dla Doroty
Prelegomena
Bieluniem mgły zakwitały drzew kryjąc cielsko,
Włosami swymi sycąc pragnienia tych piersi i warg.
Martwej kochanki co skrzyła swą trupiość niebiesko,
W rzemieniach wody, gdzie gra na harfie z jeziornych zielsk ślepy bard.
Niebo niedawnym światła oddechem ogłuszone,
Wprzódy palcami szafirów pylich się zalewa.
By wskrzeszać wiecznie doznanie wciąż nowe,
Jelita za więcierze mając, słońce wnętrzności swe wylewa.
Jednako chmury naglone błękitem jątrzenia,
Brzemienne wówczas teraz rodzą ptasząt miriady.
Pękając w bólu czereśnią co w dzień bielnego wrzenia,
Przeżarta swą krwią lipcową plwa miąższem na żarłoczne owady.
Ku żółci jęły piąć trawsk skrzypy charczące,
Z woni nocy pożądliwością władne dźwigary.
A zinąd chrzęst ich głuchy pławił się u stóp Gorąca,
Gdy na wierzch liścia zbudzony ślimak kładł śluz rozdygotany.
Dygoty śluzu jak cne dygoty zmieniały się w dygoty liścia,
A dygot liścia w drzewa dygot co nieba dygot wzrusza.
Wszelako będąc tylko w śluzie co znów dygotem tryska!
Tak śluz omiótłszy swe otchłanie niebo do tożsamości z sobą zmusza…
Ballada o koniu i kobiecie
Purnarios skrwawion w wojennych bojach,
Po siedmiu latach do domu wraca.
Drżąc delikatnie na grzbiecie rumaka,
Iskrzy się postać dni kilka w parnych znojach.
Już zza cyprysów dach złoty olśniewa,
Już za chwil parę kobietę i dziatki swe ujrzy.
Spod kopyt konia żmija się sunęła,
Za nim dwu rycerzy wiernych pieśń powrotną śpiewa:
Hej! Z podziemi wracam miła!
Hej! Nie skryła mnie mogiła!
Hej! Twa miłość we mnie była!
Hej! Me życie ocaliła!
Dom biały między piaskiem żółtym a niebem błękitnym stoi,
Wtem rozwarł się drzwiami białemi.
Erioza z dziećmi wybiegła ku niemu,
Zwarli się w splotach swoich.
Wieczerza długa była, łez kroć się polało,
Syn o włosach złotych w pierś ojca się tuli.
Dłoń żony w dłoń męża się kuli,
Północ wybije — wiedz! — niedługo wstaną,
I wstali.
Erioza posłanie wykwintnie już ściele,
Purnarios chłodzi swe zbolałe ciało.
Noc ciemna, gwiazd na niebie mało,
Gdzieś w dali przedśmiertny pisk — gepard pochwyca gazelę.
Opadli w łoże. Mąż ustami ciepło piersi żony sobie przypomina,
Kopuły bioder wyzywa palcami z pamięci.
Na powrót woń, czerń, cieśń Purnariosa nęci…
Oczy te same, włosy te same, te same palce tak samo wpija.
Zmrużyła oczy, krtań snadnie wypięła,
Mąż w usta schwycił jej perliste ucho.
Płuca Eriozy dąły jak trąby głucho,
Lecz smak nie ten sam już, Purnariosie, ucha…
I nie te same są miękkością piersi,
I nie te same słowa szczerobrzmiące z ranka.
On śmierć tylko w objęciach swych nosił… Ona…
— Miałaś nieszczęsna kochanka!
Okna oszklone rozpękły się w chwili,
Gdy wielka jasność zrosła się w…
Postać śnieżnego rumaka przed nimi.
Wiatr mu rozwiewał grzywę srebrno-gwiezdną,
Z chrap czerwień gorąca topiła metale.
A kształt jego był wielki, jakby w jedno,
Z wód wszystkich stopiono oceaniczne fale.
Godził kopytem złotym w łoże cudzołożne,
Rozwarła oczy w rozkoszy Erioza.
