Z Ursynowa do Sants
Ominęło nas jeżdżenie do Modlina i zostawianie tam samochodu, a to i czas i pieniądze. Norwegian lata z Okęcia a my nie mieszkamy daleko. Najpierw sklep wolnocłowy i zakupy, obowiązkowo coś na chorobę lokomocyjną, najlepiej Jaegermeister.
Samolot nowy i wygodny, w stylu Air Asia, nawet wystrój foteli podobny. Trochę będziemy lecieć, więc ma to znaczenie. Jak na wycieczkę przystało, trzeba dochować tradycji. No to już po Jaegermeisterze. Magda oczywiście ma kajzerki z krakowską suchą, tylko papieroska po jedzeniu zapalić nie można. Humor wszystkim dopisuje, czy Jaegermeister był czy nie.
Dobrze, że nie było żadnej pielgrzymki, ale za to trafili się kibice Wisły Płock. Wybierali się na mecz piłki ręcznej z Barceloną. Oczywiście tym pełniejsi optymizmu im więcej środków dopingujących przyswoili. Wykorzystali podróż na ćwiczenia dopingu, a że siedzieli tuż za nami, to mieliśmy za swoje. Retoryczne pozostaje pytanie, czy Polacy zawsze muszą wieś robić i czy zawsze muszą chlać w podróży? Muszą, koniec i kropka.
Lądujemy bardzo późnym wieczorem, co może powodować trudności z dotarciem do miasta. Lotnisko Le Prat położone jest dość blisko Barcelony, możliwości dojazdu jest wiele, ale o tej porze raczej kończą się te tańsze. Bo oczywiście zawsze są taksówki z wszędzie i zawsze oszukującymi kierowcami. Jest też specjalny autobus łączący lotnisko z miastem. Aerobus A2. Kursuje do Plaza Catalunya. Przejazd 40 minut. Bilet 5,90 EU, do kupienia u kierowcy. Najtaniej wychodzi autobus 46. Kursuje co 17 minut do Plaza Espana. Przejazd 35 minut. Bilet 2 EU, do kupienia u kierowcy. Stamtąd mamy tylko kilkaset metrów piechotą. Jest też inna opcja, czyli pociąg. Bilet kosztuje 2,80 EU do Sants Estacio, a stamtąd jest do hotelu trochę bliżej. Gdy już byliśmy w terminalu do ostatniego pociągu zostało tylko 20 minut.
Jak pozbierać towarzystwo lekko „trącone” w samolocie? Łatwo nie jest, ale jakoś dotarliśmy, zostało nam trzy minuty na kupienie biletów w automacie. Jesteśmy na czas, ale pociąg niekoniecznie. Kupiliśmy najtaniej wychodzące bilety na komunikację w Barcelonie. Za 10,30 EU można nabyć kartę T10, która upoważnia do odbycia 10 podróży o maksymalnej długości 75 minut. W tym czasie można zmieniać środki lokomocji, bilet należy za każdym razem wkładać do kasownika, ale gdy nie przekraczamy czasu pieniądze strąca tylko raz. Co ważne, można go używać w metrze i autobusach i dodatkowo w pociągu Renfe na i z lotniska właśnie. I w ten sposób jedziemy do Barcelony najtaniej, za 1 EU.
Teraz pytanie, czy pociąg będzie spóźniony czy „maniana”? To stanowi zasadniczą różnicę. Ale na stacji jest trochę ludzi, więc pewnie jednak po prostu rozkład rozkładem a my jesteśmy w Hiszpanii i najwyższy czas wyluzować. Pociąg był równo o północy, podróż krótka i bardzo wygodna.
Nie minęło pół godziny i jesteśmy na Sants Estacio. Spory dworzec, perony pod ziemią, kierujemy się ku powierzchni. Tu szybko ochroniarze nas „wywalają” na ulicę, bo to był już ostatni pociąg i dworzec zamykają.
Wychodzimy na duży plac przed dworcem. Dalej mamy łatwo, szeroki pasaż Świętego Antoniego zaprowadzi nas prosto do celu. Jest ciepła noc a mieszkańcy Barcelony jakby wcale nie wybierali się spać. Knajpy otwarte, ogródki pełne biesiadujących klientów. Może by tak zatrzymać się na chwilę?
