E-book
11.03
drukowana A5
23.12
Baśka w kosmosie

Bezpłatny fragment - Baśka w kosmosie


5
Objętość:
77 str.
ISBN:
978-83-8369-306-4
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 23.12

1. Ewakuacja z planetoidy

— Wciąż żyję? Jakim cudem? — zdziwiła się, obserwując alarmujące wskazania detektorów na panelu sterującym. Ich krzykliwe wykresy informowały o katastrofalnym stanie poszycia kadłuba. I choć nieustannie podejmowała próby zapanowania nad sterami, rozżarzony do czerwoności pojazd i tak przecinał kolejne warstwy atmosfery w sposób niekontrolowany.

W końcu udało się jej nieco spłaszczyć trajektorię. Kobieta, świadoma powagi sytuacji, włączyła komunikator i ponowiła wzywanie pomocy.


***


Kiedy wybrała tę planetoidę do górniczej eksploatacji, nic nie wskazywało, aby ta mała planetka miała się wkrótce znaleźć na kolizyjnym kursie z innym kosmicznym obiektem.

Świeżo upieczona właścicielka górniczego transportowca podeszła więc na spokojnie do badania tej skały. Wypuściła drony, które niczym rozjuszone roje szerszeni, przez wiele dni szczegółowo skanowały powierzchnię asteroidy.

— Zamknięto skan sektora XL36/194 — głos komputera pokładowego wybił kobietę z drzemki.

Podniosła głowę z panelu sterującego i ziewając, przez chwilę obserwowała ekrany, na których pojawiały się dane z przeskanowanego obszaru.

— I cóż tu mamy? — mruknęła pod nosem, przeciągając się na starym, trzeszczącym fotelu. — Całkiem sporo germanu i galu siedzi w tym niklowym żelastwie. Trochę złota też tu mamy. — Sięgnęła dłonią po flakon z bimbrem i wypiła spory łyk. — Czyli, trafiliśmy we wzbogacony obszar — podsumowała dane. — Zatem, tu zaczniemy fedrować — zdecydowała w końcu i pogwizdując, zatarła ręce z zadowolenia.

Miała do dyspozycji kilka koparek, ładowarek, laserowych nadtapiarek i innych górniczych gratów upchanych w masywnym kosmicznym transportowcu. Cały ten górniczy sprzęt służący do eksploatacji złóż na planetoidach otrzymała w spadku.

— I to wszystko zapisuję tej starej małpie, która cały czas działała mi na nerwy, to jest Barbarze Szczepanowskiej, urodzonej w 2198 roku, w XXIII Polskiej Kolonii na Marsie. To wredne babsko na pewno wyśmienicie poprowadzi dalej moje Przedsiębiorstwo Wydobywcze… — czytała na głos testament po zmarłym Wujaszku. — Stary się nie patyczkował, ale żeby zaraz jednoosobową działalność nazywać Przedsiębiorstwem Wydobywczym…? — Rozmyślała, upychając dokument w kieszeń.

Bez głębszego namysłu przekazała wtedy swoją marsjańska knajpę w pieczę zaufanemu personelowi, a sama spakowała się i wyleciała na XI marsjańską stację orbitalną cargo, gdzie zacumowany był ten cały sprzęt.


— I na co mi się to teraz przydało? — jęknęła głośno na wspomnienie przywołanych w myślach chwil.

Gdy niepostrzeżenie nadleciała ta potężna skała, Baśka siedziała w transportowcu, skąd zajmowała się sterowaniem górniczymi machinami. Zajęta wydobyciem, nie zwróciła uwagi na wcześniejszą niestabilność w pasie planetoid, którą wywołał przelot niewielkiej komety. Pracując, kobieta skupiała się głównie na tym, żeby nie wpaść do głębokiego szybu wydobywczego, jaki wygrzebała w asteroidzie.

Właśnie obrabiała i mocowała wydobyty ładunek, gdy potężny wstrząs powalił ją na podłogę kabiny. Resztką traconej świadomości zdołała dostrzec na ekranach monitorów, jak transportowiec zsuwa się w otchłań potężnego szybu.

— No, i jednak się wpierdoliłam w to gówno — stęknęła wtedy i zemdlała.

Uczucie bólu stopniowo przebijało się z podświadomości, aby z pełną mocą wypłynąć i ocucić przytomniejącą Baśkę. Nim otwarła oczy, przez kilka chwil leżała na plecach. W końcu uchyliła powieki i stękając, poruszyła głową na boki.