Spojrzenie końskie — spojrzenie kobiece w pień fosforyczny jak brzoza,
Zmieniło się przemożnie.
Runął wielki i ciężki jak nenufar z kobaltu, syn Ahura,
Ściany, przedmioty, wszystko w pobliżu zadrżało…
W użyźnione nasieniem innego, zhańbione Eriozy ciało,
Zapadła się z nimi w podziemne regiony wichura.
Cicho się stało. Kaszmir ledwie się chybocze,
Purnarios w pustkę obok siebie zerka,
I nic już nie ma… tylko ta rozterka.
Zza węgła świecą przestraszone dziatek oczy.
Wstaje bezgłośnie. Na nagość narzuca manele,
W stajni zimno, konia nie ma, rozrzucone siano.
Noc ciemna, gwiazd na niebie mało.
Gdzieś w dali przedśmiertny pisk — gepard pochwycił gazelę.
Ballada o trzech cyprysach
Szedł już nie ledwie, lecz wcale. Piach zimny się stawał,
Noc coraz głębsza już wszędzie.
I szedł tak w mozole cały dzień,
Gdy nagle, ujrzał w ciemnościach cyprysy trzy ranny Sertazar.
Rana głęboka po ostrzu handżara,
Ból z głodem szarpią mu ciało.
Zimniej wciąż było, spać z bólu się chciało,
Runął bezwładnie na swe zbolałe kolana.
Długo tak leżał, acz sen mu wciąż coś przerywa,
Powieki wolno w boleści rozchyla.
Znów cyprys swą smukłość wychyla,
I jakieś kształty, kolor przestrzeń rozrywa.
Nie wierz cyprysom (cyprysy cicho gwarzą)
Śmierć coraz bliżej już ciebie
Bo jak kobieta w chwili ostatniej cię zdradzą
A śmierć blisko, coraz bliżej jest ciebie
Dreszcz i gorączka ciałem trzęsą młodziana,
Ból w oczach ostrość rozmywa.
Zbladła twarz Sertazara… twarz dziwnie wykrzywia,
Przed okiem czy w oczach? Postać niespodziewana.
Karzeł nagi wchodzi przez igły do cyprysa,
Kroków tych tyle niezgrabnych stawia.
I się chybocze, rzekłabyś, brzydka postać naga,
Tłustych strąk włosów z pleców się zwisa.
I już wychodzi, ale jak inaczej,
W burnusie białym, przepasanym złotem.
Na psie dużym jadąc wielkookim,
Włos mu się świeży mieni w majestacie.
Irbis gdzieś blisko zaświecił oczyma,
Kieł swój odbija w księżycu.
Żmija tuż sunie. Jad na języku,
Coraz jest bliżej gadzina.
Sertazar ciężko serce swe słyszy,
A serce jak dzwon wielki bije.
I tylko bicie w ciszy nie ginie,
Sertazar ciężej już dyszy.
Sam jesteś, sam na pustyni
I sam umierasz, tylko z cyprysami
Życie jest krótkie, nierówne z igłami naszymi
A tyś zdradzony, nierównyś jest z nami
Karzeł z cyprysa wciąż tak samo wyczynia,
Z nagości raz w sukna się zmienia.
Wtem, patrz!, karlica go onieśmiela,
Kobiecość swą karlą w podstępie wypina.
Serce i karzeł, ponad tym Sertazar,
Słyszy to wszystko i widzi.
Pies wielkooki spojrzeniem ohydzi,
— Śmierć żyjącego przeraża!
Umilknij serce! Serce nie bije…
Sertazar już tylko widzi.
— Czy to jest śmierć? Wszak spojrzę i widzę? a serce mówi: Nie żyjesz!
O Sertazarze, karzeł twą dłoń bladą chwyta,
Pies cię okrakiem na sobie sadza.
Karlica muśnięciem ust karlich cię wita,
I jak on wtedy tak ty teraz w cyprysie znikasz.
Miłość i życie cyprys ci zastąpi
Bo życia, miłości już nie ma!
A kto w cyprysy śmie choćby na moment zwątpić
Ten życia, miłości już nie ma!
