włosach koloru blond.
— Dwa jasne! — Zamówił.
— Dwa od razu, to i dwa zastawy za kufel będą — poinformowała.
— A, to może z góry policzy pani dwa, a zastaw jeden. Jak wypiję, to podejdę i wleje mi pani drugie w ten sam kufel.
— Nie ma sprawy. Czego się nie robi dla wojska! — zażartowała i puściła do Zygmunta oko, poprawiając sobie biust lewą ręką, co mogło znaczyć, że przynajmniej teoretycznie wyrażała chęć uszczęśliwiania młodych chłopców w mundurach. Zygmunt postanowił nie być jej dłużny i odwdzięczył się ni to żartem, ni to komplementem:
— Jasne i pełne! Piękne, jak pani… włosy!
Barmanka, wydając mu resztę, uśmiechnęła się szerzej i kokieteryjnie przerzuciła włosy do tyłu, na ramię. Jednak Zygmunt nie zwracał już uwagi na mowę ciała kobiety. Była od niego starsza, a zresztą rozmyślał o tym, co stało się ostatnio w rodzinnym domu. Nie chciał zostać wyrodnym synem, a jednocześnie pragnął ułożyć sobie życie w sposób, jaki uważał dla siebie za najlepszy.
Usiadł przy wolnym stoliku i zaczął niespiesznie pić. Przy stoliku obok siedziało dwóch mężczyzn w wieku zbliżonym do jego ojca, czyli pięćdziesiąt lat, plus minus pięć do siedmiu, bo w przypadku ciężko pracujących chłopów ich wiek nie jest taki łatwy do określenia. Usłyszał, o czym rozmawiają i zainteresowało go to.
— Myślisz, że się dorobisz chłopokim? „Do kombinatu pójdę, tata”, mówi mi. „Zawsze wypłata na czas, nawet jak we żniwa leje cały miesiąc”.
— Ano, tero młodym się w głowach poprzewracało. Moja Gośka jeszcze młodo jest, ale powiedziała, że na wsi ni ma dlo ni chłopoka.
— Widzisz, Kazik! Jedyne, co nom pozostało, to napić się na te troski.
— Ano, zdrowia! — odpowiedział. Wypili, stukając się kuflami. — Ale i to trza przy babie odpokutować — dodał, wycierając ręką usta białe od piany.
— Taki to już los człowieka — zaśmiał się kompan.
Ten „los człowieka” uspokoił Zygmunta. Pomyślał, że to jednak normalna rzecz przy zmianie pokoleń i nie powinien się aż tak mocno martwić tym, co sądzą o tym wszystkim jego rodzice. „To ich problem, że nie idą z postępem”, podsumował. Dopił resztę piwa i poszedł do barmanki, aby napełniła kufel drugim — zapłaconym już z góry.
Wieczorem bar zamknięto i część nocy pozostałą do przyjazdu pociągu starszy kapral postanowił przeczekać w dworcowej poczekalni. Ułożył się na ławce stojącej obok kaflowego pieca. Był zimny, bo to już kwiecień i nie trzeba było palić w ciągu dnia, lecz noce wciąż bywały chłodne. Mimo wszystko Zygmunt zasilony czterema piwami, które zdążył w miarę sprawnie wypić przed zamknięciem baru, zasnął na ławce dość szybko.
Spał twardo i w pierwszej chwili wystraszył się dość mocno, gdy — jeszcze nie do końca rozbudzony — poczuł, jak ktoś szarpie go za ramię. Pomyślał sobie, że nieznajomy prawdopodobnie chce mu powiedzieć, że jego pociąg dawno już odjechał.
— Obywatelu starszy kapralu!
Gdy po chwili dotarło to do niego i otrzeźwiał, zerwał się i usiadł na ławce.
— Tak, słucham, o co chodzi?
Przed oczami ukazał mu się mężczyzna ubrany w niebieski mundur milicjanta, który na pagonach miał stopień sierżanta. Gdy już na dobre zorientował się w sytuacji, miejscu i czasie, wstał szybko i zasalutował, mówiąc już zupełnie świadomie i trzeźwo:
— Słucham, obywatelu sierżancie.
— Śpicie sobie tutaj spokojnie, kapralu, a wróg nie śpi — ganił go milicjant.
— Zdrzemnąłem się tylko na chwilę — tłumaczył, jak najdelikatniej tylko mógł, żeby nie podpaść sierżantowi.
— Wiecie, że nie można spać na ławce, a tym bardziej w mundurze. Jakie wy świadectwo dajecie Ludowemu Wojsku Polskiemu? No jak to wygląda?
— Przepraszam, jakoś oko samo mi się zamknęło.
— Samo? Samo? To czemu z butami leżał obywatel na ławce?
— Nie wiem — odpowiedział zgodnie z prawdą — ale to właśnie dlatego, że sen mnie zmorzył.
— Taka przyjemność kosztować może nawet pięćset złotych.
— Ależ, obywatelu sierżancie! — błagał, najlepiej jak tylko potrafił.
— Macie szczęście, że trafiliście na porządnego człowieka. Jestem gotów wam darować, tylko na drugi raz uważajcie, obywatelu starszy kapralu.
— Tak jest! — Zasalutował. — Dziękuję w imieniu własnym i Ludowego Wojska Polskiego.
— Już wy Ludowego Wojska Polskiego do swoich prywatnych występków nie mieszajcie! — dodał zadowolony z siebie sierżant i wyszedł z poczekalni.
Do przyjazdu pociągu pozostało już niewiele czasu i w pełni obudzony Zygmunt usiadł na ławce. Pomyślał sobie, że to los zesłał mu tego sierżanta, bo w przeciwnym wypadku pewnie spałby twardo i pociąg odjechałby bez niego. Tym bardziej, że w poczekalni nie było nikogo więcej. „Równy gość z tego sierżanta”, podsumował w myślach całe zajście, gdy wsiadł do pociągu.
Droga minęła mu dosyć szybko, nie dlatego, że była krótka, ale przez to, że w pociągu, tak samo jak w barszczewskiej poczekalni, sen zmorzył go momentalnie.