— Kark mam chyba cały — wyszeptała i rozejrzała się uważnie. — I najwyraźniej, łba też mi nie ujebało. Uff, co za niewysłowiona wprost ulga — zadrwiła.

Pomieszczenie tonęło w mdłej poświacie emitowanej przez awaryjne oświetlenie. Choć półmrok otulający kąty zakrywał większość szczegółów, to uszkodzenia panelu sterującego, monitorów oraz niektórych elementów konstrukcyjnych kokpitu trudno było przeoczyć.

— Nie ma zasilania. Ale to chyba tylko tutaj — zastanawiała się. — Komputer pokładowy, słyszysz mnie? — zapytała, choć bez większych nadziei na odpowiedź. — Co za chuj! Jak go potrzebuje, to go nie ma. Dobra, muszę sama zrobić jakoś rozeznanie. Sztuczna grawitacja działa, czyli zasilanie generalnie na statku jest. A co z powietrzem? — Odchyliła głowę w kierunku kratek wentylacyjnych. Ciemność jednak uniemożliwiła stwierdzenie, czy wirniki tłoczące życiodajne gazy wciąż pracują.

Wzięła kilka głębokich oddechów i powoli, stękając z bólu, usiadła. Z największej z ran na udzie leniwie sączyła się krew. Baśka zdjęła więc koszulę i owinęła nią zakrwawione miejsce. Następne odczekała kilka chwil, aż pieczenie nieco zelżeje i obróciła się na brzuch.

— Może na zewnątrz kajuty uda się zrobić lepsze rozeznanie — oceniła i podpierając się na poprzewracanych i połamanych elementach wyposażenia kokpitu, powoli się podniosła. Dopiero teraz ból uległ spotęgowaniu, ujawniając, jak licznych i dotkliwych doznała potłuczeń.

Poruszała się, kulejąc. Gdy w końcu dotarła do włazu, oparła się plecami o boczny filar i przez chwilę sondowała zaczepy otwierające wrota. Naparła na nie całym ciałem, przytrzymując się ściany. Dłonie, śliskie od potu i krwi, ślizgały się jednak po uchwycie.

— Trochę chujowo — wycedziła przez zaciśnięte zęby i przetarła spocone czoło rękawem. Ponownie przywarła plecami do ściany. — Muszę spokojnie pomyśleć — nakazała sobie uspokajającym tonem. — Pomyśleć. Nie wkurwiać się i nie nakręcać — upomniała sama siebie.

Sięgnęła pamięcią do przeszłości. Moment spadania i uderzania transportowca o wystające krawędzie w wykopie wyświetlał obraz z kamer.

Wtedy musiało dojść do zmiażdżenia dziobu statku — pomyślała, analizując tamtą sytuację.

— Więc przy dziobie nie ma teraz czego szukać. Trzeba iść w drugą stronę. Do maszynowni — oceniła cierpko. — Ale najpierw muszę się stąd wydostać — mruknęła i zaczęła ponownie napierać na wrota.

Po kilku próbach, wyczerpana, opadła na podłogę.

— Cholera — jęknęła cicho i na chwilę zamknęła oczy. — Oddycham. Wciąż żyję. Może nie są to dość błyskotliwe odkrycia, ale — zastanowiła się — pozwalają przyjąć optymistyczną tezę, że systemy podtrzymywania życia działają. I, kurwa, bardzo dobrze, że działają! — Pokiwała głową, utwierdzając się w tym przekonaniu. — Zatem, ja też muszę działać!

Otarła rękawem twarz i jeszcze raz namacała uchwyt do ręcznego otwierania włazu. Pociągnęła z całych sił, niemal wieszając się na nim. Wajcha lekko drgnęła. Jednocześnie śluza zatrzeszczała i rozchyliła się na kilka centymetrów. Do środka z sykiem wleciała para i świeższe powietrze.

— No, i o to chodziło. — Pokiwała głową z uznaniem i zaczęła rozglądać się uważnie za czymś, czym mogłaby dodatkowo podważyć wrota. Sięgnęła po kawałek rurki. — Może się sprawdzi jako łom — orzekła i wcisnęła ją w szczelinę.

Po kilku próbach wrota rozchyliły się na tyle, że Baśce udało się prześlizgnąć na korytarz.

Obecnie przypominał on bardziej wertepy oświetlone uszkodzonymi, migającymi lampami, niż nowoczesny trakt biegnący wzdłuż niemal całego transportowca. Nie zniechęciło jej to jednak i wspierając się na ścianach, dokuśtykała do miejsca, gdzie przezornie umieszczono Apteczkę. Pomimo uszkodzenia obudowy, baza leków było nienaruszona.

