E-book
20.58
drukowana A5
37.87
Benita von Falkenhayn

Bezpłatny fragment - Benita von Falkenhayn

Agentka polskiego wywiadu

Objętość:
203 str.
ISBN:
978-83-8369-123-7
E-book
za 20.58
drukowana A5
za 37.87

„Duch obdarzony taką żywotnością, że umie być szczęśliwy, i to nawet w Berlinie…”


„Pożegnanie z Berlinem” Christopher Isherwood

Berlin, 17 lutego 1935 r.

Benita

Wracają do mnie przeróżne obrazy; Częstochowa; lipcowy deptak, liście drzew podświetlone słonecznymi promieniami — idę razem z Jurkiem na Jasną Górę — moje ukochane wspomnienie, ale potem cień przesuwa się po mojej twarzy, gasną światła, wraca po chwili inny widok — największa ulicy Berlina — Unter den Linden, intensywnie pachną lipy; pamiętam ten zapach… Jeszcze tylko kilka kroków i przede mną wznosi się Brama Brandenburska; jeszcze jest tak spokojnie, tak beztrosko, a zaledwie kilka lat później w bruk uderzą podkute i idealnie wypastowane buty młodych bojówkarzy z S.A. — Sturmabteilung — oddziałów szturmowych NSDAP — w brunatnych mundurach ze swastyką. Kroczą z butą, jakby nic poza nimi nie miało się ostać, niosą sztandary nazistowskie na drzewcach zakończonych metalowymi szpikulcami, po drodze wybijają szyby w witrynach żydowskich sklepów, zajmują całą ulicę, tak, że trzeba im ustąpić, bo nie zważają po drodze na nikogo, uderzyła im do głowy mrzonka o nieskończonej sile i mocy. Wszyscy oni, przekonani o swoim znaczeniu, wspinają się na szczyt, którego nie ma. Teraz wiem, że Jurek się nie mylił — to walka o duszę. Przez chwilę nabrałam pewności, że nic mi już nie grozi, że niebezpieczeństwo mam za sobą, coraz rzadziej widywałam się z Jurkiem, rozpoczęłam przecież nowe życie. Jednak po niewielu jasnych dniach, nadeszła bezgwiezdna noc. Jest 17 lutego 1935 roku, tuż przed północą. Jutro o świcie… zresztą… nie… nie muszę teraz o tym myśleć, mogę być gdziekolwiek indziej, kiedy tylko zamknę oczy…

Tej nocy moja samotność jest jak wielki, pusty dom, w którym pogaszono światła i wyniesiono meble, echo odbija się od pustych ścian, na próżno mogłabym szukać ciepłego pokoju; przytulnego schronienia. Tulę do siebie tylko ciężką ciszę, zamiast kochanka. Nie mam już nadziei, ale to dobrze, bo mieć nadzieję na coś, co się nie spełni — to tortura. Miejsce nadziei wypełnia spokój, wielki jak Sprewa, tonąca we mgle o świcie. Jutro, zanim jeszcze wstanie słońce, będzie po już po wszystkim. Zamykam oczy. Umysł jest potęgą. Mogę być teraz, gdzie tylko zechcę. Wybieram ze wspomnień — kolejny raz — Częstochowę, promenadę wiodącą do położonego na wzgórzu Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej, Jurek trzyma mnie za rękę, idziemy razem w kierunku Jasnej Góry. Chcę być teraz właśnie tam, zamiast w Berlinie…

Berlin 1919—1935

Tiergarten

Berlin moje miasto, moje moje wzrastanie i mój upadek, moje życie i śmierć, miejsce, w którym kochałam do szaleństwa i cierpiałam bez granic. Berlin — most, przerzucony nad pełnym uroku Landwehrkanal, który o poranku tonął we mgle; tyle razy przechodziłam tamtędy wieczorami, podążając do kamienicy, w której czekał na mnie Jerzy Sosnowski. Berlin — moje ukochane Tiergarten z Kolumną Zwycięstwa z posągiem skrzydlatej Nike. Tiergarten — pełne urokliwych alei, potężnych, stuletnich drzew, rzucających kojące cienie — pamiętam — słońce podświetlało zielone liście, pachniały mocno, esencjonalnie kwiaty lipy, a jesienią czerwono-złote kobierce wiodły aż do Bramy Brandenburskiej. To właśnie tam — w Tiergarten — w kawiarni nad brzegiem jeziora spotykałam się z Jurkiem. Aż nadszedł ten moment, kiedy wiem, że nigdy nie zobaczę Tiergarten, Jurek nie będzie już ukradkiem pieścił mojej dłoni przy białym stoliku nad spokojną taflą jeziora, nie spełnią się moje marzenia, ale jednak sprawdziło się jedno — wiedziałam, a bardziej po prostu czułam, że z Jurkiem — mimo wszystko — będę aż do samej śmierci…

