E-book
4.73
drukowana A5
41.12
Będę piła tę kawę

Bezpłatny fragment - Będę piła tę kawę

Objętość:
226 str.
ISBN:
978-83-8384-298-1
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 41.12

Szklane chmury

Mroczny Mesjaszu, bezkształtne jest

dziś nasze niebo.

Chcę ci podarować bez okazji

miękkość myśli, przytulność słów,

wypowiedzianych na złość

szklanym chmurom,

księżycowi pogrążonemu w ubóstwie.


Rozlega się w nas ta sama modlitwa,

co nie zazna pokoju i wolności,

nie zrozumie zjednoczenia.

Boli, okropnie boli niepokój;

wiem, że jesteś, aby ucałować moje palce.

Oto zegar z opuszczonym

sekundnikiem, bez cichego stąpania.


Kalendarz jak zwykle nieaktualny.

Mroczny Mesjaszu, porusza się we mnie

nadgryzione niebo, ocuca poranek,

który zwykłam zaczynać od wewnątrz.


Nie podoba mi się twój oddech —

powietrze szuka ukojenia.

I zapłaczę, runę do stóp błogim katedrom,

padnę na kolana przed ziemią.

W języku ludzi

Mroczny Mesjaszu, Mścicielu!

Chodź, zatańczmy, choć nasze stopy

nie znają parkietu,

a my nie mamy poczucia rytmu;

przed nami kilka lat wieczności,

która oswoi niebo, zaspokoi ziemię.


Przed nami tysiące wschodów słońca,

jakie powitamy z namaszczeniem;

tysiące wieczorów, co przyniosą

cierpliwość i zaspokojenie.


Mroczny Mesjaszu, czasem mówię

w języku ludzi — jest to język obcy.

Gwiazdy, wydarte z piersi ciemności,

kłębią się w sercu, lubują w milczeniu.


Zrodzę się dziś tylko dla ciebie,

dla twoich minionych lat.

Zatańczymy ponownie, choć będziemy

deptać sobie po palcach,

choć przeminie radosna muzyka.


Zatracimy się w tym szaleństwie,

zakochani w białym niebie, oddani

mglistym, śpiącym dolinom.

Powróci pora na sen, pora na krzyk.

To nie będzie już raj, a epoka,

którą poznają sny, rozpoznają słowa.

Oddaję ci gwiazdę

Mroczny Mesjaszu! Bez twojej obecności

zasypiam. Osuwam się w przepaść,

zakochana w twoim zapachu,

tak podobnym cynamonowi i pomarańczy…


Proszę, nie przeklinajmy przeszłości —

musiała nadejść, żebyśmy mogli

usłyszeć ciszę, przekrzyczeć niebo.


Ubierzmy się w uśmiechy i udajmy

w przeciwną stronę.

I choć obumrze w nas chwila,

choć nie zasnę przed tobą — objawisz się

niby strudzony wędrowiec,

skazany na dożywotnią drogę powrotną.


Mroczny Mesjaszu, pragnę karmić cię

dotykiem, podsycać światło spojrzenia.

Nie kocham gwiazd, nie kocham słońca —

jesteś od nich piękniejszy,

okazalszy niż szczyt szczęścia,

wierzchołek najwyższej z gór.


Tak, dla ciebie brzmi moje serce,

w tobie kocha się świat.

Oddaję ci gwiazdę, którą mi wyśniłeś.

Zbyt pochopne myśli

Mroczny Mesjaszu, zanim powrócisz

do swych straconych lat,

zanim odszukasz pustkę w wieczności —

zaśnij na chwilę,

na wieczność, która współgra z milczeniem,

kończy się zimowym dniem.


Zanim odwróci się w tobie życie,

zanim przymierzysz świat — rozrośnie się

czułość bez końca, stracona na starcie.


Z ogładą szukasz znaku zapytania,

by uwiecznił odpowiedź na wątpliwości,

na niepewność.

Rozejrzyj się w poszukiwaniu słońca — ono jest,

zadedykowane przez moje oddanie,

przez niewinność, którą przyrzekłam.


Nie oddalaj się od mojego serca,

uwięzionego pośród strof

tego dożywotniego poematu.

Mroczny Mesjaszu, dzięki tobie unikam

zezwierzęcenia, zbyt pochopnych myśli.

Nagie łzy

Nie chcę odnaleźć twojej zadumy

w popiele nadludzkich spraw.