— Dzień dobry, pani Barbaro. W czym mogę pomóc? — Gdy tylko przyłożyła dłoń do czytnika, wybrzmiał z głośniczka głos komputera pokładowego.

— A, więc jednak żyjesz — zauważyła smętnie. — Słuchaj dziadu, mam tu sytuację podbramkową… — zaczęła.

— Taaaak, rozumiem — komputer przytakiwał głosem przesadnie przejętego psychoanalityka.

— … mam tu kilka ran — kontynuowała.

— Ale te, co zwykle, w psychice? — przerwał jej. — Czyżby kolejny nerwowy dzień, pani Basiu?

— Jebnięty jesteś? — obruszyła się. — Potrzebuję opatrunki, jakiś antybiotyk, glukozę i coś cholernie przeciwbólowego — wyliczała na głos.

— Na kaca? Opatrunki?

— Albo mi wydasz o co proszę, ale wyjmę kałacha i skończysz gorzej, niż twój poprzednik.

Kilka chwil później siedziała oparta o ścianę i wyjmowała zamówione medykamenty z poszczególnych kieszonek aptecznego pojemnika. Szybko wykonała zastrzyk w udo, potem drugi w drugie, i jeszcze trzeci, w ramię.

— Te zastrzyki coś nie działają, choć wzięłam trzy — pożaliła się.

— To proszę wziąć cztery — poradził komputer.

— W dupę se wsadź czwarty — warknęła. — Aaaalbo wezmę. — Zdecydowała się jednak. — O, ten zielony mi wygląda na skuteczny.

Zakręciło się jej w głowie, więc chwilę odczekała, aż cuda medycyny zaczną na dobre działać. W międzyczasie całkiem profesjonalnie, jak uznała w duchu, opatrzyła rany.

W końcu spróbowała ponownie wstać, opierając się o ścianę, ale zaraz z powrotem zjechała po niej na podłogę.

— Co jest, kurwa? Prawie nie czuję nogi. Chyba przesadziłam z tym znieczuleniem. — Niespodziewanie dla siebie zarechotała głupawym uśmieszkiem. — Z głupim jasiem chyba też przesadziłam co nieco — Czknęła, po czym zaczęła się głośno śmiać.

— Hm… Proszę głęboko oddychać, pani Barbaro — zasugerował komputerowy doradca.

— Taaa, oddychaj Basiu, oddychaj głęboko — sparodiowała poradę. — Kto nie oddycha, ten nie żyje. I bimberku nie pije — dodała i ponownie zaniosła się idiotycznym śmiechem.

Iskrzenie przerwanego obwodu elektrycznego, gdzieś na końcu korytarza, przywróciło ją do rzeczywistości.

— Dobra, czas ruszyć dupę! Bo w takim tempie, to za miesiąc się stąd nie wygrzebię — wymruczała i wspierając się na ścianie, powoli się podniosła. Utykając, podążyła w kierunku śluzy do maszynowni. — Komputer pokładowy, jaką mamy sytuację?

— Sytuację? Proszę o doprecyzowanie pytania — poradził beznamiętnym głosem.

— Tak myślałam. Przepaliło ci styki, ty bezużyteczny gnoju — zezłościła się. — Wejdź w stan uśpienia, coby mnie nie wkurwiać — zdecydowała i odpuściła dalsze przepytywanie.


Wrota otwarły się z przeraźliwym zgrzytem, choć tylko do połowy. To jednak wystarczyło. W olbrzymim, ciemnym pomieszczeniu, które niejednego mechanika wprawiło by w zachwyt, lub osłupienie, ewentualnie przerażenie, coś trzeszczało, świszczało, trzaskało, to miejscami się iskrzyło.

— Czyli, coś tu jednak działa — oceniła, rozglądając się.

Odszukała wzrokiem pulpit kontrolny i podeszła do niego. Cały popękany i migający różnymi, głównie czerwonymi diodami, nie nastrajał optymistycznie.

— Tyle dobrze, że chociaż miga — stwierdziła, choć bez większego entuzjazmu.

Opadła na fotel i odchyliła głowę do tyłu, dając sobie kilka minut na przemyślenie dalszych kroków. W końcu odgarnęła niesforne ciemne loki z twarzy i zabrała się za sczytywanie danych.

Część czujników nie działała.

— Chuj z nimi — stwierdziła ironicznie, opierając dłonie na podłokietniku fotela. — Następnym razem muszę zadbać o jakieś ich wzmocnienie — postanowiła i zabrała się za wyciąganie kolejnych informacji z komputera pokładowego, tym razem korzystając bezpośrednio z bazy danych.