Benita

Kiedy miałam niespełna 19 lat ukończyłam szkołę z internatem w Godesbergu, gdzie opanowałam łacinę, język francuski i angielski, literaturę, historię, matematykę i grę na pianinie. Od roku pomagałam w Czerwonym Krzyżu, opatrywałam chłopców z niemieckiej armii, którzy byli w moim wieku albo nawet młodsi, a umierali od nieuleczalnych ran. Zakończyła się wreszcie Wielka Wojna. Został podpisany Traktat Wersalski, wprowadzający pokój w Europie i nowy ład na świecie. Na paryskiej konferencji przeniesiono pełną odpowiedzialność za wybuch wojny na Niemców, co stanowiło punkt wyjścia do dalszych niekorzystnych dla Berlina postanowień. Niemcy odebrali to jako poniżenie pokonanych i zapewne dlatego w późniejszych latach poparli w wyborach Hitlera, który obiecywał powrót niemieckiej potęgi, a wstąpienie do NSDAP gwarantowało zawrotną i szybką karierę. Tymczasem na mocy Traktatu Wersalskiego Francja odzyskała Alzację i Lotaryngię, Czechosłowacja otrzymała ziemię hulczyńską, Polsce przyznano Wielkopolskę oraz część Pomorza z 144 km linii brzegowej. Gdańsk wraz z przyległymi terenami został ogłoszony Wolnym Miastem pod zarządem Ligi Narodów. Na Warmii i Mazurach miał zostać ogłoszony plebiscyt. Oczywiście niemiecka organizacja i propaganda miały tam tak dużą siłę przebicia, że głosujący „opowiedzieli się” za Niemcami. W części V traktatu nakazano zmniejszenie liczebności armii niemieckiej do 100 tysięcy żołnierzy oraz zakazano wprowadzania powszechnego obowiązku służby wojskowej. Miał obowiązywać zakaz wyposażania armii w czołgi i samoloty bojowe. Marynarka wojenna mogła posiadać z większych okrętów jedynie: sześć pancerników, sześć krążowników, dwanaście niszczycieli i tyleż samo torpedowców. Reichsmarine nie mogła posiadać okrętów wojennych i lotnictwa morskiego. Skutki klęski, którą Niemcy ponieśli podczas wojny i postanowienia Traktatu Wersalskiego były nie do zniesienia dla władz niemieckich i większości niemieckiego społeczeństwa. Niemcy nie chciały uznać ustalonych w Wersalu ograniczeń i granic. Szybko zaczęły przygotowywać się najpierw do odzyskania utraconych obszarów, a następnie do zajęcia ziem polskich. Niemcy pogardliwie nazywali Polskę „państwem sezonowym”. Głównodowodzący Reichswehry generał Hans von Seeckt już w 1922 roku podkreślał: „Egzystencja Polski jest nie do zniesienia, nie do pogodzenia z życiowymi interesami Niemiec. Polska musi zniknąć i zniknie przez swą słabość i z naszą pomocą!” W 1925 roku Niemcy podpisały układ w Locarno. Niemcy zagwarantowali wówczas bezpieczeństwo granic z Francją i Belgią, ale odmówili podobnych gwarancji dla Rzeczypospolitej. Oznaczało to milczącą zgodę na rewizję wschodnich granic przez władze Republiki Weimarskiej. Niemcy potajemnie zaczęli się zbroić, co było sprzeczne z ustaleniami Traktatu w Wersalu. Te zbrojenia budziły w Polsce ogromny niepokój. Stąd też Sztab Generalny Wojska Polskiego dążył do utworzenia w Niemczech sieci wywiadowczej. To dlatego poznałam Jerzego Sosnowskiego… O tym jednak opowiem trochę później. Zostańmy jeszcze w Berlinie w latach mojego beztroskiego szczęścia. Postanowienia Traktatu Wersalskiego, potajemne zbrojenia, kryzys; to wszystko wtedy niewiele mnie obchodziło, nie wpływało na moje życie, nie zmieniało moich celów i marzeń. Owszem klęska w Wielkiej Wojnie wywołała w Niemczech ogromny kryzys gospodarczy, jednak Berlin szybko zaczął żyć własnym, szalonym życiem. „Chleba i igrzysk” — wołano przed wiekami w Rzymie i tak samo wołano teraz w Berlinie — Berlińczycy dostali chleb, na tyle było ich stać — i kabaret. Inflacja szalała a ludzie oddawali się szaleństwu oglądania półnagich tancerek. Pokonani Niemcy musieli radzić sobie z zapłatą reparacji, katastrofalnie spadła wartość wartości waluty. Niemcy finansowali działania wojenne za pomocą dodruku pieniądza, licząc na to, że zwycięstwo pozwoli zrekompensować poniesione koszty. Porażka zniweczyła te nadzieje i spowodowała powstanie hiperinflacji. Wiosną 1920 roku 1 dolar amerykański wart był ponad 83 marki, dla porównania w sierpniu 1914 roku można było za niego dostać tylko 4 marki. Reakcją na spadek wartości pieniądza było dalsze zwiększenie jego emisji, co pogłębiło tylko jeszcze bardziej dewaluację niemieckiej waluty. W rezultacie w lutym 1922 roku dolar osiągnął wartość ponad 200 marek. Latem 1923 roku inflacja była już ogromna. Nieco wcześniej, w styczniu, Francuzi i Belgowie rozpoczęli okupację Zagłębia Ruhry, najważniejszego regionu przemysłowego Niemiec. Miała to być kara za zaległości w zapłacie reparacji wojennych. Hitler wraz z NSDAP opowiadał się za rewizją Traktatu Wersalskiego, czym zyskał sobie aprobatę Niemców. Tymczasem jednak, paradoksalnie Berlin, pomimo kryzysu, stawał się światową metropolią. Ściągali tu naukowcy, artyści, tancerki, architekci, jednostki zarówno wybitne jak i reprezentujące wszelkie formy ekstremum obyczajowego. Można powiedzieć, że tak jak w starożytności mawiano, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tak teraz zapanowała tendencja, że wszystkie drogi prowadzą do Berlina. Za przyjazdem do Berlina przemawiała słabość marki; każdy, kto przyjeżdżał tu z odrobiną odłożonej gotówki, nagle stawał się „bogaty”, a zniesienie cenzury spowodowało, że prężnie rozwijał się sektor rozrywkowy. Nie było żadnych konwencji, moralnych i obyczajowych ograniczeń. Berlińczycy byli zmęczeni wojną, rozczarowani postanowieniami Traktatu Wersalskiego, kryzys zdawał się nie mieć końca, pieniądze straciły na wartości — każdy szukał zapomnienia i jeśli tylko mógł — oddawał się przyjemnościom. Berlin stał się miastem kontrastów — z jednej strony panowała nędza, z drugiej kolorowym rewiom, nocnym kabaretom — nie było końca. Ja żyłam w tym bogatszym świecie, w którym nie dotykały mnie troski materialne; odkrywałam pierwsze produkcje filmowe, chodziłam do teatru, kabaretu, cieszyłam się każdą chwilą, żyłam pełnią życia. Nie interesowała mnie wówczas polityka. Chciałam żyć, kochać, bawić się, doświadczać sztuki, mieć udane życie osobiste; dobrego męża, rodzinę… Życie zweryfikowało moje marzenia…

Jerzy

Kiedy Jerzy Sosnowski, z którym moje życie nierozerwalnie się splotło, przyjechał do Berlina, zamieszkał w eleganckiej kamienicy, w apartamencie przy Lützowufer. Kamienica ta wznosiła się nieopodal mostu przerzuconego przez Landwehrkanal, stamtąd można było spacerowym krokiem dojść do było parku Tiergarten. Było to malownicze miejsce. Jednak dla mnie nabrało innego znaczenia. Jerzy nosił wtedy beżowy, gabardynowy płaszcz, przepasany paskiem i filcowy kapelusz w idealnie dobranym kolorze z szerokim rondem, a ja kostium z dopasowanym w talii żakietem, białe rękawiczki, małą torebkę i kapelusz w tym samym kolorze. Każdy, kto nas razem widział, mówił, że bardzo do siebie pasujemy. Nikt jednak nie wiedział, co tak naprawdę nas łączy i jaką tajemnicę musi dźwigać każde z nas…

Gdybym tamtej nocy — naszej pierwszej nocy — nie zgodziła się zostać u niego, może moje życie potoczyłoby się inaczej?

Ale przyszedł jednak wieczór, kiedy Jurek z pamięci mówił mi wiersze Rilkego:


„Mocna jest noc, odległe jej stąpanie,

cicha namowa tlącej lampy; może

dasz się pocieszyć: mróz, grudy, zdrętwienie

zwiastują już jutrzejsze miękkie tchnienie.”


Głos Jerzego był miękki, głęboki jak czarny aksamit. Patrzył na mnie wzrokiem żarliwym, pewnym, który nie dopuszczał sprzeciwu. Zapalił świece. Napełnił dwa kieliszki do połowy esencjonalnym, mołdawskim, czerwonym winem. Obok, na inkrustowanej srebrem paterze, wspartej na nagiej kariatydzie, piętrzyły się fioletowe, dojrzałe winogrona.

— Zostań, proszę…

Chciałam odpowiedzieć, ale on zamknął mi usta pocałunkiem.