Nie chcę dopatrzeć się winy tam,

gdzie chadza spać słońce.


Wciąż spijamy z pełnych warg Boga

oddech,

stajemy się jednością z tym,

co okrutnie ludzkie.


Ogarnia mnie smutna niepewność,

że to, o czym zawzięcie śnimy,

jest nagim płótnem,

kubkiem gorącej, zbyt czarnej kawy.


Przyśniła mi się myśl — wymarzyłam

delikatne słowo, stracone na wstępie.

Jako że życie uczy mnie

pierwszych kroków,

namalowałam dla ciebie portret

wolności — zbyt przerażonej,

żeby mogła odmówić niewinności,

wyzbyć się karawanu życzeń.


Do bólu nagie są łzy,

przepełnia nas lęk — nie umiesz go nasycić.

Przemijamy przy dźwiękach

tęsknoty, zwijamy w kłębek,

aby smutek także mógł być pychą,

wszechświat przekraczał próg

człowieczeństwa.

Ludzkie sprawy

Kompletnie nie rozumiem ludzkich spraw.

Spraw tak uczłowieczonych,

że giną cienie, pierzchają oznaki dnia.


Przeobraża się w nas gorycz,

wzburzona zbyt natrętną opowieścią

straconego wędrowcy,

niezwyciężona mimo głodu,

jaki wciąż drażnię promieniem

pożyczonym od słońca.


Nie pojmuję, skąd bierze się jutro —

czy mieszka tam,

gdzie ostatnio widziano moje dzieciństwo?

Serce, targane wiatrem, dogorywa

na marginesie

przyszłości; dusza, wyklęta

przez kłamstwo, rozwija się

niby bezdzietne słońce,

towarzyszy ciału, które nie lubi kochać,

nie lubi spać.


Duszne jest jutro, jeszcze gorszy

wiek, co zginął za zakrętem,

spopielił się w imię straconych.

Pustka, wypełniająca gładką, wymuskaną myśl,

nie należy do mojego świata,

nie spotyka się

z pobożnym czekaniem na życie.


Jesteś mi bliższy od snu,

będącego antidotum na śmierć,

wynagrodzeniem potulności.

Jesteś sobie wiatrem

Nie chcę, żeby mnie kochano.

Nie chcę, żeby posądzano o wolność.

Przepastna jest obecna godzina,

godząca w człowieka;

nie ma w niej złudzeń nie do pokonania,

nie ma chwili wytchnienia.


Dziś w niebie tkwi twoje spojrzenie —

jasne i przejrzyste, zauroczone

w nadziei.

Dziś u moich stóp spoczywa ziemia,

życiodajna i pokorna, skreślona

na wstępie.


Miłościwy jest twój dotyk — spełnia marzenia

napiętej skóry, kłóci się ze zmysłami,

które pragną jeszcze.

Grawitują dziś nasze myśli,

gotowe, aby dorosnąć i stać się słowami.


Bezlitosne twarze, z uśmiechami

przytwierdzonymi taśmą samoprzylepną,

kłębią się pod powiekami,

wpadają do płuc,

drażnią serce.


Jesteś sobie marzeniem, które woli

się nie spełniać.

Jesteś sobie wiatrem, co unosi czas

w stronę wieczności.

Za grzechy nieśmiertelne

Mroczny Mesjaszu, otwierają się

przed nami nowe drzwi.

Drzwi, których nigdy dotąd

nie wyważyło żadne serce — ani twoje,

ani wszechświata.


Zamyka się za nami okno — szyba

zbyt czarna, abyś dostrzegł jasność poranka.

Są ściany, bezwzględnie zamknięte,

najeżone czterema kątami.

Ja na tych ścianach maluję

dla ciebie raj — inny niż zwykle,

sprzedany po okazyjnej cenie dla miłości.


Mroczny Mesjaszu, twoje serce

wciąż pokutuje za grzechy

nieśmiertelne, popełnione przez kogoś,

kto nigdy nie będzie człowiekiem.


Gdzieś w oddali

pozostała niedokończona modlitwa,

podobna do tabliczki mnożenia,

którą namiętnie odprawiam.

Przytulam się do gwiazdy,

zdobiącej twoją przyszłość, skazaną

na jeszcze jeden zmierzch.


Nie ma w nas dość czasu, aby ułaskawić

winę, pozbyć się niewiary w ciało.

To okruch świeżości, słonego obłędu,

zabarykadowanych słów.

