Rafałowi
Baśń pierwsza
Toruń — Miasto Aniołów
Szanowna Pani Orchideo, kiedy to się wszystko zaczęło? Te twoje baśnie? Wtedy latem, gdy spacerowałaś po słonecznym Toruniu, po ulicy Warszawskiej, otoczona barwnymi, secesyjnymi kamieniczkami? Byłaś wtedy młoda, piękna i pełna zapału. Radość życia — ot cała twoja głowa.
— Do widzenia! — powiedziałaś ulicy, kamienicom i słońcu. Już nie byłaś dzieckiem.
— Jeszcze się zobaczymy — odpowiedział Stary Rynek.
— Wisłą przypłynę wpław, by was ujrzeć.
Zabrzmiał ostatni dzwonek w IV Liceum Ogólnokształcącym, dzwonek zwiastujący wakacje. Nie dla ciebie jednak, nie tym razem. Ty już na wieki utraciłaś status ucznia, by ugrzęznąć w gęstym i gorącym jak to lato oczekiwaniu na legitymację studencką. Płakałaś po swoim stabilnym życiu, jednak wieczorami, naga w wannie, pisałaś wiersze o Nieznanym.
Przechadzałaś się jeszcze Szeroką, wzrokiem omiotłaś stary budynek Empiku, twoją Mekkę. Pomachałaś Flisakowi i Kopernikowi, pogłaskałaś żaby. Wszystkie.
— Panie Mikołaju, daj mi swoją mądrość, bym nie zginęła w obcym świecie.
— Orchideo, ja dam ci mądrość, ale o siłę i szczęście proś swojego nowego przyjaciela, Neptuna.
Żaba zakumkała w oddali, wypolerowany osiołek mrugnął złotym okiem. Grajek brzdąkał na gitarze „Highway to Hell”, a w takt gruchały gołębie sprzed ratusza.
Spakowałaś te wszystkie słowa i obrazy do walizki zamykanej na szyfr. Taka walizka okrąża pół świata przed swoją śmiercią na wysypisku. Teraz start: Toruń, destynacja: Gdańsk. Bagaż doświadczeń jest cięższy niż udźwignie półka w pociągu. Tylko Ty go uciągniesz.
W przedziale siedziało siedem osób, niepewność, wiara, nadzieja, miłość i osiemdziesiąt procent z matury. Skład relacji Zakopane — Gdynia. Za oknem smugi żółte, zielone, błękitne i złote, w głowie smugi różowe, brokatowo połyskliwe. Twarze współpasażerów skamieniały w milczeniu, nieco wstydliwie, jakby w szumie między uszami rodziły się potencjalne dialogi.
— Pani do Gdańska?
— Do Sopotu, na wakacje.
— Późne to wakacje.
— A dopiero urlop dostałam
Ale żadne z tych słów nie wybrzmiało. Tylko nieskończona cisza między taktem kół wymawiała co sekundę twoje imię.
— Orchideo, Orchideo, Orchideo, Laskowice Pomorskie, Orchideo, Orchideo, Orchideo, Tczew, Orchideo, Orchideo, Orchideo, Gdańsk Główny…
Wysiadłaś we Wrzeszczu, pięknym, starym Wrzeszczu z wyjątkowo brzydkim dworcem. Z tamtego lata zapamiętasz ten dworzec i walizkę podskakującą na nierównościach peronu. Mądrość Kopernika mieszała się i tłukła niczym kryształ.
Pod koniec upalnego września jeszcze raz wyciągnęłaś obrazy Torunia i narysowałaś wszystkie na kartkach bloku technicznego, zwykłym ołówkiem, by nie rozsypały się w szrot. Szkic bez kolorów, bo kolory trzymałaś schowane głęboko za siatkówką oczu, niedostępne dla złodziei marzeń. A byłaś marzycielem.
Podczas immatrykulacji słuchałaś monologu rektora z dumą przynależną ludzikowi sukcesu. Jednemu z setek ludzików w Gdańsku i tysięcy w Polsce. Na katedrze przemawiała twarz, która wywalczyła najwyższy wynik matury ze wszystkich aplikujących. Ona nie była ludzikiem sukcesu — ona była sukcesem. Ty zaczynałaś nowe życie jako szary ludzik.
Byłaś marzycielem.
Baśń druga
Gdańskie bliźniaczki i jeden książę
Nigdy nie powiedziałaś, Orchideo, że masz siostrę bliźniaczkę. Byłybyście podobne jak dwa polne maki, gdybyś tylko chciała. Sęk tkwił w twoim podejściu do otaczającej cię czasoprzestrzeni. Dla ciebie istotna była przestrzeń, ruch, barwy, Magnolia liczyła sekundy. Podczas twoich samotnych wędrówek kontemplowałaś szarość bloków, biel nieba, tramwaje wiozące cię donikąd, kołyszące autobusy, ona szukała sensu w upływających latach.
Ty studiowałaś, ona się uczyła. Ty pisałaś egzaminy, ona zdawała je na piątkę. Ty czytałaś książki, ona podręczniki. Ty poznawałaś siebie, ona życie.
— Po co wychodzisz? O której wrócisz? — dopytywała.