Mokre od potu i krwi dłonie lepiły się do klawiszy i ekranu. Otarła je o ubrania.

Dane sczytywała i analizowała w skupieniu. Niezależne elementy służące do podtrzymywania życia działały.

— Git — podsumowała informacje z tym związane i szperała dalej. Większość wskaźników odległości do zewnętrznych celów wskazywała 0.

— Albo się zjebały — wymruczała pod nosem. — Albo… — zrobiła wymowną pauzę — jestem w czarnej dupie, przywalona ze wszystkich stron tym cholernym żelastwem i skałą.

Przez kilka chwil myślała intensywnie, starając się znaleźć jakieś sensowne wyjście z sytuacji.

W końcu wypuściła z sykiem powietrze i opadła zrezygnowana na oparcie fotela.

— A mogłam se na Marsie spokojnie pracować. Na emeryturkę oszczędności odkładać — ironizowała, próbując jednocześnie ocenić stan poszycia statku, silników, zapasów powietrza. — A tak, będę musiała tu teraz siedzieć i bezczynnie pić bimber. Aż do śmierci. Z jednej strony człowiek się cieszy, ale jednak z drugiej, nie bardzo.


***


Zdemolowana maszynownia, po przeprowadzeniu pewnych niezbędnych napraw, obecnie była pogrążona w półmroku. Znikło iskrzenie, trzeszczenie i inne niepokojące odgłosy. Jedynymi źródłami światła stały się migające ekrany, zamontowane nad panelem sterującym. Sącząca się z nich mdła poświata oświetlała fotel, w którym na siedząco spała kobieta.

Niemal cały czas zmierzający do niechybnej, jak sądziła, śmierci, spędzała upijając się i śpiąc naprzemiennie. Chlała bimber, a na zagrychę opróżniała rezerwy żywnościowe. W międzyczasie coś tam oczywiście obliczała. Nie, żeby mieć nadzieję, ale raczej, aby umrzeć z czystym sumieniem, że zrobiła co w jej mocy, aby się uratować.

Zatem, z symulacji wynikało, że planetoida, w której była uwięziona, w wyniku zderzenia zmieniła trajektorię i pędzi teraz w kierunku Słońca. I najpewniej za kilkanaście dni spłonie w jego atmosferze.

— Wyparuję i wzlecę, niczym opary bimbru — westchnęła poetycko, czkając obleśnie na końcu. Wyjątkowo ubawiona swoim świetnym poczuciem humoru, ponownie zasnęła na oparciu fotela.


Kilka dni później senny koszmar sprawił, że obudziła się zlana potem.

— Kurwa! Chyba mam pomysł! — wrzasnęła zachrypiałym z przepicia głosem. Drżącymi z podniecenia dłońmi zaczęła wklepywać dane wyjściowe do komputera. — To się może udać. To się. Do kurwy nędzy. Naprawdę. Może. Udać — cedziła przez zaciśnięte zęby. — Zostało niewiele czasu. Możliwe, że bardzo niewiele.

— Gdyby udało mi się uruchomić wyrzutnie torped transportowca — rozgorączkowana analizowała sytuację — zanim do reszty planetoida się stopi, może zdołam się przebić i spróbuję stąd wylecieć w kierunku przeciwnym do Słońca. I albo wyparuję, albo… — zrobiła pauzę, zagryzając wargi. — Albo uda mi się wybić na taką wysokość, że nim opadnę i spłonę, ktoś jednak zdoła usłyszeć wołanie o pomoc.

Zamilkła, i w skupieniu zaczęła analizować różne zmienne.

— Osłony? Częściowo sprawne. Kadłub? Rozjebany. Trudno. Sterowanie pójdzie z tego komputera — sczytywała na głos informacje z ekranu mówiące o tym, co będzie miała do dyspozycji, jak już nastanie godzina zero. — Teoretycznie, jakieś stateczniki zewnętrzne też powinny się uchować. Przecież nie mogło ujebać wszystkich! — Zagryzała wargi w zdenerwowaniu. Wklepywała kolejne komendy do komputera. — Teraz potrzebna mi dodatkowa osłona, bo jak odpalę torpedy, to energia częściowo odbije się od skały i wróci do mnie. Ehhh… Jedna osłona to kadłub transportowca, a druga? — Zastanowiła się przez kilka chwil. — Która maszyna w hangarze ma najgrubszy pancerz? — Sprawdziła specyfikacje górniczego sprzętu. Czknęła okropnie, pociągnęła łyk zwietrzałego bimbru i zabrała się do roboty. — Jak to się zacznie, lepiej, żebym już siedziała w tej machinie.