Ballada o wielorybie
Nachil tego ranka krótko brali…
Choć słońce w górze długo stało,
Miast jasności od dymów ciemniało.
Ciała mężów nachilskich krwią zlane leżały.
Oni na zwinnych arabach kłusem,
Łup z miasta całego zwozili.
Dzieci nachilskie — już inni,
W kolumnach mocnili sznurem.
Misy złote, kobierce, klejnoty, puchary,
Dzwoniły w Nachilu długo, co chwila,
Gdy wreszcie wódz ich Munzira
Dał znak: — Czas łup żywy dzielić!
I rozwarli bramy świętej madrasy,
Tam nachilki w dziedzińcu skrywali.
A był wielki. Otoczon białymi liwanami,
Pełen arkad jak drzewa, jak lasy.
One ciche bez mężów, bez dzieci,
Kwef i sukno oka tylko nie kryły.
A ze dwie setki tam pięknych były,
Powab tryska, chaluk w wojach chuć nieci.
I już pierwszy tam z boku pochwyca,
A tuż za nim rąk gorących jest wiele.
W głębi wódz stoi z Iblisa uśmiechem,
Nieśmiałym i młodym syczy: — To twoja hurysa!
Potem przestał i jak paw pewnym krokiem,
Stąpa. A tam pod liwanem
Łoże włóknem palmowym jest dlań wyściełane.
W nim kobieta naga ponagla go wzrokiem.
Raz w dłoni miecz, raz pierś mieć,
Raz krew, raz rozkosz przelewać.
Śmierć, ta kobieta zdumiewa!
Pcha się sama, na gwałt, nie trzeba jej chcieć!
Wtem wzrok dwu wojów na lico rzucony to samo,
Dwie dłonie schwyciły ramię jedno.
Spojrzeli na siebie i bledną,
Dwaj bracia: Dżalut i Hannos.
Ona smukła w fioletnym kaszmirze,
Wyszła dumna — spojrzały kobiety…
Nogi jak palmy na nich bransolety,
Niemy spokój nastał w cielesnym wirze.
Bracia długo tak na się patrzyli,
— Ona wzrokiem ich chyba zaklęła!
Dwa orły schwyciły jednego daniela.
Już turbany, kolczugi zrzucili…
Słońce tuż nad arkadą. Skrzą się czarne szale.
Wiatr włos jej wywiewa z ukrycia,
Szmer fontann czy igieł cyprysa?
Zgrzyt dały pierwszy o siebie bułaty, damasceńskie metale.
Dżalut starszy, w wojach wsławion był wielu,
Jak ptak z góry atakuje brata.
Hannos młodszy w garści mocno trzyma bułata,
I nie daje za nic dosięgnąć siebie, celu…
Niejeden już zgrzyt echem tu rozbrzmiewa,
Niejedno westchnienie i niejeden jęk.
Spojrzenie jej i Hannosa na moment,
Lewe udo młodzieńca krwią się już zlewa.
Dżalut jeszcze pewniejszy w ataku,
Już nie jak ptak — jak tygrys się rwie.
A tam — spójrz! — krople krwi,
Znaczą obronę Hannosa na piachu.
I upada. Bułat blisko się wbija. Ziemię mierzi,
Potem wstaje na skrwawione nogi,
Powiew ten dziwny z jej oczu nie schodzi.
Pną się między nich mukarnasowe jej piersi…
Już ramię Hannosa krew nowa zbluzgała,
I już dłoń miecz słabiej trzyma.
Dżalut jak szatajn mord z bratem wyczynia,
Ktoś chce im przerwać. Munzira nie pozwala.
Hannos walcząc dłoń ukradkiem za pas skrywa,
Bułat bliżej już jego szyi.
Wtem patrz! rzucony kindżał lśni,
Brat się chyli… z tyłu czaszkę innego rozrywa.
I krzyki… tamta chmura jakby wielbłąda przypomina…
Promień skacze leciuchno jak tancerz…
Głucho. Tępy zgrzyt… szyja…
Te oczy… w piach wbijają się palce.