Denerwowało cię to. Nie lubiłaś studiów. Siostra pilnowała jednak, byś gładko sunęła autostradą wiedzy. Matka kochała ją bardziej niż ciebie, a ty nie rozumiałaś dlaczego. Inni lubili ją bardziej niż ciebie, a ty nie rozumiałaś dlaczego. Zawsze zresztą tak było, ciebie omijano na korytarzu, Magnolię otaczał wianuszek przyjaciół, to z nią siadano w ławce. Ona pisała zadania domowe, Ty wiersze, a poezji jakoś nikt nie chciał wymieniać na czipsy w szkolnej toalecie.
— Jak ty funkcjonujesz? Martwię się o ciebie. Masz takie smutne życie.
— Wolałabym twoje.
— Nie chcę cię karcić, tylko zmotywować. Jesteś dorosła, studiujesz, a nie masz chłopaka, przyjaciół.
— Mam przyjaciółki.
— Dwie.
I takie jałowe dyskusje prowadziłaś z Magnolią, zbyt często by przejść obojętnie, zbyt rzadko by coś zmieniły. Przyszłości nie widziałaś, nie było jej. Czekałaś na księcia w białym tramwaju, który powiezie cię gdzieś w kółko po Gdańsku, a potem wyrwie z marazmu.
Miałaś kiedyś kilku wymarzonych mężczyzn, kilku nawet realnych, ale oni zawsze wybierali twoją siostrę. Gdy ona odmawiała im swoich względów i dochodziłaś do głosu, wycofywali się. Nigdy nikogo nie pokochałaś spokojną, stałą miłością. Potem nawet ci, których sama stworzyłaś w wyobraźni, woleli stateczną, inteligentną kobietę, którą w rodzinie nie byłaś ty.
— Pani do Gdyni Głównej? — spytał nagle.
Patrzył na ciebie półuśmiechem wyrażającym zaciekawienie pomieszane z wyższością, tak jak patrzy szkolny cool kid na szarą myszkę, która nigdy nie zostanie cheerliderką. Skuliłaś się nieco, wagon Szybkiej Kolei Miejskiej rozpadł się na żółto-niebieskie iskierki. Twojej głowie lęk mieszał się z niedowierzaniem. Czego chce ten obcy człowiek? Jego oczy były lodowato niebieskie — Bałtyk zimą. Widział nimi strach, wywęszył go niczym agresywny pies.
Jednocześnie wiedziałaś: to szansa. Nie było obok Magnolii. On zwrócił uwagę na ciebie. Nie miałaś w głowie ani krzty myśli. Co mu odpowiedzieć? Nie potrafiłaś się poruszyć, ciało wisiało bezwładnie na oparciu pachnącego pociągiem siedzenia. Za oknem nie było nic, pustka. Z pociągu zniknęli pasażerowie, maszynista rozpłynął się w powietrzu. Stalowy kolos pędził sam, bez ludzkiej władzy, ku zatracie.
On nadal patrzył. Błękit oczu skrzył się jak u andersenowskiej Królowej Śniegu. Uśmiech Mony Lisy. Pustka. Delikatnie skinęłaś głową, chociaż miałaś zamiar wysiąść już w Redłowie. Chyba nie zrozumiał komunikatu.
— Wszystko w porządku?
Ruch głowy po raz drugi. W twoich oczach strach: uzna cię za dziwną, niebezpieczną? Magnolia się wścieknie. Na wszelki wypadek potaknęłaś jeszcze trzykrotnie. Co powiedzieć?
— Do Gdyni Głównej?
— Tak.
Udało się. Byłaś tu i teraz. Zestaliłaś się z bliźniaczką. Teraz on zaprosi cię na kawę, kawa skończy się kolacją, a kolacja śniadaniem. Będzie spacerował z tobą ku światłom, nocami, jeździł kolejką do Gdyni, bał się ciemności i w tym strachu utuli do snu.
— Do Redłowa — poprawiłaś się.
Myśli wróciły. Maszynista siedział na przedzie i prowadził, mimo że nadal nie miał twarzy i oczu. Nie wiedziałaś, co z tego wyniknie.
— Zachowuj się jak Magnolia — pomyślałaś i powiedziałaś.
Uśmiechnęłaś się spokojnym grymasem. Książę stracił cierpliwość.
— Bilet do kontroli poproszę.
Baśń trzecia
Ostatnie promienie słońca, potem księżyc
Na połowinkach studenckich błyszczała twoja sukienka, za to Konwalia i Margerytka błyszczały całe. Twój blask został gdzieś w ośmioosobowym przedziale pociągu relacji Zakopane — Gdynia.
Mimo wszystko z twojej twarzy nie schodził uśmiech. Ta twarz była jak elewacja toruńskiej kamienicy — ze środka nie było jej widać. Twoje Ja zamknięte w strąku ciała nie miało pojęcia, jak prezentuje się zewnętrze. Nie byłaś tą powłoką, a jedynie wypełnioną winem łupinką. Wódki nie piłaś, to pamiętasz.
— Orchidea, zatańczysz? — spytała Konwalia.
Zatańczyłaś. Dwa tańce, jeden z Konwalią, drugi z Margerytką.