Zostałam u niego na całą tę noc…


**


Po raz pierwszy Jerzego Sosnowskiego zobaczyłam na torze wyścigowym w Zoppot. Było piękne, słoneczne lato. W powietrzu unosił się zapach morskiej bryzy i balsamiczny aromat niedalekiego lasu; modrzewi, sosen i jodły. Wokół toru wyścigowego gromadziło się coraz więcej ludzi. Tłum gapiów, w eleganckich kapeluszach, garsonkach, płaszczach, z rękawiczkami, parasolkami, torebeczkami, ze śmiechem, głośnymi dyskusjami, gromadził się na widowni, większość wpłacała sporo marek na wybranego zwycięzcę, ekscytując się bliską wygraną. Obstawiałam konia Richarda von Falkenhayna. Miałam wtedy lekkie fale we włosach i mały kapelusz z opuszczonym rondem, białe rękawiczki i jasną torebkę, mocno wymalowane ciemnym cieniem powieki i ciemnoczerwone usta. Jerzy ubrany w marynarkę jeździecka, podszedł do nas, by przywitać się z rywalem z toru wyścigowego — Richardem von Falkenhaynem. Patrzył na mnie wtedy dłużej niż powinien. Jerzy również przykuwał uwagę — przystojny, może trochę zbyt chłodny, zdystansowany, ale bardzo kulturalny. Był jedynym, który mógł dorównać Richardowi podczas gonitwy, a nawet go prześcignąć. Zawodnicy ustawili się na linii startu. Padł strzał. Konie ruszyły do galopu. Pochylona sylwetka Jerzego synchronizowała się idealnie z ruchem konia. Widzowie — kobiety w kapeluszach i świetnie skrojonych sukienkach, mężczyźni w kamizelkach i wypolerowanych butach; wszyscy z napięciem wpatrywali się w zawodników i piękne, silne konie, na które postawili setki marek, by podwoić, potroić stawkę i w jednej chwili stać się bogaczem. Koniom można było się przyjrzeć na przedbiegach i tam wybrać swojego faworyta. Dodatkowo na miejscu dostępne były gazetki z informacjami o koniach i opiniami ekspertów. Dokładne zasady głosowania opisane były również w tych gazetkach. Tor wyścigowy w Zoppot niczym nie ustępował berlińskiemu Rennbahn Hoppegarten. Dla wielu Berlińczyków to było kultowe miejsce, w którym po prostu trzeba było się pokazać. Publiczność ściągała tutaj tłumnie. Trybuny zajmowali stali bywalcy, ale nigdy nie brakowało też przypadkowych widzów, ulegających fascynacji wyścigami i możliwością wygranej. Na Hoppegarten spotkałam Jerzego po raz drugi. Jednak zanim o tym opowiem, chciałabym cofnąć się kilka lat wstecz…


**


Z panienki z dobrego domu, która opanowała kilka języków obcych, ukończyła liceum — szkołę z internatem w Godesbergu, przepięknym miejscu z malowniczym widokiem na dolinę Renu, z pomocniczki Czerwonego Krzyża podczas Wielkiej Wojny, intelektualistki zaczytanej w dramatach i poezji Goethego, grającej na pianinie symfonie Bethovena, dosyć szybko pod wpływem „wyzwolonych” przyjaciółek, stałam się bywalczynią nocnych klubów. W Berlinie zniesiono cenzurę, więc ściągnęło tu mnóstwo nie tylko awangardowych artystów, półnagich tancerek, ale również ludzi o najróżniejszej orientacji seksualnej. Dane mi było przeżyć obyczajowy szok w klubie Eldorado, gdzie normą był taniec dwóch panów, dwóch pań, bardzo skąpo ubranych, oddających się wolnej miłości i zabawie w oparach opium, kokainy, drogich trunków, przy dźwiękach jazzu, fokstrota, tanga. Spędzałam również czas w Residenz-Casino przy Blumenstrasse 10. Wystrój tego miejsca był niezwykły — łączył styl fein de sielce z nową technologią — przy każdym ze 150 stolików stał telefon, na balkonach również i można było zadzwonić do wybranej osoby z końca sali. Moja ulubiona sala była pełna malowideł egzotycznych roślin, na scenie mechaniczny gejzer eksplodował migoczącą parą, a goście mogli sobie wysyłać prezenty, bowiem każdy stół był wyposażony w pneumatyczną rurę, która „przekazywała” upominek z karty upominkowej do wybranego stolika. Upominkiem mogły być perfumy, cygara albo plan tajnej schadzki. Nieomal codziennie odwiedzałam także Haus Vaterland, znajdujący się na Potsdamer Platz. Ten piękny, modernistyczny budynek, zwieńczony neonowymi pierścieniami, stał się centrum rozrywki, otwierał się przed bywalcami i zapraszał nas na pięć poziomów, w których mieściło się dwanaście restauracji oraz sala kinowa wielka na ponad tysiąc osób. Codziennie wybieraliśmy obiady w innym stylu, degustując kuchnie Ameryki Północnej, tureckie, hiszpańskie, bawarskie. Znajdował się tu również kabaret i palmiarnia. A w nocy bawiłyśmy się w nocnych klubach. Może gdybym nie uległa tak bardzo wizji „Neue Frau” — kobiety, która zamiast cieszyć się byciem żoną i matką, biega po klubach w kusej sukience, z piórem w krótkich włosach, tańczy, uprawia seks, pije i pali, potrafiłabym na pierwszego męża wybrać spokojnego domatora a nie dziwkarza i moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej… Świat stanął na głowie, zachłysnął się zabawą, „wielkim światem”, a ja razem z nim… Josephine Baker na scenie tańczyła charlestona, a my wszystkie razem z nią. Kiedy przyszedł moment na refleksję, to zaczęło mi to wszystko przypominać dramat Goethego, kiedy Mefistofeles założył się z Bogiem, że zawładnie duszą uczonego, przychodzi do Fausta i nęci go przywróceniem wiecznej młodości, sił witalnych, hasłami w stylu: „zostaw te nudne książki”, „żyj chwilą”, „chwilo, trwaj jesteś piękna”. Faust dał się namówić. I ja również…