Z powodu wstrętnych terrorystów nie mamy ani grama płynów, to co było, „popłynęło” w samolocie. Hiszpania nie Polska i sklepów 7/24 co sto metrów nie ma. Tak przynajmniej mi się wydawało po lekturze z dostępnych w sieci źródeł. Okazało się to nie do końca prawdą, bo może nie co 100 ale 200 metrów były otwarte sklepy. Co do jednego hinduskie.
A taki hinduski sklep charakteryzuje się tym, że niekoniecznie będą w nim przestrzegane europejskie zasady. Tak więc nie liczcie, że zobaczycie jakiekolwiek ceny. Jest jak na Bliskim Wschodzie, tyle zapłacisz na ile wyglądasz. Tam można się targować, tu raczej nie. No to nas Hindus dobrze ogolił. Paweł lekko zbladł, bo piwo mu z tego powodu mało w gardle nie stanęło. Trzeba będzie rano poszukać zdecydowanie czegoś innego.
Jesteśmy na Placa de Sants i już widać nasz hostel. Nowoczesny, szklano aluminiowy budynek przy samym placu. Pisałem już, że długo czegoś szukałem żeby i warunki były znośne i żeby cena była jako taka, bo na tani nocleg w Barcelonie lepiej nie liczyć. Wyszło 50 EU za pokój, co mało nie jest ale dzielnica jest porządna, stacja metra tuż koło hostelu a warunki bardzo dobre.
Pokoje co prawda nie za duże, ale dobrze wyposażone, bardzo czyste i funkcjonalne. Dodatkowo całe pierwsze piętro przeznaczone jest do wspólnego użytku gości. Jest tak w pełni wyposażona kuchnia. Są nawet jednorazowe talerze i sztućce oraz takie rzeczy jak serwetki, cukier, sól i pieprz a nawet herbata. Można sobie samemu posiłki przygotować, moim zdaniem bardzo duża zaleta.
Dochodziła 2 nad ranem, gdy poszliśmy spać. Przed nami ciekawy dzień, trzeba więc spać szybko, nie stać nas na wylegiwanie się do południa.
Tibidao
Tak wyglądała Barcelona, gdy rano odsłoniłem okno w naszym pokoju. Mieliśmy widok na malutki skwerek o wdzięcznej nazwie Placeta de Ramon Torres Casanova. Pogoda zapowiadała się wspaniale, na niebie ani chmurki. Poza tym sporo ponad 20°C, tylko korzystać.
Dzielnica Sants przylega do centrum, jadąc metrem do Placu Katalońskiego jest tylko kilka przystanków. Rano trzeba było, oczywiście po zjedzeniu reszty kajzerek z suchą krakowską, poszukać jakiegoś sklepu spożywczego. Oczywiście poza hindusem, który po nocnym goleniu naszych portfeli jest definitywnie skreślony z listy.
Kłopot w tym, że jest sobota i po raz kolejny przypominam, że to nie Polska, gdzie wszystko w soboty jest otwarte. Tu, nawet wielkie domy towarowe potrafią być zamknięte. Wyśledziłem w sieci, że czynne są sklepy sieci Supercor, najbliższy jest bardzo blisko, więc najpierw idziemy tam. Ulicą Carrers de Sants, zbieżność nazw nieprzypadkowa, w kierunku Placu Hiszpańskiego.
Już po kilkudziesięciu metrach trafiliśmy na uliczny festyn i weekendowy bazar. Całą ulicę zamknęli dla ruchu, porozstawiali kramy a między nimi uliczni artyści zabawiali spacerowiczów. Nie minęło 15 minut i już nam się Barcelona spodobała. Bardzo ładna, zwarta zabudowa, szerokie ulice, sporo zieleni a przede wszystkim poczucie ładu, żadnego chaosu, wszystko tu do siebie pasuje. Od razu widać, że ktoś dba o ład przestrzenny i nie muszę chyba dokładnie wymieniać, dlaczego mi się na samo porównanie smutno zrobiło.
Na jednym ze stoisk wypatrzyłem ubrania inspirowane obrazami Klimta. Niby jest to artysta, którego rozpoznawalność w świecie nie jest tak duża jak Picassa czy Van Gogha, ale wyroby inspirowane jego obrazami widzieliśmy nawet w Tajlandii, Malezji i Wietnamie. I to chyba lepiej świadczy o artyście niż opinie zawodowych znawców.