Na zaśnieżonych ulicach odkładały się hałdy soli, na soli zaś błotne ślady stóp tworzące posypkę tego cappuccino. Chodniki skrzyły się surrealistycznie, samochody i tramwaje ślizgały się na gołoledzi. Póki leżał puch — chodziłaś. Machałaś nogami, a Gdańsk niczym tunel przesuwał się wzdłuż twojego jednowymiarowego Ja. Nosiłaś czarną puchową kurtkę i rosyjską uszankę, by jak najbardziej ograniczyć ekspansję cudzych Ich wewnątrz twojej łupiny, ku sercu.
Gdy przyszła wiosna, z cappuccino pozostały kawowe fusy. Gnijąca trawa wydostała się spod lodowej powłoki jako ostatnie tchnienie umierającej przeszłości. Nie chciałaś wychodzić na zewnątrz. Gdy w niedosycie kilometrów wydeptałaś bosymi stopami olimpijskie koła na dywanie, wyprowadziła się Magnolia.
— Nie zniosę tego dłużej — rzuciła na pożegnanie. — Nie radzę sobie z tobą, a to ma i na mnie zły wpływ.
Miałaś swoją ulubioną piosenkę, ale zepsuły ci się słuchawki do smartfona. Przykładałaś telefon do ucha i szłaś przed siebie skręcając nieco w prawo. Zawsze krążyłaś zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Bolało cię kolano.
Różą w pokoju obok targały emocje. Nie słyszała piosenki, słyszała puste kroki. Jawiła ci się jako motorniczy w prywatnym tramwaju, obok, poza, bierna, jednak niezbędna. Przynosiła ci jedzenie, stała się budzikiem, kwitnieniem — jak zakwitają storczyki. Była ruchem w statyce świata. Statyka i statystyka, którą tworzyłaś w Excelu z przyjaciół liczb.
— Idziemy na zajęcia — padała komenda, a ty zakładałaś sukienkę w róże i uśmiech.
Studia trwały obok tramwaju, którym jechałaś tam, gdzie budynki z tektury i szklane domy uczelni witały takich jak ty końcowym przystankiem. Pętla na planie komunikacji miejskiej i pętla czasu, w której utknęłaś. Te studia nigdy się nie skończą.
— Pomoże ktoś włączyć rzutnik?
Wstawał Bratek i pomagał. Ty umiałaś połączyć te kable, ale nie chciałaś patrzeć w migoczący pustym światłem obraz.
— Wracamy do domu — decydowała Róża, gdy rzutnik milkł.
Z uniwersytetu do domu było kilka przystanków autobusem. Pojazd był pusty, nikt nie siedział obok ciebie, tylko jakaś nieznana siła trącała cię łokciem. Wkładając bilet do kasownika czułaś przynależność do rzeczywistości — społeczeństwa, dowód, że istniejesz. Róża miała miesięczny i nie kasowała.
Tup, tup, tup po pokoju, po czerwonym hollywoodzkim dywanie. Która gwiazda klaskała? Kto wręczył ci Oskara? Ile kroków wtedy naliczyłaś? Czy doszłabyś do Torunia?
Tej wiosny zakwitły krzewy przy szarym bloku, otworzyły się kwiaty złote niczym włosy twojej matki. Niedługo miałaś poczuć ich przepiękną woń, jednak na razie nie posiadałaś kompetentnych zmysłów. Ludzie dookoła rozbierali się pod prażącymi promieniami białej kuli Słońca, tobie było zimno. Bezlitosne promienie szczęścia raziły przez cielesną powłokę z wbudowanym narządem wzroku i słuchu.
Roztopy i deszcze sprowadzają na ziemię narodziny, rozkwit, rokroczną zwyczajność pracy po pobudce ze snu. A ty śniłaś nadal. Nie zaznałaś budzika. Byłaś marzycielem.
Baśń czwarta
Naszkicuj swój cel
Wyciągnęłaś ołówek i białą kartkę, położyłaś na biurku, wypiłaś łyk kawy. Wszystko cicho, cichutko, żeby nie obudzić Magnolii. Siostra spała przed jutrzejszym egzaminem, uczyła się pilnie jak zwykle, a ostatnia noc przeznaczona była na odpoczynek. Tak jak zalecają mądre memy w internecie.
Narysowałaś owal, potem wyostrzyłaś dół. Będzie twarz. Twarz oznaczała emocje, uczucia, doznania. Ktoś, kogo znasz-nie znasz. To był portret nikogo.
Noc była ciemna i gwiezdna. Żadna chmura nie przeszkadzała kosmosowi zsyłać galaktycznego pyłu prosto w twoje lico. Zapaliłaś nocną lampkę, gdyż księżyc nie dałby rady ukazać dzieła samej autorce.
Kształt powstał, okoliłaś go więc włosami. Innymi niż twoje, nieco kręconymi, krótkimi, ciemnymi, fikuśnie zawijającymi się w loczek nad jeszcze nieistniejącym lewym okiem. Wąsów i brody nie dorysowałaś, miała to być kobieta.
Dotknęłaś swojego oka, najpierw przez powiekę, potem bez ochrony. Wzdrygnęłaś się. Przez ten ułamek sekundy poczułaś jednak ciepłą miękkość rogówki, śliską ulotność spojówki. Mogłaś stworzyć ich wizerunek.