Jednak nigdy nie przestałam marzyć o miłości i szczęśliwym małżeństwie…

**

Tymczasem moje ukochane miasto — Berlin — stał się metropolią kontrastów — z jednej strony kusił swym urokiem przepiękny, bujny, zielony park Schillera, z jego rzeźbą przy wejściu, spokojna tafla największego w Berlinie jeziora, z drugiej strony wzrok przyciągały budowle zaprojektowane z wielkim rozmachem, szerokie ulice, nowoczesna architektura, olbrzymi Pariser Platz z monumentalną Bramą Brandenburską, wysoką na dwadzieścia sześć metrów, zaprojektowana przez niemieckiego architekta Carla Gottharda Laghansa. Wybudowano ją w latach 1788–1791, po wojnie siedmioletniej. W 1793 roku została zwieńczona kwadrygą, którą powoziła naga Wiktoria, bogini zwycięstwa z dębowymi liśćmi wokół głowy. Pomalowano ją na biało i nazwano Bramą Pokoju. Z drugiej strony otwierał się przed mieszkańcami Belina najmodniejszy sport — wyścigi konne, które przyciągały nie tylko najbogatszych, ale i zwykłych mieszczan, czy robotników, tutaj można było w jednej chwili stać się bogaczem albo nędzarzem, w zależności od tego, na jakiego konia się postawiło pieniądze. I była jeszcze jedna odsłona Berlina — świat nocnych klubów, z głośną muzyką, oparami opium, drogimi alkoholami, teatry z awangardowymi sztukami i kino. Z jednej strony arystokracja bawiła się do białego rana, z drugiej szalał kryzys, który doprowadzał ludzi do samobójstw. Jedni kończyli życie w Sprewie, drudzy w tym samym czasie, siedzieli przy zalanym koniakiem stoliku i bili brawo kabaretowej tancerce, której jedynym ubraniem była przepaska ze srebrnych cekinów i pióro we włosach, jeszcze inni spędzali czas w domu towarowym Landauerów; w ogromnym budynku, nowoczesnym, skonstruowanym ze szkła i stali, niedaleko Potsdamer Platz i karmili oczy przedmiotami, na które nie było ich stać, a ci którzy mogli sobie pozwolić na wiele, tonęli w gorączce zakupów, biorąc więcej niż potrzebowali. W 1923 roku galopująca inflacja doprowadziła do tego, że za dolara płaciło się siedem tysięcy marek. Pod koniec lipca 1923 roku jeden dolar w Nowym Jorku odpowiadał już jednemu milionowi marek w Berlinie. Pół kilograma chleba kosztowało dwieście sześćdziesiąt miliardów marek. Funt mięsa to koszt trzech bilionów marek. Tyle wynosiła dniówka robotnika w Niemczech. Każdego dnia z rzeki Szprewy wyławiano jakiegoś nieszczęśnika, który się rzucił w odmęty z powodu długów i nędzy, z której nie sposób było wyjść. Jak drogie jest zwykłe życie odczułam dopiero po wypadku Richarda, ale przedtem byłam z beztroską radością zanurzona w bujne życie — Berlin nocą. Zdarzały się jednak takie noce, kiedy, mimo młodego wieku, odczuwałam dotkliwie samotność i pustkę w tym kolorowym, szykownym, rozbawionym tłumie. Tak naprawdę w głębi ducha marzyłam o normalnym życiu, o tradycyjnym małżeńskie, kochającym, czułym mężu, nie chciałam być żadną „Neue Frau”. Po latach dopiero zrozumiałam w pełni książę Hermanna Hesse — pisarza, który pod dojściu Hitlera do władzy głośno krytykował nazizm; okrzyknięto go zdrajcą i zmuszono do opuszczenia ojczyzny. Ta książka miała tytuł „Wilk stepowy”. Sama nie potrafiłam ubrać w słowa swoich odczuć i niepoukładanych myśli, ale odnajdywałam to wszystko w owej powieści: „(…) szczerzy do nas zęby świat ludzki i tak zwana kultura w swoim zakłamanym, prostackim i obłudnym blasku jarmarcznym, skoncentrowana i doprowadzona do szczytu obrzydliwości we własnym, chorym Ja — kto zakosztował tych piekielnych dni, ten jest zadowolony z normalnych i połowicznych, podobnych do dzisiejszego (…) jeśli rację mają masowe rozrywki, kawiarniana muzyka (…) w takim razie ja nie mam racji, jestem szaleńcem, jestem naprawdę wilkiem stepowym. (…) Myślisz, że nie rozumiem twej niechęci do fokstrota, twojej awersji do barów i dansingów, tego wzdragania się przed muzyka jazzową i przed tym całym kramem? Aż nadto dobrze cię rozumiem, także twój wstręt do polityki, smutek z powodu czczej gadaniny i nieodpowiedzialnych poczynań partii, prasy, twoją rozpacz z powodu ostatniej wojny, i tych, które jeszcze będą (…) Masz rację, wilku stepowy, po stokroć masz rację.”

Trudno było w Berlinie mieć takie poglądy, nie zdradzałam moich głębszych odczuć i coraz częściej dawałam się „porwać” towarzystwu, w które byłam „zanurzona”.

**

Kiedy zapanowały w Berlinie, jak to później mówiono — szalone lata dwudzieste — miałam dokładnie dwadzieścia lat. Byłam, jak mówili wszyscy wokół — piękna i pełna radości życia. Miałam szczupłą sylwetkę, delikatne rysy twarzy, niebieskie oczy, jasne włosy, lekko falujące, które obcięłam, tuż za linią ucha, odsłaniając długą linię szyi, zgodnie z modą, która pozwoliła kobietom na zmiany, o jakich do tej pory żadna nie śmiała nawet pomyśleć — krótkie włosy, zrzucenie gorsetu, cienkie, krótkie sukienki, pióra, cekiny, papierosy, alkohol, odważne tańczenie tanga, zmysłowość, pełnia życia! Byłam zarówno intelektualistką, znającą literaturę klasyczną, zachwyconą dziełami Goethego, szczególnie „Faustem” i poematem „Król Olszyn”, Schillera i jego dramatem „Zbójcy”, Brechta z jego porywająco innowacyjną dla teatru „Operą za trzy grosze”, wiersze Heinego — delikatne i romantyczne, powieści Manna — jego sagę rodzinną „Buddenbrookowie”, której to lekturze oddawałam się całkowicie w jesienne wieczory, przeżywając mocno losy bohaterów. Czytałam również powieść Henryka Manna „Profesor Unrat”, którą Mann napisał po przeczytaniu artykułu w berlińskiej prasie o tym, jak szanowany profesor związał się z młodą piosenkarką, założył z nią kabaret i urządzał w swym domu przyjęcia z wielką ilością alkoholu, a wszystko to na kredyt, którego nie spłacał. W końcu profesor został aresztowany — oskarżony o oszustwo i stręczycielstwo, a piosenkarka, która go w to wciągnęła — nie miała żadnych zarzutów. Ta książka posłużyła w 1929 roku jako kanwa scenariusza do filmu „Błękitny anioł”, w którym główną rolę zagrała Marlena Dietrich. Powstał z tego przejmujący film. Profesor jest tutaj nauczycielem gimnazjum, który zakochuje się w piosenkarce kabaretowej Loli Lola, którą gra Marlena Dietrich. Profesor Rath surowo traktuje swych uczniów zachwycających się dosyć wulgarną Lolą, występującą w miejscowym kabarecie „Błękitny Anioł”. Pewnego wieczoru sam udaje się tam w zamiarze zaskoczenia ich dla przykładnego ukarania. Przypadek jednak sprawia, że poznaje Lolę osobiście i natychmiast również ulega jej urokowi. Nawiązuje z nią romans. Stając się przedmiotem drwin własnych uczniów i obiektem krytyki miejscowych obywateli, zrywa z dotychczasowym przykładnym życiem i rezygnuje nawet z posady szanowanego nauczyciela. Poślubia frywolną piosenkarkę i na dobre przystaje do wędrownej trupy sztukmistrza Kieperta. Kiedy kończą się jego oszczędności, zmuszony jest w niej pracować jako żałosny klaun budzący politowanie, śmiech, kpiny. Lola traktuje go coraz gorzej. Zaczyna zdradzać z przystojnym Hansem Mazeppa. Profesor widzi ją w objęciach Hansa i próbuje go zabić. Ludzie rzucają się, żeby go powstrzymać. Profesor zostaje spętany w kaftan bezpieczeństwa. W końcu, kiedy zostaje uwolniony, udaje się do swej dawnej szkoły i w klasie, w której kiedyś pracował, upada, chwyta się rękami katedry, umiera tam w poczuciu klęski, całkowicie osamotniony. Mądry obraz, jak przestroga, by w nie wchodzić w świat, który nie jest naszym światem, nie rozpoczynać romansu z kimś, kto jest zbyt inny mentalnie od nas, kto do naszego świata nie należy. Film z kreacją Dietrich stał się sławny. Ludzie oglądali go z przejęciem, ale potem i tak popełniali w życiu podobne błędy jak profesor, w pogoni ze namiętnością niszczyli swój poukładany świat. Czy ja też tego nie uczyniłam? „Błękitny Anioł” w 1933 roku został zdjęty z ekranów kinowych. Goebbels zakazał wyświetlania tego dzieła. Większość teatrów, kabaretów, barów została zamknięta. Opustoszały kina, większość Żydów musiała z Berlina uciekać, przez Wiedeń i Pragę, aż do Paryża. Ale w 1920 roku nikt jeszcze by nie pomyślał, że do czegoś takiego dojedzie w Berlinie, w Niemczech. Czytałam książki, chodziłam do teatru, kina, a wkrótce moje życie miało nabrać jeszcze innego wymiaru. Kino i literatura nie pochłaniały mnie całkowicie, nęcił mnie ten świat, który nadchodził i z dużą siłą przekonywania, porywał człowieka, zmieniając muzykę, teatr, modę, narzucając nową wizję pełni życia — tak, przyznaję, byłam również hedonistką, potrafiącą przetańczyć całą noc. A Berlin stał się miastem, który to wszystko podawał „na tacy”. Stał się metropolią, do którejś ściągnęli awangardowi artyści, najlepsi naukowcy jak Albert Einstein. W latach dwudziestych Berlin miał już 4,5 miliona mieszkańców. Zmieniła się tez architektura; rosły piękne, olbrzymie gmachy, nowoczesne i funkcjonalne. W dużej mierze ich autorem był wybitny architekt pochodzący z Allenstein — Erich Mendelsohn. Uwielbiałam z moją przyjaciółką Renate urządzać sobie wypady na zakupy do zaprojektowanego przez niego domu towarowego Columbushaus przy Postdamer Platz. Kochałam życie, przyjemności, muzykę, książki, teatr, nocne lokale z mocnymi alkoholami, które dodawały mi odwagi, by zatańczyć zmysłowe tango, i fokstrota, który był tańcem wolności. Razem z moją przyjaciółką Renate tańczyłyśmy fokstrota jak szalone. Barwne rewie opanowały Berlin. Noce należały do nas — młodych, wyzwolonych kobiet. Towarzyszyli nam zawsze pięknie mężczyźni, wojskowi z arystokratycznych rodzin. Świat należał do nas! Za chwilę miałam wyjść za mąż za przystojnego porucznika Müllera-Eckhardta. Miałam wtedy dwadzieścia lat… Nie wiedziałam, że z tego szczęścia, śmiechu, energii życiowej, wpadnę nagle w rozpacz i cierpienie… Ale jeszcze nie o tym…

