Szklane chmury
Mroczny Mesjaszu, bezkształtne jest
dziś nasze niebo.
Chcę ci podarować bez okazji
miękkość myśli, przytulność słów,
wypowiedzianych na złość
szklanym chmurom,
księżycowi pogrążonemu w ubóstwie.
Rozlega się w nas ta sama modlitwa,
co nie zazna pokoju i wolności,
nie zrozumie zjednoczenia.
Boli, okropnie boli niepokój;
wiem, że jesteś, aby ucałować moje palce.
Oto zegar z opuszczonym
sekundnikiem, bez cichego stąpania.
Kalendarz jak zwykle nieaktualny.
Mroczny Mesjaszu, porusza się we mnie
nadgryzione niebo, ocuca poranek,
który zwykłam zaczynać od wewnątrz.
Nie podoba mi się twój oddech —
powietrze szuka ukojenia.
I zapłaczę, runę do stóp błogim katedrom,
padnę na kolana przed ziemią.
W języku ludzi
Mroczny Mesjaszu, Mścicielu!
Chodź, zatańczmy, choć nasze stopy
nie znają parkietu,
a my nie mamy poczucia rytmu;
przed nami kilka lat wieczności,
która oswoi niebo, zaspokoi ziemię.
Przed nami tysiące wschodów słońca,
jakie powitamy z namaszczeniem;
tysiące wieczorów, co przyniosą
cierpliwość i zaspokojenie.
Mroczny Mesjaszu, czasem mówię
w języku ludzi — jest to język obcy.
Gwiazdy, wydarte z piersi ciemności,
kłębią się w sercu, lubują w milczeniu.
Zrodzę się dziś tylko dla ciebie,
dla twoich minionych lat.
Zatańczymy ponownie, choć będziemy
deptać sobie po palcach,
choć przeminie radosna muzyka.
Zatracimy się w tym szaleństwie,
zakochani w białym niebie, oddani
mglistym, śpiącym dolinom.
Powróci pora na sen, pora na krzyk.
To nie będzie już raj, a epoka,
którą poznają sny, rozpoznają słowa.
Oddaję ci gwiazdę
Mroczny Mesjaszu! Bez twojej obecności
zasypiam. Osuwam się w przepaść,
zakochana w twoim zapachu,
tak podobnym cynamonowi i pomarańczy…
Proszę, nie przeklinajmy przeszłości —
musiała nadejść, żebyśmy mogli
usłyszeć ciszę, przekrzyczeć niebo.
Ubierzmy się w uśmiechy i udajmy
w przeciwną stronę.
I choć obumrze w nas chwila,
choć nie zasnę przed tobą — objawisz się
niby strudzony wędrowiec,
skazany na dożywotnią drogę powrotną.
Mroczny Mesjaszu, pragnę karmić cię
dotykiem, podsycać światło spojrzenia.
Nie kocham gwiazd, nie kocham słońca —
jesteś od nich piękniejszy,
okazalszy niż szczyt szczęścia,
wierzchołek najwyższej z gór.
Tak, dla ciebie brzmi moje serce,
w tobie kocha się świat.
Oddaję ci gwiazdę, którą mi wyśniłeś.
Zbyt pochopne myśli
Mroczny Mesjaszu, zanim powrócisz
do swych straconych lat,
zanim odszukasz pustkę w wieczności —
zaśnij na chwilę,
na wieczność, która współgra z milczeniem,
kończy się zimowym dniem.
Zanim odwróci się w tobie życie,
zanim przymierzysz świat — rozrośnie się
czułość bez końca, stracona na starcie.
Z ogładą szukasz znaku zapytania,
by uwiecznił odpowiedź na wątpliwości,
na niepewność.
Rozejrzyj się w poszukiwaniu słońca — ono jest,
zadedykowane przez moje oddanie,
przez niewinność, którą przyrzekłam.
Nie oddalaj się od mojego serca,
uwięzionego pośród strof
tego dożywotniego poematu.
Mroczny Mesjaszu, dzięki tobie unikam
zezwierzęcenia, zbyt pochopnych myśli.
Nagie łzy
Nie chcę odnaleźć twojej zadumy
w popiele nadludzkich spraw.
Nie chcę dopatrzeć się winy tam,
gdzie chadza spać słońce.
Wciąż spijamy z pełnych warg Boga
oddech,
stajemy się jednością z tym,
co okrutnie ludzkie.
