Wstęp
Ballada
Góra
Za borami, za lasami,
Hen daleko za fal morzem
Były góry, co szczytami
Chmur sięgały niczym orzeł.
Jedna wśród nich była inna,
Co czerwienią się mieniła,
Odcień krwawy niczym rubin,
Ona swoim życiem żyła.
Pięknem swoim zachwycała,
A szczyt lekko ośnieżony,
Błyszczy słońca promieniami
Kolor biały i czerwony.
U podnóża, gdzie półcienie
Dziwny półmrok nadawały,
Otwór w skale się ukazał,
Przed nim głazy dwa leżały.
Los tak dziwnie je rozrzucił,
Że w swej pozie wyglądają
Jakby wejścia pilnowały:
Dwaj rycerze, co klękają.
Tuż za wejściem do pieczary
Półka skalna wodą lśniąca,
Na niej jajo śnieżnobiałe,
Niewidzące nigdy słońca.
Nagły szelest, trzepot skrzydeł,
To nietoperz przelatuje,
Radar w głowie, fal odbicie,
Jaja jednak nie znajduje.
Ale w swej nieostrożności
Końcem skrzydła go zahacza,
Jajo lekko poruszone,
Pomalutku się wytacza.
Najpierw powoli,
Jak żółw ociężale…
Ech, przepraszam…
…Żartowałem.
Spadek mały, więc powoli
Ruchem chwiejnym się przetacza,
Już jest przy granicy światła
I po chwili ją przekracza.
Wpada w trawy tu rosnące,
Które ciepło utrzymują,
A korzenie wystające
Jajo w trawie zatrzymują.
Słońce promieniami swymi
Pieści skorupę i skały,
A odbite fale ciepła
Wszystko wokół tu nagrzały.
I to koniec opowieści,
Musi minąć chwila czasu,
By coś mogło się wydarzyć,
By wywołać wilka z lasu.
Jednak czas powoli mija,
Byłaby to wielka strata,
Więc możemy się umówić,
Że minęły już trzy lata.
Narodziny
Jajo drgnęło, lekko pękło,
Cichy trzask się wydobywa,
Lecz po chwili znowu spokój,
W kępie trawy odpoczywa.
Znowu dźwięki jakieś słychać,
Znowu się zakołysało,
A pęknięcie w szybkim tempie
Po skorupie się rozlało.
Zamiast białka jakby ogień,
Miast zapachu, dymu odór,
Jak zmieszane dwa składniki,
Żółta siarka no i wodór.
Jajo całe popękane
Niczym puzzli układanka,
Niczym bagno wysuszone,
Suchej ziemi łat składanka.
Jedna część się odłamuje,
Odskakuje z siłą ona,
Jakby była magią mocy
Z jakiejś procy wystrzelona.
Pazur widać… szpon różowy,
Co się pręży i rozpręża.
Nagle jednym szybkim ruchem
Ścian skorupę przezwycięża.
W gruzie skorup no i w dymie
Postać się tu ukazała,
Niby smoka przypomina,
Lecz obślizgła jest i mała.
Smocze dziecię, ślepe jeszcze,
Nieporadne, zagubione,
Zdechnie z głodu tutaj przecież,
Walki o byt nieuczone.
Ułożone wśród źdźbeł trawy,
Oddech ciężki i głęboki,
Skrzydła lekko podwinięte
Jak to mają małe smoki.
I zasypia w samotności
U stóp czerwonego szczytu.
Jaki los mu przypisany?
Czy to koniec jego bytu?
Orzeł
Słońce wstało nad szczytami
I promienie światu dało,
Brzask czerwony niczym zorza …
Światło wokół się rozlało.
A na linii horyzontu
Cień się jakiś ukazuje,
Rośnie szybko w moich oczach
Ptak, co w blasku tym szybuje.
Skrzydła wielkie rozpostarte,
Dziób potężny, zakrzywiony,
Cień swój rzuca na gór granie,
Krzyk co płoszy podłe wrony.
Orzeł Haasta, już wymarły,
Pośród orłów był najcięższy,
Krótkie skrzydła jego cechą,
Zarys czaszki miał najwęższy.
Gniazdo swe opuścił rano,
Udał się na polowanie,
Zataczając wielkie koła
Wypatruje swe śniadanie.
Zagubiony w samotności,
Macierzyństwa wciąż stęskniony,
Poszukuje swej ofiary
Rozglądając się na strony.