Windy nie działały. Baśka przedostała się więc zagraconym korytarzem na tyły transportowca. W hangarze zastała skotłowane gruzowisko. Część pojazdów była poprzesuwana, a niektóre przewrócone.

Przez chwilę stała i szacowała, ile czasu zajmie jej odgruzowanie tej maszyny, którą uznała za optymalną do wykorzystania w planie ewakuacyjnym. Jednocześnie nie wiedziała, ile czasu dokładnie zostało do wlotu planetoidy w słoneczną atmosferę.

Myśl o tym, że mogłaby wyparować w środku prac, i to teraz, gdy właśnie wymyśliła plan ratunkowy, porządnie ją zestresowała i jednocześnie dała energetycznego kopa.

Wykorzystując wysięgnik jednego z aktywnych robotów transportowych, torowała sobie drogę do interesującej ją maszyny. Odrzucała połamane teowniki, powyginane słupy nośne i pozrywane przewody, aż w końcu udało jej się dostać do najbardziej opancerzonego pojazdu, jakim dysponowała.

Była to koparko-ładowarka laserowa, którą, od biedy, można było też sterować w przestrzeni za pomocą silników manewrowych.

— No, sterowałam nią z transportowca wielokrotnie, ale latać bezpośrednio, to jeszcze nie latałam! — stwierdziła, a następnie wypięła kombinezon kosmiczny i zaczęła go na siebie wciągać. W końcu zaszyła się wewnątrz kabiny za sterami i uruchomiła silnik jądrowy.

Działał bez zarzutu.

— No, i bajka — ucieszyła się. — Sterowanie ręczne. Działa. Osłony? W gotowości — chrapliwym głosem sprawdzała oprzyrządowanie. — Wkrótce nadejdzie czas próby — odezwała się pieszczotliwie do maszyny. — Zobaczymy, na co cię stać — mruczała, sprawdzając sterowność pojazdu. Po chwili opadła swobodnie na fotel i zapięła pasy. Namacała ręką schowek pod pulpitem sterowniczym. Znieruchomiała na sekundę, po czym jej twarz wyraźnie się rozjaśniła..

— Tutaj jesteś — uśmiechnęła się. Odkręciła metalową manierkę i wypiła spory łyk. — Nic tak dobrze nie robi, jak bimber. — Cmoknęła, dopiła resztę i założyła hełm na głowę. Dokręciła rękawice. — No, to teraz czekamy!


Obudziło ją lekkie drżenie. Wszystko zaczynało się trząść z coraz większą siłą, więc natychmiast oprzytomniała.

— Basiu, czas na zabawę! — dodała sobie otuchy. W napięciu śledziła wskazania czujników temperatury zewnętrznej.

Dwieście. Trzysta. Pięćset stopni… — Ta rosła w zastraszającym tempie.

Planetoida wlatywała w atmosferę Słońca, co powodowało błyskawiczne rozgrzewanie jej powierzchni. W kilka sekund rozpoczęło się topienie, parowanie i spełzywanie zewnętrznych części skały.

Baśka w zdenerwowaniu zagryzała wargi do krwi.

Odbezpieczyła zapalnik torped jądrowych transportowca, których normalnie używała czasem do eksploatacji skał. Chciała przy ich pomocy utorować sobie drogę ucieczki, robiąc od środka potężną wyrwę w planetoidzie. Jedyne, co musiała, to wybrać odpowiedni moment, gdy skała będzie już wystarczająco stopiona i cienka, aby energia torped zdołała ją przebić. Mogła też się przeliczyć i sama usmażyć w wyniku eksplozji.


Czuła krople potu spływające po twarzy. Chciała odgarnąć włosy, ale z nerwów zapomniała, że ma na sobie kombinezon.

Tymczasem odczyty temperatury rosły. Grubość skały, jaka oddzielała ją od wolności, malała w zastraszającym tempie.

Palec wisiał nad odbezpieczonym zapalnikiem.

W końcu opadł.

Potężne wybuchy wstrząsnęły całym otoczeniem. Część topiącej się planetoidy eksplodowała.