Chciałabym teraz na chwilę zamknąć oczy i wrócić do mojego dzieciństwa…

Benita

Urodziłam się w Berlinie 14 sierpnia 1900 roku. Na chrzcie otrzymałam imiona:

Benita Ursula Wilhelmine Kathi Florin z domu von Zolikofer-Altenklingen. Ród von Zolikofer-Altenklingen wywodził się ze Szwajcarii. Protoplastą naszego rodu był rodu był Konrad Zollikofer, który żył w latach od 1365 do 1443 roku. Był mistrzem cechu rzeźników w Konstancji. Jego synowie osiedlili się w szwajcarskim kantonie St. Gallen. W XVI w. rodzina trafiła do rejestru szlachty. W 1585 r. Leonard Zollikofer, który był skarbnikiem i rajcą miasta St. Gallen, kupił za sumę 25.500 guldenów zamek Altenklingen w Turgowii, od którego pochodzi nazwisko tej gałęzi rodziny: von Zollikofer-Altenklingen, zamek był przekazywany z pokolenia na pokolenie kolejnym potomkom rodu, aż po dziś dzień. Z tego rodu pochodził mój ojciec Walter von Zollikofer-Altenklingen. Moja matka była baronową, nazywała się Flori von Richthofen. Moja matka kochała przyjęcia, bale, taniec, drogie, przepiękne suknie, perfumy, brylowanie w towarzystwie. Ojciec kochał ją do granic rozsądku, spełniał wszystkie zachcianki, ale wolał spokojniejszy tryb życia, zabierał mnie do kościoła, uczył modlitwy, nigdy nie brakowało mu czasu dla mnie. Byłam jego księżniczką, jego słuchaczem, kiedy czytał mi książki, jego pianistką, gdy graliśmy na cztery ręce. Lubiłam przebywać w gabinecie ojca, siedzieć w skórzanym fotelu przed wielkim, mahoniowym biurku, gdzie leżały niezwykłe przedmioty, jak nóż do otwierania listów, którego rękojeść miała głowę niedźwiedzia z otwartą paszczą. Wykonany był z brązu, ostrze miało wygrawerowany napis — Berlin, a rękojeść w kształcie niedźwiedzia symbolizowała właśnie — Berlin. Obok zawsze stała prostokątna cukiernica skrzynkowa, wsparta na czterech łapach lwa. Zamykana była na srebrny kluczyk, a nakrywkę zwieńczała figurka lwa wykonana ze srebra o najwyższej próbie. Uwielbiałam wpatrywać się w obrazy w gabinecie mojego i w bibliotece. Ich autorem był malarz doby romantyzmu — Caspar David Friedrich. Do dziś, kiedy zamknę oczy, widzę dwoje ludzi — kobietę w czerwonej sukni i mężczyznę w kapeluszu wpatrujących się w morze, wyłaniające się spomiędzy białego klifu. Tytuł tego obrazy brzmiał: „Skały kredowe na Rugii”. Ojciec opowiadał mi o tym obrazie, bo bardzo często o niego pytałam.

— Żeby obraz miał głębie — mówił ojciec — musi mieć kontrast, zestawienie jasnej barwy z bardzo ciemną. Tak samo jest w życiu. Inaczej nic nie zobaczysz, niczego nie docenisz, nad niczym nie pomyślisz. Dopiero po wielu latach zrozumiałam tamte słowa. Wtedy byłam bardziej skupiona na samym obrazie. Wiem od ojca, że powstał szkic tego obrazu podczas podróży poślubnej artysty na Rugię. Jednak miejsce przedstawione na obrazie nigdy nie zostało do końca określone. Stromo wznoszące się skały umożliwiają wgląd w głęboką, morską dal. Przedstawiona na obrazie kobieta chwytająca gałęzie krzewu, aby uchronić się przed upadkiem w przepaść, to Christiana Carolina, żona Caspra. Jej czerwona suknia symbolizuje chrześcijańską miłość i miłosierdzie. Stary mężczyzna w starym, niemieckim kapeluszu spoglądający ze skraju urwiska w przepaść jest symbolem pokory, ale nie tylko — przede wszystkim pragnie poznania boskiej tajemnicy, ukrytej w świecie natury. Tak ten obraz interpretował mój ojciec i ja również. Dlaczego o tym obrazie zapomniałam na wiele lat? Dlaczego nie zdołałam chwycić się krzewu, by nie upaść w przepaść? Czy nie dlatego, że bardziej zaczęłam żyć według słów z Fausta: „...trwaj chwilo, jakże jesteś piękna!” zamiast trzymać się innych słów z tego dramatu:


„Gdy dobra chcesz, sam dobrym stań się wpierw,

Radości chcesz, uciszaj własną krew.

Gdy wina chcesz, sok z gron wyciskaj w czarę.