Gdy wysiadł i błąkał się jeszcze po dworcu, spojrzał na zegar wiszący wysoko przy gotyckim sklepieniu zbudowanym z czerwonej cegły. Z tej poniemieckiej cegły, która tak nie podobała się Antoniemu Czackiemu, a na Zygmuncie nie robiła żadnego wrażenia. Była za kwadrans dziesiąta. „Młoda godzina”, pomyślał. Do końca urlopu miał jeszcze dwa dni i tak naprawdę nie wiedział, co z nimi zrobić. Wcześniej już postanowił, że skracając sobie pobyt w domu i pojawiając się w jednostce, może przypodobać się przełożonym, co prawdopodobnie wpłynęłoby pozytywnie na jego dalszą służbę. „Ambitny, zależy mu, pomyślą o mnie”.
Słońce, chociaż jeszcze nie było wysoko, zapowiadało bardzo ciepły, wręcz upalny dzień. „Z tymi ambicjami można trochę się wstrzymać”, pomyślał idąc prowadzącą do jeziora drogą obsadzoną klonami. Było rzeczywiście upalnie jak na kwietniowy dzień i jego gruby filcowy płaszcz, który stanowił regulaminowe okrycie wierzchnie, nie był mu zupełnie potrzebny. Zaczął się w nim pocić, ale wiedział, że zdjęcie go w miejscu publicznym byłoby ryzykowne, gdyby spotkał się z milicjantem, lub — nie daj Boże — z patrolem WSW. Spędził kilka kwadransów, siedząc na nad jeziorem. Przyglądał się pływającym tam łyskom i perkozom. Jednak nie fauna go interesowała, lecz młode kobiety, które korzystając z pięknego wiosennego dnia, prezentowały swoje wdzięki w czasie spaceru nad jeziorem. Od tej temperatury albo temperatury wspomaganej temperamentem zaschło mu w gardle. Uznał, że warto byłoby uraczyć się piwem. Poszedł więc w kierunku wiadomego mu miejsca, gdzie znajdowała się pijalnia piwa U Grażyny. Oficjalna nazwa tego lokalu, to po prostu Pijalnia piwa, ale z racji tego, że pracowała tam niejaka Grażyna, tak nazywano ten lokal. Grażyna pracowała w pocie czoła od świtu do nocy, a zwłaszcza, gdy mieszkańcy dostawali wypłatę. Bywało, że bar, który miał być czynny od godziny dziesiątej, Grażyna otwierała już o ósmej. Spragnieni konsumenci wiedzieli, gdzie mieszka i nie pozwalali jej na siedzenie w domu. Zdarzało się, że nawet na spanie jej nie pozwalali, przychodząc i dzwoniąc do drzwi, gdy jeszcze leżała w łóżku. Grażyna nie narzekała z tego powodu, czując, że spełnia się w wielkiej misji poświęcenia dla socjalistycznej ojczyzny, pojąc spragnionych proletariuszy, budowniczych Polski Ludowej — jak często wielu z dumą podkreślało, mówiąc o sobie.
Na miejscu okazało się, że o tej porze tych budowniczych było bardzo dużo, co świadczyło nie tylko o tym, że jest gorąco i pić się ludziom chce, ale także, że to typowy dzień po wypłacie, kiedy to w takich lokalach robi się ciasno i gwarno. Nagromadzenie konsumentów nie byłoby może aż takim problemem, gdyby Grażyna sprzedawała piwo w butelkach, ale niewielka dostawa, jaką otrzymywała z pobliskiej rozlewni piwa w taki dzień, rozeszła się jak ciepłe bułeczki i pozostała już tylko nadzieja na napicie się lanego piwa z beczki..
W niewielkim okienku widać było grubą postać Grażyny, która głośno krzyczała do jakiegoś mężczyzny, że luzem może wlać. Luzem, ponieważ za kufel pobiera zastaw w wysokości stu złotych i niestety, ale wydała już w ten sposób wszystkie kufle. Dookoła na niewielkiej łączce rozsiały się grupki konsumentów obstawionych naczyniami i dyskutującymi o życiu i pracy. Niektórzy przychodzili nawet w jej czasie. Nikt nie miał zamiaru pić szybko, żeby oddać kufel, z którego następny mógłby się napić. Każdy podchodził do okienka prosił o kolejne napełnienie złocistym trunkiem. Przez to stworzyła się dosyć spora kolejka spragnionych, którzy nie wiadomo, ile już czekali na zwolnienie się kufli. Umęczeni, spoceni, niektórzy cierpliwie, inni zaś niecierpliwie, ale stali i przełykali ślinę. Czasami zdarzył się ktoś, kto posiadał własne naczynie, wtedy Grażyna obsługiwała go bez kolejki. Stojący nawet nie denerwowali się z tego powodu, bo tak naprawdę piwo lało się bez ograniczeń, a kolejka stworzyła się tylko do brakujących kufli. Nim starszy kapral Czacki zdążył stanąć przy okienku, zauważył, jak mężczyzna z litrową butelką na mleko zapłacił za dwie półlitrowe porcje złocistego trunku i trzęsącymi się rękoma szybko wypił jedną trzecią z tego. Chwila upłynęła, gdy pojawił się kolejny mężczyzna z trzylitrową emaliowaną bańką i opłacił sześć kufli. Szczęśliwcy z piwami korzystali z kąpieli słonecznej i dalej dyskutowali, siedząc na łące przy pijalni, a spragnieni nadal stali w kolejce i ich poziom irytacji podnosił się z każdą minutą. Zastawiane kufle wracały, nie można powiedzieć, że nie, ale ich tempo było zbyt powolne. Być może dzięki temu zwykłe, podłej jakości piwo nabierało smaku i charakteru nieporównywalnego z żadnym innym trunkiem czy to polskiej, czy światowej marki. Browar Koszalin — Czacki zdążył zerknąć przez okienko i zauważył napis na aluminiowej beczce, który odsłonił się, gdy Grażyna odeszła na chwilę, aby wypłukać w zlewie pod bieżącą wodą kolejne dwa kufle oddane przez niewysokiego, około trzydziestoletniego nieogolonego mężczyznę, którego wcześniej kapral widział siedzącego z innymi mężczyznami na łące. Dzięki swojemu wyjątkowemu zmysłowi obserwacji — jak sam uważał — wiedział, że byli to malarze malujący na wysokości ażurowe słupy energetyczne. Nie potrzeba jednak było ani specjalnego wzroku, ani dedukcji, aby dojść do takiego wniosku, ponieważ mężczyźni tak głośno rozprawiali o swej pracy, że wielu dookoła nich to słyszało, a część włączała się do ich dyskusji.