Bystry wzrok wnet zauważa
Młode koźlę pod gór szczytem,
Zwija skrzydła i nurkuje,
Atak kończy się skowytem.
Wbite szpony w jego ciało,
Krew kroplami się wytacza,
Dziób wnętrzności rozszarpuje,
Ciało kozła się w dół stacza.
To okropne prawo dżungli
Słynne z okrucieństwa swego,
Ale zwierz nie atakuje
Bez powodu istotnego.
Głód został zaspokojony,
Orzeł skrzydła rozpościera,
Wzbija w górę się wysoko
I do gniazda się wybiera.
Co w tym wierszu orzeł robi?
Przecież tu był tylko smok,
Chyba znów coś pomyliłem,
Już przywracam myśli tok.
Adopcja
Syty i rozleniwiony
Kręgi na niebie zatacza,
Raz się wznosi, raz pikuje,
Aż granicę gór przekracza.
A tu u podnóża góry,
Co czerwone granie miała,
Ciało smoka odnajdując
Z ciekawości siadł na skałach.
Wzrokiem bystrym penetruje
Wokół okolicę całą,
Łebek swój przekrzywił dziwnie,
Gdy zobaczył postać małą.
Instynkt kołacze się w głowie,
Macierzyństwa zew go wzywa,
W szpony swe ujmuje dziecię
I do gniazda go porywa.
Ale lot ten nie jest łatwy,
Bo przed nim daleka droga,
Ciężar w szponach jest solidny,
Za to w głowie myśl jest błoga.
Ciężko machać jest skrzydłami,
Gdy oddechu w piersi brak,
Znajdzie miejsce na spoczynek
I powróci na swój szlak.
Gdy do gniazda już dociera
I układa zdobycz swoją,
Duma w piersi go rozpiera,
Rany duszy mu się goją.
Wreszcie koniec samotności,
Być rodzicem to marzenie,
Trzeba będzie zwiększyć łowy
I oczyścić swe sumienie.
Dojdą nowe obowiązki
I czułości dodać trzeba,
Aby dziecię rosło w siłę
I uniosło się do nieba.
Mały smok już dokarmiony,
Ciepłem piór okryty nocą,
Blaskiem gwiazd oczarowany
Obserwuje jak migoczą.
I gdy jedna gwiazda spadła,
On pomyślał swe marzenie,
Będzie lata całe czekał
Na pomyślne ich spełnienie.
Prozaiczna ta myśl była,
Bo to młode dziecię przecież,
Ale jeśli was ciekawi
W dalszej części to znajdziecie.
Trzy miesiące jego życia
Bardzo szybko upłynęło,
I nie zaszło nic takiego,
Co na powieść by wpłynęło,
Więc pomińmy tamte treści
I zbierając się pomału,
Szybko w czasie przeskoczymy
Do piątego już rozdziału.
Pierwszy lot
Gniazdo orła to budowla
Precyzyjna i potężna,
Splot gałązek i patyków
Przypomina sploty węża.
Wyściełane wrzosem, trawą,
Sierści tu też nie brakuje,
A co roku ten architekt
Gniazdo swe rozbudowuje.
Na gór szczycie, gdzie jest półka,
Co natura ją stworzyła,
Leży gniazdo, a w nim smoczę
I padlina jakaś zgniła.
Smok swe skrzydła rozpościera
I uważnie się przygląda,
Szkielet błoną powleczony,
Który ruchów dziwnych żąda.
Zatrzepotał najpierw jednym,
Potem dwoma wraz próbuje,
Lecz nie wyszło synchronicznie,
Więc ten ruch koordynuje.
Nowa próba i już lepsza,
Podczas której grzbiet wypręża,
Nawet trochę podskakuje,
Grawitacja wciąż zwycięża.
Sam pozostał w orlim gnieździe,
„Mama” rewir patroluje,
Więc młodości takie prawo,
Że w tym gnieździe baraszkuje.
Wciąż próbuje sił od nowa,
Śmieszne ruchy wykonuje,
Brak mu jednak doświadczenia
I powoli sił brakuje.
W brzuchu nagle zaburczało,
Spojrzał tam gdzie jest padlina,
Jęzor wargę lekko musnął,
Z paszczy pociekła mu ślina.
Zrobił krok w stronę jedzenia,
(By podtrzymać smoczą sagę)
Łapa mu się poślizgnęła,
No i stracił równowagę.