Powieki, rzęsy, brew, tęczówka, źrenica, mięsko łzowe. Odblask na spojówce, jakieś światło, które ONA widziała. I drugie oko — symetryczne. Nos długi, wąski, nieco haczykowaty, poważny. Bizneswoman? Polityk? Lekarka?
Teraz usta. Zrobiłaś kilka min, ale to nie starczyło. Wstałaś i podeszłaś do lustra, w końcu oczy to zwierciadło duszy, ale to usta są z reguły wyznacznikiem piękna. Twoje były ładne, pełne, trochę tylko blade. Wytknęłaś język.
Więc naszkicowałaś pełne wargi, powabne, ale zaciśnięte. Bez uśmiechu, bo i w tobie go nie było. Tą nocą rządziła pustka.
Miałaś już clue, ale dalej brak satysfakcji nie pozwalał ci zasnąć. Co chciałaś osiągnąć? Ideał? Swoją duszę?
Zmarszczki przy oczach dodały nieco powagi, te przy nosie starości, te przy ustach zmęczenia. Rozczochrałaś włosy swoje i kobiety z rysunku. Potem brwi swoje i jej.
Jeszcze coś? Cienie? Proszę bardzo. Przyciemnić oczy? Usta? Dodatkowy kolczyk w uchu, w nosie, w brwi. Kitek. Spinka do włosów. A może i więcej zmarszczek, dużo, nadmiar, stara baba. Demoniczna stara baba. Baba Jaga.
Czy zje Jasia i Małgosię, czy ciebie? Orchideo, ty i Magnolia w chatce z piernika i wasze koszmary — Baby Jagi z nocnego obrazka. Bałaś się, Orchideo, jak przejmująco się bałaś. To COŚ zaraz wylezie z obrazka, tak jak ta osa w encyklopedii dla dzieci, której zdjęcie zawsze omijałaś.
Wstałaś, ba, zerwałaś się z krzesła i podałaś papier. Na pół, ćwierć, jedną ósmą, jedną szesnastą, jedną trzydziestą drugą. Część papieru zjadłaś. I taką zastała cię Magnolia, obudzona hałasem.
— Orchideo… — Była chyba równie jak ty przerażona. — Orchideo…
— Ja nic złego. Nie. Zrobiłam.
— Dlaczego, Orchideo, zjadłaś papier?
Baśń piąta
Anioły nadchodzą w nocy
Wyobraź sobie, że chodzisz po ulicach jako niebyt, ty, potem twoje ciało, potem nic, a potem nie ty — świat. Nie musisz sobie tego wyobrażać, prawda Orchideo?
I pewnego czerwcowego dnia wychodzisz z bloku niesiona czymś nowym: emocją, stajesz na chodniku, dookoła ciebie osiedle. Jesteś tam, dziwnie ci, ponieważ wyszłaś sama, bez ochronnej warstwy Magnolii, bez Róży. Robisz głęboki wdech i czujesz zapach kwiatów. Te kwiaty będą ci towarzyszyć do końca życia.
Od tej wonnej sekundy twój mózg zaczyna panować nad umysłem, wypełnia się myślami, które składa z potłuczonych drobin. To, co władało tobą przez ostatnie lata, dopasowałaś jak puzzle do kształtu czaszki. Teraz władasz ty. Stałaś się panią swojego losu.
— Cześć, wróciłam, kochana.
Magnolia stanęła w drzwiach waszego pokoju. Róża gotowała zupę grzybową, aromat przywiódł wam na myśl dom babci.
— Przyrządzimy coś na obiad, pójdziemy do sklepu po nowe ciuchy i do nauki!
— Tak jest, siostro, znowu ty tu rządzisz.
Opadła mgła, jakby ktoś za włosy wyciągnął cię ze zgniłozielonej toni jeziora. Wygrałaś ze światem i z samą sobą, a na trofeum wygrawerowana była data zakwitnięcia krzewów.
Zadzwoniłaś do Konwalii, bo chciałaś wyjść do ludzi, przejść się ulicą Grunwaldzką albo chociaż Dmowskiego, popatrzeć na pociągi, zliczyć wszystkie autobusy i taksówki na pętli Wrzeszcz PKP siedząc w kawiarni Coffee2go. Czułaś, że możesz, że ci wolno, że twój stężały mózg sunie już po właściwych torach.
Konwalia przyjechała od razu słysząc twój słowiczy ćwierk. Przyjechała w kwiecistej sukience, wysokich szpilkach i rozpuszczonych włosach. Taką ją znałaś.
— Kwitniesz, Konwalio!
— Mój pąk otwiera się wraz z nadejściem lata. Twój dopiero ukazuje pierwsze płatki.
— Oby nie usechł zbyt wcześnie.
— Podlewany odpowiednio może lśnić przez wiele sezonów. Chodźmy więc na spacer, by ukazał piękno młodości.
Z niepokojem czekałaś zmierzchu. Noc rodziła demony, muskała w kark gorącem białych palców, migotała bezczelnym kalejdoskopem latarni. Kakofonia ciszy. Przygotowałaś jednak nowy oręż: racjonalność. Tę autosugestię autonormalności, samoistniejącą samoświadomość. Byłaś gotowa.
— Chodź tu, ciemności, chodź anielico. Dzisiaj nadeszła godzina ostatecznej walki, walki o sen, a tym samym: o życie. Jeśli teraz cię pokonam, nie zaznam już strachu!