Starszemu kapralowi nie uśmiechało się stać w tej kolejce i pocić się w grubym, filcowym, wojskowym płaszczu. Uznał, że mundur może do czegoś uprawniać. Jeden kufel i jedno małe piwko nie powinno wzbudzać u nikogo niezadowolenia. Podszedł z boku kolejki, wyjął pieniądze z kieszeni i poprosił:
— Jedno! Pani Grażyno!
Grażyna wzięła pieniądze i zaczęła nalewać piwa do kufla, lecz w tym czasie wysoki mężczyzna, stojący może jako dziesiąty z kolei, zaczął krzyczeć.
— Eee! Kapral! A ty, co? W ciąży jesteś?!
Czacki nie zmieszał się wcale, tylko szybko odrzekł półżartem:
— Obrona granic nie płaci za nic!
W ten sposób, czy to w Pilecku, czy gdzieś na wiejskich zabawach nawet, zwalniano go z drobnych opłat — za bilet wstępu lub za postawione mu piwo. Nie spodziewał się, że ta niewinna odzywka może się komuś nie spodobać, a już w ogóle nie przypuszczał, że tak naskoczą na biednego i niewinnego żołnierza w mundurze.
— A co ty, kurwa, możesz wiedzieć o obronie granic?! — krzyczał do niego starszy mężczyzna, który wyglądał, jakby był w wieku jego ojca, więc mógł coś wiedzieć na ten temat, mając skończone dwadzieścia lat w czterdziestym piątym roku. — Wojna to jeszcze mało, ale chociażby Akcja Wisła, mówi ci to coś?! — zapytał. — Nie, bo za młody jesteś!!! Nie pierdol więc głupot o jakiejś obronie granic, skoro ty tylko porządki w kompanii ćwiczyłeś przez dwa lata!!!
Kapral zmieszał się lekko i nie wiedział, jak się zachować. Odezwał się tylko nieśmiało:
— Do jednostki wracam, a pić mi się chciało!
Wśród stojących w kolejce zdenerwowanie narastało z każdą sekundą. I nic w tym dziwnego, skoro według powiedzenia, człowiek głodny to zły, więc co dopiero, jeśli spragniony i zmęczony czeka…
— Człowiek stoi uczciwie, a taki będzie się bez kolejki wpierdalał! — odezwał się ktoś następny. Wysoki, może stukilogramowy mężczyzna, który zdjął wierzchnią bluzę i stał w samej koszulce na ramiączkach, przez co było widać na jego lewym ramieniu niezgrabnie wytatuowane koło sterowe z napisem Irena, co wskazywało na to, że człowiek ten mógł dorobić się tej wątpliwej jakości ozdoby, służąc w marynarce. To też wynikało z jego dalszej wypowiedzi. — Człowiek trzy lata służył w marynarce! Wody pełno dookoła, a całą służbę o suchym pysku i taki teraz w kolejkę mi się będzie wpierdalał?!
Czacki, gdyby tylko nie zanurzył ust w pianie, zapewne odstawiłby kufel i wyszedł jak najszybciej, może nawet zdobywając się na trudne do wymówienia w jego ustach słowo „przepraszam”. Piwo jednak zostało napoczęte. Mężczyzna z tatuażem podszedł do niego i popchnął go, przez co reszta napoju się wylała. Gdyby jeszcze wszystko poleciało na podłogę, może sytuacja byłaby do opanowania, ale część płynu wchłonął filc wojskowego płaszcza. Starszy kapral potrafił się odnaleźć wśród większej liczby ludzi. Nie miał też zablokowanych rąk i w mig pojął, że nie chciał być „w ciemię bitym”, więc to on pierwszy podjął próbę rozbicia kufla na głowie byłego marynarza.
Wykonane z grubego szkła naczynie nie rozbiło się jednak, za to ucierpiała czaszka oponenta. Płynąca z niej krew nie przeraziła tak mocno samego poszkodowanego, ale zadziałała na osoby stojące w kolejce niczym płachta na byka. Niepotrzebny był sygnał do ataku, aby kilku z nich ruszyło w obronie bitego. Mundur już teraz w niczym nie pomagał, krępował tylko ruchy Zygmuntowi, lecz biorąc pod uwagę fakt, że był sam przeciwko napastnikom, radził sobie znakomicie. Zrobiło się niemałe zamieszanie, do którego, pomijając fizyczny kontakt z napastnikami, najbardziej przyczyniała się sama Grażyna, cały czas głośno i przeraźliwie krzycząc:
— Milicja!!! Milicja!!! Ratunku!!!
I kto wie, czy czasem Grażyna nie miała gdzieś na zapleczu poprowadzonej linii telefonicznej służącej do kontaktowania się, chociażby z rozlewnią piwa, i czy jej akurat nie zdążyła użyć, bo jakby na jej wołanie, nie wiadomo skąd, pojawił się patrol miejscowej Milicji Obywatelskiej w skład, którego wchodzili: sierżant sztabowy, kapral i szeregowy.
Czacki był mocno zdenerwowany, ręce mu się trzęsły, a z ust leciała krew i może tylko z tego powodu w czasie wyjaśnień nie potrafił niczego udowodnić.
— Mundur! Mundur, obywatelu sierżancie, próbowano mi zhańbić, dlatego się broniłem!!! — tłumaczył się.
— Już my, obywatelu, nie będziemy was sądzić. Sądy są od tego. Poważnie jednak narozrabialiście! Żeby to jeszcze gdzieś w teatrze czy filharmonii, to zmieniałoby postać rzeczy. Może wtedy sztuka, jej forma wyrazu, może performance… byłyby okolicznościami łagodzącymi. Ale pijalnia piwa?! Pomyślcie sami, jak to brzmi.
— Zostałem zaatakowany! — Dalej próbował się usprawiedliwiać, ale część stojących mężczyzn, którym widok milicjanta i konfrontacja z nim nie były takie straszne, mówiła coś zupełnie odwrotnego.
— To żołnierz, panie władzo, wszczął burdę i uderzył pierwszy — twierdzili zgodnie.
