E-book
4.73
drukowana A5
19.81
Bękart

Bezpłatny fragment - Bękart


Objętość:
47 str.
ISBN:
978-83-8414-880-8
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 19.81

W bliżej nieokreślonym miejscu, z dala od ulicznego zgiełku Władywostoku, na skraju przecinających się dróg, w leśnym otoczeniu strzelistych sosen, dało się wyczuć atmosferę tajemnicy. Było coś niesamowitego w tym miejscu. Widoczna z oddali polana zdawała się szeptać złowrogo na tle rozjaśnionego poświatą Księżyca nieba. Nikt tu nigdy nie przychodził już od dawna. Mieszkańcy pobliskiej wioski bali się spacerować w okolicy tego miejsca, szczególnie nocą. Powiadano, że kilkaset lat temu powieszono na tym terenie mężczyznę, którego duch wciąż jest tu obecny.

Nadia jak co dzień starała się ugotować obiad, posprzątać dom, zanim Sasha wróci z pracy. Ich mały drewniany domek był mocno podniszczony i co rusz trzeba było coś naprawiać. Nie starczyło też na podstawowe potrzeby. Jak zawsze musiała więc zrobić coś z niczego. Tradycyjne purée z sadzonym jajkiem zdawało się już przejadać, lecz nie było innego wyjścia, jak tylko cieszyć się, że — jak dotąd — nie pomarli jeszcze z głodu. Tej zimy trzeba będzie jeszcze dozbierać drewna na opał, bo zima zapowiada się w tym roku długa — pomyślała Nadia, stojąc w fartuchu przed kuchennym oknem. Przyglądała się blisko położonej połaci lasu. Było to miejsce, które zachwyciło ją od razu, gdy tylko wyprowadzili się z miasta. Gwar miejski zdecydowanie ich przytłaczał. Tutaj odczuli pewną ulgę i w końcu mogli nacieszyć się przyrodą w jej najbardziej surowym stylu, jaki kiedykolwiek w życiu widziała. Kochała to miejsce. Ta cisza i spokój koiła jej niepoukładane od dawna myśli. Gotowi przecież byli przejechać setki kilometrów, by zamieszkać właśnie tutaj, praktycznie na odludziu, parę mil od wioski liczącej niespełna dwustu mieszkańców. Nie liczyło się to, że najbliższy sklep był oddalony o kilkadziesiąt minut drogi samochodem. Właściwie ich stara furgonetka spisywała się w tym przypadku na medal. Tylko czy zdołają zapomnieć o koszmarze sprzed lat? — pomyślała z ciężkim sercem, a z wilgotnych pięknych oczu popłynęły ciężkie łzy.

Jak tylko Sasha zjawił się w domu z szerokim uśmiechem na twarzy, obiad — jak co dnia — stał już na stole. Nadia była kobietą niezwykle gospodarną jak na swój młody wiek i potrafiła wspaniale gotować. Była dość obfitą brunetką z wyraźnymi rysami twarzy, a jej kręcone naturalnie loki opływały umęczoną ostatnimi latami twarz. Sasha usiadł wygodnie przy stole i zapatrzył się w jej chwilowo roziskrzone oczy.

— Nadio, czy jesteś ze mną szczęśliwa?

— Oczywiście, że tak, najdroższy. Dlaczego pytasz?

— Zastanawiałem się w drodze do domu…, wiesz, ja nie umiem tak dobrze układać słów jak ty. Czy nie brakuje ci czegoś?

— Za wiele przeszliśmy, by kusić los. Nie wiem, nie umiem tego określić. Jest za wcześnie, a może nawet już za późno. Myślisz o nim? — spytała czule, wpatrując się w mokre oczy Sashy.

— Tak, każdego dnia. W pracy nie umiem czasem sobie znaleźć miejsca. Najchętniej też bym ją zmienił, bo przy moim fachu te myśli są jeszcze bardziej przytłaczające. Czuję się, jakbym sam siedział w ogromnym grobie. Kopalnia jednak zapewnia nam przetrwanie, a mnie pozwala nie myśleć o tym, co przeszliśmy, przynajmniej tak często, jak bym tego nie chciał. Czy nie chciałabyś spróbować jeszcze raz, tutaj? Mam wrażenie, że może być już tylko lepiej, kochanie. Jeśli teraz się nie zdecydujemy, zostaniemy już sami na zawsze. Na pewno tego nie chcesz. Znam cię przecież nie od dziś.