— Nachil łatwo wzięty dziś z ranka!
Spojrzała pod stopy na głowę niedoszłego kochanka.
— Dokąd że to, pani, odszedł mój brat, czy duch brata?
— A dokąd że odchodzi płomień lampy, gdy ją zgasisz dmuchnięciem?
Hen w morskiej toni śpiew wieloryba humbaka.
— Zgasiłeś lampę jednym cięciem.
Ballada o Nabuchodonozorze
Świt…
Chłód jako krople pnie się po murach
I w pajęczyny najskrytsze wnika. W górach
Głosu nie najdziesz. Cisza. Tylko ten krzyk!
Świt…
Chłód jako krople skrzy się na murze
Owadzie skrzydła we mchach wilgoci. W chmurze
Błysku nie dojrzysz. Cicho. Tylko ten krzyk!
— Synu mój! Boże! Ile krwi na murach!
Król wrócił dopiero z wieczora
Ciepłem rozgrzana pachnie sosny kora
— Wezwijcie z skalnych gór Nabuchodonozora!
— Witaj. Ty co najbliżej nieba w gór pustkowiu jedyny, wiatrem owiewany
Tam myśl cię żadna nasza nie dosięga, prócz orła
Co często lubi siadać tu na wieży. Dalej od świata tego — sprawa ta
Jest pewna — świat ten jest lepiej znany.
Z ruchów słońca, księżyca i dali czytać można wiele
Co się zdarzyło, a co się wydarzy… Ty, wiem
Istności czytasz nawet z oczu saren
Rozumem łączysz to co jest nieznane w rozumne dla wszystkich modele.
Zabili mi syna! Kto? Czemu? Trudne to dla mnie są pytania
Zamek ryglami był zatknięty. Straż na swych miejscach stała
I żadnych śladów. Trup poćwiartowany ślad to jest jedyny. Myśl ma
Prosta — sprawca jest na zamku. Wiem to bez wahania.
Nic więcej powiedzieć nie mogę. Zmysł tylko dotąd sięga
Połączyć nie mogę skojarzeń. Nuż tylko powiekę wzniosę…
Łzy… Pomścij me bóle. Ja cię o to proszę…
Znajdź mordercę. I śpiesz się. Za oknem zmierzchu już wstęga.
— Znajdę Panie. Przysięgam.
Orzeł lekko się kołysze jakby przybity wiatrem do nieba.
Szedł po komnatach, salach i krużgankach,
Głucho się kroki jego dłużyły.
Raz pod sufitem gasły, by w następnej chwili,
Na troje, tuż przy posadzce się rozdzieliły w echa wywijańcach…
tańcach…
wywijańcach…
I nic… na razie… sennie mu się zdaje…
Cichość młotami w cichość wali,
Błony pękają dziwne z ptakami, z koniami …
Łóżko. Poduszki. Legł w posłanie…
Biały koń pędzi, ścina białe kwiaty,
Kopyta ostre, nad nim niebo ciemne.
I ptak, też biały, świszczą pióra w locie,
Pędzą na siebie wprost dwa białe rydwany.
Trawa spod kopyt, galopu zrywanie,
Ostry dziób! Ostry! Bliżej krwawych nozdrzy.
I miękkie oczy. I cztery powieki. Mgły…
Wbijanie… Zgrzytanie… Wbijanie…
Wstają mgły. Czemu tak dziwnie mgły pachnące?
Głos wyraźny rozrzedza snu błękity:
— Chcesz ty go znaleźć? Zejdź w podzamcze labirynty…
Kaczeńce są w stawie, a konie na łące.
I schodzi. Od świec się błyszczą w drzewie gwoździ gwinty,
Zbudzone ćmy powietrza dur mieszają.
Zgłębienia ścienne czyjeś oczy tają,
— W jeszcze głębsze labirynty…
Wnet postać jakaś, całkiem niespodziana,
Światło to bardziej jest niż ciało.
Nazwać to światłem — wierz mi — i to mało,
Lecz ruch ją zdradza. Wie, że jest widziana.