Zapomniane ogrody

Mroczny Mesjaszu, zapętla się

w nas nadzieja.

Toczy błędne koło, na złość ludzkości.

Zamykasz po sobie powieki,

pod którymi czają się wspomnienia,

ukrywają chwile, dla jakich warto

się obudzić.


Niemoc czasu uwydatnia się w latach —

pomiędzy uśmiechem radosnym

i smutnym.

Połyskuje w twojej dłoni serce

ostatniego człowieka — pora opuścić bezsens,

wyjść na przekór wiośnie,

pośród zbyt długich cieni.


Wciąż jestem po właściwej stronie

świata; modlę się do ziemi,

bo na niebo jest za późno.

Rozwija się przed nami wstęga pamięci —

chwil czystych a miłościwych,

momentów przegranych na wstępie,

lecz poczętych w porę.


Trwa sen, próbuję ugłaskać światło —

zmierzam się z przyszłością,

kocham w ciszy, która ogarnia wysypiska,

dawno zapomniane ogrody,

skamieniałe spojrzenia.

Kurtyna

Mroczny Mesjaszu, zderzają się

w nas poranki bez wstępu i zakończenia.

Kolidują ziarna piasku,

którymi przecież od dawna jesteśmy.

Doszukuję się w tobie czułości — przybywa,

przyodziana w sukienkę ze szkła,

kojarząca się z lękiem

zadedykowanym słońcu.


Mroczny Mesjaszu, szukam w tobie

uwolnienia od ulicznych świateł, od plam,

które zostawiła samotność.

To nie tylko wypowiedziana historia —

to również myśl, myśl zbyt smutna,

aby stać się zwyczajnym zdaniem,

w pokorze dać się szlifować niby kamień.


Został mi po tobie jesienny oddech,

martwe listowie na wilgotnych chodnikach,

woń cynamonu i pomarańczy…

Została noc, dla której zasnę,

dla jakiej otworzę furtkę do słońca.


Mroczny Mesjaszu, pozostaniemy,

z myślami ubranymi zbyt niedokładnie,

ze słowem na ramieniu.

Opadnie kurtyna, zatrzaśnie się powieka.

Żeby wciąż kochać

Mroczny Mesjaszu, odkąd przekreśliłam

podwójną linią to zdanie,

odkąd oddzieliłam samotność

od ukojenia — zakończyła się

nieznana biografia, przekwitła gwiazda,

która była moją orędowniczką.


Doszukałam się przepalonych myśli

pod twoimi skroniami,

dopatrzyłam nieśmiertelności tam,

gdzie gaśnie się jednakowo,

wbrew niedokończonej powieści,

wbrew tej niezgrabnej przysiędze.


Mroczny Mesjaszu, nie ma antidotum

na śmierć — nie ma takiej modlitwy,

która uśmierzyłaby łzę.

Pozostaje nam spokojnie czekać

na drogę powrotną, na tę ostatnią kropkę,

która przesądzi spowiedź, głuche wyznanie.


Poszukuję w twoich dłoniach dotyku,

by ocucił moją skórę, pozwolił płonąć krwi.

Mroczny Mesjaszu, kiedy spoglądam

w twoje lustro, widzę czas — bezmyślny

i nieobecny, choć znów widzialny,

znów przewidywalny…


Podaruj mi tę baśń, w której życie zasypia

obok śmierci, gdzie człowiek jest odległy

od zwierzęcia, a świat istnieje,

żeby wciąż lśnić, żeby wciąż kochać…

Dotknięte samotnością

Wszyscy tkwimy pośród głuszy,

zbyt bolesnej, aby wymawiać jej imię.

Tkwimy pośród jezior

polodowcowych,

aby podniosła się kurtyna,

ukazał się świat z krwi i kości.


Wyżyny i niziny kłębią się

w okolicach mostka, kolebią się

nigdy dziecko dotknięte samotnością.


Strach przyznawać się do milczenia,

kiedy wszyscy krzyczą.

Ciężko zrozumieć ciało,

kiedy tak bardzo lgnie do duszy.


Przyglądam się sobie, odbitej w kałuży —

czy to, co jest obawą,

musi tak przerażać?

Nie znam języka ojczystego —

pozostał międzyludzki.


Ukrywam się pośród błahych myśli,

skazanych na cichą, bezpieczną przyszłość.