Pojawiła się po dziesiątej. W długiej, srebrnej sukni przyjechała tramwajem wprost pod twój dom. Wiedziałaś i widziałaś. Ułożyłaś głowę na poduszce, miękko i wygodnie, zamknęłaś swój umysł, wiedzę Kopernika schowałaś głęboko za lewym okiem i wyrównałaś oddech. Tylko spokój pokona final bossa.
— Jeszcze nie — szeptała — nie potrafisz. Zapal światło.
Oddech, miękka poduszka.
— Spadaj — powiedziałaś na głos, bo myśli bezpiecznie spoczywały w słoju czaszki.
— Towarzyszę ci od dzieciństwa. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Patrz, za oknem czerń, nie widać gwiazd. Zapal światło.
Uśmiechnęłaś się do niej, otworzyłaś oczy i omiotłaś wzrokiem pokój, by upewnić się, że nie istnieje srebro. Czułaś moc, ale to była ciepła, puszysta moc snu. Jedwabisty dotyk kołdry.
— Spadaj.
Po dwudziestu latach strachu odebrałaś krew swoich bezsennych nocy, twoja myśl wydostała się uchem i niczym strzała pomknęła wprost w ucho anielicy.
— Spadaj.
Trafiłaś prosto w srebrny byt. Zło zatrzęsło się w posadach, ugięły się filary nóg. Anielica upadła i rozsypała się w brokat. Zasnęłaś.
Baśń szósta
Kolorowe jarmarki
Siedziałaś w ciemnej poczekalni, obok ciebie trzy osoby. Magnolii nie było, po co miałaby tu przychodzić? Bujałaś się na krześle lekko, tak żeby nikt nie zauważył. Naprzeciwko młoda dziewczyna rozwiązywała krzyżówki, dwóch mężczyzn rozmawiało między sobą o czymś, czego nie rozumiałaś. Miałaś ich wszystkich na oku.
Minęła godzina siedemnasta, lekarka wbiegła do gabinetu, a czteroosobowy tłum zafalował. Kto pierwszy? Jeden z samców. Potem samica, potem ty. Na końcu drugi samiec. I dojdą następni.
Zamknęłaś oczy i zastanawiałaś się, co tu właściwie robisz. Czy to wszystko przez studia? Magnolia mówiła, że nie, że studia są piękne i ci pomogą. Ty chciałaś być artystką.
Na podłodze kafelki, brązowe. Brzydkie, ale bezpieczne, nie ubrudzą się jak dywan, nie pochlapią jak wykładzina. Zaszurałaś stopami po chropowatej powierzchni. Mężczyzna dwa spojrzał na ciebie z dezaprobatą.
Drzwi rozchyliły się i wyjrzała zza nich głowa pacjenta. Całe ciało wydobywało się powoli, jakby ociężale, przygniecione tragedią choroby. Rozpoznanie: świat. Weszła kobieta.
Nadeszła twoja kolej. Otwarte drzwi, niewielki przeciąg wwiewał cię do środka. Lekarka miała piwne oczy, wiedziałaś to, zanim spojrzałaś jej w twarz, zanim podniosłaś wzrok. Szczerze mówiąc nie podniosłaś go do końca wizyty. Liczyłaś kliknięcia na klawiaturze, śledziłaś jakąś muchę i zastanawiałaś się, czy ona naprawdę istnieje. Czy naprawdę istnieje ten mały, ciemny gabinet, lekarka i ty.
— Co się stało, że pani tu trafiła?
— Magnolia kazała mi przyjść.
— Kim jest Magnolia?
— Moją siostrą bliźniaczką.
Potem seria pytań, mierzenie ciśnienia, kolejne dziwne pytania. Nie znałaś ich sensu. Brokat. Odpowiedzią był brokat.
Nagle coś trzasnęło. Poderwałaś się.
— To tylko drukarka, nie musi się pani bać.
— Przepraszam.
Urządzenie wypluło niewielką kartkę papieru, zbyt małą jak a zwykły sprzęt tego typu.
— Proszę, oto recepta. Zaraz rozpiszę pani dawkowanie.
Kolejna karteczka. Czytałaś nazwę leku, ale nic ci ona nie mówiła.
Włożyłaś oba papierki do kieszeni i czekałaś na słowa lekarki. Wtedy spojrzałaś jej w oczy. Były szaroniebieskie.
— Pani Orchideo, czy zrozumiała pani zalecenia, czy coś mam jeszcze wyjaśnić?
— Mam na kartce, zrozumiałam. Papier przyjmie wszystko. A mózg przyjmie papier.
— W porządku. W takim razie zapraszam za dwa tygodnie. Ocenimy efekty leczenia.
Wyszłaś skołowana, w głowie wielobarwne piłeczki, ale już nie szkło. Na dworze było chłodno, marcowe powietrze smagało ci twarz, a przejeżdżające samochody huczały w uszach wyjątkowo głośno. Cieszyła cię ta rześkość, nadawała życiu smak.
Myślami byłaś już w swoim bezsennym pokoju. Latarnia za oknem mrugała do ciebie pomarańczowym okiem, przyjaznym, ale bezsilnym, ponieważ nic nie potrafiło pokonać demonów nocy. Biała anielica czekała, aż zgaśnie ostatnia żarówka. Dochodziła siódma.
