E-book
4.41
drukowana A5
19.99
Ballada bez słów

Bezpłatny fragment - Ballada bez słów

Proza poetycka i wiersze

Objętość:
76 str.
ISBN:
978-83-8324-322-1
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 19.99

Kim jesteś?

Kim jesteś? Czy światło Twojej pustki może przemienić się w ból, za który nie warto płacić sercem? Przepastny jest Twój cień, rozświetlający drogi, którymi zwykła przechadzać się moja nostalgia. Dłonie, noszące piętno zmarnowanej krwi, dopraszają się lichego kawałka ciernistego sumienia, ust skazanych na niedokończony, koślawy pocałunek.


Skąd jesteś? Czy rodzinne miasto pamięta Twoje dziecięce sny? Dlaczego znów zrywasz dla mnie najpiękniejsze łzy, łzy należące do tych, którzy uciekają wiecznie w stronę cienia? Odległy jest Twój uśmiech, lęk jeszcze bardziej ubogi. Zanim znów zstąpisz do piekieł, zanim wydasz rozkaz niewinnym i wzgardzonym, czas przemieni się w ciszę, a cisza w krzyk wydarty ranie ust.


Co tu robisz? Nie rozumiem, jak zdołałeś przyzwyczaić śmierć do nadziei. Czy pewnego skrzywdzonego wieczora Twój sen ruszy na poszukiwanie ciemnego wiatru, gotowego unieść myśli, bezlitośnie zmarnowane? Wiem, że upłyną wieki, zanim ktoś Cię dostrzeże. Wiem, że potrzeba kalendarzy, aby obłaskawić ostatniego człowieka, ostatnie proroctwo, wskrzeszone tutaj przez przypadek.


Dokąd idziesz? Skradziono Ci najlepszy sen. Sen, dzięki któremu śnią nawet Ci, którzy chełpią się wyłudzoną krwią. A kiedy zegar wybije bez pasji, obojętność koszmarów nie sprawi, że Twój smutek stanie się powietrzem, tlenem zbędnym, nietutejszym. Jesteś… i wiem, że zapukam do Twojego serca, do jego uchylonych drzwi.

Czarno-biało

Powracasz, choć Twoja obecność nie zsyła winy ani grzechu. Jesteś tutaj ponownie, aby dać życie tym, którzy od dawna nie widzieli nieba, nie smakowali gwiazdy, uciekali przed niemożliwym. Znów mogę Cię oglądać, zaszczycona bliskością rozdrapanych myśli, dumna, że mogę trzymać Cię za rękę, gdy do lotu podrywają się galaktyki, gdy człowiek nie przyznaje się do miłości, gdy światło nadal lśni u wejścia do piekieł.


Spójrz prosto w moje zwyczajne, szare oczy; niech ich wyraz doprowadzi Cię do obietnicy, do złożenia ofiary z niepoukładanych zdań, z marnotrawnych myśli. To nie przypadek, że Twój blask wpadł do mojego serca i został tam na dłużej niż się spodziewał. Czy mogę odzyskać mój grzech, aby jego czarno-biały smak tłamsił tęsknotę za czymś więcej niż wolność? Nie ma snów, które mogłabym Ci zadedykować.


Daję Ci więc piąty kąt mojej głowy; przekaż swoim myślom, że mają tam swój azyl. Twoje szkarłatne oczy, blade dłonie nadają kształt moim płucom, rozdają spokój nadwyrężonym zmysłom. Łaknę powietrza, które jest także Twoje, wiesz? A gdy rozpęta się w Tobie noc, podaruj mi łyk ciemności, aby mój sen był także Twoim. Czy zapukasz do mojego otwartego okna? Czy przemienisz się w ból, którego tak mi brakowało? Powiedz, że to tylko złudzenie…

Kimś więcej niż Bogiem

Wiesz, że rzetelna miłość jest zarezerwowana dla tych, którzy najbardziej potrzebują cienia? Skąd przybywasz, skoro Twoje zasmucone dłonie są pełne naostrzonych gwiazd, skoro Twoje spojrzenie jest warte aż tyle zniechęcenia? Zanim zimny, kruchy cień pęknie na pół, zanim obolałe serce odszuka pożądany rytm — powrócą marzenia, kiedy byłeś tak samotny, że miałeś tylko wszechświat.