Machnął skrzydłem i ogonem,
Zrobił susa niczym zając
I przetoczył się przez gniazdo
W końcu z niego wypadając.
Spada w dół i w swej rozpaczy
Chaotycznie skrzydłem macha
I uderza nim o skałę,
Widać po nim, że „ma stracha”.
Skrzydło boli, ziemia blisko,
Ale instynkt tu zadziałał,
Skrzydła swoje wyprostował
I pomogło to bez mała.
Równowaga przywrócona,
Rozpoczęte szybowanie,
Ale lot ten nie trwał długo,
Nastąpiło lądowanie.
Trochę w szoku, lecz szczęśliwy,
Że z opresji wyszedł cało,
Wylądował w nowym świecie,
Serce trochę mu zadrżało.
Lecz ciekawość ponad wszystko,
Świat ten go już intryguje,
Nowy zapach, nowy widok,
Na przygodę zapoluje.
Woda
Naprzód, raźno po przygodę,
Może trochę zagubiony,
Maszeruje wciąż przed siebie
Światem tym zaciekawiony.
Mix zapachów dookoła,
Pod łapami miękka trawa,
Z chęcią zrobiłby fikołka,
Bo na trawie fajna sprawa.
Zapatrzony na kolory,
Już zapomniał, że był głodny.
Upał trochę mu dokucza,
Znalazł cień pod drzewem chłodny.
Chwila drzemki, odpoczynku,
Oczy raźne i wyspane,
Znów energii ma bez liku,
Ciało zregenerowane.
Szedł przed siebie, minął halę,
Minął lasek jakiś mały,
A na skraju tego lasu,
Oczy jego coś ujrzały.
Coś dziwnego, coś pięknego,
To błękitny kolor miało,
Odbijało słońca blaski
I powierzchnią falowało.
Brzeg jeziora, tataraki,
Ryby pluskające w wodzie,
Lustro tafli odbijało
Obraz gór w fal miłym chłodzie.
Gdy zanurzył swoje łapy,
Podniósł ogon i uderzył,
Przeciął fale na połowę
Kąpiel w kroplach wody przeżył.
Unoszące się w powietrzu
Krople, światło załamały
I nim spadły na powierzchnię,
Obraz tęczy pięknej dały.
Spojrzał w wodę i zobaczył
Zwierzę, które w wodzie żyło,
Przyjrzał mu się z ciekawością,
Lustro wody twarz odbiło.
Zaspokoił swe pragnienie,
Zerknął na ptaków gromady,
Poszedł dalej mokrym piaskiem
Zostawiając na nim ślady.
Wnet na brzegu znalazł rybę,
Co ją fale wyrzuciły,
Duży okaz, więc ją pożarł,
Nawet ości smaczne były.
Miało się ku zachodowi…
Zachód słońca nad jeziorem…
Jeśli ktoś tego nie przeżył,
Droga stoi mu otworem.
Bo zobaczyć to i umrzeć
Choć zbyt mocno powiedziane,
Jest lekarstwem na me życie,
Z puzzli losu poskładane.
Syty już i najedzony,
Do snu w trawie się ułożył.
Przygodami tak zmęczony,
Że go sen głęboki zmorzył.
Sen
Słońce w purpurze,
Wiatry pieśń grają,
Dokoła smoki
Jaja składają.
Smocza kraina
Siarką pachnąca,
Zamiast rzek płynie
Lawa gorąca.
Dym się unosi
Tworząc opary,
Pośrodku stoi
Cedr bardzo stary.
A smoki różne,
Białe, czerwone,
Duże i małe…
Trzy są zielone.
Ten ogniem zionie,
Inny harcuje,
A jeszcze inny
Gniazdo buduje.
Jedne szybują,
Inne latają,
W zapamiętaniu
Skrzydłem machając.
Oczy radosne
Takim widokiem,
Wcale nie trzeba
Być tutaj smokiem.
Czas snu powoli
Dobiega końca,
Zza gór wychodzą
Promienie słońca.
Przygoda
Trzask gałęzi połamanych
Przerwał rano sen smokowi,
Stadko słoni się zbliżyło
Dążąc ku wodopojowi.
Przerażony tym widokiem
Znieruchomiał w swej postawie,
Na dwóch tylnych łapach stanął
I rozłożył skrzydła prawie.
Słonie także przystanęły
I swe trąby w górę wzniosły,
Uszami zafalowały
I wydały ryk doniosły.