Weszłaś do pobliskiej apteki, by karnie ustawić się w długiej kolejce. Słuchałaś, co kupują inni: coś na katar, żelazo na anemię, leki na nadciśnienie, leki na depresję, leki na cukrzycę i astmę, syrop na kaszel. Kilka syropów na kaszel. Farmaceuci uwijali się jak w ukropie.
Kolorowe jarmarki? Sprzedają tu kolorowe pigułki, kolorowe syropy i kolorowe plasterki, ale nie jest wesoło jak na jarmarku. To miejsce pachniała powagą i sterylnością.
— Proszę!
Podeszłaś do okienka i podałaś papier. Kobieta zza lady w milczeniu nabiła kody, po czym zniknęła pod powierzchnią oceanu szuflad. Wynurzyła się z biało-niebieskim kartonikiem.
Kolejne nabijanie kodów, cena, cyfry, litery? Stałaś i patrzyłaś. Stuk stuk stuk stuk stuk.
— Proszę.
— Kartą poproszę.
— Oczywiście.
Wyszłaś w ciemność. Samochody pędziły. Mizerne chmurki próbowały granatem pokonać czerń. Zalecenia od psychiatry. Biało-niebieskie pudełko. Srebrny blister, biała tabletka. Butelka wody niegazowanej. Łyk.
Baśń siódma
Lato, lato, lato czeka
Wakacje. Minął kolejny rok nauki, ćwiczeń, seminariów, wykładów, zaliczeń, egzaminów i ocen. To był dziwny rok.
Siedzisz teraz, Orchideo, na łóżku w pokoju, gdzieś na wsi pełnej identycznych domów. Ten budynek należy do twoich rodziców. Ma on piętro, na którym jedne spośród kilkorga drzwi prowadzi do beżowego pomieszczenia, które powinnaś nazywać swoim. Tu trzymasz swoje wiersze, rysunki, ubrania i ciało.
Teraz te wiersze leżą odłogiem, rysunki przedstawiają nieistniejące życie, ubrania imitują tożsamość, a ciało nie należy do ciebie.
Głowę masz pustą niczym dzban, którzy głośno dźwięczy. Co jakiś czas przez pustkę przemyka stado rozpędzonych myśli: zrób to, to, to, to, to i to! Naraz! Chcesz wszystko i nic. Wstajesz prawie uderzając głową w skośny strop. A nie, jednak nie chcesz.
Siedzisz teraz, Orchideo, na łóżku i marzysz o normalności, dawnej zwyczajności głowy. Czy jednak twoja głowa była kiedykolwiek zwyczajna? Czy nie żyłaś od zawsze nieco popsuta? Jak lalka, która zapomina mrugać oczami przy zmianie pozycji, jak szpetna Barbie, jak Miś Uszatek z klapniętym drugim uszkiem. Teraz oklapł ci mózg.
Siedzisz teraz, Orchideo, na łóżku i boisz się, że zostanie ci tak na zawsze. Już nigdy nie poczujesz i nie odczujesz. Nie dokończysz tych puzzli rozsypanych na podłodze. Nie przeczytasz tej powieści z napoczętym akapitem i tego podręcznika z nauczoną jedną chorobą. Nie zrozumiesz wszechświata zza okna, układu gwiazd nocą i chmur za dnia. Nie narysujesz ołówkiem okręgu na białej kartce, a okrąg nie zmieni się w twarz. Nie napiszesz ani słowa wiersza z rymem niepowstałym w twojej głowie.
Siedzisz teraz, Orchideo, na łóżku i zamykasz oczy na myśl o powrocie na studia. Już za dwa miesiące wakacji czeka cię kolejne dziesięć gehenny. Odpowiedzi a, b, c, d i e. Brokat. Wykładowcy obojętnie będą mruczeć pełne wiedzy wykłady, a ty obojętnie będziesz słuchać pełnych wiedzy wykładów. W mieszkaniu zasiądziesz nad podręcznikiem i napełnisz oczy literami bez znaczenia, a potem przelejesz te litery na papier podczas kolejnego egzaminu. Skondensujesz dziesiątki stron w pięciu literkach: a, b, c, d i e. Zaliczone, piątka.
Siedzisz teraz, Orchideo, na łóżku, na którym wieczorami zasypiasz, rano budzisz się i nie wiesz, po co. Nie zamierzałaś się zabijać, ba, nawet nie planowałaś umierać w najbliższym czasie, lecz jednak nie żyłaś. Bo jak? Co to za życie? Co to w ogóle jest? Bezistnienie, stan indolentny. Fale bez amplitudy, opór bez napięcia, natężenie bez energii. Prąd egzystencji pozbawiony elektronów zdarzeń. Nagi kwant oddziaływania bez cząstek oddziałujących.
Siedzisz teraz, Orchideo, na łóżku i sięgasz po raz kolejny po swoje tabletki. To one ci to robią? Czy może jednak twój umysł sam produkuje Nic? Wzdychasz głęboko, ale tlen nie przynosi ukojenia. Potrzebujesz go, znasz jego losy w organizmie, ale nie karmi on twojej duszy. Ona pozostaje głodna. Zamykasz usta. Nie ma po co wzdychać, pozostaje jedynie ziewać. Pokój nie jest duszny, może trochę śmierdzi przeszłym snem, mdłym światłem i ciemnym niepokojem lasu zza okna.