***


— …a zatem, wciąż żyję — pozornie spo­koj­nym gło­sem dyk­to­wa­ła ra­port, który kom­pu­ter po­kła­do­wy skru­pu­lat­nie za­pi­sy­wał w dzien­ni­ku orbitującej wokół Słońca koparko–ładowarki laserowej. — Nie potrwa to jednak długo, bo nikt nie raczył odpowiedzieć na moje wołanie o pomoc — stwier­dzi­ła, po czym przy­bra­ła bar­dziej pa­te­tycz­ny ton: — Zatem, nim spło­nę w Słońcu, pra­gnę prze­ka­zać po­tom­nym, co na­stę­pu­je…

Wstrząs spo­wo­do­wa­ny ode­rwa­niem ostat­nie­go sta­tecz­ni­ka prze­rwał mo­no­log Barbary Szczepanowskiej. Ko­bie­ta sku­pi­ła się na utrzy­ma­niu ste­row­no­ści roz­ża­rzo­ne­go pojazdu. Ob­rzu­ci­ła wzro­kiem wska­za­nia de­tek­to­rów. Wy­świe­tlo­ne na trzech mo­ni­to­rach w ob­rę­bie pa­ne­lu ste­ru­ją­ce­go, krzy­cza­ły żywą czer­wie­nią. Więk­szość przy­po­mi­na­ła EKG pa­cjen­tów z roz­le­gły­m za­wa­łem.

— Rze­kła­bym, takie śred­nio opty­mi­stycz­ne — sko­men­to­wa­ła cierpko i już wi­ta­ła się z wizją wła­sne­go kon­duk­tu po­grze­bo­we­go, gdy nagle z gło­śni­ków, wśród trza­sków i zgrzy­tów, roz­legł się znie­kształ­co­ny przez za­kłó­ce­nia głos dy­żur­ne­go z Wieży Kon­tro­li Lotów Ko­smicz­nych w Py­rzo­wi­cach.

— Latający obiekt górniczy, mamy cię na ekra­nie. Wy­łącz sil­ni­ki. Ścią­gnie­my cię na lą­do­wi­sko wiąz­ką. Po­wta­rzam. Wy­łącz sil­ni­ki.

— Kon­tro­la lotów? Jeeezzu, ale jak to? Na Słońcu?

— Tu Kontrola Lotów w Pyrzowicach! Twój pojazd wleciał w ziemską atmosferę. Po­wta­rzam. Wy­łącz sil­ni­ki.

— Ziemską? — uszczęśliwiona Baśka nadal nie mogła uwierzyć. Nagle jed­nak spo­waż­nia­ła. — Sil­ni­ki? Jakie, kurwa, sil­ni­ki?! Przecież to górnicza kopara!

— Boże — litościwa uwaga wymksła się dyżurnemu, szybko jednak dodał: — Sil­ni­ki ma­new­ro­we. Wy­łącz sil­ni­ki ma­new­ro­we, kobieto!

Kon­ster­na­cja za­go­ści­ła na twa­rzy zestresowanej Barbary.

— Aaaah, te. — Po­ki­wa­ła w końcu głową. — A, no tak. Te, to mogę, fak­tycz­nie.


***


Dobrze, że Wujaszek tego nie doczekał. Bo gdyby żył, to z całą pewnością natychmiast by padł, gdyby zobaczył, co stało się jego łajbą — Myślała, siedząc za sterami nowiutkiego masywnego transportowca. Wypiła potężny łyk trunku z ocalałego flakonika, po czym zaśmiała się, czkając okropnie. Muszę chyba na trochę zrezygnować z tego bimbru. — Pomyślała z duchu, ocierając rękawem usta.

Wujaszek nie był w ciemię bity, bo ubezpieczenie, które zawarł jeszcze za życia pokryło wszystkie szkody.

— A miałam se, kurwa, na Marsie w ciepłej posadce siedzieć. Ale po co mam się tam marnować. Wujaszek dobrze wiedział, że to nie dla mnie. Stary Cap! Wciągnął go kiedyś kosmos, tak jak teraz mnie. Witaj przygodo! Baśka Szczepanowska przybywa! — krzyczała, rozkoszując się lotem za sterami masywnej kosmicznej machiny transportowej.

2. Nauka górniczego fachu w Obłoku Oorta

— Coś się tak zasłuchał? — Żółte oczy Oma łypały zaciekawione na mackowatego kolegę.

— Słyszę jakieś wycie i podchrząkiwanie w słuchawkach — wysyczał Ima. — Może to dźwięki wydawane przez jakiegoś osobnika z nieznanej nam, obcej cywilizacji?