Puścił się za jej feeryczną pienią,
Kibić raz bliżej, raz dalej — wciąż wabi.
On bez domysłów krok za krokiem sadzi,
Kiedy przystaje… ona ponagla westchnieniem.
Jakoby szkiełka w gotyckim witrażu,
Wejścia i wyjścia z wszystkich stron migają.
Postaci nie ma, świece dogasają,
— Mordercę znajdziesz już w tym korytarzu…
A w korytarzu w samym końcu cieni,
Ktoś stoi niepewnie.
Twarz od świec już blednie,
Ćmy rozwiewają ciszę. Granit w ścianach się mieni.
Zwolnił. Coś mu na czole lekko siadło
Strzepnął… Stąpania nie zmienił
Morderca jest bliżej. Któż to? Oczyma nań strzelił
A to nie ktoś był. To było zwierciadło.
Znaglił. Jakiś pył czy co na czole siadło
Nie strzepnął, stąpanie tylko zmienił
Ten ktoś już bliżej… Oczyma nań strzelił
A to nie ktoś był, to było zwierciadło.
Minęła noc.
O świcie go ścięli.
Ballada o menuecie alla polacca
— Pac! Poloniu! Tam na dole
Jakie ślicne kwiatki wysły
Prosto z wody główki błysły
Chodź! popacmy nad jeziorem
One wysły dziś wiecorem.
Całe zółte są!
Schodzą powoli. Zaduch przy ziemi dusi. Jak fala góra
Zielsko znienacka nóżki owija…
— Sybciej! bo zocy matula!
W dole jezioro. Łabędź skrzydeł bieliznę rozpostarł paradnie
Klasnęły w dłonie. Jaśnieje pulchna twarzyczka wesoła
Powietrze jest płowe, w powietrzu nasiona
Żywica tajnie z lasów pachnie.
— Jaki robaczek cudny! ładnie!
Nurza się w chabrze motyl szkarłatny
Chłód od jeziora już dotyka.
— Pac! sarak cmyha!
Z traw struchlałe patrzą kuropatwy.
Złociutkie słońce w oczy razi. Wszystko swym blaskiem rozlśniewa
Licho czy co? marszczy tę wodę lśniącą
…coś jest w tym głosie… to bladolica mewa
— Gojąco Poloniu… gorąco…
Rzuca się w wodę cień drzewa.
Huknęły blisko rybie ogony. Perły nie krople ponad wzleciały
Donikąd. Giez mokry na liściu trze łapki
Myślała cichuśko:
— Kwiatusku kochany… Matula mnie suka…
Cień drzewa znów w wodę się rzuca.
Z lasu, wiesz?, tak cudny śpiew ptasi się wylał…
Stanęły obie tuż — tuż przy brzegu. Oczy w żółć wodną wbiły
Kwiaty daleko zbyt, nie sięgną Kwiatów rączyny
Pomiędzy nimi głębina.
— Kwiatuski…
W trzcinie jest mostek, kładka malutka
Jakby na prośbę zaszeleściły trzciny
— Pac! łódka!
Z radości w dłoni ścisnęła paluszki.
Pobiegły wnet. Łódka nieduża
I wiosła zgoła lżejsze się zdały
A gdy ruszyły niepewnie stały
Choć droga nie była zbyt długa.
W wodzie arrasy zielone, nieważkie girlandy
Straszni, tajemni mieszkańcy
Łódka nad nimi nie płynie lecz tańczy
I plecie, wciąż plecie wianki.
Płynęły tak — rzekłbyś — dziwacznie, mitrężnie
Kwiaty co rusz na przemian migały:
Zielony Las, Psków, Kłuszyn, Bar, Maj, Targ… jak pachną cary
Woń niosła: są już. Są, są … Są już zaledwie.
I są… pod nimi jak płomienie
Idee! Głębią nieznaną przygniecione
Fuimus Troes! Rwą się chmury. Ryczą dzwony
Wolny! Rwą rączyny Kwiatuszki na pokuszenie…
Z czeluści ku sobie wodzą żółte na przestrzał rośliny
Łódka coraz trwożniej, jakby mimoza się chybie
Woda… czemu tak celnie na łódkę wciąż dybie?