Ten las czerni się nocami, gdy bezsennie wpatrujesz się w pobladły blask latarni. On grozi ci tym, co z niego wychynie: nie wiesz, czy to materialny złodziej biżuterii, morderca mieszkańców przeszkadzających w kradzieży, czy piekielny demon, złodziej dusz, morderca niepokornych owieczek pragnących Nieba.
Siedzisz teraz, Orchideo, na łóżku i kładziesz się spać. Bo co masz robić?
Baśń ósma
Lato w Krainie Czarów
Byłaś boską cząstką. Leciałaś gdzieś w pyle galaktyk, jako kwant energii wiecznej a nieznanej. Tworzyłaś tym kwantem całą tęczę oddziaływań, łączyłaś gwiazdy masą grawitacji i neutrony neutralnością. Rozrywałaś kolory kwarków i odbijałaś się od blasku gwiazd.
Twoje myśli powiększały się mnożąc jak fraktal. Zbyt liczne, by zatrzymać je w sobie, w słowach eksplodowały z głowy. Pisałaś wiersze. Urwane wersy, strofy postrzępione jak rozdarty jedwab.
Zadzwoniłaś domofonem do drzwi, znowu zapomniałaś kluczy. Bzzz! Róża czuwała. Wracałaś ze spacerów po mieście i własnej duszy, z pętli tramwajowej — lecz teraz nie tej uczelnianej. Pełna rozpierającej emocji mijałaś najbliższy uniwersytetowi przystanek i jechałaś dalej, dalej, dalej!
— Cześć Różo najdroższa! Byłam w sklepie. Kupiłam mleko.
— Dwie godziny szukałaś mleka?
— Tak! Pojechałam do Riviery. Do Gdyni.
W kolejce uśmiechałaś się do siebie i do innych cząstek. Dzieliłaś się kryształem radości, który niosłaś w dłoniach, lśniący jak pierścionek zaręczynowy. To ty zaręczyłaś się z życiem.
Szukałaś wzrokiem tamtego chłopaka od biletów. Każda twarz wydawała się być jego twarzą, każdy głos — jego głosem. Świeciłaś więc roziskrzonym wzrokiem wszędzie i na wszystkich po równo, blasku starczyło dla każdego. Ludzie odpowiadali ci swoim szczęściem, każdy ruch ręki, skinienie głowy — było dla ciebie!
Wiozłaś w torebce książkę, ale nie byłaś w stanie czytać. Litery rozmywały się, przestawiały, treść traciła swój pierwotny wątek — zbyt wiele mówiło o tobie. Myśli kłębiły się jak kocięta w futerku kotki, miękkie, puszyste, szylkretowe. Nie było miejsca na obcą treść.
Niezadowolona Magnolia siedziała oparta o ramę okna, w lewej ręce trzymała podręcznik, prawą subtelnie oznaczała czytany tekst. Jak zwykle piękna i inteligentna, życiowo zaradna, zaznająca celu. W naukowym zapomnieniu nie zerkała nawet na ciebie, ty nie byłaś interesująca. Nagle jednak podniosła muśnięte cieniem powieki.
— Orchideo, dlaczego tak szczerzysz się do tego okna? Ludzie pomyślą, że coś z tobą nie tak.
— Wszystko ze mną „tak”!
— Mruczysz pod nosem piosenki ABBY!
— Boże, Magnolio, czy nie można przy tobie odczuwać?
— Odczuwaj, ale nie przy ludziach.
A ty odczuwałaś wszystko. Westchnęłaś zażenowana obojętnością siostry i rozejrzałaś się w poszukiwaniu Tamtego Od Biletów. Tym razem mu odpowiesz! A co! Wtedy nie umiałaś, dzisiaj miałaś przygotowaną ripostę na każdą stację kolejki. Ktoś spojrzał na ciebie o sekundę za długo. Mózg obrócił się wokół własnej osi, myśli rozsypały się jak podpalone zapałki. To on — to nie on. Nie, nie on. Ale dlaczego patrzyliście na siebie tak długo? Czego on chciał? Wiedział? Odwrócił wzrok. Twoje zamglone spojrzenie długo fiksowałaś na smugach drzew.
— Nie gap się tak na ludzi, Orchideo. To źle wygląda. Ten facet na pewno opowie o tobie swojej rodzinie, kolegom z pracy…
Ale już odzyskałaś werwę, emocje wróciwszy zbiły się w kłąb i rozsadziły czaszkę w Wielkim Wybuchu. Znów musnęła cię czasoprzestrzeń, ciemna i jasna materia. Palce aniołów wskazały na ciebie — i nie było wśród nich srebrnej anielicy.
Po raz pierwszy patrząc na bliźniaczkę poczułaś, że nie chcesz być taka jak ona. Zwyczajna. Nudna. Bez okruszka Nieba. Jej życie było idealne i tęskniłaś za nim, ale właściwie dlaczego? Jaka pokusa tkwiła w stabilizacji? Jak można żyć bez zachwytu? Egzystować bez świadomości wszechrzeczy?
Magnolia czekała na księcia z bajki, rodzinę, dzieci, dom, pracę, podatki, PIT37 i umowę o pracę na czas nieokreślony.