Zwykle jednak były zbyt drogie jak na naszą kieszeń, z wyjątkiem Wietnamu skąd parę rzeczy przywieźliśmy. Tu też musiałem się oblizać, bo ceny były powalające. No to zostało mi tylko zdjęcie na pamiątkę.
Na festynie najważniejsza jednak jest wyżerka, o proszę bardzo, jakie piękne Katalońskie wędliny. I oczywiście wino, bez którego Katalończyk chyba by nic nie zjadł i w końcu z głodu umarł. Tu też musiałem poprzestać na fotografowaniu, bo kiełbasa nie obraz Klimta, ale też potrafi kosztować.
Klimat imprezy był mocno średniowieczny, więc pewnie była to jakaś szczególna okazja, ale moja znajomość hiszpańskiego sprowadza się tylko i wyłącznie do okrzyku „ole”, no to się nie dowiedziałem.
Oprócz jedzenia i wszechobecnych „szmatów”, były też stoiska gdzie sprzedawano różne pamiątki. Od magnesów na lodówkę z napisem Barcelona po takie rzeczy jak to, co właśnie robi średniowieczny rękodzielnik na naszych oczach.
Wokół pełno spacerujących całych rodzin, atmosfera hiszpańskiej fiesty, już kocham ten kraj, kocham to miasto.
I wtedy akurat doszliśmy do poszukiwanego przez nas sklepu. Przylega do dużej hali targowej, centralnego „rynku” w dzielnicy Sants, zwanego Mercat d’Hostfrances. Ale dziś hala była nieczynna.
W ciągu tygodnia można tu kupić lokalne produkty spożywcze przywożone z okolicznych gospodarstw rolnych. Żadnej niezdrowej żywności z upraw przemysłowych, no ale to nie był ten dzień, jutro też zamknięte a poza tym nasz grafik jest raczej napięty, mówi się więc trudno.
Wejście do sklepu jest zaraz na prawo od hali. Po nocnych zakupach u hindusa weszliśmy do środka „z pewną dozą nieśmiałości”, co zastaniemy. Ale gdy Paweł dotarł do strojących na środku skrzynek z promocyjnym piwem jego oblicze pojaśniało. Ceny jak w Biedronce, żyć nie umierać. Gdyby ktoś był wielbicielem wina byłoby jeszcze taniej, taniej nawet niż zwykła woda. Piwo było mniej więcej w tej samej cenie. Tylko ja musiałem dać trochę więcej za soki owocowe.
Kupiliśmy też „materiał” na lunch, który mieliśmy zamiar spożyć w parku rozrywki Tibidao, dokąd się dzisiaj kierowaliśmy. Magda koniecznie chciała na kolejkę górską, no to trzeba jechać w góry otaczające Barcelonę. A najbliższy park rozrywki, w Hiszpanii pełno tego jak u nas budek z piwem, to leżący na obrzeżach miasta Tibidao.
Dostać się tam można na wiele sposobów. Ale najwygodniej jest pojechać specjalnym autobusem z Placu Katalońskiego. Żeby się tam dostać wystarczy przejechać kilka stacji metrem a wejście jest tuż koło hali targowej, gdzie właśnie jesteśmy.
Schodzimy na dół. Metro w Barcelonie ma siedem linii, praktycznie pokrywających całe miasto. Korzystając z 75 minutowych biletów można nim dojechać prawie wszędzie. Przez cały pobyt jeździliśmy praktycznie tylko kolejką podziemną i transportem pieszym, na własnych nogach.
Gdy zeszliśmy na stację Hostfrancs, okazało się, że co prawda Barcelona od razu nam się spodobała i moje rodzinne miasto startu raczej nie ma, ale metro to my mamy w Warszawie na zupełnie innym poziomie.
Tu stacje są mocno klaustrofobiczne i wyglądają na ogół jak ta na zdjęciu. Trochę szerszy tunel z wąskimi peronami po obu stronach i to wszystko. Ale zamiast 1,5 linii jest ich siedem i to bardzo długich.
Placa de Catalunya to absolutnie centralne miejsce miasta. Ogromny plac, otoczony domami towarowymi, cały obsadzony zielenią. Pod ziemią krzyżują się tu cztery linie metra i trzy linie kolei dojazdowych. Na powierzchni królują autobusy, w tym centralny przystanek linii turystycznej Barcelona Hop On — Hop Off. Jest tu też przystanek, z którego jeździ specjalny autobus do Tibidao.