I nie wiem, czy to zbyt okazałe łzy,

czy to zbyt smutna wieść

powstrzymuje nas od słów,

broni przed modlitwą,

której nikt już nie pamięta.


Przystań w połowie pytania — zachwieje się

niebo, zlitują się gwiazdy.

Miniemy tę granicę wspólnymi siłami,

poczujemy powiew ciemności.

Wciąż patrzą w lustro

Nie, to nie ja jestem tym wiatrem,

co przynosi wciąż same dobre wieści.

To nie ja jestem snem,

który spotyka cię co drugą noc.

Nie ja jestem rozkochana

w twarzy nieba — czyni to za mnie ktoś inny.


W moim imieniu dzieje się

poranek, uskrzydlony i przytulny,

podobny

do zbyt samotnego, stęsknionego kochanka.

U moich stóp zmienia się ziemia,

u nagich ramion dzieje niebo.


Mój żal jest pobudką dla tych,

którzy wciąż patrzą w lustro,

chodzą spać o identycznej porze.

Jedzą mi z talerza, choć od początku

jest to mój talerz.


Pod skórą pręży się nostalgia, noc

udaje, że wróci, zanim zasnę.

Choć nie wiem, czy w pobliżu serca

wciąż można odszukać światło,

czy w duszy budzi się potrzeba tęsknoty —

zatrzymamy się w połowie

słowa, zachowamy skamieniałą twarz.


Nasze znoszone, długo używane stopy

odszukają drogę do ogrodów,

gdzie nie tętni już życie, gdzie nikt już

nie czeka na szczęście.

Przymierzałam twoje ciało

Chadzałam wciąż drogami powrotnymi.

Chadzałam po spadzistych dachach,

skąd miałam idealny widok

na przyszłość.


Moje bezsenne stopy szukały

naleciałości szczęścia, aby zatamować

uśmiech, przymierzyć całun.

Nie liczyły się pragnienia,

nie miały znaczenia niesnaski — byłam odurzona

twoim piekłem, urodzajem

ziemskich spraw.


Pękała w nas linia życia — w połowie,

wbrew oczekiwaniom.

I choć moja dłoń pamiętała dotyk snu,

choć nie brakowało mi jutra — przymierzałam

twoje ciało, bawiłam się z duszą.


Wieczność spacerowała

odmiennym poboczem,

z innymi drogowskazami; tkwiłam

na marginesie, choć było mi za gorąco,

choć księżyc dotrzymywał kroku.


Nie chciałam sprzeciwiać się

celowi tej wyprawy.

Nie chciałam delektować się

wzburzonymi falami, przypływami

zbyt cierpliwymi, aby zgasła morska latarnia,

aby umarła bezpieczna przystań.


To nie samotność, a wolność

kocha cię do bólu, do ostatniego złudzenia.

Zamiast ofiary

Krzywe są nogi, niedostosowane do dróg

zbyt wyboistych, zbyt długich.

Rozpostarte są twoje ręce,

jakby zadawały pieszczotę zamiast ofiary.


I choć budzi się w nas prostota spraw,

choć kolidujemy niby stracone planety —

rozjuszy się w nas wolność, spokój pośpieszy

z odsieczą, przyszłość umilknie na wieki.


Rozmarzymy się tak, jak należy — bez

zbędnych słów, bez nakazów jutra.

Przykładam do skroni muszlę twojej dłoni —

czy słyszysz tętent białej samotności,

co rozsiadła się tuż pod skórą?

Czy czujesz, jak pulsują myśli, wykradzione

ze strychu, gdzie czekały na zapomnienie?


Pozostała w nas tylko łaska — dla świata

i jego wyznawców, dla samotności i wzruszeń.

I choć ciało czeka na zadumę,

gdzieś się zapodział ostatni rozdział —

odszukamy pośród popiołów

kromkę chleba, boleśnie zeschniętą.


I my tę kromkę będziemy jeść,

choćby świat spisał ostateczne epitafium,

ktoś posądził nas o lśnienie.

Kocham się w gwieździe, rozdzierającej serce.

Na nieznanym grobie

Byłeś czarną łzą na bladym policzku

wszechświata.

Przypominałeś ciernisty krzew,

co rozplenił się na nieznanym grobie.

Kojarzyłeś się z kroplą deszczu,

zagubioną pośród tysięcy

pozostałych kropel.


Istnienie, skażone spazmem

śmierci,

sprzedane niewłaściwej mocy,

kończyło się i zaczynało

w jednym punkcie,

okrążało świat niby zapętlony wąż.