„Nie lubią tu wojskowych, oj nie lubią”, pomyślał zawiedziony, widząc, że nie zdoła się z tej sytuacji tak łatwo wyplątać, chociaż tłumaczył się, jak mógł. Bezradnie patrzył na szeregowego milicjanta i kaprala, którzy zajmowali się jego zatrzymaniem i odprowadzeniem do milicyjnego gazika. Spoglądał na nich z pogardą i to nie tak, jak się patrzyło na każdego milicjanta reprezentującego system socjalistycznego totalitaryzmu, tylko jak na niższych stopniem. Czuł wobec nich wyższość i, jako starszy kapral, chętnie zrobiłby im ćwiczenia z porządków na kompanii. Zrozpaczony nie mógł jednak nic zrobić. Milicjanci zawieźli go do tymczasowej celi znajdującej się na komendzie. Sierżant jako dowódca patrolu, spisał protokół i zgodnie ze zgłoszeniem wezwał odpowiednie służby Wojskowej Służby Wewnętrznej. W końcu każdy oskarżony żołnierz, wobec którego toczy się jakieś postępowanie, zostaje przejęty przez organy Ministerstwa Obrony Narodowej.
Czacki zastanawiał się nad tym, jakie może ponieść konsekwencje z tego tytułu. Był załamany faktem, że wystarczyła tylko, jak w przypadku każdego wypadku, chwila nieuwagi i sytuacja zmieniła się radykalnie. „Gdyby może nie było tak gorąco, to i pić by mi się nie chciało”, analizował. „Albo żebym tego cholernie ciężkiego kufla w ręku nie miał…”. Po chwili jednak usprawiedliwił samego siebie, mówiąc nawet cicho pod nosem:
— Ale przecież mundur! Walczyłem jak lew w obronie splamionego munduru.
Ten argument i linia obrony niewiele dawała, gdy został zabrany z komendy przez żołnierzy WSW i przywieziony do sztabu znajdującego się w macierzystej jednostce. Prowadzony był na oczach swojej kompanii wracającej akurat ze stołówki. Młodzi żołnierze, ci sami, którym Czacki z nudów kazał zbierać wylaną wodę, patrzyli z nutą pewnej satysfakcji. Wierzyli już, że to jest coś w rodzaju karmy wracającej do starszego kaprala za jego nadgorliwość i nadinterpretację niektórych przepisów. Nawet i ci starsi, którzy też nie darzyli go zbytnią sympatią, szemrali między sobą:
— Może przyszedł czas i doigrał się w końcu.
***
— No i doigrałeś się Czacki! — mówił w sztabie porucznik Cieniewski pełniący funkcję oficera politycznego. — Wojsko ci zaufało. Pokładało w tobie nadzieję, a ty co? Burdy w podrzędnej knajpie wywołujesz?!
— To nie ja, obywatelu poruczniku! — tłumaczył się.
— Rozum ci, kurwa, odebrało!!! Myślisz, że mundur ci na wszystko pozwala?! Oj Czacki, Czacki!
Czacki przerażony myślał już o tylu rzeczach na raz, tyle opcji przeanalizował, że zaczęło mu się już mieszać w głowie. Nie miał zbyt wiele na swoje usprawiedliwienie, tłumaczył się, jak mógł, podczas gdy większość świadków była zupełnie innego zdania. Na słowa zdenerwowanego porucznika odezwał się, tylko pytając.
— A co byłoby, gdyby ta knajpa była większa?
Porucznik zdumiony nie bardzo zrozumiał, o co może chodzić starszemu kapralowi. Zamilkł na chwilę, ręce założył do tyłu, nachylił się lekko i spojrzał mu pytająco w oczy. Czacki, widząc jego reakcję, dopiero po chwili zdobył się na wyjaśnienie.
— Obywatel porucznik mówił o burdach w podrzędnej knajpie, więc…
— Więc co?! — Porucznik spojrzał na kaprala jeszcze groźniej. — Oj, macie, Czacki, specyficzne poczucie humoru. Nie spodziewałem się. To znaczy, że marzą ci się takie występy w większych knajpach? Niedoczekanie twoje!!!
— Ale jak to? Obywatelu poruczniku…
— Baczność, Czacki!!! Postawa, jak ze mną rozmawiasz!!!
Czacki tak naprawdę był nie tylko mocno wystraszony, ale nawet i oszołomiony, więc automatycznie zareagował i przyjął postawę zasadniczą.
— Tak jest!!! — dodał, chociaż nie musiał nic mówić. Ale odpowiedział, ponieważ każdym najdrobniejszym gestem walczył teraz o poprawę swojego wizerunku, co jednak nie przynosiło pożądanych efektów.
— No!… — Porucznik obchodził go dookoła i przyglądał się dokładniej. — Jak to obywatel starszy kapral wygląda! No jak? Zęby w byle bójce stracić?!
— Melduję, obywatelu poruczniku, że akurat teraz aktualnie, to tylko tej lewej jedynki na dole się pozbyłem.
— Ale w czasie pokoju! W czasie pokoju! Czacki!!! To pomyśl sobie, co traciłbyś podczas pierwszego lepszego boju w czasie wojny?! Nawet w czasie byle jakiej wojny. Ludowe Wojsko Polskie nie potrzebuje takich żołnierzy. Zaufaliśmy ci, a okazuje się, że tobie nie można ufać.
— Ależ, obywatelu poruczniku!
W tym czasie do gabinetu oficera politycznego wszedł starszy chorąży sztabowy Politański, dowódca kompanii, w której służył Czacki. Chorąży znał się dobrze z Cieniewskim i widząc swojego żołnierza bez zbędnych regulaminowych meldunków, przeszedł do meritum sprawy.
— No cześć! — Przywitał się z Cieniewskim, otaksował Czackiego z dołu do góry i od razu zwrócił się do niego. — No i coś ty, Czacki, odpierdolił, co?
— Melduję, że nic, obywatelu chorąży. Zostałem zaatakowany i broniłem honoru żołnierza Ludowego Wojska Polskiego. Munduru broniłem.
— Widzę, Czacki, że politycznie i propagandowo wojsko nauczyło cię dość dużo. Niestety, daremne twoje tłumaczenie. Ja ci zaufałem, awans na starszego kaprala nawet dostałeś, a teraz, co? Zwykła dosługa za taki wyczyn to mało!
— Ależ, obywatelu chorąży!