Ogarnia mnie smutna niepewność,
że to, o czym zawzięcie śnimy,
jest nagim płótnem,
kubkiem gorącej, zbyt czarnej kawy.
Przyśniła mi się myśl — wymarzyłam
delikatne słowo, stracone na wstępie.
Jako że życie uczy mnie
pierwszych kroków,
namalowałam dla ciebie portret
wolności — zbyt przerażonej,
żeby mogła odmówić niewinności,
wyzbyć się karawanu życzeń.
Do bólu nagie są łzy,
przepełnia nas lęk — nie umiesz go nasycić.
Przemijamy przy dźwiękach
tęsknoty, zwijamy w kłębek,
aby smutek także mógł być pychą,
wszechświat przekraczał próg
człowieczeństwa.
Ludzkie sprawy
Kompletnie nie rozumiem ludzkich spraw.
Spraw tak uczłowieczonych,
że giną cienie, pierzchają oznaki dnia.
Przeobraża się w nas gorycz,
wzburzona zbyt natrętną opowieścią
straconego wędrowcy,
niezwyciężona mimo głodu,
jaki wciąż drażnię promieniem
pożyczonym od słońca.
Nie pojmuję, skąd bierze się jutro —
czy mieszka tam,
gdzie ostatnio widziano moje dzieciństwo?
Serce, targane wiatrem, dogorywa
na marginesie
przyszłości; dusza, wyklęta
przez kłamstwo, rozwija się
niby bezdzietne słońce,
towarzyszy ciału, które nie lubi kochać,
nie lubi spać.
Duszne jest jutro, jeszcze gorszy
wiek, co zginął za zakrętem,
spopielił się w imię straconych.
Pustka, wypełniająca gładką, wymuskaną myśl,
nie należy do mojego świata,
nie spotyka się
z pobożnym czekaniem na życie.
Jesteś mi bliższy od snu,
będącego antidotum na śmierć,
wynagrodzeniem potulności.
Jesteś sobie wiatrem
Nie chcę, żeby mnie kochano.
Nie chcę, żeby posądzano o wolność.
Przepastna jest obecna godzina,
godząca w człowieka;
nie ma w niej złudzeń nie do pokonania,
nie ma chwili wytchnienia.
Dziś w niebie tkwi twoje spojrzenie —
jasne i przejrzyste, zauroczone
w nadziei.
Dziś u moich stóp spoczywa ziemia,
życiodajna i pokorna, skreślona
na wstępie.
Miłościwy jest twój dotyk — spełnia marzenia
napiętej skóry, kłóci się ze zmysłami,
które pragną jeszcze.
Grawitują dziś nasze myśli,
gotowe, aby dorosnąć i stać się słowami.
Bezlitosne twarze, z uśmiechami
przytwierdzonymi taśmą samoprzylepną,
kłębią się pod powiekami,
wpadają do płuc,
drażnią serce.
Jesteś sobie marzeniem, które woli
się nie spełniać.
Jesteś sobie wiatrem, co unosi czas
w stronę wieczności.
Za grzechy nieśmiertelne
Mroczny Mesjaszu, otwierają się
przed nami nowe drzwi.
Drzwi, których nigdy dotąd
nie wyważyło żadne serce — ani twoje,
ani wszechświata.
Zamyka się za nami okno — szyba
zbyt czarna, abyś dostrzegł jasność poranka.
Są ściany, bezwzględnie zamknięte,
najeżone czterema kątami.
Ja na tych ścianach maluję
dla ciebie raj — inny niż zwykle,
sprzedany po okazyjnej cenie dla miłości.
Mroczny Mesjaszu, twoje serce
wciąż pokutuje za grzechy
nieśmiertelne, popełnione przez kogoś,
kto nigdy nie będzie człowiekiem.
Gdzieś w oddali
pozostała niedokończona modlitwa,
podobna do tabliczki mnożenia,
którą namiętnie odprawiam.
Przytulam się do gwiazdy,
zdobiącej twoją przyszłość, skazaną
na jeszcze jeden zmierzch.
Nie ma w nas dość czasu, aby ułaskawić
winę, pozbyć się niewiary w ciało.
To okruch świeżości, słonego obłędu,
zabarykadowanych słów.
Zapomniane ogrody
Mroczny Mesjaszu, zapętla się
w nas nadzieja.
Toczy błędne koło, na złość ludzkości.