— Nie wiem, naprawdę. Niedawno tu zamieszkaliśmy, a to, co nas spotkało, jest dla mnie jeszcze za świeże — odrzekła, odwracając twarz.

— Nadia, minęło już cztery lata. Musimy się w końcu otrząsnąć. Tak przecież nie można się zadręczać. Powinniśmy zacząć od nowa — spojrzał na nią pytająco.

— A jeśli znów coś pójdzie nie tak? Twoja praca jest ryzykowna. Każdego dnia boję się o ciebie, że cię stracę, a tego już bym nie zniosła, nie ciebie! — rozpłakała się i opadła na oparcie krzesła, podkulając nogi. Sasha nie chciał już drążyć tematu. Wiedział, jak bardzo jest wrażliwa. Przysunął się do niej bezszelestnie i — nic nie mówiąc — zaplótł silne ramiona wokół jej miękkich pleców.

Dokończenie rozmowy stało się już niebytem. Nie istniał żaden sens, by coś więcej rozważać. Położyli się — jak co wieczór — do łóżka, z przyzwyczajenia odwracając od siebie plecami. Sypialnię rozplanowali na poddaszu, jeszcze do połowy niezagospodarowanym. Surowe deski na podłodze wydzielały wciąż woń ciętej sosny. W stropowych belkach dało się usłyszeć od czasu do czasu miarowe chrupanie głodnych korników. Skulone na niewielkim metalowym łóżku dwie postacie zdawały się oczekiwać na nadejście poranka. Ich miłość przygasła, ale być może nie na tyle, by nie było odwrotu, by wszystko jeszcze połatać. Ich przyjazd na to pustkowie był nie tyle zaplanowaną decyzją osiedlenia się na wsi, co krokiem desperacji, ucieczką od kłopotów czy tragedii, którą przeżyli cztery lata temu we Władywostoku. Gdyby nie tragiczna śmierć ich dwuletniego synka, z pewnością to miejsce nie byłoby ich nowym domem.

Rankiem powiało chłodem nadchodzącego zimowego mrozu, jednak promienie słońca desperacko dobijały się jeszcze do okien sypialni. Nadia jeszcze spała. Sasha pospiesznie wymknął się z łóżka, ubrał się, rzucając okiem na jej nieruchomą postać otuloną kołdrą po same uszy i zdecydował, że sprawi jej dzisiaj niespodziankę, zanim się obudzi. Zajmie mi to może godzinę, nie więcej — pomyślał, uśmiechając się do siebie, pełen porannego optymizmu. Zszedł do salonu, szybko przyszykował drewno do kominka i rozpalił, by ogrzać dom. Wyjechał furgonetką do sklepu, aby zrobić zakupy na cały dzień i wyjątkowy posiłek dla żony, który obiecał sobie przyrządzić po powrocie.

Nadia wstała jakąś godzinę później i rozglądała się nerwowo po domu. Wiedząc, że Sasha miał dzisiaj dzień wolny od pracy, bo w kopalni wczorajszej nocy zamarzły wszystkie linie energetyczne, powinien być w domu. Gdzie on mógł pojechać? — dopytywała siebie, rozglądając się po stoliku, jakby czegoś szukała. Z irytacją zobaczyła, że znów zapomniał wziąć telefon komórkowy, pomimo że zawsze mu przypominała, by go zabierał ze sobą, jeśli gdzieś wyjeżdża. I jak zwykle nie zostawił kartki dla niej. Wyjrzała przez okno, szukając auta, które parkowali zazwyczaj pod domem, a którego oczywiście nie dostrzegła.