— Za późno na błagania. Wcześniej trzeba było się zastanowić nad tym wszystkim. No i w związku z tym sam obywatel kapral… starszy kapral — poprawił się — chyba rozumie, że osoby karane nie mają czego szukać w szeregach Ludowego Wojska Polskiego.
— Ależ, obywatelu… Obywatelu, poruczniku! — zreflektował się i zwrócił się do oficera, jako do starszego stopniem — Ja nie byłem do tej pory karany!
— Ale będziesz!!! — Wtrącił starszy chorąży sztabowy Politański.
Patrol WSW, który przywiózł tutaj Czackiego, odprowadził go do aresztu, a obaj żołnierze pozostali w gabinecie zaczęli dyskutować na temat niezdyscyplinowanego kaprala.
— Cholera jasna! Przed samym wyjściem nawywijał, jakby celowo. A przecież był zdecydowany zostać na stałe — mówił oficer polityczny Cieniewski.
— No, ambitny chłopak i oddany służbie aż za bardzo. Dobrze byłoby, żeby został u mnie w kompanii.
— Sam widzisz, że nie przepchniemy takiej grubej afery. Milicja, WSW, wszystko poparte raportami. Nawet Partia tu nie pomoże.
— Coś jednak chciałbym dla chłopaka zrobić. Widziałeś, że załamany był.
— Załamany, ale nie połamany, co równie dobrze mogłoby mieć miejsce, gdyby milicja w porę nie przyjechała. Widziałeś, że zęby powybijał?
— Zęby, to zawsze miał jakieś mało wyjściowe. U góry zepsute.
— Może, może. Mówił tylko o jednym straconym teraz.
— Coś jednak pasowałoby zrobić dla tego chłopaka — prosił Politański.
— To pijak i grandziarz.
— Nie sądzę. Nie było z nim problemu do tej pory.
— Zapytam u szefa sztabu. Zawodową służbę jednak raczej musi sobie wybić z głowy. Co najwyżej trzeba tak załatwić, żeby nie poszedł siedzieć.
— Co najwyżej. Chociaż tyle, może byłoby dobrze — odpowiedział zrezygnowany Politański, który powoli zaczął się oswajać z myślą, że Czacki nie pozostanie w wojsku.
— Nie „może”, nie „może”! Tyle, to już byłoby bardzo dużo — podsumował porucznik.
***
Pijak i grandziarz — jak niezbyt słusznie osądził go oficer polityczny — siedział na wojskowym łóżku i rozmyślał nad własnym losem i przyszłością. „Jak to niewiele trzeba, żeby tak ambitne plany legły w gruzach i to z wielkim hukiem”. Dotarło to do niego w końcu, że nijak już nie da się załatwić niczego w sprawie pracy w wojsku. Definitywnie dowództwo odrzuciło jego kandydaturę, a jednocześnie wiedział o tym, że mogłoby być gorzej. Tylko za wstawiennictwem Politańskiego nie będzie miał większych kłopotów, tak zwanej dosługi, czyli dodatkowych karnych dni spędzonych w kompanii. Nie odbędzie też karnej służby w Orzyszu, która to pierwotnie mu groziła. Niby zdawał sobie sprawę z tego, że darowane zostało mu wiele, jednak sam sobie darować nie mógł, że jeszcze kilka dni temu wyglądało to zupełnie inaczej. Wystarczy ta wspomniana jedna chwila nieuwagi, żeby wszystko się zmieniło.
Największy ból serca i spędzanie snu z powiek powodowała myśl o powrocie do domu. Wcześniej taką deklarację wygłosił, tak negował życie na wsi i pracę na roli, a teraz co? Do domu wróci, jak gdyby nigdy nic? Wszystko wskazywało na to, że tak się stanie, bo nic innego mu do głowy nie przychodziło, a nie dopuszczał myśli o podjęciu pracy gdzieś w stoczni czy innym przemysłowym przedsiębiorstwie, ponieważ nie miał żadnego wykształcenia. Ukończył tylko szkołę podstawową, bo jak zwykł mówić jego ojciec Antoni: „w gospodarce najważniejsze są podstawy”. Dlatego Zygmunt powoli oswajał się ze zmianą planów na najbliższy okres swojego życia.
Trudno znosił mijający powoli czas. Miał wrażenie, że godziny rozwlekały się w tygodnie, a dni przypominały nawet nie miesiące, tylko lata. Zupełnie przeszła mu ochota na ingerowanie w szkolenie młodego rocznika. Nic już go nie interesowało z tego, co działo się w kompanii. Tym sposobem jakiś niezadowolony i apatyczny snuł się czasem po jednostce czy kompanijnym korytarzu, aż w końcu przyszedł radosny dla żołnierzy dzień, w którym pobór wiosna 1975 po dwóch latach służby wychodził do upragnionego cywila. Czacki jakoś nie podzielał radości swoich kolegów. Dokładnie 26 kwietnia 1977 roku od samego rana rozlegało się po całym koszarowym budynku, wzmacniane pogłosem odbijającym się od ścian korytarza, słynne Godzina piąta…
Chociaż słoneczna pogoda zaczęła rozpieszczać przyrodę, która dawno już intensywniej ruszyła z wegetacją, to akurat dwudziestego szóstego, jakby w ramach solidaryzowania się z jedynym niezadowolonym kapralem, nad ranem spadł śnieg i ochłodziło się dość mocno. Grupa rezerwy szła do cywila… Czacki patrzył na radujących się kolegów i myślał po cichu „z czego uni się tak cieszom?”, bo choć na kompanii starał się nie używać gwary, to w domu i w myślach nie zawsze udawało mu się przestawić na oficjalny język polski.
Dotarł wraz ze wszystkimi do dworca i — czy to z radości, czy nawet z tej rozpaczy — mógłby teraz razem z wieloma cywilami robiącymi dużo hałasu wypić chociaż piwo, lecz nie miał na to żadnej ochoty. Po ostatnim incydencie miał kaca moralnego i na samą myśl o wypiciu czegokolwiek i ewentualnych kolejnych kłopotach odechciewało mu się wszystkiego.