Ufasz-li w cud, umacniaj swą wiarę”


— Dlaczego Faust zostawił Małgorzatę, kiedy najbardziej go potrzebowała, dlaczego tak musiało się to potoczyć? — pytałam ojca. A on tłumaczył z zadumą, ze spokojem, ale wtedy tylko słuchałam, bez zrozumienia, młodość jest niestety tak strasznie czasem, niebezpiecznie głupia…

— Faust pozwolił opętać się przez Mefistofelesa. Małgorzata ślepo się w Fauście zakochała, zwiódł ją pięknymi słowami, prezentami, ona mu się cała oddała, a jednak wszystko się skończyło. Nie da się zbudować dobrej relacji ze złym człowiekiem. Tylko z Bogiem wszystko jest możliwe. Przez całe życie walczymy nawet nie z ludźmi tylko z ich duchami. Jak Faust z Mefistofelesem. Jak Małgorzata z Faustem, będącym już pod wpływem Mefistofelesa. Kto sobie tego nie uświadomi, przegra życie to tutaj i to przyszłe — wieczne.

Ojciec uczył mnie wiary, uczył mnie modlitwy, interpretacji malarstwa, czytał mi Goethego. Byłam dla niego ważna. Czułam to każdego dnia, każdego wieczoru. Jednak szybko musiałam go utracić…

Ojciec coraz częściej unikał przyjęć, wolał wieczory w domu, zmarł nagle, bo każda śmierć jest nagła, zwłaszcza dla dziecka. Miałam wtedy jedenaście lat. Zabrakło nagle w moim życiu miłości wielkiej, bezbrzeżnej, bezwarunkowej, nikt później już nie miał nigdy dla mnie tyle czasu i uwagi, co mój ojciec. Zabrakło mi miłości, której całe życie później szukałam, a która była niemożliwa do znalezienia. A potem, kiedy nadeszła młodość rzuciłam się w szaleństwo tego świata i nie potrafiłam uciszyć własnej krwi. Chciałam się bawić, tańczyć, cieszyć życiem, kochać i być uwielbianą.

Przez chwilę byłam pewna, że odnalazłam miłość, kiedy po dwóch pełnych cierpienia małżeństwach, poznałam Jerzego Sosnowskiego. Jurek… Stał się miłością mojego życia, teraz już nawet nie pamiętam złego, chciałabym jeszcze raz być przy nim, jeszcze raz go usłyszeć, wybaczam mu wszystko… Ale jeszcze nie teraz opowiem o Jurku, jeszcze tyle lat było, tyle zdarzeń, zanim go poznałam… Chcę wrócić do dzieciństwa. Po śmierci ojca, moja matka bardzo szybko wyszła drugi raz za mąż i zajęta była najbardziej sobą. Przyjęcia, suknie, drogie alkohole, niesamowite perfumy, których zapach przyprawiał mnie o zawrót głowy. Lubiłam na nią patrzeć, kiedy siedziała przed wielkim lustrem w drewnianej półokrągłym ramie i szykowała się do teatru. Zostawałam sama w naszym przepięknym mieszkaniu w kamienicy, w samym centrum Berlina, skąd pieszo chodziłam na spacery do Bramy Brandenburskiej. Chciałam być kiedyś tak bardzo piękna jak ona. Póki co, zostawałam sama w domu wieczorami, ale nie było mi smutno. Moimi przyjaciółmi, najwierniejszymi na świecie, były książki. Czytałam dzieła, które pamiętałam z dzieciństwa, a których jeszcze wtedy nie rozumiałam. Pamiętam poważny głos ojca, kiedy czytał mi „Fausta” Goethego. Teraz, kiedy ten dramat czytałam sama, rozumiałam jego mądrość i znaczenie, obiecałam sobie, że nigdy nie będę taka jak Małgorzata, nie oddam swojej niewinności na pastwę uwodziciela Fausta, który obsypie mnie prezentami tylko po to, by mnie uwieść, porzucić i skłonić do zła. Znamienne jak bardzo w tym dziele rozpoznawałam później swoje własne życie… Mój wiek nastoletni był pełen wierszy Goethego, na czele z ukochanym przeze mnie „Królem Olszyn”, delikatnymi utworami Heinego, sztukami Schillera, wpatrywaniem się w płótna dawnych mistrzów romantycznego Caspera Friedricha, a kiedy moja matka urządzała w naszym mieszkaniu literackie wieczory, grałam na pianinie utwory Beethovena, najczęściej „Dla Elizy”. W Berlinie był cały mój świat. Spacery jesienią na placu Paryskim, aż do Bramy Brandenburskiej, tchnęły nieodpartym czarem, a latem razem z towarzyszem moich zabaw z dzieciństwa, synem znajomych moich rodziców, Richardem, urządzaliśmy sobie wyprawy nad jezioro. Rok 1920, na który przypadła moja dorosłość, którą tak bardzo chciałam już osiągać, był zupełnie inny, niż czas, w którym przyszłam na świat. Berlin dosłownie zwariował. Za dnia ludzie z mojego świata arystokratycznych rodzin spali do południa, a w nocy bawili się do białego rana. Wieczór rozpoczynał się wizytą w teatrze albo rewii, operze albo na dansingu. Bawiłam się z młodymi dziećmi z arystokratycznych rodzin, ale najbardziej ceniłam towarzystwo Richarda von Falkenhayna. Byłam rozczarowana, że ciągle pozostaje tylko kolegą, przyjacielem, kompanem do teatru, a ja coraz mocniej pragnęłam miłości zmysłowej, namiętności. Któregoś wieczoru na barwnej rewii poznałam porucznika Müllera-Eckhardta. Poprosił mnie do tańca. Był wesoły, przystojny i po raz pierwszy poznałam przy nim smak pocałunków. Bardzo szybko się oświadczył, a ja od razu powiedziałam — tak! Miałam dosyć czekania na Richarda, sama przyjaźń, to było dla mnie zbyt mało. Nasz ślub odbył się w roku 1920, tuż po moich dwudziestych urodzinach. Byłam taka szczęśliwa! Zamieszkaliśmy w eleganckiej kamienicy, nasze mieszkanie było bogate, przytulne, pełne obrazów, zegarów, pozytywek. Marzyłam o tym, by wypełnić ten dom nowym życiem, trzymać w ramionach dziecko — owoc naszej miłości. Jedak mój mąż szybko wybił mi ten pomysł z głowy.

— Masz dopiero dwadzieścia lat, chcesz sobie zniszczyć ciało ciążą?! Teraz jest czas na zabawę!

I zaczęliśmy się bawić i to jak! Codziennie teatr, opera, dancing, nauczyłam się tańczyć fokstrota. Berlin forował wszystko, co nowe — obcięłam włosy,, nosiłam wyzywające sukienki, opaskę na głowie z czarnym piórem, perły falujące na mojej talii podczas tańca. Jednak coraz częściej bawiliśmy się osobno. Mój mąż chętniej tańczył z innymi paniami, niż ze mną, upijał się do nieprzytomności. Był tak często pijany, że w ogóle się nie kochaliśmy. Próby zatrzymania go w domu, kończyły się awanturą. A którejś nocy przyprowadził do domu… prostytutkę… Nie mogłam przestać płakać. Wyprowadziłam się następnego dnia. Wynajęłam własne mieszkanie. Przyjaciele Renate, Irene i Richard pocieszali mnie jak mogli, ale moje serce było poszarpane, rozdarte, złamane.

— Rozwiedź się z nim! Czasy się zmieniły, Berlin to miasto kobiet wyzwolonych a nie udręczonych żon! — namawiała mnie Renate.

Pieniądze nie były dla mnie nigdy ograniczeniem. Tytuł i majątek, którym dysponowałam, zapewniały mi wolność, przynajmniej pod względem materialnym. Nic nie traciłam na rozwodzie, wręcz przeciwnie.