Dokładnie na wprost, na rogu widocznego na zdjęciu budynku. Nie mamy czasu na zachwycanie się okolicą, tym zajmiemy się po powrocie. Nie czekamy długo na autobus, bilety kupujemy u kierowcy i ruszamy do celu.
Możemy teraz przyjrzeć się miastu a dokładniej samemu centrum Barcelony. Jest elegancko, to moje pierwsze wrażenie, nawet bardzo elegancko. I znów ta sama konsekwencja architektoniczna, jaką zauważyłem w Sants. Wszystko wygląda jakby zostało zaprojektowane całościowo, choć tak oczywiście nie jest. Poszczególne budynki i ulice a nawet całe dzielnice nie były budowane w tym samym czasie. Ale jednak ktoś tu cały czas pilnował, żeby się to wszystko kupy trzymało. Przejeżdżamy kawałek Passeo di Gracia, widzimy słynne domy Gaudiego, ale to jutro zobaczymy na spokojnie.
Barcelona podoba mi się coraz bardziej. A do tego świeci słońce, jest ciepło, są wakacje, przynajmniej te kilka dni. Czego chcieć więcej?
No i najważniejsze. Zawsze utrzymuję, że właściwe miejsca do zamieszkania bardzo łatwo poznać, bo rosną tam palmy. Tam gdzie nie rosną, nie warto się osiedlać. Bardzo prosta metoda, prawda?
Tu moje serce rośnie, gdy jedziemy od jednej palmy do drugiej, a czasem mijamy całe palmowe gaje. Zdecydowanie Barcelona znajduje się we właściwym położeniu geograficznym. Łagodny klimat gwarantuje przyjemne życie. Jak to działa widać po Norwegii, niby biedy nie ma a wprost przeciwnie, tym niemniej współczynnik samobójstw jest najwyższy na świecie. Tak reaguje człowiek odcięty od dostępu do słońca. Nawet biedę łatwiej znieść niż ciemność i zimno.
Zaczynamy wspinać się w górę, poza centrum jest jeszcze ładniej. Na stokach gór są liczne skupiska niskiej, willowej zabudowy. Cudne ogródki i mury porośnięte buganwillą. Z pewnością nie na zwykłą kieszeń. Możemy też zobaczyć rozpościerające się między tymi górami a morzem miasto. Nie powiem, ładnie to wygląda.
Autobus zatrzymuje się na płaskim szczycie góry, dalej pójdziemy pieszo. Na razie oglądamy widoki. Z jednej strony miasto, z drugiej zielony, górzysty krajobraz. Jesteśmy wystarczająco daleko na północ, żeby wszystko było pokryte zielenią, ale jednocześnie wystarczająco na południe, żeby cieszyć się łagodnym klimatem bez ciemnych i mroźnych zim. Nic dziwnego, że połowa mieszkańców Wielkiej Brytanii chce się tu przeprowadzić.
Przechodzimy obok Llar d’Avis Nostra Senyora de Fatima, nic nie rozumiem po hiszpańsku, więc Wam nie powiem, co to jest, ale wygląda ładnie.
To jest ten kompleks budynków po lewej, a zdjęcie zrobiłem potem ze szczytu kościoła. W oddali widać krajobraz Katalonii, najbogatszego regionu Hiszpanii.
Czym jest z kolei Torre de les Aigües de Dos Rius widoczna na pierwszym planie też nie wiem, znów nie znalazłem nic na ten temat w innym języku niż hiszpański. Wiem tylko, że zbudowano tą wieżę w początkach XX wieku.
Co innego z Temple of the Sacred Heart of Jesus, czyli Kościołem Świętego serca Jezusa. Tą uroczą budowlę górującą nad miastem wzniesiono też na początku XX wieku z powodu pewnej plotki. Głosiła ona, że całe wzgórze Tibidao chcą kupić wredni protestanci i postawić swój kościół, żeby górował nad Barceloną. Na taką obrazę katolicy pozwolić nie mogli i postawili swój, stoi do dzisiaj.
I chwała Bogu a także na pożytek nasz, bo jest co zwiedzać, a widok kościoła z poziomu miasta też przykuwa wzrok. W XXI wieku wszystkie kościoły w Hiszpanii gwałtownie pustoszeją, więc imponująca budowla pozostaje już tylko atrakcją turystyczną.