Wiele osób rozjechało się już w różnych kierunkach, a na dworcu pozostała niewielka grupka byłych żołnierzy będących w stanie wskazującym na spożycie. Czacki nie integrował się z nimi, chociaż dobrze znał wszystkich. Oni też jakoś nie namawiali Czackiego do wspólnej biesiady, bo znali go na tyle dobrze, by tego nie robić. W czasie całej służby dał się poznać jako człowiek żyjący na innym biegunie. Podczas gdy większość narzekała na wojsko i władzę za zmarnowanie im dwóch lat życia, a także reprezentowała stanowisko mówiące o tym, że służą nie po to, aby zasłużyć, starszy kapral Czacki chełpił się osiągniętym stopniem i zawsze dumnie nosił trzy belki na pagonach. Wspólne wyjście do cywila z pozostałymi stanowiło dla niego życiową klęskę. Usiadł sobie w kącie i czekał na wieczorny pociąg, który dowiezie go do Barszczewa. Starał się nie zwracać na siebie uwagi. I tak naprawdę myślał, że koledzy go nie widzą, podczas gdy było zupełnie odwrotnie. Oni też próbowali udawać, że nie rozpoznają kaprala Czackiego w tym młodym chłopaku ubranym w niezbyt już modne, cywilne ubrania.
Śnieg szybko topniał i być może na Pomorzu — tam, gdzie kapral wsiadał — zdążył już całkowicie stopnieć. Wysiadając z pociągu wydawało mu się nawet, że jest znacznie cieplej. A może tylko cywilne ubrania taki efekt dawały. Spodnie miał uszyte ze zwykłego materiału, ale flanelowa koszula i kurtka ze skaju lub z dermy, jak ją nazywano, nie były jakimś ekstraciepłym zestawem, jednak Czacki miał wrażenie, że jest cieplej. Może jednak gorąco mu się robiło na myśl o tym, że wracał do domu po totalnej klęsce i bał się do tego przyznać. Myślał intensywnie nad tym, co mógłby powiedzieć. Brał pod uwagę opcję, że żal mu się zrobiło całej tej gospodarki i ojca samotnie pracującego w polu, więc postanowił zmienić zdanie. Gdyby ojciec, jak to miał w swoim zwyczaju, chciał jakąś złośliwością go wyprowadzić z równowagi, przygotował na to odpowiedź, że tylko krowa nie zmienia zdania.
Tym razem jednak droga mu się dłużyła, ponieważ na trasie nie było żadnego ruchu. Przejechał jeden samochód osobowy, którego marki nawet nie rozpoznał, ale nie zatrzymał się, a Zygmunt nawet nie dziwił się temu, bo nie był już ubrany w mundur. „W cywilkach już gorzy złapać okazje”, pomyślał sobie, idąc dalej. Dopiero gdy był już trzy kilometry przed Pileckiem, machnął na jadącego stara z nabiałem i kierowca zatrzymał się.
— Do Pilecka? — zapytał.
— No przecież niczego innego po drodze nie ma. Wsiadaj pan! — odpowiedział kierowca.
Wsiadł i milczał przez chwilę, ale postanowił zagadać do kierowcy, żeby nie siedzieć zbyt cicho.
— Dobry i ten kawałek, jak człowiek nie musi iść — powiedział, uśmiechając się lekko i pokazując niekompletny garnitur zębów, spośród których ostatnio utracona dolna jedynka najmniej rzucała się w oczy.
— Lepiej byle jak jechać niż ekskluzywnie iść pieszo w najlepszych butach — skwitował kierowca.
— Prawda, prawda — potwierdził.
— A dokąd to, kolego, o tej porze w środku tygodnia pieszo?
— Z wojska do cywila wracam.
— Ach, to wojsko… — Kierowca uśmiechnął się lekko, a może raczej skrzywił. — Wyszedłem w siedemdziesiątym czwartym.
— O! To nie tak dawno. — Czacki nie spodziewał się, że kierowca o tęgiej budowie i z zakolami może mieć mniej niż trzydzieści lat.
— Niedawno, ale po wyjściu czas leci szybko. Żeby tak w cywilu chciał się, ciągnąć jak tam. Daleko służyłeś kolego?
— Świdwin.
— A to pewnie w stalowym mundurze?
— Tak, tak, lotnisko tam jest.
— Ech! — westchnął kierowca. −– Jedyna dobra rzecz, jaką wyniosłem z wojska, to prawo jazdy zawodowe, dwójkę. Resztę, jak sobie teraz przypomnę, to niech szlag trafi.
— Aż tak źle było? — zapytał Czacki, zupełnie nie rozumiejąc takiej postawy.
— Jeden kapral z Olesna, czy z jakiegoś Olecka był, nie wiem już teraz dokładnie skąd, ale tak potrafił uprzykrzyć człowiekowi służbę, że do tej pory mdli mnie na samą myśl o nim.
— Kapral? — zapytał zdzwiony, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej.
— Przyjedzie taki z zapyziałej wiochy, gdzie tylko za kobyłą przy pługu przez całe życie chodził i gdy dostanie taki awans, dowódcą drużyny go zrobią, to tak mu się w głowie popierdoli, że szok! Nikt taki złośliwy nie był jak ten jeden kapral. Różne rzeczy mu przychodziły do głowy. Na przykład taką grającą szafę pamiętam.
— Grająca szafę? — zapytał, domyślając się, o co może chodzić kierowcy. Sam uwielbiał bawić się w to z młodymi.
— Głowę miałeś włożoną do szafki, tej metalowej, a kapral kopał w blachę tak, że rezonans chciał ci rozwalić czaszkę na pół i wtedy kazał śpiewać różne wybrane melodie. Upokarzające. Żaden inny żołnierz ze starych wtedy nie miał takich pomysłów jak ten kapral. Czego to on nie wymyślał…
Dojeżdżali już do Pilecka, gdy kierowca się zaczął rozgadywać i opowiadać jeszcze więcej szczegółów z wojskowego życia. Miał zapewne też nadzieję, że usłyszy od Czackiego jakąś ciekawą opowieść.
— Nic, kolego, tylko wziąć takiego kaprala i tak mu skórę przetrzepać, żeby popamiętał na całe życie. Ale, co ja ci tu opowiadam, wszędzie pewnie się taki znajdzie.
— Ano — westchnął tylko. — Ja już tu chciałbym wysiąść.
— A, to z Pilecka jesteś?
— Tak — skłamał już tradycyjnie.
— Znałem tu taką fajną dziewczynę, ale to było przed wojskiem — powiedział do Czackiego, gdy ten już stał jedną nogą na asfalcie.
— Dziękuję! — krzyknął i trzasnął drzwiami.