Twoje myśli, choć wykradzione,

stawały się smutnymi słowami,

skazanymi na wieczność,

poddanymi płodnej, bujnej samotności.


Pewnego zaginionego dnia zgasła

resztka całości, w popiół obróciły się

ambicja i potęga.

Stałeś się mniejszy od ziarenka,

od cichego westchnienia,

skrytego

pod przytulnymi skrzydłami mroku.


I choć kresu dobiegła bezsenność,

choć ból zszedł z drogi —

ukryłeś się we własnym sercu,

skamieniałym i skazanym,

lecz wciąż nostalgicznie wilgotnym.

Resztka wszechświata

Nie byłeś tą pustką, co odmienia się

przez ciemność.

Nie stanowiłeś zła, z którym walczyć

można po omacku.

Nie przypominałeś ciała,

wciąż skłóconego z duchem.


Nie, to nie do ciebie należała

przyszłość; wciąż tkwiłeś, schowany

po myśli w nienazwanym świetle,

poświęcony dla nadziei.


Pomimo złudzeń, pomimo

zbyt poprzecznych pragnień,

kojarzyłeś się po nieskończoność

z zielonym płomykiem świecy.


Niczyje dłonie ocierały łzy,

przed jakimi szukałeś schronienia

po drugiej stronie skały.

I choć z serca — wciąż zawziętego —

promieniowała resztka wszechświata,

choć życie reagowało

na odmienne imię, czas

miał w natręctwie cofać się znacznie,

tak, aby zachować wiekuisty spokój.

Nie tylko ciało

Nie, to nie były koleje twojego losu.

Nie do ciebie przyznawała się

ciemna strona.

Nie, to nie ty stawałeś

w poprzek tej czarnej rzeki.


Na twoim sennym sercu pozostała

naleciałość po cieniu — zbyt mocno

przerażał, szukał po omacku

twojego ciała.


Lecz miałeś nie tylko ciało —

mościła się dusza,

przekreślona w paru miejscach,

przyznająca się do nadciśnienia, do łez,

które pragnąłeś ukarać, zanim

zrobi to świat.


Pewnego dnia pękły niebiosa — polał się

deszcz, w ostrym kącie

zalęgła się odraza.

Twoja dusza pozostała cała —

wytrawna jak na wstępie,

wyklęta na zakończenie.


To jest niemożliwe — w twoim sumieniu

stale przeobraża się słońce,

zajmujące się ważniejszymi sprawami.

Podałeś rękę chmurze

Choć potulnie zasnąłeś, twoje zmysły

wcale nie zamierzają odpocząć.

Choć ominąłeś wyśnione półcienie,

ostatnia gwiazda nie była gotowa

do odlotu.


Udekorowałeś skronie letnimi pocałunkami,

przyozdobiłeś serce kłamstwem.

Ciemność zostawiła ślady

na twoich palcach,

skazę na czole, jarzącą się buńczucznie

niby morska latarnia, niby łza

w oku spełnionego pragnienia.


Choć podałeś rękę chmurze,

wtedy zbyt odległej, zbyt roztrzepanej,

by nią oddychać —

zajaśniał świeży wiek,

epoka, która zadedykuje nam raj,

sprowadzi idyllę

na zbyt ciężkie powieki.


Zanim uczcimy piękno ciepłego poranka,

zatrzymajmy się na rogu

tej pustej ulicy, gdzie tętni płonąca krew,

budzi się bezczas, choć wieczność

skończyła się innym razem.

Białe sny

I cóż z tego, że płoną purpurowe gwiazdy

u twojej skroni,

że świat łasi się do nieba? Ciało pozostanie

ciałem, dusza zamieni się

w ozdobę.


Nie ma znaczenia, czy płaczę

wciąż pod wiatr, czy znów budzi się

dzwon ostateczności — jestem

przerażona ciężarem tej planety,

jej ciszą, jej czasoprzestrzenią.


Odkąd rozebrałeś zmysły

z pozostałości po ciele,

odkąd łzy wydostały się na powierzchnię —

zasnęły niewykonane wyroki,

spiętrzyły się fale, jak zwykle zbyt słone,

zbyteczne.


Po skroni spływa kropelka czasu,

wsiąka w równie chłonną glinę;

podobnie umyka ci sekunda, wzgardzona

przez godzinę, przeznaczona wieczności.