Zamykasz po sobie powieki,
pod którymi czają się wspomnienia,
ukrywają chwile, dla jakich warto
się obudzić.
Niemoc czasu uwydatnia się w latach —
pomiędzy uśmiechem radosnym
i smutnym.
Połyskuje w twojej dłoni serce
ostatniego człowieka — pora opuścić bezsens,
wyjść na przekór wiośnie,
pośród zbyt długich cieni.
Wciąż jestem po właściwej stronie
świata; modlę się do ziemi,
bo na niebo jest za późno.
Rozwija się przed nami wstęga pamięci —
chwil czystych a miłościwych,
momentów przegranych na wstępie,
lecz poczętych w porę.
Trwa sen, próbuję ugłaskać światło —
zmierzam się z przyszłością,
kocham w ciszy, która ogarnia wysypiska,
dawno zapomniane ogrody,
skamieniałe spojrzenia.
Kurtyna
Mroczny Mesjaszu, zderzają się
w nas poranki bez wstępu i zakończenia.
Kolidują ziarna piasku,
którymi przecież od dawna jesteśmy.
Doszukuję się w tobie czułości — przybywa,
przyodziana w sukienkę ze szkła,
kojarząca się z lękiem
zadedykowanym słońcu.
Mroczny Mesjaszu, szukam w tobie
uwolnienia od ulicznych świateł, od plam,
które zostawiła samotność.
To nie tylko wypowiedziana historia —
to również myśl, myśl zbyt smutna,
aby stać się zwyczajnym zdaniem,
w pokorze dać się szlifować niby kamień.
Został mi po tobie jesienny oddech,
martwe listowie na wilgotnych chodnikach,
woń cynamonu i pomarańczy…
Została noc, dla której zasnę,
dla jakiej otworzę furtkę do słońca.
Mroczny Mesjaszu, pozostaniemy,
z myślami ubranymi zbyt niedokładnie,
ze słowem na ramieniu.
Opadnie kurtyna, zatrzaśnie się powieka.
Żeby wciąż kochać
Mroczny Mesjaszu, odkąd przekreśliłam
podwójną linią to zdanie,
odkąd oddzieliłam samotność
od ukojenia — zakończyła się
nieznana biografia, przekwitła gwiazda,
która była moją orędowniczką.
Doszukałam się przepalonych myśli
pod twoimi skroniami,
dopatrzyłam nieśmiertelności tam,
gdzie gaśnie się jednakowo,
wbrew niedokończonej powieści,
wbrew tej niezgrabnej przysiędze.
Mroczny Mesjaszu, nie ma antidotum
na śmierć — nie ma takiej modlitwy,
która uśmierzyłaby łzę.
Pozostaje nam spokojnie czekać
na drogę powrotną, na tę ostatnią kropkę,
która przesądzi spowiedź, głuche wyznanie.
Poszukuję w twoich dłoniach dotyku,
by ocucił moją skórę, pozwolił płonąć krwi.
Mroczny Mesjaszu, kiedy spoglądam
w twoje lustro, widzę czas — bezmyślny
i nieobecny, choć znów widzialny,
znów przewidywalny…
Podaruj mi tę baśń, w której życie zasypia
obok śmierci, gdzie człowiek jest odległy
od zwierzęcia, a świat istnieje,
żeby wciąż lśnić, żeby wciąż kochać…
Dotknięte samotnością
Wszyscy tkwimy pośród głuszy,
zbyt bolesnej, aby wymawiać jej imię.
Tkwimy pośród jezior
polodowcowych,
aby podniosła się kurtyna,
ukazał się świat z krwi i kości.
Wyżyny i niziny kłębią się
w okolicach mostka, kolebią się
nigdy dziecko dotknięte samotnością.
Strach przyznawać się do milczenia,
kiedy wszyscy krzyczą.
Ciężko zrozumieć ciało,
kiedy tak bardzo lgnie do duszy.
Przyglądam się sobie, odbitej w kałuży —
czy to, co jest obawą,
musi tak przerażać?
Nie znam języka ojczystego —
pozostał międzyludzki.
Ukrywam się pośród błahych myśli,
skazanych na cichą, bezpieczną przyszłość.
I nie wiem, czy to zbyt okazałe łzy,
czy to zbyt smutna wieść
powstrzymuje nas od słów,
broni przed modlitwą,
której nikt już nie pamięta.