Nie wyobrażałam sobie powrotu do męża po tym, co zrobił. Rozwiedliśmy się po niecałych dwóch latach szaleństwa, pijaństwa, zdrad, kłótni… W tym czasie cały czas był przy mnie Richard von Falkenhayn. Przyjaciel z lat mojego dzieciństwa i wieku nastoletniego. Richard urodził się w miejscowości Wronczyn w Wielkopolsce. Jego ojciec Horst von Falkenhayn był posiadaczem ziemskich, służył również w armii jako major, matka Anna von Falkenhayn pochodziła z Bonn. Przyjaźniłam się z Richardem cały wiek nastoletni. To z nim jeździłam w Berlinie nad jezioro, poznałam smak pierwszych pocałunków pod Bramą Brandenburską, byłam z nim na premierze „Opery za trzy grosze” i tańczyłam tango w nocnym klubie. I teraz znowu był przy mnie. W jego ramionach znalazłam pocieszenie po traumatycznym małżeństwie, on na nowo sprawił, że potrafiłam się uśmiechać, znowu pokochać życie, znowu poczuć głód tego życia, zachłanność na jego uroki — teatr, wykwintne kolacje w najlepszych berlińskich restauracjach, rewie, przyjęcia z drogimi alkoholami, namiętność, czułość. Zaraz po uzyskaniu rozwodu, wyszłam za mąż za Richarda. Zostałam wreszcie po nieszczęśliwym okresie życia — radosną i znowu piękną Benitą von Falkenhayn. Richard von Falkenhayn był już wówczas pułkownikiem Reichswehry, pięknym mężczyzną, silnym, wysportowanym, znakomitym jeźdźcem konnym, najlepszym na torze wyścigowym, przystojnym, którego znałam od lat, był cudownym kompanem zabaw, życia, obietnicą szczęśliwej przyszłości. Bardzo często jeździliśmy do Gdańska, gdzie spędzaliśmy w restauracjach i teatrze całe noce, i oczywiście na wyścigi do Zoppot. To tam po raz pierwszy poznałam Jerzego Sosnowskiego, który ścigał się na torze razem z Richardem. Spędziliśmy wówczas razem z Richardem porywające chwile na torze wyścigowym, a potem razem z Sosnowskim jedliśmy obiad w cudownie położonej, pośród leśnych zaułków i zapachu morskiej bryzy restauracji i kawiarni jednocześnie „Wielka Gwiazda”. Zoppot był wówczas modny; parady konne, koncerty, parady dzieci, powozy w kwiatach, teatry, romantyczne kafejki wśród drzew, nad brzegiem morza; dosłownie wszystko tu było. Zoppot odgrywał rolę prestiżowego ośrodka turystycznego, wchodząc w skład Wolnego Miasta Gdańska. W Domu Kuracjusza otwarto kasyno, w którym czułam się jak na wyścigach konnych, obstawiałam najlepsze numery, czułam dreszcz niepokoju i ekscytację w powodu wygranej. Zoppot, w przeciwieństwie do podobnych mu kurortów tamtych czasów, nigdy nie pustoszał. Dokładające wszelkich środków władze starały się maksymalnie wydłużyć sezon turystyczny. Położenie miasta było malownicze, fale morskie uderzały o śnieżnobiałe molo, obecność morenowych wzgórz, stwarzało dogodne warunki do uprawiania sportów zimowych. Istniał w Zoppot tor saneczkowy, skocznia narciarska, wyznaczano też nartostrady i lodowiska. Wieczorami spędzaliśmy czas w licznych restauracjach, kawiarniach. Uwielbiałam robić tu zakupy. Były tu trzy ogromne domy towarowe i sześćdziesiąt sklepów kolonialnych. Bawiliśmy się tam wspaniale. Nikt wtedy nawet w najbardziej szalonych wizjach przyszłości nie przewidywał, że już w roku 1933 władzę w Rzeszy przejmie partia, której flaga ze złowrogim symbolem połamanego, czarnego krzyża wkrótce wzniesie się na budynkach w większości europejskich stolic. Po dojściu do władzy nazistów, NSDAP sprawowała w Zoppot niepodzielną władzę, jednocześnie wzniecając, podjudzając wręcz antypolskie i antyżydowskie nastroje wśród niemieckich mieszkańców. Na razie jednak nikt o tym nie wiedział, nie myślał. Niemcy bawili się w Zoppot beztrosko i z uwagą obserwowali tor wyścigowy. Obstawiłam zawody na wyścigach konnych, a Richard wygrywał. Dorównać potrafił mu jedynie Jerzy, ale wtedy w Zoppot, pomyślałam, że pewnie nigdy już nie zobaczę tego mężczyzny o przenikliwym, głębokim spojrzeniu. Nie sądziłam też, że nasze życie tak nagle się zmieni. Jeden wypadek i nastąpił koniec naszego szczęścia. W 1924 roku, kiedy Richard ścigał się na torze, nagle jego koń się potknął. Richard wypadł z siodła. Na trybunach zawrzało, głośny szmer przeszedł po ustach chyba wszystkich widzów. Zerwałam się z miejsca, zrobiło mi się słabo, osunęłam się od razu z powrotem. Z mojej piersi wyrwało się rozpaczliwie tylko jego imię:

— Richard!

Wypadek był przerażający, myślałam, że mój mąż go nie przeżyje. Cudem przeżył przy tej szybkości. Wypadek miał jednak swoje tragiczne, nieodwracalne skutki. Richard doznał wstrząsu mózgu i złamania kręgosłupa. W szpitalu byłam przy nim dzień i noc. Lekarze nie dawali dobrych prognoz na powrót mojego męża do zdrowia. Mówili, że będzie jeździł na wózku inwalidzkim, nigdy nie będzie mógł już chodzić. Jednak Richard von Falkenhayn był młody, silny, niezłomny. Któregoś dnia wstał i przeszedł kilka korków. Richardowi zrósł się kręgosłup, po rehabilitacji mógł znowu chodzić, ale kulał, a nieustanny ból krzyża nie pozwalał mu na aktywny tryb życia. Trwałe inwalidztwo zakończyło jego karierę w wojsku. Z tego powodu stał się zgorzkniały, milczący, strasznie drażliwy, okrutnie niemiły, nawet dla mnie. Zmienił się nie do poznania. Coraz częściej mnie ignorował, stał się zimny, obojętny, milczący, próby rozmów, czułości z mojej strony ciągle odtrącał. Przepłakałam wiele nocy. Nie wiedziałam jak mu pomóc. I jak pomóc sobie. Nie chciałam tak dłużej żyć. Biedę jeszcze mogłam udźwignąć, ale brak miłości był nie do zniesienia. Jako inwalida wojskowy Richard otrzymywał jedynie głodową rentę. Znosił to jeszcze gorzej ode mnie. Miałam wtedy 24 lata, byłam zupełnie nieprzygotowana do zmiany trybu życia. Po raz pierwszy musiałam sama posprzątać mieszkanie, zająć się kuchnią, nie stać nas było na służącą, skończyły się tańce, teatr, kawiarnie, wyścigi konne. Ledwo starczało nam pieniędzy na jedzenie. Richard nie chciał nigdzie wychodzić. Namawiałam go na wyjścia, nadal obracaliśmy się w arystokratycznym towarzystwie, mimo niedostatku, nie chciałam jednak by Richard stał się milczącym, zgorzkniałym odludkiem, do czego uparcie dążył. Nie chciał nawet słyszeć o dziecku.