Kościół składa się z dwóch architektonicznych części. Podstawy, z widocznym na zdjęciu bogato zdobionym wejściem, i niejako postawionej na niej drugiej budowli, składającej się z nawy oraz pięciu wież. Środkowa wystaje ponad całą budowlę i zwieńczona jest figurą Chrystusa z ramionami otwartymi na miasto leżące u jego stóp. Ale ładna alegoria, prawda?
Wszelkie podobieństwa do Rio de Janeiro oczywiście jest całkowicie niezamierzone. Tym niemniej od skojarzeń nie sposób się opędzić.
Środek kościoła nie odbiega jakością od całości. Myślę, że największe wrażenie robi pomieszczenie nazwane kryptą, widoczne na zdjęciu.
Główna nawa kościoła jest dużo bardziej surowa i nie pozostawia żadnego śladu w pamięci.
Z wnętrza można wspiąć się po schodach lub podjechać windą na następny poziom.
Tu znajdujemy się na obszernym placu z pięknym widokiem na miasto, a także na położony tuż pod murami kościoła park rozrywki. Co rusz słychać stamtąd wrzaski przerażonych ludzi jeżdżących kolejką górską.
Kto chce jeszcze lepszych widoków może wjechać na samą górę środkowej wieży, tuż pod figurę Chrystusa. Stamtąd roztacza się ten właśnie widok, który motywuje do odwiedzenia kościoła i całego wzgórza Tibidao.
Za zielonymi wzgórzami rozciąga się miasto. Możemy zobaczyć wszystkie jego dzielnice. Udało nam się nawet wypatrzeć Plac Sants, gdzie mieszkamy. Widać też jak na dłoni wystającą ponad miasto Sagrada Familia, gdzie pojedziemy jutro. Po środku widać zielone wzgórze Montjuc, gdzie z kolei wybieramy się pojutrze. Na razie podróżujemy palcem po widoku, też przyjemne, nie powiem.
Horyzont zamyka błękit morza zlewający się z błękitem nieba. W kadr wepchały się też jakieś urządzenia z parku rozrywki zdecydowanie psując zdjęcie. No właśnie, okazało się, że oprócz Magdy nikt nie ma zamiaru wrzeszczeć ze strachu na kolejce górskiej a pozostałe atrakcje parku są dla małych dzieci. Więc płacenie 35 EU za jedną przejażdżkę nas nie interesuje. Magda też się poddała, sama nie chciała iść. Ja mogę Wam tylko pokazać, z czego zrezygnowałem.
Nawet nie napiszę, co mi się od razu chce, gdy wyobrażę sobie siebie w tym koszu. I nigdy nie zrozumiem jak można chcieć się bać i to za ciężkie pieniądze. To ja sobie spokojnie stałem, tak samo wysoko, na małym tarasie wieży kościoła a oni tam wisieli w małym koszu mając kompletnie nic pod sobą. A dajcie Wy mi święty spokój z taką rozrywką.
Zamiast bujać w obłokach lepiej coś zjeść. Zjeżdżamy windą na dół i idziemy do parku na lunch. Oczywiście nie jesteśmy na tyle głupi (lub majętni), żeby korzystać z licznych tu knajp, ale podobnie jak zdecydowana większość odwiedzających rozkładamy się na piknikowych stołach ze wszystkim, co kupiliśmy rano w sklepie. Reszta atrakcji, w tym przede wszystkim wspaniały widok na Barcelonę gratis.
Pojedli, popili i nie pospali, tylko znowu łazili, tym razem po parku otaczającym część rozrywkową. Zanim wrócimy, kilka słów o tym, czy będąc w Barcelonie warto wybrać się na górę Tibidao. Na pewno widoki są wspaniałe, ale nie gorsze zobaczyliśmy innego dnia z parku Guell, który zresztą jest nie tak daleko, ale sporo niżej.
Park rozrywki jest stary i proponuje dość sztampowe rozrywki, nie jest też duży. Dla dorosłych stanowczo bym nie polecał. Mam bardzo mieszane uczucia, bo fajnie było, ale z kolei ponad pół dnia nam zleciało a Barcelona ma o wiele więcej do zaoferowania. Reasumując, jeśli masz tylko kilka dni na zwiedzanie miasta to Tibidao raczej sobie odpuść. A tak prezentuje się kościół na szczycie Tibidao z niższych dzielnic Barcelony.