Przystań w połowie pytania — zachwieje się
niebo, zlitują się gwiazdy.
Miniemy tę granicę wspólnymi siłami,
poczujemy powiew ciemności.
Wciąż patrzą w lustro
Nie, to nie ja jestem tym wiatrem,
co przynosi wciąż same dobre wieści.
To nie ja jestem snem,
który spotyka cię co drugą noc.
Nie ja jestem rozkochana
w twarzy nieba — czyni to za mnie ktoś inny.
W moim imieniu dzieje się
poranek, uskrzydlony i przytulny,
podobny
do zbyt samotnego, stęsknionego kochanka.
U moich stóp zmienia się ziemia,
u nagich ramion dzieje niebo.
Mój żal jest pobudką dla tych,
którzy wciąż patrzą w lustro,
chodzą spać o identycznej porze.
Jedzą mi z talerza, choć od początku
jest to mój talerz.
Pod skórą pręży się nostalgia, noc
udaje, że wróci, zanim zasnę.
Choć nie wiem, czy w pobliżu serca
wciąż można odszukać światło,
czy w duszy budzi się potrzeba tęsknoty —
zatrzymamy się w połowie
słowa, zachowamy skamieniałą twarz.
Nasze znoszone, długo używane stopy
odszukają drogę do ogrodów,
gdzie nie tętni już życie, gdzie nikt już
nie czeka na szczęście.
Przymierzałam twoje ciało
Chadzałam wciąż drogami powrotnymi.
Chadzałam po spadzistych dachach,
skąd miałam idealny widok
na przyszłość.
Moje bezsenne stopy szukały
naleciałości szczęścia, aby zatamować
uśmiech, przymierzyć całun.
Nie liczyły się pragnienia,
nie miały znaczenia niesnaski — byłam odurzona
twoim piekłem, urodzajem
ziemskich spraw.
Pękała w nas linia życia — w połowie,
wbrew oczekiwaniom.
I choć moja dłoń pamiętała dotyk snu,
choć nie brakowało mi jutra — przymierzałam
twoje ciało, bawiłam się z duszą.
Wieczność spacerowała
odmiennym poboczem,
z innymi drogowskazami; tkwiłam
na marginesie, choć było mi za gorąco,
choć księżyc dotrzymywał kroku.
Nie chciałam sprzeciwiać się
celowi tej wyprawy.
Nie chciałam delektować się
wzburzonymi falami, przypływami
zbyt cierpliwymi, aby zgasła morska latarnia,
aby umarła bezpieczna przystań.
To nie samotność, a wolność
kocha cię do bólu, do ostatniego złudzenia.
Zamiast ofiary
Krzywe są nogi, niedostosowane do dróg
zbyt wyboistych, zbyt długich.
Rozpostarte są twoje ręce,
jakby zadawały pieszczotę zamiast ofiary.
I choć budzi się w nas prostota spraw,
choć kolidujemy niby stracone planety —
rozjuszy się w nas wolność, spokój pośpieszy
z odsieczą, przyszłość umilknie na wieki.
Rozmarzymy się tak, jak należy — bez
zbędnych słów, bez nakazów jutra.
Przykładam do skroni muszlę twojej dłoni —
czy słyszysz tętent białej samotności,
co rozsiadła się tuż pod skórą?
Czy czujesz, jak pulsują myśli, wykradzione
ze strychu, gdzie czekały na zapomnienie?
Pozostała w nas tylko łaska — dla świata
i jego wyznawców, dla samotności i wzruszeń.
I choć ciało czeka na zadumę,
gdzieś się zapodział ostatni rozdział —
odszukamy pośród popiołów
kromkę chleba, boleśnie zeschniętą.
I my tę kromkę będziemy jeść,
choćby świat spisał ostateczne epitafium,
ktoś posądził nas o lśnienie.
Kocham się w gwieździe, rozdzierającej serce.
Na nieznanym grobie
Byłeś czarną łzą na bladym policzku
wszechświata.
Przypominałeś ciernisty krzew,
co rozplenił się na nieznanym grobie.
Kojarzyłeś się z kroplą deszczu,
zagubioną pośród tysięcy
pozostałych kropel.
Istnienie, skażone spazmem
śmierci,
sprzedane niewłaściwej mocy,
kończyło się i zaczynało
w jednym punkcie,
okrążało świat niby zapętlony wąż.