Gdy ciężarówka odjeżdżała, Czacki mruknął do siebie pod nosem:
— „Tak mu skórę przetrzepać, żeby popamiętał na całe życie”. — Po chwili dodał: — Ażebyś kapcia złapoł po drodze. — Po tych słowach odwrócił się i poszedł w stronę lipowej alei.
***
Antoni Czacki wstał dość wcześnie i obrządził inwentarz, aby obrobiony mógł pojechać do młyna znajdującego się przy Strudze Meleszyckiej dwa kilometry za Brzózkami. Dzień wcześniej nasypał ziarna do worków i załadował na wóz stojący w stodole. Mąka żytnia, którą wykorzystywali do pieczenia chleba już się kończyła — smaku pszennych placków już dawno nie pamiętał — a zwierzęta też potrzebowały śruty na paszę. Napełnił więc wóz trzema rodzajami zboża i przygotowany czekał w stodole na wczesny wyjazd. „Do dnia” miał wyjechać — jak zwykło się nazywać porę przed świtem. Z tym „do dnia” jednak Antoni się nie wyrobił, bo już świtało, ale i to „do dnia” mogło również oznaczać pierwsze intensywne pianie kogutów, więc można powiedzieć, że zdążył, bo usłyszał ich pianie dopiero, gdy wyjechał już za zabudowania gospodarskie.
Przyroda tego dnia już z samego rana zapowiadała piękną pogodę. Pod lasem przy obejściu Czackich nie było mgły, ponieważ ten teren wraz z lasem usytuowany był znacznie wyżej i gleby tutaj były lżejsze, przez co nie trzymały tak dobrze wilgoci. Dopiero gdy zaczynała się wieś, zabudowania zatrzymywały cyrkulację powietrza i mgła ścieliła się nisko na polach, łąkach i drodze. Wydawało się, jakby jej poziom wszędzie był taki sam. Aczkolwiek środek wsi — z racji tego, że znajdował się troszkę niżej — cały spowity był mgłą. Tylko na początku Meleszek i na ich końcu, przy domu Trzaskich, mgła ścieliła się delikatnie do wysokości nie większej niż pół metra. Czacki, gdy już wyjechał z domu, nie miał zamiaru się spieszyć. Umówił się z Komarem, właścicielem młyna jako pierwszy klient, bez ustalania konkretnej godziny. Stanęło na tym, że Komar powiedział:
— Przyjedź z rana.
Na co Czacki odpowiedział:
— Dobra, to do dnia wyjadę z chałupy.
— No to będę czekoł.
Tyle było całej dyskusji. Krótko i na temat. O godzinę na wsi nikt tak szczegółowo nie pytał, bo to w zasadzie było zupełnie nieistotne. Cały dzień chłop robi czy to w polu, czy w obejściu i jedyną miarą czasu są chwile, kiedy jest zmęczony lub głodny, albo kiedy świta bądź nadchodzi wieczór. Może jeszcze tylko niedziela. Bardzo ważne, żeby dokładnie wiedzieć, kiedy wypada i „nie dej Bóg, żeby jom przegapić” — jak mawiają.
Gniady wyprowadzony ze stajni o tak wczesnej porze szedł spokojnie i stawiał leniwie nogę za nogą na piaszczystej drodze. Antoni zapalił sporta i wypuścił pierwszą chmurę dymu. Gdy patrzył przed siebie, a dym powoli rozchodził się w powietrzu, zastanowił się w pewnej chwili, czy to co widzi, to dym jeszcze, czy może już tylko mgła rozpościerająca się w ten sposób. „Oczy, cholera, już nie te, co kiedyś”, pomyślał i zaciągnął się jeszcze raz. Nagle z oddali zaczęła się wyłaniać jakaś postać, jakby ktoś zmierzał w jego stronę. Najpierw pojawiła się głowa, po chwili tułów, lecz nogi pozostawały jeszcze we mgle i nie było ich wcale widać. Antoni zaczął wytężać wzrok, ale wydawało mu się, że postać lewituje nad ziemią. „Co u licha?”, zastanawiał się w pierwszej chwili.
Sam widok wędrowca zapuszczającego się za Meleszki zawsze oznaczał, że idzie on dokładnie do ich chałupy. Nie zdarzało się to zbyt często, bo któż mógłby do nich zaglądać. Sołtys z podatkiem, ewentualnie wędrowni sprzedawcy monideł, srebrnych łańcuszków i świętych obrazów czy tkanych na przydomowych warsztatach kolorowych narzut. Ktokolwiek by to mógł być, zawsze oznaczał kłopoty. W przypadku wiadomych oszustów człowiek mógłby im odmówić, ale pięknym narzutom trudno było się oprzeć. Spodobały się wtedy matce Antoniego, a było to w czasie, gdy była jeszcze młodsza i żwawo chodziła po chałupie i obejściu. Do tej pory zdobią łóżka w chałupie, ale babka dodatkowo pozbyła się tysiąca złotych i srebrnego łańcuszka przywiezionego z Częstochowy. „Poświncuny był! To jak pan Bóg na to pozwolił?” — rozpaczała babka wtedy. A i same narzuty nie były warte swojej ceny, ale to już drugorzędna sprawa, bo trudno było jeździć gdzieś po świecie i szukać akurat takich. Zdarzyło się jeszcze kilku niespodziewanych gości na przestrzeni lat, lecz zawsze byli to mężczyźni, którzy zamroczeni alkoholem nigdy nie potrafili wyjaśnić, w jaki sposób trafili w okolice gospodarstwa Czackich. I jeśli chodziło o mieszkańców Meleszek, to zupełnie logiczne, że nie rozpoznając okolicy, nie skręcili w swoje podwórko i zapędzili się za daleko, ale czasem zdarzało się to też obcym… Jeden monter pracujący w firmie odpowiedzialnej za montowanie słupów doprowadzających prąd do młyna na Strudze Meleszyckiej tak popił wtedy, że zabłądził po zabawie. Babka zawsze wyznawała zasadę „gość w dom, Bóg w dom”, dzięki czemu zabłąkany wędrowiec mógł zawsze liczyć na miskę z wodą do mycia, gorącą herbatę i kromkę chleba, z czym tam aktualnie miała akurat w domu. Przeważnie ze smalcem bądź smażonym czy gotowanym jajkiem.
