Białe żyto, czerwona mrówka
W brudnym i notorycznym mroku,
widzę ciemne i jasne smugi,
wiesz… nie nawidzę zmian pór roku,
włóczę po piachu brudne nogi.
Ja, dźwigacz traw paryskich
o oczach niebieskich
nie dbam o pasożyta,
któremu trzeba donosić żyta.
Ja, niewolnik sumienia
nie mam własnego mienia.
Tysiące w tysiącach,
miliony w milionach,
od strzały tupniętej stopy
rozpoczniesz roztopy.
Jedna padnie… jedna skona
na swe ramiona weźmie ją druga.
druga weźmie ją na swe ramiona.
Trzy nogi… trzy ręce
głową pokręcę,
i szukam puszystej, mięsistej ofiary.
Ofiary mięsistej, puszystej szukam i
pokręcę głową,
ręce trzy… nogi trzy,
na swe ramiona weźmie ją druga.
Pijmy zwycięską woń rzeźwą,
barwną i wonną, co ciało orzeźwia.
Jedną jedyną, naszą ojczystą.
Dlaczego jesteś tak przeźroczystą
ofiarą? marą?
Dwie łuski, trzy zboża, pięć
kropel rajskiego żywota.
Złota proporcja,
Boska proporcja podzieliła nas odpowiednio…
…Rozhulał się wiatr…
szumi i syczy — o szyby łomocze,
sznurem owija zwaśnione dwie dusze…
łączy je w jedno, potężne zniszczenie,
aż słychać tu… tu aż jego brzmienie.
Złudna mądrości wątpisz miłości?!
Jedna padnie… jedna skona
druga weźmie ją na swe ramiona.
Trzy nogi… trzy ręce
głową pokręcę,
i szukam puszystej, mięsistej ofiary.
ofiary mięsistej, puszystej szukam i
pokręcę głową,
ręce trzy… nogi trzy,
na swe ramiona weźmie ją druga.
Poświata
Me serce, jak przecięta dłoń krwawi,
me życie, jak jabłko z jabłoni upada.
Mój umysł byłby siedliskiem głupców,
bo kto łzy wylewa, gdy nie trzeba,
kto śmieje się, gdy smutny czas nastał?
Obojętnie kroczę, na drodze spotykam biednych ludzi,
którzy chronią siebie nawzajem przed śmiercią.
Ostrożnie radość ukazuję,
policzkami dotykam zakurzonej ziemi.
Przyszła pora zadumy,
żadnych ciał nie ma,
lecz dziwny głos słyszę. Czy to Ty?
Moje usta wymawiają jedno imię,
Twoje imię.
Czy słyszysz mnie wśród konających z bólu ludzi?
Z dnia na dzień krwi ubywa,
przelewa się, jak topniejący śnieg w rwący potok.
O miłości ma?
Złączmy ręce na znak miłości, ten ostatni raz.
Z żałości i bólu umieram,
proszę, przybąć i przytul mnie do swej piersi.
Twoja postać we mgle ukazuje się jasną poświatą,
to Ty.
31 V 2009 r.
Jakub
Razem kroczymy przez życie.
W deszczową pogodę wspierasz ramieniem,
a gdy słońce zaświeci Ty swym uśmiechem mnie witasz.
Czasem dziwny czas nastaje i Ciebie brakuje.
Częściej radość Twa rozwesela i mnie.
Stwórzmy krainę wiecznej miłości,
gdzie będziemy razem,
gdzie spędzimy całe życie.
Jutro zabraknie smutku.
Jutro radość nastanie.
Stwórzmy krainę wiecznej młodości,
gdzie co roku, jak za dawnych czasów spotykać się będziemy.
Przytul mnie tak, jak za dawnych czasów.
Usiądź koło mnie, jak tamtą zimą.
Dawno minęły te dni,
w których razem biliśmy się patykami,
w których strzelałeś do mnie z pistoletu.
Teraz nastał czas tęsknoty.
Czy kiedyś ujrzę Twój cudowny uśmiech,
błękitne oczy
dotknę ciepłych dłoni?
27 VII 2009
Koncentracja
Kroczysz ulicą zapomnienia ze słuchawkami na uszach,
z grupą przyjaciół.
Najpierw jest film, który nazywają wprowadzeniem
do wspaniałego życia.