Błękit. Rwały i rwały kielichy z głębiny.
Patrz! Jakie smętne w ruchach białe postaci jak mnichy, czegoś szukają na błoniu.
Teraz wzleciały smugą ponad jak dymy niemal pokryjomu
To bociany! Bociany! Słowiańskie biesy!
Zbyt zgięłaś się.
Znowu!
— Poloniu!!!
Woda zabrzmiała jak klawesyn…
Echo ckliwie jak papużka potwierdziło zaraz
(alla militare barbaro):
— Hue! Hue! En hi-
— storique menuet!
Allons! Allons! Des tombes! Des tombes!
Allons! Des danseuses!
Wreszcie się cicho stało
(piano pianissimo piano)
W salach morowych i szuwarach
Zno-wuwalc ro-knowań już płynie…
(da capo al fine)
Ballada o stworzeniu świata
Zanim wszechświat się wyłonił,
Z Twojej woli, z Twojej dłoni…
Żadne oko nie widziało,
Żadne ucho nie słyszało,
Byłeś sam…
Coś zamierzył w samotności?
Czy Początek był z Miłości?
Czemu w byt zmieniłeś myśli?
Co było przed tym, co bywszy
Stało się…
Gorejącym pocałunkiem, gorejącym tchnieniem,
W zimny niebyt i martwotę milczącej nicości.
Boże usta przemówiły rzeczy zaistnieniem,
Pękło Serce sprężone eksplozją niepojętych wielkości.
Promieniście rozstrzelona świetlista energia,
W nieskończone pędzą dale nieważkie fotony.
Widać, więc jest, światło przestrzeni spragnione,
Nicość — w czas przemienia, zaródź świata — Świetlnia.
Ilekolwiek kiści iskier sypie ona z siebie,
Jak kwiat wszechświat rozkwita i warzy pigmenty.
Rozbłyskują w dwu milijardach stopni fijolety,
Karmazyny, cynobery, szafir, biel…
Chłód energię kondensując wiąże pierwsze jądra,
One zwolna wychwytują błędne elektrony.
Krzepnie orbit powtarzalność w kuliste atomy,
Rozpościera całun związków materialna struktura.
I tak wszystko w ruch wprawione dookolny,
Gęstnieją w wirach obrotów gazowe ogniwa.
Prują próżnię gigantyczne chmury drobin materii,
I jako dyski spłaszczone szukają swojego spoiwa.
Wirujących wrzecion ogromy za bary się imają,
Ścieśnione krocia pylich gazów rodzą gwiazdy.
Ciała, co bardziej chcą być, niż nie być,
Bo choć umierać nie chcą umierają…
Wokół nich w obieg mkną ich otocza,
Bluzgają plazmą jądrowe piece, gwiazdowe miechy.
Miarowym ruchem trysnęły planety,
Ściągane do gwiazd grawitacyjną mocą.
Rozpędzone do białości spiralne brzemiona,
Wielkie gnioty tuż-tuż o się trące.
Żarolite globule ścierają się w pożodze,
Pożar ich nowe rodzi gromady — plejady — plemiona…
I suną przeciągle kuliste owale,
W wirach przypływów — pływów pogrążone.
Lat świetlnych miliardy wstecz pozostawione,
Tak szerzą czasoprzestrzeń przyczyną pierwszą gnane.
Roje galaktyk w swej masie stężały,
Pierzchają leciutko narowiste mgławice.
Odkrywa świat prawdziwe oblicze:
Nie wiedzieć czemu wiszące wiszary?
Zimniej… W bezmiar rozdęte lodowe przestworza,
Zapulsowała ciał niebieskich tętnica.
Napełnia kosmos bezgłośna muzyka,
Tam po raz ostatni fermatą błysnęła supernowa.
Wskroś dalizna nieprzejrzana, wskroś calizny niezliczone,
Płoną, gasną… gasną. Płoną… paście przemierzają.
Ponad to by być — nic im nie pozostało,