Twoje myśli, choć wykradzione,
stawały się smutnymi słowami,
skazanymi na wieczność,
poddanymi płodnej, bujnej samotności.
Pewnego zaginionego dnia zgasła
resztka całości, w popiół obróciły się
ambicja i potęga.
Stałeś się mniejszy od ziarenka,
od cichego westchnienia,
skrytego
pod przytulnymi skrzydłami mroku.
I choć kresu dobiegła bezsenność,
choć ból zszedł z drogi —
ukryłeś się we własnym sercu,
skamieniałym i skazanym,
lecz wciąż nostalgicznie wilgotnym.
Resztka wszechświata
Nie byłeś tą pustką, co odmienia się
przez ciemność.
Nie stanowiłeś zła, z którym walczyć
można po omacku.
Nie przypominałeś ciała,
wciąż skłóconego z duchem.
Nie, to nie do ciebie należała
przyszłość; wciąż tkwiłeś, schowany
po myśli w nienazwanym świetle,
poświęcony dla nadziei.
Pomimo złudzeń, pomimo
zbyt poprzecznych pragnień,
kojarzyłeś się po nieskończoność
z zielonym płomykiem świecy.
Niczyje dłonie ocierały łzy,
przed jakimi szukałeś schronienia
po drugiej stronie skały.
I choć z serca — wciąż zawziętego —
promieniowała resztka wszechświata,
choć życie reagowało
na odmienne imię, czas
miał w natręctwie cofać się znacznie,
tak, aby zachować wiekuisty spokój.
Nie tylko ciało
Nie, to nie były koleje twojego losu.
Nie do ciebie przyznawała się
ciemna strona.
Nie, to nie ty stawałeś
w poprzek tej czarnej rzeki.
Na twoim sennym sercu pozostała
naleciałość po cieniu — zbyt mocno
przerażał, szukał po omacku
twojego ciała.
Lecz miałeś nie tylko ciało —
mościła się dusza,
przekreślona w paru miejscach,
przyznająca się do nadciśnienia, do łez,
które pragnąłeś ukarać, zanim
zrobi to świat.
Pewnego dnia pękły niebiosa — polał się
deszcz, w ostrym kącie
zalęgła się odraza.
Twoja dusza pozostała cała —
wytrawna jak na wstępie,
wyklęta na zakończenie.
To jest niemożliwe — w twoim sumieniu
stale przeobraża się słońce,
zajmujące się ważniejszymi sprawami.
Podałeś rękę chmurze
Choć potulnie zasnąłeś, twoje zmysły
wcale nie zamierzają odpocząć.
Choć ominąłeś wyśnione półcienie,
ostatnia gwiazda nie była gotowa
do odlotu.
Udekorowałeś skronie letnimi pocałunkami,
przyozdobiłeś serce kłamstwem.
Ciemność zostawiła ślady
na twoich palcach,
skazę na czole, jarzącą się buńczucznie
niby morska latarnia, niby łza
w oku spełnionego pragnienia.
Choć podałeś rękę chmurze,
wtedy zbyt odległej, zbyt roztrzepanej,
by nią oddychać —
zajaśniał świeży wiek,
epoka, która zadedykuje nam raj,
sprowadzi idyllę
na zbyt ciężkie powieki.
Zanim uczcimy piękno ciepłego poranka,
zatrzymajmy się na rogu
tej pustej ulicy, gdzie tętni płonąca krew,
budzi się bezczas, choć wieczność
skończyła się innym razem.
Białe sny
I cóż z tego, że płoną purpurowe gwiazdy
u twojej skroni,
że świat łasi się do nieba? Ciało pozostanie
ciałem, dusza zamieni się
w ozdobę.
Nie ma znaczenia, czy płaczę
wciąż pod wiatr, czy znów budzi się
dzwon ostateczności — jestem
przerażona ciężarem tej planety,
jej ciszą, jej czasoprzestrzenią.
Odkąd rozebrałeś zmysły
z pozostałości po ciele,
odkąd łzy wydostały się na powierzchnię —
zasnęły niewykonane wyroki,
spiętrzyły się fale, jak zwykle zbyt słone,
zbyteczne.
Po skroni spływa kropelka czasu,
wsiąka w równie chłonną glinę;
podobnie umyka ci sekunda, wzgardzona
przez godzinę, przeznaczona wieczności.
I pękła ta dorodna myśl, napięła się
boleśnie niby cięciwa.