Przechodzisz przez bramę, na której widnieje napis:
Arbeit macht frei.
Przekraczasz linię wolności, nachodzi cię smutek i nostalgia
za prawdziwym domem.
Witają cię ludzie, którzy są tak chudzi jak twoja siostra.
Dotykają cię ludzie, których ręce są brudne, schorowane,
czerwone i lepkie od własnej krwi.
Wchodzisz do każdego z domów, jakby to było miejsce
wspólnych spotkań.
Aż wreszcie dochodzisz do miejsca,
gdzie miliony osób od strzału pistoletu w głowę ginęły.
Jak setki twych brudnych ubrań w pokoju leżały na stosie.
Wchodzisz do piwnic, gdzie ciemność i smród przeważa.
W jednym z bloków, za szybą
stare buty, okulary, ubrania i włosy,
wybiegasz trzymając się za żołądek.
Czy to nie to samo, co zastaje cię w domu?
Proza życia, schorowana babka.
Nareszcie możesz odpocząć.
Siadasz na murku razem z kolegami.
Czujesz w ciele taki ból, którego nie umiesz wytłumaczyć.
Zasiada na piersi i dusi cię — nerwowo łapiesz oddech.
Nagle dociera do ciebie smród palącego białka.
Czy to nie ten sam zapach, co palone mrówki?
Boisz się, że i ciebie nazwą Hitlerem.
Ten smród to palone ciała osób, które z miłością walczyły
o życie.
Gdzie ich dusze? Gdzie kończy się horyzont?
23 XII 2009 / 1 I 2010 r.
Fiord
Renifer z czerwono niebieskim sercem
biegnie przez wieczną zmarzlinę.
Lodowate kamienie potrącają siebie nawzajem
stuk puk, stuk puk, stuk puk.
Rześki, polarny wiatr zmienia naturę w skałę.
Przed sobą ma fiord.
ten błękitny, piękny lód.
Nie, dla niego to coś okropnego.
Za jasny dla oczu kolor,
za twarda dla kopyt powierzchnia,
zbyt jałowa dla ciała ziemia.
Zawsze czuje niedosyt.
W szczelinie wilgotnej, maźglatej kuca bladozielona Czarna
Dama.
Ciemne, długie, zaniedbane włosy opadają na kościstą postać
kobiety.
Błękitne oczy są jakby nieobecne,
zapatrzone w dal szukają prawdy.
Ha! Prawdy powiadasz?
Nierozumny człowiecze
czym chcesz ją zdobyć? siłą? inteligencją?
Och, nie mów, że dobrym sercem.
Prawda jest albo jej nie ma.
9 VIII 2011 r.
Joanna d’Arc XXI w.
Świeżo zielona trwa, naokoło polana,
błękitne obłoki powoli, sennie płyną po niebie.
Cieplutkie, życiodajne nici dotykają świata,
bezszelestnie, bezdźwięcznie, bez patosu
dają pierwsze tchnienie.
Oddycham, patrzę, miarkuję życie.
Nie mam nic przeciwko
świerszczowi — on swą pieść na skrzypcach wygrywa
sarnie — ona liście z topoli obrywa.
Ach! Głucha cisza, cicho, cichosza.
Lecz, cóż to?
Posuwisty szum, chłód, ciemność.
Świerszcz wygrywa marsz żałobny.
Sarna zmienia się w czarnego smoka,
Aaaa… uciekam w głąb plany. Gdzie drzewa? jaskinie?
Gdzie zieleń życia?
co to za mara?
co to za stwór?
Nie idź za mną! Zostaw mnie już.
W oddali, ledwo widoczny czarny jeździec na białym koniu
jest mi nadzieją! ocali mą duszę!
Tętent kopyt zagłusza marsz żałobny
czy zdąży przed ciosem smoka
czy nie będzie
kolejnej kobiecej ofiary śmierci krwi ciał łez.
Rycerz zawsze dotrzymuje danego słowa
nie zhańbi swojego imienia króla ojczyzny.
Może zdobędzie ukochaną?
Zawalcz o miłość prawdę dumę i honor.
To nie czasy wypraw krzyżowych,
ale zawalcz ze złem grzechem pokusą.
Wbij miecz w centrum nicości,
zabij moją śmierć, by uratować od śmierci
zachowaj moje życie za jedno życie.