— Daj posłuchać. — Oma podpełzł do pulpitu i przyłożył głośnik do swojego lepkiego narządu słuchu. — Ale jazda! — wysyczał. — To brzmi, jakby ktoś jęczał na torturach. — Zaśmiał się świszcząco. — Podlecimy zobaczyć. — Ima wybrał odpowiedni kurs i statek pomknął w kierunku zarejestrowanych odgłosów. Oma ocierał w zachwycie macki.

— Wspaniale! Już dawno nasza ekipa, to jest, chciałem rzec cywilizacja nikogo nie najeżdżała! — pokrzykiwał sycząc radośnie, zachwycony tą nagłą perspektywą. Jego żółte oczy nabrały teraz krwistego koloru. Ulokował się wygodnie w siedzisku i niecierpliwie wyczekiwał momentu, kiedy wyjdą z nadświetlnej i zidentyfikują źródło tych mrocznych dźwięków.


***


Wiadomość o spadku, jaki pozostawił wyklęty przez rodzinę Wujaszek, bardzo ją zaskoczyła. Choć z drugiej strony, ponoć z całej rodzinnej kliki, to ona była do niego najbardziej podobna. Tak, czy inaczej, nigdy nie przypuszczała, że zostanie właścicielem Przedsiębiorstwa Wydobywczego, jak szumnie nazwał on tą swoją kosmiczną działalność górniczą.

Spadkobierczyni, jako niespokojna dusza, bez zbytnich sentymentów spakowała się i wyleciała na orbitę, aby zobaczyć, w czego posiadanie właśnie weszła. Potężny transportowiec, przycumowany do orbitalnego parkingu, prezentował się tragicznie. Jeszcze gorzej wyglądało jego wnętrze. Spędziła w nim wtedy cały miesiąc, robiąc porządki i dostosowując go do swoich wymagań.

Najgorsza była jednak nauka latania tym molochem. Wyrobienie licencji to jedno, a latanie to drugie. Kiedy, odcumowując od pomostu parkingowego zapomniała o zamknięciu śluzy zewnętrznej, część niezamocowanych elementów wyleciała z hangaru załadunkowego. Sytuację uratowało zatarasowanie otworu przez spychacz, który się stoczył i utknął w niedomkniętej śluzie uniemożliwiając jednocześnie dalsze gubienie górniczych badziewi. Nieszczelność kadłuba spowodowała z kolei trudności w manewrowaniu, co w połączeniu z brakiem doświadczenia u pilota, poskutkowało złamaniem mocowania holu orbitalnego i ostatecznie, wyrwanie jego całego ramienia.

— Barbara Szczepanowska, urodzona w 2298 roku, w XXIII Polskiej Kolonii, na Marsie — mundurowy cedził przez zęby, sporządzając raport z tego wypadku. — Proszę tu podpisać. — Wskazał palcem. — I tu. To dla pani.

— Pięknie zaczynam — mruknęła, odbierając mandat oraz zobowiązanie do pokrycia kosztów naprawy.


Po kolejnych karkołomnych manewrach postanowiła udać się na obrzeża Układu Słonecznego. Uznała, iż będzie to najlepsze miejsce, aby poćwiczyć latanie i rozdrabnianie skał, nim ostatecznie weźmie się na poważnie za fedrowanie planetoid. Początkowo ćwiczyła zapamiętale manewr lądowania, wykorzystując Pluton oraz jego siedem niewielkich księżyców. Gdy uznała, że wychodzi jej to nie najgorzej, zdecydowała podryfować trochę pomiędzy planetoidami w Obłoku Oorta.

Całymi godzinami siedziała w kokpicie transportowca, pocieszając się śmierdzącym bimbrem i lawirując pomiędzy rzadkimi okruchami skalnymi. Wyobrażała sobie, że będzie tu tłoczno, a ostatecznie okazało się, że musiała przeszukiwać strefę szperaczami, żeby dorwać jakąkolwiek planetoidę. Co jakiś czas, przeważnie gdy spała schlana na oparciu fotela, transportowiec wstrząsany był uderzeniami mniejszych skał.

W takich sytuacjach z reguły zrywała się na równe nogi, wściekła niczym sto diabłów, i darła niemiłosiernie:

— Nosz, kurwa mać! Komputer pokładowy, ty chuju! Śpisz?! Od czego cię mam?!

— Uprzejmie przypominam, że wprowadziła mnie pani w stan uśpienia.

— To co się odzywasz!