Śnię zbyt ubogo, żeby poddało mi się niebo,
zrezygnowała ziemia.
Póki trwa noc, poboczem chodzą białe sny.
Skradają się ślady, zadane
całkiem innymi stopami.
Dotyk szyty na miarę
Twoja bliskość jest antidotum na śmierć.
Obecność w moim lustrze
przynosi ukojenie ciału.
Nie wierzę w znajomość cienia —
nie tędy chadza twoje serce.
Dwulicowy jest smak sumienia —
wciąż zielonego, niedojrzałego.
Chciałabym, aby to sumienie stało się
plamą na twojej wykwintnej skórze,
pozostałością po przegadanych
marzeniach.
Kroki wciąż niosą mnie ku tłumom —
zanurzam się pośród oddechów,
nieznanych uderzeń serc,
dotyku szytego na miarę.
Nie mogę krzyczeć, kiedy nakazano
milczeć; nie mogę śnić,
bo taka jest już uroda wszechświata.
Kocham się z marzeniami przy dźwiękach
tęsknoty — twoja skóra
ma boleśnie blady odcień,
podobnie jak włosy.
Przykładam palec do ust, oddalasz się,
choć łączy nas coś więcej niż cień,
więcej niż wskrzeszona pokuta.
Weź subtelność w objęcia,
niech przebrzmi ostatnia iskra,
płomyk odnaleziony w twoim oku.
Tętent mgieł
Chcę, abyś wyśnił mi się odziany
w najwytworniejszą melancholię.
Zatańcz ze mną tak wykwintnie,
żeby skończył się parkiet.
Wraz z grzechem podryguje światełko,
poczęte w jasny dzień.
Ja to światełko przyciskam do serca —
słyszę delikatny tętent mgieł,
przytulnych i delikatnych niby niewinność.
Ujmij w ciszę wykradzione słowa, myśli
tak posępne, że nie rozumiem
drogowskazów.
I choć czuję pod sobą żar krwi,
a myśli stoją w kolejce po więcej —
stanę się dowodem na istnienie świata.
O ile dobrze pamiętam, ciało stanie się
ziarenkiem w oku wroga.
Stanie się westchnieniem
pielęgnującym płuca.
I będzie nam dobrze, jak w przyszłości.
Jutrzejszy dzień powróci, choć
wysokie są schody, nie kursują pociągi.
Stanę się podrygiem nadziei, która nie może
się uwolnić spod powieki.
Na porządku nocnym
Jestem tu, po wewnętrznej stronie światła.
Tutaj rozkazy są na porządku
nocnym.
Czai się we mnie czułość
tak wartka, że pozostaje najwyżej
przyznać się do winy.
Wypełnia mnie oddech wydarty
objęciom wiatru, tumult serca tak dosadny,
że ciało przeistacza się w ciemność,
mrok zadedykowany słońcu.
Nie jest tak pusto, jak za czasów miłości;
godzina przystanęła w nogach,
serce dopasowuje się do kształtu dłoni.
Zanim wyszarpniesz ze mnie niewinność,
pozbawisz życie próby światła —
zbiegną się sieroce pobocza,
zderzą poranki, dla jakich wyśniłam
tę przyszłość, oddech przewidziany
na wstępie.
Usycham, choć wiem — nie tutaj pada deszcz,
nie tutaj dojmuje łaknienie.
Zerwana linia życia, poplątane linie
papilarne — to wszystko, co pozostało
po wrzosowiskach, konających
w uścisku ognia, ukrytych za zasłoną.
Życie ustąpi miejsca młodości,
śmierć zabawi się w pychę.
Przepadł ostatni uśmiech białej nocy.
Bezduszne ciało
Twój sen, co postanowił wrócić nie w porę,
jest usprawiedliwieniem, grzechem
godnym unicestwienia.
Rzeczywistość, skruszona powiewem,
próbuje obłaskawić serce,
przysposobić duszę.
Jeszcze raz stałeś się poczerniałą łzą
na policzku wszechświata.
Ciernistym bluszczem, co rozplenił się
na mogile.
Nie umiem uznać życia za krynicę snów.
Powierzyć cię samotności, choć jest
dużo piękniejsza
od rozjątrzonej miłości.
Chmurzy się czoło, rozkoszna miękkość mgieł
otula spojrzenie.
Przynieś mi zmrok, zanim zasnę
zbyt spokojnie.