Zdobądź potęgę!
Nie okryj się hańbą.
Lewa dłoń gotowa do zabójstwa
rżenie konia, przeraźliwy świst metalu w powietrzu.
Jerzy, Marsylia. Ach, stoi przy mnie, jest mi Aniołem!
Staruszka
Podczas podróży, na pustej i długiej drodze
spotykam starą, brudną, za chudą, jak dla Rubensa kobietę.
Pytam ją, czy potrzebuje pomocy.
Wpatrując się w Staruszkę dostrzegam to,
czego na pierwszy rzut oka nie zobaczyłam.
Jej twarz pełna zmarszczek i blizn,
włosy siwe, aż białe,
rozpuszczone, jak moje.
Mój wzrok spotyka się z jej wzrokiem.
Właśnie wtedy uświadamiam sobie, że
łatwo oceniać.
Jej oczy kryły w sobie pewną tajemnicę i nienaturalną
mądrość.
Jej oczy koloru nadchodzącej wiosny przeszywały moją duszę.
Poczułam, jakby ktoś poznał całe moje życie.
W jednej chwili.
Chwila ta krótka, jak mrugnięcie powiek sprawiła, że
świat zakwitł.
Odzyskał dawne kolory.
Staruszka w moich oczach stała się wieszczem,
który zna mnie, moje życie i to, co stanie się z moją duszą.
Wówczas ja zmieniłam się w małą i kruchą istotę,
która szuka samej siebie.
W istotę, która nieustannie podróżuje i wspiera
poznając życie. Lecz czymże jest to życie?
Co to znaczy żyć?
Podając dłoń Staruszce, dotykam gorącej, pełnej troski dłoni.
Prowadzę ją do domu, lecz nie wiem gdzie mieszka.
Mówię do niej, lecz ona nie odpowiada.
Nagle się zatrzymuję i patrząc w niebo odpowiada:
Dom jest tam, gdzie serce Twoje.
Wiem, nie widzisz go, bo ciemność dotknęła ślepotą Twoje oczy.
Pytasz co to jest życie,
To wszystko, co bezgranicznie i bezinteresownie kochasz.
Wtedy pada na jej twarz promień słońca, ona znika.
A ja dostrzegam ten dom, choć jest noc.
Łapię powietrze, choć to niemożliwe.
Zbieram polne kwiaty, choć luty.
Zauważam jasność w ciemności,
serce bije mi mocniej, rumienię się.
Krok do przodu i jestem znowu
obok babcinego domu.
W tle słyszę znajomy, dawno niesłyszany głos.
Na ramieniu czuję czyjąś dłoń.
Odwracam się.
Nie umiem otworzyć oczu.
Panicznie się boję.
Widzę zarys czyjejś postaci
o błękitnych oczach, jak letni poranek,
lecz nadal nie mam otwartych oczu.
Budzę się, jestem w pokoju o pomarańczowych ścianach.
Śpię, lecz nadal mam buty.
18 II 2011 r.
Buty na stopach
W strugach płomiennych blasków, nieopisanych
słowami barw
dany jest słyszeć, ledwo rozpoznawalny dźwięk skrzypiec.
One podnoszą na duchu, sprawiają niemożliwe.
Przeszłość — zaprzeszła.
Teraźniejszość — nieobecna.
Przyszłość — przyszła.
Jeden promień. Jedna nuta zamienia się w milion.
Na nieboskłonie od wschodu czarnego
do zachodu pomarańczowego podąża życie.
Tam się kończy, tu rozpoczyna.
Nie odwracaj się.
Niech ogarnie nas paradoks istnienia.
Nie podążaj za, niech noc stanie się dniem.
Nie waż się podążać wzrokiem
za płynącą z nurtem szarą, gęstą wodą.
Ona pochłania istnienia ślepców,
pożera żarzące się z miłości serca,
wysysa biel z gorejącego ciała.
Pozwól się ochronić.
Nawet najgorsza ziemia wyda dobry plon.
Posiej ziarno prawdy, tam w dole, na dnie, w głębi, we wnętrz.
Rusz na Mont Blanc, na szczyt
jarzący się nieskazitelną bielą,
poczujesz — życie z dala było niewarte…
ale jednak tak trudno.