I pękła ta dorodna myśl, napięła się

boleśnie niby cięciwa.

Śnię zbyt ubogo, żeby poddało mi się niebo,

zrezygnowała ziemia.

Póki trwa noc, poboczem chodzą białe sny.

Skradają się ślady, zadane

całkiem innymi stopami.

Dotyk szyty na miarę

Twoja bliskość jest antidotum na śmierć.

Obecność w moim lustrze

przynosi ukojenie ciału.

Nie wierzę w znajomość cienia —

nie tędy chadza twoje serce.


Dwulicowy jest smak sumienia —

wciąż zielonego, niedojrzałego.

Chciałabym, aby to sumienie stało się

plamą na twojej wykwintnej skórze,

pozostałością po przegadanych

marzeniach.


Kroki wciąż niosą mnie ku tłumom —

zanurzam się pośród oddechów,

nieznanych uderzeń serc,

dotyku szytego na miarę.

Nie mogę krzyczeć, kiedy nakazano

milczeć; nie mogę śnić,

bo taka jest już uroda wszechświata.


Kocham się z marzeniami przy dźwiękach

tęsknoty — twoja skóra

ma boleśnie blady odcień,

podobnie jak włosy.

Przykładam palec do ust, oddalasz się,

choć łączy nas coś więcej niż cień,

więcej niż wskrzeszona pokuta.


Weź subtelność w objęcia,

niech przebrzmi ostatnia iskra,

płomyk odnaleziony w twoim oku.

Tętent mgieł

Chcę, abyś wyśnił mi się odziany

w najwytworniejszą melancholię.

Zatańcz ze mną tak wykwintnie,

żeby skończył się parkiet.


Wraz z grzechem podryguje światełko,

poczęte w jasny dzień.

Ja to światełko przyciskam do serca —

słyszę delikatny tętent mgieł,

przytulnych i delikatnych niby niewinność.


Ujmij w ciszę wykradzione słowa, myśli

tak posępne, że nie rozumiem

drogowskazów.

I choć czuję pod sobą żar krwi,

a myśli stoją w kolejce po więcej —

stanę się dowodem na istnienie świata.


O ile dobrze pamiętam, ciało stanie się

ziarenkiem w oku wroga.

Stanie się westchnieniem

pielęgnującym płuca.

I będzie nam dobrze, jak w przyszłości.


Jutrzejszy dzień powróci, choć

wysokie są schody, nie kursują pociągi.

Stanę się podrygiem nadziei, która nie może

się uwolnić spod powieki.

Na porządku nocnym

Jestem tu, po wewnętrznej stronie światła.

Tutaj rozkazy są na porządku

nocnym.

Czai się we mnie czułość

tak wartka, że pozostaje najwyżej

przyznać się do winy.


Wypełnia mnie oddech wydarty

objęciom wiatru, tumult serca tak dosadny,

że ciało przeistacza się w ciemność,

mrok zadedykowany słońcu.


Nie jest tak pusto, jak za czasów miłości;

godzina przystanęła w nogach,

serce dopasowuje się do kształtu dłoni.

Zanim wyszarpniesz ze mnie niewinność,

pozbawisz życie próby światła —

zbiegną się sieroce pobocza,

zderzą poranki, dla jakich wyśniłam

tę przyszłość, oddech przewidziany

na wstępie.


Usycham, choć wiem — nie tutaj pada deszcz,

nie tutaj dojmuje łaknienie.

Zerwana linia życia, poplątane linie

papilarne — to wszystko, co pozostało

po wrzosowiskach, konających

w uścisku ognia, ukrytych za zasłoną.


Życie ustąpi miejsca młodości,

śmierć zabawi się w pychę.

Przepadł ostatni uśmiech białej nocy.

Bezduszne ciało

Twój sen, co postanowił wrócić nie w porę,

jest usprawiedliwieniem, grzechem

godnym unicestwienia.

Rzeczywistość, skruszona powiewem,

próbuje obłaskawić serce,

przysposobić duszę.


Jeszcze raz stałeś się poczerniałą łzą

na policzku wszechświata.

Ciernistym bluszczem, co rozplenił się

na mogile.

Nie umiem uznać życia za krynicę snów.

Powierzyć cię samotności, choć jest

dużo piękniejsza

od rozjątrzonej miłości.


Chmurzy się czoło, rozkoszna miękkość mgieł

otula spojrzenie.