Drugim takim gościem, który zawitał do ich gospodarstwa, był młody i piękny — jak babka oceniła swym okiem — kawaler. Wracał z zabawy, która akurat wtedy w Miarkach się odbywała, i skończył, leżąc pijany przed ich stodołą.
— Panie kochany! — lamentowała babka — Jakim cudym z Miarek aż do nos pan doszed?
— Pani kochana, dobrodziejko — tłumaczył się młodzian, gdy już na dobre się ocknął i roztrzęsiony siedział w chałupie przy piecu — żebym to ja wiedział! Cuda jakieś, żeby taki kawał drogi przejść.
— Szczynście, panie, szczynście od Boga, żeś sie pan w Strudze nie utopił. Struga, chocioż niewielko sie wydaje, to miejscami zdradliwo, oj zdardliwo. Za moich czasów, jak byłam młodo i kompać sie chodzilimy z dziewuchami, to utopił sie taki Józek od Gruszczyńskich. Pływać nie umioł, a zachciało sie mu, panie, nos podglondać. Pokarało go, bo spod ze skarpy do wody…
Młody mężczyzna z bolącą głową nie miał zamiaru słuchać opowieści babki i chciał się tylko ogrzać przez chwilę i jak najszybciej wracać, lecz babka, bombardując go potokiem słów, nie pozwalała mu na to. Uśmiechnął się tylko, gdy pomyślał o tym podglądaniu. Babka od razu to zauważyła.
— Co sie pan tak uśmicho? Byłam kiedyś młodo i ładno, panie. Chłopoki sie za mnom oglondały i to całkim galante chłopoki. Ho, ho, panie…
Dotarło już do jego świadomości, że ten monolog dopiero się zaczyna i babka wykorzystuje sytuację, w której to jakby z nieba spadł jej słuchacz i pragnie się wygadać, więc postanowił jej przerwać.
— Nie ma pani, pani kochana, może czegoś mocniejszego, bo tak mnie trzęsie.
— Ano zmorzł pan, panie — przyznała ze współczuciem. — Arniki na spirytusie moge dać albo orzecha.
— O, tak! Orzecha może.
Babka przyniosła półlitrową butelkę wypełnioną do połowy krojonymi orzechami zalanymi spirytusem do dwóch trzecich objętości butelki. Nalała niewielką ilość płynu do małego kieliszka i podsuwając młodemu gościowi, powiedziała:
— Poczekej pan, cukru do tego trza dosypać.
— Nie trzeba, nie trzeba! — sięgnął po butelkę i dopełnił kieliszek. Wypił, krzywiąc się mocno, poprawił drugim, wstał, podziękował za gościnę i wyszedł:
— Od razu lepiej na żołądku mi się zrobiło.
— Z Bogim! — żegnała go babka.
Antoni wtedy miał pretensję to matki, że on jako jej własny syn nie był tak traktowany jak ten znaleziony pod stodołą pijak, na co odpowiadała:
— Gość w chałupie, to i Bóg w chałupie! Ty orzecha możesz se zawsze wloć.
— Brakłoby ci, żebym tak chcioł se wliwać co dziń.
— Łobcy do chałupy, co dziń nie przychodzi — tłumaczyła się ze swojej gościnności.
Przypadkowi goście z chałupy wychodzili, a że mało ich było na przestrzeni lat, to w pamięci zostawali. Teraz Antoni przyglądał się tej zjawie, wytężając wzrok dosyć mocno. Rozdmuchiwał powietrze przed sobą i machał ręką, tak jakby chciał rozwiać resztki dymu. Mimo wszystko nie mógł rozpoznać dokładnie któż to albo cóż to za zjawa. O tej porze nikogo dobrego spodziewać się nie można.
— Prr! — Przyciągnął lejce i zatrzymał Gniadego, aby nie trzęsło wozem.
Patrzył jeszcze tak przez chwilę i dopiero zrozumiał, że to nie lewitująca postać, tylko człowiek, któremu nogi ginęły we mgle. Po chwili postać zdążyła się już wyłonić całkiem. Widać było, że to mężczyzna, który niesie torbę na ramieniu. Nie wiedział jeszcze dokładnie, co się może „święcić”, ale spokojnie już pociągnął sporta i powoli ruszył do przodu.
Zbliżali się do siebie. Antoni zdążył już wziąć pod uwagę różne opcje: od geodety idącego mierzyć pola i lasy po pracownika melioracji, a nawet studenta ornitologii, który zamierzał obserwować gniazda sów czy orła, podobno unikatowe. Dopiero gdy mężczyzna znajdował się w odległości nie większej niż trzysta metrów od furmanki, zaświtało mu coś w głowie. Dziwił się i nie przypuszczał, że to może być prawdą, ale nieznajomy wydał mu się bardzo podobny do syna. „Niemożliwe!”, pomyślał w pierwszej chwili, ale w miarę zbliżania się zdał sobie sprawę, że ma przed sobą Zygmunta. Nawet wstał z siedzenia i jechał w ten sposób, aby syn widział, że ojciec mu się przygląda i nie jest mu obojętny taki widok. Ta stojąca pozycja na jadącej furmance była pewnego rodzaju ukłonem w stronę syna. Stary Czacki nie był skory do wylewnego okazywania uczuć, ale w ten sposób chciał pokazać, to czego nie potrafił powiedzieć. Gdy znaleźli się na tyle blisko, by móc porozmawiać, pierwszy odezwał się ojciec.
— Zygmunt?!
— Ano, tata!
— A co ty tu robisz o ty porze?
— Jak to co? Do chałupy idę. A tata, gdzie jedzie?
— Do młyna. Nie widać?
— Myślołem, że na handel.
— E tam. Przednówek niedługo, to handlować już nie bedzie czym.
— No tak — potwierdził syn.
— A jak wojsko? — zapytał nieśmiało ojciec.
— Do dupy z wojskim. A jakby tak wojna jako wybuchła, to co wtedy?!
Antoni zatrzymał na chwilę Gniadego i stali teraz z synem, rozmawiając ze sobą, lecz żaden z nich nie zbliżył się, aby uściskać się i przywitać.
— Może Bóg nie dopuści do wojny — odpowiedział i pogonił Gniadego. — Wio!
— Ano, może i nie — odpowiedział Zygmunt. Gdy furmanka ruszyła, poszedł dalej w stronę chałupy.