— Nie stać nas! Jestem kaleką! Nie ma mowy o dzieciach!

Serce mi pękało. Nie chciałam tak żyć. Wieczorami spacerowaliśmy do długą aleją, prowadzącą do Bramy Brandenburskiej. Richard milczał, a ja marzyłam, żeby być znowu tak bardzo przez niego kochaną, pożądaną, żeby powróciła radość życia! Czasem udawało mi się namówić Richarda, byśmy poszli obejrzeć wyścigi konne. Podczas jednego z takich popołudni znowu stanął na mojej drodze Jerzy Sosnowski. Przedstawił się jako polski baron Ritter von Nalecz. Wtedy jeszcze nie znałam jego prawdziwego nazwiska i nie miałam pojęcia, jak bardzo zmieni on moje życie…

Jurek z właściwą sobie nonszalancją, pewnością siebie, swobodą przywitał się z Richardem. Znali się z wyścigów konnych z Zoppot. Richard przedstawił mnie Jurkowi.

— Moja żona Benita — podałam mu rękę, a Jurek uniósł ją do swoich ust i musnął delikatnie moje palce. Potem spojrzał mi w oczy, dłużnej niż powinien. Miał ciemne, przenikliwe spojrzenie, wysokie kości policzkowe, męską, mocną szczękę, sprawiał wrażenie nieco cynicznego, zdystansowanego. Silny, tajemniczy i piękny. Tak wtedy o nim pomyślałam. Coraz częściej szukał naszego towarzystwa, zapraszał do swojego eleganckiego apartamentu wysokiego na pięć metrów, przestronnego, pełnego obrazów, lichtarzy ze świecami, stolików na lwich łapach, skórzanych szezlongów, w tle zawsze grała muzyka z nowoczesnego gramofonu, a on nonszalancko wnosił srebrną tacę ze schłodzonym czerwonym winem i fioletowe winogrona piętrzące się fantazyjnie na inkrustowanej paterze.

— Przyjdź do mnie sama, Benito, dziś wieczorem, proszę, nie mogę przestać o tobie myśleć, marzę o tobie, bezustannie, jesteś w każdym moim oddechu, w każdej mojej myśli, widzę cię ciągle w wyobraźni… — szeptał mi do ucha Jerzy, kiedy tylko Richard wychodził na moment i nie mógł go usłyszeć.

— Richard… on mnie potrzebuje. Był moim przyjacielem od zawsze, a teraz po wypadku, nie mogę go zostawić, nie mogę go zdradzić!

— Nie widzisz jak on cie traktuje?! Jesteś dla niego nikim! Nie zauważa cię, odburkuje na twoje pytania! Ni pieści, nie całuje, nie pożąda, nie kocha! — Jurek był twardy, zdecydowany i pozbawiony skrupułów w uwodzeniu.

— Kiedyś taki nie był. Ten wypadek go zmienił… — broniłam Richarda. — Znamy się od zawsze, jesteśmy przyjaciółmi z dzieciństwa, z młodości…

— Nieprawda! Zawsze był taki, tylko ty, Benito, tego nie widziałaś, bo zawsze byliście otoczeni towarzystwem, wyścigami, bawiliście się w teatrze albo w kasynie, w szampańskich nastrojach i nie zauważyłaś, że to egocentryk, który gdzieś ma twoje potrzeby, odpycha cię jak psa, który już się znudził, nie widzisz tego, a ty ciągle próbujesz, podbiegasz do niego, cieszysz się, ze ma lepszy dzień, merdasz ogonem jak spragniony pieszczot psiak, a on cię kolejny raz odpycha. Ile jeszcze razy tak będzie, żebyś otworzyła oczy i to zobaczyła?! Jesteś dla niego daleką koleżanką, w tej chwili dosyć mu obojętną — nie żoną. Zawsze tak było!

Zamilkłam. Nie mogłam zaprzeczyć.

— Przyjdź do mnie sama, Benita, przyjdź! Dziś wieczorem. Czekam — Jurek nie znosił sprzeciwu. Zanim coś powiedział już wiedział, że to zrobię.

— Przyjdź do mnie, Benito, tak bardzo cię pragnę, nie wyobrażam sobie dalszego życia bez ciebie. Benita, proszę…

Przyszłam…

Wahałam się, serce waliło mi w piersi jak oszalałe, zaraz po wejściu do jego mieszkania, chciałam jednak natychmiast je opuścić, Jurek zasłonił swoim ciałem drzwi, zgasił światło, zamknął mnie w swoich ramionach. Drżałam tak mocno, jakby po raz pierwszy dotykał mnie mężczyzna. Przylgnęłam do niego, tuliłam się; nareszcie odnalazłam te ramiona, w których powinnam być od zawsze, bez żadnych innych przedtem. Oparłam twarz na jego twardym torsie. Jurek odnalazł moje usta; pocałunkami rozwiał całą niepewność; nie dał mi czasu na myślenie. Pragnęłam go tak bardzo. Nigdy wcześniej nie odczułam takiego pożądania. Nareszcie… nareszcie byliśmy razem…

**

Jurek — wysoki, wysportowany brunet; był niebezpiecznie przystojny i niebezpiecznie inteligentny. Niebezpiecznie, bo jego aparycja w połączeniu z wiedzą, wykształceniem, biegłą znajomością kilku języków, wysoką kulturą, elokwencją i jednocześnie nieodpartym urokiem, zmysłowością, powodowała, że traciło się przy nim zdrowy rozsądek. Zachwycał człowieka, pochłaniał, zawłaszczał go sobie, podporządkowywał, zanim w ogóle jakakolwiek myśl, by zachować dystans i ostrożność zapukała do naszego wnętrza; rozsądek płonął jak mała gałązka w roznieconym przez niego ogniu. Jurek… Jego oczy. Co on miał w tych oczach! Żar, nieustępliwość, odwaga, pewność, pragnienie, pożądanie, tajemnica, wszystko tam było na co człowiek czekał w całym swoim życiu; wszystko, czego pragnął. I jego głos. Niski baryton, uwodzicielski, głęboki, męski, bardzo spokojny, przyjemny dla ucha.

— Berlin jest nasz, Benito… — pamiętam głos Jurka — niski, męski, aksamitny, przyjemny dla ucha, działał jak magnes. Wiedział, że uwielbiam to miasto. Jurek. Mój Jurek. Szarmancki, miły, kulturalny, słuchający, pokrzepiający jak prawdziwy przyjaciel na całe życie, a do tego zabójczo przystojny — wysoki brunet o przenikliwym spojrzeniu bardzo ciemnych oczu.

— Benito, Berlin jest nasz…

**

Berlin moje ukochane miasto i moje przekleństwo. Miejsce, w którym się urodziłam, wzrastałam, kochałam, zdradzałam; miasto, które było całym moim życiem i śmiercią…

Polityka? Himmler, Hitler, Towarzystwo Thule, zamek Wewelsburg, seanse spirytystyczne, w których Hitler brał udział, okultyzm, narodowy socjalizm… tak te nazwiska, miejsca, hasła cięgle gdzieś padały w rozmowach, nawet na wyścigach konnych, ale nie interesowałam się w ogóle, albo w niewielkim stopniu, aż do czasu…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 20.58
drukowana A5
za 37.87