Przynieś mi zmrok, zanim zasnę

zbyt spokojnie.

Oddal się na odległość serca, zaufaj

tęsknocie, żeby opowiedziała

bardzo smutną opowieść o tym, co piękne,

lecz od dawna niewinne.


Poranku, ześlij bezduszne ciało, podaruj

piekło, które nie pasuje do koloru jego oczu.

To tylko szkarłatna kropka

na koniec niewłaściwego zdania.

Cóż po niebie?

Przybyła naga, bezwstydna noc.

Była okrutnie bezpruderyjna i stęskniona

za prawdziwym życiem.

Nie, nie kochała się we własnych gwiazdach —

była na to zbyt oddana ciszy.


I choć jej łzy łączyły się w pary,

a nicość okazywała pretekstem do zaufania —

trwała na osobności, bez lęku,

pośród zakrzywionych luster, w labiryncie,

co łasił się do serc.


Skamlałam zazdrośnie, wydana na łaskę

mętnych szyb, nieprzemyślana niby zdanie

urwane w połowie.

Nikt nie liczył się z moim jutrem —

choć chciało powrócić, wszyscy się obawiali.


Ukradkiem, żeby nie widział Bóg,

ocierałam sumieniem łzę —

zbyt wzdętą, aby dać ukojenie i żal.

Przebudzały się wyznania, dla jakich nie istniała

pamiątkowa chwila, z jakimi wciąż

walczyła ziemia.


Niebo? Cóż po niebie, skoro było zakazane

dla wędrowców?

Wciąż posypujesz solą ból — czy to nagroda?

Czy podtekst do istnienia?

Łza w twoim oku

Zdradliwe iskry stały się dziś gwiazdami.

Zmierzch, choć lekko wytrawny

i zawsze punktualny,

okazał się dżentelmenem.


Pomimo podeszłej, zetlałej nocy,

horyzont obsiadły czarne ptaki

nocnych myśli; na barykadach

przysiadły sny, których nikt nie chce.


Roztańczyła się w nas modlitwa,

miłosierdzie wróciło do punktu wyjścia.

I choć dopatruję się w twoim oku

łzy, choć usiłuję wywęszyć

ostatni haust wolności —

będę gotowa narodzić się podwójnie,

aby oszukać strach,

ostatecznie wyrzec się litości.


Zapukam znów do niewłaściwych drzwi.

Zamknę zazdrośnie okno —

nie należy już do mnie.

Smutne są dziś twoje dłonie,

dotyk przeminął za wcześnie.


Zaogni się w nas ostatnia kropelka

nostalgii, powstanie pycha,

którą powitamy z namaszczeniem.

Łzy dawno wsiąknęły w papier,

samotność zatrzasnęła księgę.


Wytrwamy mimo braku zwykłego życia,

mimo dedykacji, nieczystych muśnięć.

Ciało zadławi się własną pychą.

Gnije zakazany owoc

I cóż z tego, że mgły chadzają spać

zwykle o tej samej porze,

skoro życie zaczyna się zawsze

na identycznym rozdrożu?

Co z tego, że kocham się w świetle,

skoro twój płaszcz jest boleśnie znoszony?


Czas, poczęty w moich dłoniach,

jest nieśmiałą opowieścią

straconego; historią,

której początku i zakończenia

nie rozumie nikt.


Samotny, zamyślony anioł, zagubiony

pośród tutejszych drogowskazów,

rozważa swój powrót,

ciąg dalszy tej ewangelii.


Słyszę zgrzyt gwiazd, zagubionych

na swoich ścieżkach, cięższych od winy,

do jakiej się nie przyznaję.

I choć zbiera mi się na uśmiech,

choć istnieje religia, której nikt nie zna —

fermentuje we mnie grzech,

gnije zakazany owoc.


Nie ma już w nas tej samej łzy,

nie ma dwóch identycznych spojrzeń

w twarz kamienia.

Bez wyrazu pozostają twoje palce,

beznamiętne pocałunki, wymierzone

w przestrzeń, zdane na wiatr.


Krople deszczu roztrzaskują się o ciszę.

Udziela się nam bezsenność wiatru,

smutna pokuta bez rozwiązania.

Nie oddalaj się od nieba

Mroczny Mesjaszu, samotny i zdradzony,

czy to, co czai się w twoich oczach,

jest tylko westchnieniem drzew?

Czy to, co zamieszkało pośród śladów,

przeobraża się w niepokój,

nieznający uśmierzenia, gardzący bólem?