Niewiele później ubrała się, umyła i zeszła do salonu. Przyjemnie było ogrzać się przy rozpalonym kominku. Jej wdzięczność do Sashy za to, że o nią dbał, rozpaliło jej serce. Kochała go już ponad dziesięć lat. Jego brązowe oczy, ciemne bezładne włosy i ten dołek w podbródku, który się pojawiał, gdy nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Już tak dawno nie śmiali się razem. Już tak długo nie kochali się. Od wypadku małego Grishy ich seksualność jakby wygasła. Ten okropny wypadek przekreślił wszystko w ich życiu i prawie doprowadził do rozpadu ich związku. To zbyt bolesne, by mogli żyć dokładnie tak, jak przedtem. Już nic przecież nie będzie takie samo. Wszystko wygląda inaczej, nawet oni oboje. Kierowca nadjeżdżającego na nich samochodu był tak pijany, że w ostatniej chwili zjechał ze swojego pasa i uderzył w nich z zaskoczenia. Sasha nie zdążył skręcić. Malutki Grisha umarł na miejscu w zapiętych pasach. Uderzenie było zbyt silne. Miał złamany kręgosłup i nie mogli go uratować. Jego śmierć była gwałtowna. Długo zastanawiała się, czy nie cierpiał. Ból wypełniał ją do reszty, gdy trzymała w dłoniach jego nieruchome rączki i wciąż drąży jej zakrwawione z tęsknoty serce. Tak bardzo chciała umrzeć wtedy za niego! Dlaczego on? Dlaczego nie ona? Jakimś dziwnym zrządzeniem losu sami mieli szczęście ujść z życiem, doznając jedynie niewielkich zadrapań i stłuczeń. Ale dla niej nie było szczęściem pozostać przy życiu, bo szczęście umarło razem z synkiem. Sprawca wypadku natomiast nie przeżył i nie było kogo ukarać, osądzić czy nawet znienawidzić. Czy zdoła być jeszcze matką? Żadne dziecko nie ukoi już jej tęsknoty za Grishą i nie wypełni tej niekończącej się pustki.

***

Sasha wracał do domu. W bagażniku miał dwie ciężkie torby z zakupami. Podniecony faktem, że przyrządzi Nadii pomidorowe spaghetti z przystawkami, jakie ostatnio jedli jeszcze przed narodzinami Grishy, przyspieszył auto, pragnąc jak najszybciej znaleźć się tuż przy jej boku. Ostatnia premia bardzo im pomogła przetrwać. Gdyby nie jego ciężka praca, nie stać by ich było też na spłatę ostatniej raty za dom. Tak wiele jeszcze trzeba w nim przerobić, naprawić, urządzić. Poprzedni właściciel zaniedbał go praktycznie w całości. Do kupienia zostały jeszcze rynny, można by wymienić okna i pobejcować podłogi. Dobrze by było, gdyby zagospodarowali drugą część poddasza, gdyby tylko Nadia zgodziła się na kolejne dziecko, co było mało prawdopodobne.

Prowadząc auto w podmokłym, bagiennym terenie niedaleko lasu, który zazwyczaj obserwują z Nadią z okien poddasza, tęsknił za Grishą. Pamiętał dobrze, jak trzymał go na barana, turlał po kanapie i obserwował każdy jego szczęśliwy wyraz na małej buzi, czekający na więcej zabawy. Ukłuło go coś w klatce piersiowej, jakiś nieokreślony ból, niefizycznie rozdzierający mu serce. Nagle coś trzasnęło pod autem. Samochód wpadł w zaoraną dziurę. Trudno będzie go wyciągnąć. Nie wyjadę sam — pomyślał po kilku nieudanych próbach wyjechania z koleiny.

Wyszedł z auta, aby go obejrzeć. Na szczęście złapał tylko gumę. Nagle przypomniał sobie, że nie wziął komórki. Jak zwykle o niej zapomniał. Było już południe, a planował, że za godzinę wróci. Chciał Nadii zrobić niespodziankę i ugotować posiłek taki, na jaki ją zaprosił do lokalnej restauracji, gdy się poznali. Liczył na coś więcej. Chciał ją przekonać do kolejnego dziecka, które na pewno wprowadziłoby radość w ich smutnym życiu. Pomimo upływających lat tak bardzo ją wciąż kochał. Pożądał ją tak samo, jak kiedyś, ale obawiał się odrzucenia. Nie chciał jej ranić. Wciąż miał poczucie winy, że wystarczająco wcześnie nie skręcił auta, nie obronił ich, nie uchronił Grishy. Nagle uświadomił sobie, że jest w połowie drogi do domu z — utkniętym w rowie — samochodem bez części zapasowych i telefonu. Najbliżej miał do leśniczego, który mieszkał nieopodal. Musi tylko przejść przez polanę, która chyba jest gdzieś w tym miejscu za jego plecami. Leśniczówka położona jest bodaj piętnaście minut drogi piechotą. Z pewnością leśniczy udzieli mu pomocy.