W związku, z brakiem widocznych postępów w nauce manewrowania górniczym sprzętem, coraz częściej popadała w skrajne przygnębienie. Usiłując się pocieszyć chlała bimber i śpiewała donośnie. Jej chrapliwy głos niesiony był przy pomocy głośników po całym transportowcu. Czasami, gdy zdarzyło się, że przeholowała z trunkiem, załączała komunikator zewnętrzny. Wtedy stacje orbitalne i wszelkie inne obiekty w strefie międzyplanetarnej, i dalszej nawet, miały wątpliwą przyjemność odbierać jej koncerty.

Po trzecim mandacie zrezygnowała z tej formy rozrywki. Postanowiła skupić się na nauce rozwalania skał złożonośnych, czy ewentualnie próbach ich przechwycenia, w celach eksploatacyjnych, naturalnie.


***


Miejsce, do którego przybyli po wyjściu z nadświetlnej, nie było jakoś szczególnie ciekawe. Ot, peryferyjna strefa układu planetarnego, jakich tysiące w ramionach tej Galaktyki. Co gorsza, przestali słyszeć dźwięki, które ich tu ściągnęły. To trochę zniechęciło Oma i Ima, jednak ostatecznie postanowili przyjrzeć się tej okolicy. Świadomość napotkania zamieszkałych planet, które mogłyby stanowić łatwy cel dla tych najeźdźców, była bardzo kusząca.

Dodali gazu, wzniecając jednocześnie tumany pyłu ulatniające się z nieczyszczonych od dawna dysz zapłonowych.


Samotność w otchłani kosmosu oraz brak ważniejszych zajęć, poza pędzeniem bimbru i opróżnianiem żywnościowych rezerw, sprawiła, że Baśkę czasami łapała głupawka. Wystrzeliwała wtedy na oślep jakąś torpedę fotonową i, w celu zapewnienia sobie doraźnej rozrywki, rozwalała sunącą cicho w próżni kosmicznej planetoidę.

Tak było i dziś.

Siedziała z wyciągniętymi nogami na panelu sterowniczym, zajadając fasolkę po bretońsku z puszki, gdy na pulpicie zamigał czerwony punkcik.

— O, mamy kolejną skałę — zawyła z radością.

— No nie wiem, pani Barbaro. Czujniki dalekiego zasięgu sugerują… — Przezornie uaktywnił się komputer pokładowy.

— Morda w kubeł! Byłeś uśpiony. Zapomniałeś?

— Ja tylko chciałem poinformować…

— A weź, spadaj!

Nie dając mu dokończyć, odbezpieczyła wyrzutnię torped i mlaskając oraz czkając na przemian, namierzyła zadymiony cel. Uchwycona w szukaczu skała poruszała się nadzwyczaj szybko. Dane z czujników wskazywały, iż pędzący w jej kierunku obiekt miał budowę metaliczną i nie był zbyt masywny. W teleskopie pokładowym widać było, iż otaczała go chmura pyłu.

— Pewnie ma luźną powierzchnię — mruknęła. — Leci i się wykrusza — oceniła z miną znawcy.

Posprawdzała to i owo w czytniku czujnika i odbezpieczyła amunicję.

— Trzy torpedy powinny załatwić sprawę — zawyrokowała, przełykając pokaźny łyk bimbru. Oblizała usta i z radosnym okrzykiem — Juhuuuu! — wystrzeliła salwę.

Popatrzyła na obraz z rzutu z teleskopu i opadła na fotel zniechęcona.

— Ups, nie trafiłam. No to jeszcze jedna salwa — zdecydowała, wypiła łyk bimbru dla uzyskania pożądanej ostrości wzroku, czknęła i odpaliła kolejną serię torped.


***


— Manewr wymijający! — zagrzmiał Ima. Nikt z nich takiego nagłego zwrotu akcji się nie spodziewał.

— Co się dzieje? — Oma podskoczył na mackach do sterów.

— A bo ja wiem! Strzelają do nas! — Ima syczał wściekle.

— Ale kto? Co? Przecież chyba nie ta dryfująca kupa złomu? — Oczy Oma pulsowały krwistą czerwienią z wściekłości. Ciało Ima zareagowało podobnie, drgając i czerwieniejąc naprzemiennie.

— Kolejny atak! Manewr…


***


— Juhuuu! — wrzasnęła zachwycona! — Udało się. Choć szkoda, że rozpierdzieliłam ją tak dokumentnie. Nic z niej nie zostało. Uuuu, nie ma co zbierać. Zupełnie. — Baśka opadła na fotel zniesmaczona. — Cholera, takim sposobem to ja nigdy nic nie zarobię. A to pech. — Łyknęła krztynę bimbru, czknęła i zaczęła wypatrywać kolejnego celu…

3. Bohaterska akcja

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 23.12