Oddal się na odległość serca, zaufaj
tęsknocie, żeby opowiedziała
bardzo smutną opowieść o tym, co piękne,
lecz od dawna niewinne.
Poranku, ześlij bezduszne ciało, podaruj
piekło, które nie pasuje do koloru jego oczu.
To tylko szkarłatna kropka
na koniec niewłaściwego zdania.
Cóż po niebie?
Przybyła naga, bezwstydna noc.
Była okrutnie bezpruderyjna i stęskniona
za prawdziwym życiem.
Nie, nie kochała się we własnych gwiazdach —
była na to zbyt oddana ciszy.
I choć jej łzy łączyły się w pary,
a nicość okazywała pretekstem do zaufania —
trwała na osobności, bez lęku,
pośród zakrzywionych luster, w labiryncie,
co łasił się do serc.
Skamlałam zazdrośnie, wydana na łaskę
mętnych szyb, nieprzemyślana niby zdanie
urwane w połowie.
Nikt nie liczył się z moim jutrem —
choć chciało powrócić, wszyscy się obawiali.
Ukradkiem, żeby nie widział Bóg,
ocierałam sumieniem łzę —
zbyt wzdętą, aby dać ukojenie i żal.
Przebudzały się wyznania, dla jakich nie istniała
pamiątkowa chwila, z jakimi wciąż
walczyła ziemia.
Niebo? Cóż po niebie, skoro było zakazane
dla wędrowców?
Wciąż posypujesz solą ból — czy to nagroda?
Czy podtekst do istnienia?
Łza w twoim oku
Zdradliwe iskry stały się dziś gwiazdami.
Zmierzch, choć lekko wytrawny
i zawsze punktualny,
okazał się dżentelmenem.
Pomimo podeszłej, zetlałej nocy,
horyzont obsiadły czarne ptaki
nocnych myśli; na barykadach
przysiadły sny, których nikt nie chce.
Roztańczyła się w nas modlitwa,
miłosierdzie wróciło do punktu wyjścia.
I choć dopatruję się w twoim oku
łzy, choć usiłuję wywęszyć
ostatni haust wolności —
będę gotowa narodzić się podwójnie,
aby oszukać strach,
ostatecznie wyrzec się litości.
Zapukam znów do niewłaściwych drzwi.
Zamknę zazdrośnie okno —
nie należy już do mnie.
Smutne są dziś twoje dłonie,
dotyk przeminął za wcześnie.
Zaogni się w nas ostatnia kropelka
nostalgii, powstanie pycha,
którą powitamy z namaszczeniem.
Łzy dawno wsiąknęły w papier,
samotność zatrzasnęła księgę.
Wytrwamy mimo braku zwykłego życia,
mimo dedykacji, nieczystych muśnięć.
Ciało zadławi się własną pychą.
Gnije zakazany owoc
I cóż z tego, że mgły chadzają spać
zwykle o tej samej porze,
skoro życie zaczyna się zawsze
na identycznym rozdrożu?
Co z tego, że kocham się w świetle,
skoro twój płaszcz jest boleśnie znoszony?
Czas, poczęty w moich dłoniach,
jest nieśmiałą opowieścią
straconego; historią,
której początku i zakończenia
nie rozumie nikt.
Samotny, zamyślony anioł, zagubiony
pośród tutejszych drogowskazów,
rozważa swój powrót,
ciąg dalszy tej ewangelii.
Słyszę zgrzyt gwiazd, zagubionych
na swoich ścieżkach, cięższych od winy,
do jakiej się nie przyznaję.
I choć zbiera mi się na uśmiech,
choć istnieje religia, której nikt nie zna —
fermentuje we mnie grzech,
gnije zakazany owoc.
Nie ma już w nas tej samej łzy,
nie ma dwóch identycznych spojrzeń
w twarz kamienia.
Bez wyrazu pozostają twoje palce,
beznamiętne pocałunki, wymierzone
w przestrzeń, zdane na wiatr.
Krople deszczu roztrzaskują się o ciszę.
Udziela się nam bezsenność wiatru,
smutna pokuta bez rozwiązania.
Nie oddalaj się od nieba
Mroczny Mesjaszu, samotny i zdradzony,
czy to, co czai się w twoich oczach,
jest tylko westchnieniem drzew?
Czy to, co zamieszkało pośród śladów,
przeobraża się w niepokój,
nieznający uśmierzenia, gardzący bólem?