Po drodze miał czas, by zastanowić się nad całym dotychczasowym żywotem, jakie mu przypadło w udziale. Nigdy nie ganiał za forsą ani karierą. Był dobrze wykształcony, ale — jako inżynier budownictwa — na pracę mógł liczyć tylko w centrum kraju. Tu zgodził się na fizyczną robotę, aby tylko utrzymać siebie i żonę. Wszelki sens życia zakłócił ten cholerny wypadek. Gdybym tylko skręcił w porę albo gdybym wybrał inne połączenie… — łzy cisnęły mu się do oczu, gdy te same myśli od kilku lat dokuczały mu natrętnie bez względu na porę dnia i nocy — Ten świat jest brutalny. Dlaczego na to zasłużyliśmy? Nikomu nie zrobiliśmy krzywdy! Dlaczego to spotkało właśnie nas?!

Leśna ścieżka była kręta. Sasha nie znał tych stron i nie miał okazji rozejrzeć się jeszcze po okolicy, od kiedy się wprowadzili. Właściwie szedł po omacku. Ktoś we wsi wspomniał mu kiedyś, gdzie mieszka leśniczy. Po kilkunastu minutach na szczęście zauważył niewielką chatkę z bali ze słomianą strzechą. Odetchnął z ulgą. Było dość pochmurno, a zasłaniające niebo drzewa jeszcze mocniej potęgowały szarość tego dnia. W lesie powinien czuć zapach drzew, przejrzyste powietrze, a tymczasem odczuwał tylko jakieś nieprzyjemne doznanie swądu, trudno powiedzieć, jakiego pochodzenia.

Kiedy dotarł, na podeście przed drzwiami siedział na bujanym fotelu opatulony w kożuch starzec trzymający fajkę w grubej popękanej dłoni. Leśniczy miał siwą brodę, był niewielkiego wzrostu. Krępy, niski chłop wstał z fotela i — kuśtykając lewą nogą, wyszedł mu na spotkanie. Sasha odczuł niepewność, czy taki starzec pomoże mu wyciągnąć furgonetkę z błota. Gdyby przynajmniej miał koło zapasowe albo łatkę i narzędzia, to już będzie uratowany. Nie miał jednak większego wyboru, jak tylko prosić o pomoc. Do domu było jakieś niespełna pół godziny autem.

— Dzień dobry! Niedawno wprowadziliśmy się z żoną do tego drewnianego domu około pół godziny drogi stąd. Niestety w pana okolicy złapałem gumę, bo samochód utknął w błotnistej koleinie. Niestety nie zabrałem żadnych narzędzi ze sobą. Czy mógłby mi pan pomóc?

— Witam, witam — odpowiedział przeciągłym głosem starzec. — Tutejsi młodzi na nic nigdy nie są przygotowani. Wszystko byście chcieli na gotowe! Ech, same z wami kłopoty!

— Bardzo przepraszam, że zawracam panu głowę. Naprawdę nie chcę się narzucać, ale nie miałem wyboru, gdy pomyślałem o panu. Mieszka pan najbliżej.

— Dobrze już, dobrze — burknął leśniczy i zaprosił do środka. Wskazał Sashy rozklekotane krzesło. — Siadaj. Zaraz sprawdzę, co ja tu u siebie mam. Ale powiedz mi szczerze, nie bałeś się iść tu piechotą? I nie mów do mnie, jakbym był arystokratą. Mam na imię Jorgen.

— A czego miałbym się bać, Jorgen? — spytał śmielej mężczyzna, uśmiechając się kącikiem ust.

— Do mnie tu już nikt nie zagląda, a wszystko przez tę legendę. Nic nie słyszałeś?

— Nie. A jest coś szczególnego, o czym miałbym wiedzieć?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 19.81