Ty nie czekałaś na księcia. Czekałaś na króla.
Baśń dziewiąta
Za rękę cię wezmę i pójdziemy w dal
Wyszłaś z domu, zeszłaś schodami na parter i zastanowiłaś się nad otwarciem drzwi. Otworzyłaś drzwi. Skręciłaś w lewo, ale zastanowiłaś się nad pójściem w prawo. Poszłaś w prawo. Minęłaś stado gołębi, wielkich i upasionych na starym chlebie, dziobiących jeszcze więcej starego chleba. Za zakrętem czekała Żabka.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry, poproszę dużą latte.
Kawa była aromatyczna, mleczna i smaczna, ale co najważniejsze — poprawiała nastrój. Na ulicy skręciłaś w prawo, ale zastanowiłaś się nad pójściem w lewo. Poszłaś w lewo. Szłaś patrząc w chodnik i nucąc sobie „List” Kasi Nosowskiej. Piosenka złych dni i o złych dniach. Pamiętasz refren, bo słuchałaś go godzinami na piątym roku studiów.
Miałaś nadzieję, że ten czas już nigdy nie powróci.
Od kilku tygodni lubiłaś swoje studia. To dziwne, prawda? Trwał blok z jakiejś neurochirurgii czy innej onkologii, już nie pamiętałaś, a może jeszcze nie wiedziałaś. Jedyne, co było pewne, to zaliczenie, kolokwium, odpytka, egzamin.
Wlewałaś w siebie wiedzę, ona rozpraszała się na miliony okruszków, brokat, odpowiedzi a, b, c, d i e, czasem jednokrotnego wyboru, czasem wielokrotnego. Wiedza zagęszczała się wraz z kolejnymi dniami bloku, a po uzyskaniu oceny końcowej wylatywała przez uszy z dźwięcznym piskiem.
Doszłaś do przystanku tramwajowego. Po lewej ten w stronę Śródmieścia, po prawej w stronę morza. Skręciłaś w lewo, ale zastanowiłaś się nad pójściem w prawo. Poszłaś w prawo. Ale nie, jednak w lewo, przecież jedziesz na uczelnię.
Wolałaś iść pieszo, ale spóźniłabyś się na ćwiczenia. Nie lubiłaś się spóźniać. Wsiadłaś do pojazdu, skasowałaś bilet, a wzrokiem szukałaś miejsca do siedzenia. Nie znalazłaś, tramwaj był pełen, miałaś jednak do przejechania tylko cztery przystanki, mogłaś postać. Dojrzałaś za to dogodny placyk do stania, z całą poręczą tylko dla ciebie.
Lubiłaś studia. Nie spodziewałaś się takiej emocji jeszcze rok temu: radość. Wcześniej emocje w tobie buzowały, potem skończyły się, wyczerpały, uleciały bez słowa. Jak w te wakacje. Pisałaś wiersze o drodze na uniwersytet i były one gęste, żółte, smutne. Teraz rymy układały się wiosennie oraz kwietnie.
Dochodziła ósma, o tej godzinie powinnaś już w szatni przebierać się w biały fartuch, symbol studiów medycznych. Wspinałaś się ulicą Marii Skłodowskiej-Curie z niepokojem. Spóźnienie nie było mile widziane i mogło odbić się na ocenie z egzaminu, a ty przecież jeszcze chciałaś sobie kupić batonika na śniadanie. Zdążysz? Zdążyłaś.
Lubiłaś studia, lubiłaś studia. Nawet od niedawna nie chciałaś ich zmienić na inne. Szok. Sala seminaryjna znajdowała się po prawej, wyjście po lewej. Skręciłaś w lewo, ale zastanowiłaś się nad pójściem w prawo. Poszłaś w prawo.
Usiadłaś na krześle i wyciągnęłaś zeszyt. Leki wchłonęły się już z żołądka do krwiobiegu i zaczynały docierać do mózgu. Zamarzyłaś o kołdrze i poduszce. Ale przecież lubiłaś swoje studia! Notowałaś, by nie zasnąć. Później dzięki tym notatkom zdałaś przedmiot na pięć.
Dzień jak co dzień. Pobudka, przystanek, tramwaj, batonik, seminarium, ćwiczenia, tramwaj, sklep, dom. Łóżko. W pokoju włączyłaś muzykę. Ruszyłaś na spacer, krok krok krok po pokoju. Skręciłaś w prawo, ale zastanowiłaś się nad pójściem w lewo. Poszłaś w lewo.
— „Muszę to przetrwać, przeczekać trzeba mi…” — śpiewałaś pod nosem.
Baśń dziesiąta
A latem fruwały motyle
Do ukończenia studiów pozostał jeden egzamin. Magnolia uczyła się zawzięcie, nie szczędząc uwag a propos twojego lenistwa. Była jednak dobrą siostrą, czytała na głos podręcznik, byś swoimi myślami wchłonęła niezbędną dawkę liter. Te litery krążyły po rozświetlonym słońcem pokoju i powoli wpadały do twojej głowy. Ich sens tworzyłaś dopiero ty, gdzieś między prawym okiem a potylicą. Neurony powolutku dobierały się w pary i podawały sobie małe glutowate rączki.