Nastąpiła konsternacja,
Lecz wodopój ma swe prawa,
Na przód wyszły małe słonie
I zaczęła się zabawa.
Słonie trąby opuściły,
A ponieważ smok był mały,
Zobaczyły, że sam tutaj
I uwagi nie zwracały.
Za to dzieci miały harce;
To podskoki, to przewroty,
Na piasku się przepychały,
Chłodząc wodą żar spiekoty.
Smok ze słoniem, słoń ze smokiem.
Czy ktoś widział takie cuda?
Tyle żyję na tym świecie,
Nie sądziłem, że się uda.
Trąbą smoka polewały,
On ochlapał je ogonem,
Smok przyjaźnie nastawiony,
Zachwycony słoni gronem.
Nie był typem samotnika,
Bez rodziców, bez rodzeństwa,
Wychowany przez orlicę,
Nabył trochę „człowieczeństwa”.
Więc zabawa w takim gronie
Mocno mu odpowiadała,
Słonie wnet odeszły dalej,
No i to przygoda cała.
Ogień
Jakaś siła go prowadzi
W stronę góry tej czerwonej,
Co wygląda jak rubiny
W wielki kopiec ułożone.
Chyba latać dałby radę,
Ale skrzydło ciągle boli,
Więc spacerem na piechotę
Dziś się musi zadowolić.
Skrajem lasu więc wędruje,
Bawi się widokiem takim,
Gdy co chwilę krzyk podnoszą
Przerażone smokiem ptaki.
Całe stada gdzieś w popłochu
W stronę nieba się wzbijają,
A jazgotem i świergotem
Inne ptaki ostrzegają.
Serce w piersi w siłę rośnie,
Blask potęgi mu smakuje,
Bardzo mu się to podoba,
Gdy zwierzyna respekt czuje.
Nagle hałas, trzask gałęzi,
Krzaki w lesie poruszone
I wypada jakieś zwierzę
W pełnym biegu, bo spłoszone.
Serce do gardła skoczyło,
Bo to było zaskoczenie,
Paszczę szeroko otworzył
I wydobył z niej płomienie.
Zaskoczony takim faktem,
(Bardzo mu się spodobało),
W stronę zwierza się obrócił,
Z paszczy jeszcze dymem ziało.
Zając kiedy smoka ujrzał,
A do tego te płomienie,
Zrobił słupka w przerażeniu,
W oczach wielkie miał zdziwienie.
Lecz to była tylko chwila,
Wnet zawrócił i susami
W środek lasu szybko uciekł,
Poruszając gałęziami.
Smok, gdy spadły już emocje,
To wystawił jęzor długi
I już tylko dla zabawy
Zionął ogniem po raz drugi.
Dumny z siebie i radosny
Udał w drogę się daleką,
Gdzie czerwona góra czeka,
Tuż za rwącą nurtem rzeką.
Rzeka
Rzeka rwąca i głęboka,
Brzeg skalisty i wysoki,
A pośrodku wyspa z piasku,
Takie rzeki tej uroki.
Na tej wyspie drzewo rośnie,
Co smokowcem się nazywa.
Piękne drzewo, parasolem,
Całą wyspę swym okrywa.
Smok, co wody urok poznał
Nad jeziorem, gdzie się bawił,
Wskoczył w sam nurt rwącej rzeki
I nurtowi czoła stawił.
Ale prąd tutaj jest mocny,
Silne wiry dookoła
I wciągnięty pod powierzchnię,
Ledwie się wydostać zdołał.
Nie ma jak się z wody wybić,
Trochę wody w pysk wleciało,
Zakręcony, przytopiony,
Ledwie z życiem uszedł cało.
Woda go na brzeg rzuciła,
Gdzie nie było już tak stromo,
Pierwsza lekcja życia wzięta:
„Woda fajna jest rzekomo”.
Wrócił się do wyspy z drzewem,
Mimo bólu skrzydła swego
Wybił się ze skarpy rzeki…
Leci do brzegu drugiego.
Wylądował w cieniu drzewa,
Co się smoczym nazywało,
By odpocząć choć przez chwilę,
By odświeżyć swoje ciało.
Drzewo dziwne, jak parasol,
Krwawi z ran swych na czerwono,
Dając obraz wręcz tragiczny,
Lecz osłania swą koroną.
Jeszcze chwila wypoczynku
I gotowy jest do drogi,
Teraz było dużo łatwiej,
Wskoczył na brzeg na dwie nogi.
Smocze drzewo — WIKIPEDIA