Przemieniamy się pomału w bezkres,
jakiego się nie doczekamy.
Mroczny Mesjaszu, zanim pośród śmierci
zabrzmi dzwon zwiastujący istnienie,
zanim pomiędzy gwiazdami
zalśni modlitwa — nie oddalaj się od nieba,
nie ufaj ziemi u swego serca.
I choć rozpęta się w nas drugie życie,
choć niebo dotrzyma kroku, poczujmy
na skórze oddech tęsknoty, smutku,
porzuconego w połowie drogi.
Zobaczymy ogród, gdzie nikt nie mieszka.
Odetchnie w nas zmierzch, gotowy
stawić czoła słońcu, zatańczyć bez muzyki.
Zniknie płomyk łzy, aby wskrzesić powietrze.
Nie jestem tym samym człowiekiem,
którego poznałeś.
Czuję w sobie wiatr, do bólu niebieski,
zakochany w przyszłości.
Odzywają się w nas obawy, życzenia
z okazji trzydziestej rocznicy samotności.
Mój Mroczny Mesjaszu, zaśnij, żebym mogła
podarować ci kęs tęczy, duszę,
moje wykradzione światy, moje piekło.
Nie kochajmy się na zachętę — odszuka nas
dotyk, znajdzie zapomnienie.
Gdy milczy muzyka
Mój Mroczny Mesjaszu, wróć do świata.
Odnajdź w nim krztynę szczęścia,
tylko dla siebie.
Poczuj resztką zmysłów ten jedyny cień,
jaki rzuca twoje popielate serce.
Dziś zamyka się za nami niebo,
otwiera furtka do teraźniejszości.
Jesteś taki sam, jak sprzed dekady,
kiedy to zderzyły się
nasze trajektorie,
smutek przygotował do odlotu.
Nie chcę tańczyć, gdy milczy muzyka.
Nie chcę kochać wbrew
luce w epitafium.
Mroczny Mesjaszu, wzgardzony,
nieszczęśliwy — rozkochaj w sobie
moje ciało, z lekka przesycone,
słone niby tchnienie róży.
Przymierzasz wciąż te same łzy —
najwygodniej jest w uśmiechu.
Zbliż się do moich dłoni,
odczytaj przyszłość z pękniętej linii.
Odzyskaj niemoc, łączącą światy,
dzielącą na pół pomarańczę słońca.
A ja tutaj będę — cała w gwiazdach,
o srebrzystych myślach.
Moja nagość będzie niosła
smutek i złudzenia.
Pokocham cię, choć martwe są dziś
gwiazdy, choć księżyc kuruje blask.
I choć ustępuję miejsca jutru,
wiatr rozwiewa słowa, przygarnia ciało.
Zapłaczemy nad człowiekiem
Drogi Mroczny Mesjaszu, mój chaos
stara się dotrzymać ci kroku.
Czułość, świetlista niby pierwszy powiew
w tym mieście, próbuje unieść
ciężar myśli, przeklętych iluzji.
Nie potrafię dłużej znieść
urodzaju egzystencji; umiem jedynie
kochać na złość niebu, wbrew ziemi.
I choć tętni czarna krew,
a twoje łzy smakują równie wybornie —
nie ominę drogowskazów,
nie porzucę kłamstwa,
aby napotkać spokój, uwierzyć w szczęście.
Czarne jest dziś niebo twego serca,
skazanego na dożywocie;
czarne myśli — próbujesz im dorównać.
Zanim twoja ręka zamknie się
na gwieździe, wszechświat obróci
w nadzieję — stanę na warcie
rzeczywistości, przypodobam się
bezczasowi, co wciąż tęskni.
Otulam się twoim westchnieniem
niby bezsennym porankiem,
powłóczystymi, bezbronnymi mgłami.
Brnę pod prąd tej samej bajki,
której zakończenia boisz się poznać.
Twoje myśli są boleśnie gładkie,
zakochane w niebie.
Próbuję poczuć piękno naszej wyspy,
melancholii, religii niby kamień.
A gdy odejdzie w nas noc,
gdy wyprze się zniszczenie — zapłaczemy
nad sobą, zapłaczemy nad człowiekiem…
Brakuje parkietu
Wtargnął kolejny płowy wieczór,
na samym wstępie spisany na straty.
Jest jeszcze jedna noc; ukryła się
za plecami księżyca.