Przemieniamy się pomału w bezkres,

jakiego się nie doczekamy.


Mroczny Mesjaszu, zanim pośród śmierci

zabrzmi dzwon zwiastujący istnienie,

zanim pomiędzy gwiazdami

zalśni modlitwa — nie oddalaj się od nieba,

nie ufaj ziemi u swego serca.


I choć rozpęta się w nas drugie życie,

choć niebo dotrzyma kroku, poczujmy

na skórze oddech tęsknoty, smutku,

porzuconego w połowie drogi.

Zobaczymy ogród, gdzie nikt nie mieszka.


Odetchnie w nas zmierzch, gotowy

stawić czoła słońcu, zatańczyć bez muzyki.

Zniknie płomyk łzy, aby wskrzesić powietrze.

Nie jestem tym samym człowiekiem,

którego poznałeś.


Czuję w sobie wiatr, do bólu niebieski,

zakochany w przyszłości.

Odzywają się w nas obawy, życzenia

z okazji trzydziestej rocznicy samotności.


Mój Mroczny Mesjaszu, zaśnij, żebym mogła

podarować ci kęs tęczy, duszę,

moje wykradzione światy, moje piekło.

Nie kochajmy się na zachętę — odszuka nas

dotyk, znajdzie zapomnienie.

Gdy milczy muzyka

Mój Mroczny Mesjaszu, wróć do świata.

Odnajdź w nim krztynę szczęścia,

tylko dla siebie.

Poczuj resztką zmysłów ten jedyny cień,

jaki rzuca twoje popielate serce.


Dziś zamyka się za nami niebo,

otwiera furtka do teraźniejszości.

Jesteś taki sam, jak sprzed dekady,

kiedy to zderzyły się

nasze trajektorie,

smutek przygotował do odlotu.


Nie chcę tańczyć, gdy milczy muzyka.

Nie chcę kochać wbrew

luce w epitafium.

Mroczny Mesjaszu, wzgardzony,

nieszczęśliwy — rozkochaj w sobie

moje ciało, z lekka przesycone,

słone niby tchnienie róży.


Przymierzasz wciąż te same łzy —

najwygodniej jest w uśmiechu.

Zbliż się do moich dłoni,

odczytaj przyszłość z pękniętej linii.

Odzyskaj niemoc, łączącą światy,

dzielącą na pół pomarańczę słońca.


A ja tutaj będę — cała w gwiazdach,

o srebrzystych myślach.

Moja nagość będzie niosła

smutek i złudzenia.


Pokocham cię, choć martwe są dziś

gwiazdy, choć księżyc kuruje blask.

I choć ustępuję miejsca jutru,

wiatr rozwiewa słowa, przygarnia ciało.

Zapłaczemy nad człowiekiem

Drogi Mroczny Mesjaszu, mój chaos

stara się dotrzymać ci kroku.

Czułość, świetlista niby pierwszy powiew

w tym mieście, próbuje unieść

ciężar myśli, przeklętych iluzji.


Nie potrafię dłużej znieść

urodzaju egzystencji; umiem jedynie

kochać na złość niebu, wbrew ziemi.

I choć tętni czarna krew,

a twoje łzy smakują równie wybornie —

nie ominę drogowskazów,

nie porzucę kłamstwa,

aby napotkać spokój, uwierzyć w szczęście.


Czarne jest dziś niebo twego serca,

skazanego na dożywocie;

czarne myśli — próbujesz im dorównać.

Zanim twoja ręka zamknie się

na gwieździe, wszechświat obróci

w nadzieję — stanę na warcie

rzeczywistości, przypodobam się

bezczasowi, co wciąż tęskni.


Otulam się twoim westchnieniem

niby bezsennym porankiem,

powłóczystymi, bezbronnymi mgłami.

Brnę pod prąd tej samej bajki,

której zakończenia boisz się poznać.


Twoje myśli są boleśnie gładkie,

zakochane w niebie.

Próbuję poczuć piękno naszej wyspy,

melancholii, religii niby kamień.

A gdy odejdzie w nas noc,

gdy wyprze się zniszczenie — zapłaczemy

nad sobą, zapłaczemy nad człowiekiem…

Brakuje parkietu

Wtargnął kolejny płowy wieczór,

na samym wstępie spisany na straty.

Jest jeszcze jedna noc; ukryła się

za plecami księżyca.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 41.12