Twoje myśli nie oszukają światła, ciało pozostanie dalekie dotykowi. Pamiętam, jak późnym wieczorem zapytałeś mnie o drogę… Czy wiedziałeś wtedy, że chcę ofiarować Ci moje szaleństwo? Patrzyłeś tak, jakbym była kimś więcej niż Bogiem, więcej niż ofiarą, dla której warto odejść bez lęku. Pamiętam, jak bolesne były wtedy moje łzy, jak uwierał smutek. Już wtedy wiedziałam, że pójdę za Tobą, Twoim poboczem, skąd jest idealny widok na pustkę, na pustynię, gdzie na chwilę zostawiłeś swoje życie, swoje przesolone łzy.


I będziesz… A ja pozostanę obok, wierna Twojemu straconemu życiu, oddana wołaniom, wydartym z serca, powierzona gwiazdom, zwłaszcza tej płonącej u wierzchołka pustej, zimnej kolebki. I kiedy zgaśnie jeszcze jeden płomień, kiedy stopnieje dotyk — powierzysz mi swoją apokalipsę, oddasz ciało, zanim utracisz resztkę człowieczeństwa. Odpłyniemy w nieznane, tam, gdzie rodzą się ludzkie dusze, gdzie gasną ostatnie serca. I będzie tak, jakby ta jesień nigdy nie nadeszła.

Skaza

Pamiętam skazę Twojego dotyku, muśnięcia zadanego z namiętnością. Pamiętam zapach skóry, tak odległy pragnieniom, tak obojętny ciszy, która zapadła po moim krzyku. Nigdy nie zapomnę cienia, który rzuciłeś na moje serce. Nie wyproszę z pamięci wspomnień, które przyniosły mi Twój wszechświat, nieobliczalne jutro. Nie uniknę snu, który odbiera mi Ciebie, który oswaja moje koszmary.


Wiem, że nie będę z Tobą szczęśliwa; znów słyszę szelest kroków, słyszę, jak zbliżasz się do moich oswojonych gwiazd, jak płonie Twoje wyschnięte serce. Wciąż czuję posmak miłości, czuję smutek, który płonie w szkarłatnym spojrzeniu. Wciąż pamiętam miękkość Twojej dłoni, schowanej w mojej. Lecz wiem, musisz wrócić do Boga. Musisz zaopiekować się życiem tych, którzy pragną ostatecznego. Nie obiecujesz, że obudzisz mnie pewnego wieczora…


Rozumiem jednak, że nie dla mnie Bóg powołał Twoje serce; nie jesteś, aby dzielić się ze mną słodko-kwaśną ciemnością. Popłyną łzy, popłynie czarna rzeka, która zna tylko drogę pod prąd. Czekam, aż znów uchylę drzwi do serca. Czekam, aż zobaczę Cię u progu, z naręczem pocałunków, z bukietem pragnień. I wiem, że Twoja tęsknota pozostanie tu na zawsze, że czas pozwoli mi zapłakać w Twoim śnie. Odkryj przede mną moc, która zostawia światło nieświadomym, która syci tych, którzy zwątpili w czułość antypodów.

Kto był przed Bogiem

Znów jesteś. Czuję na duszy Twój słony smak. Kocham się w snach, lubuję w ciszy, którą wręczają mi Twoje cieniolubne dłonie. Patrzę prosto w pustkę, w nicość, której tak brakuje w tym eleganckim piekle. Obumiera we mnie zmierzch, kończy się noc, kolejny świt przychodzi spóźniony. Twoja gwiazda, mój prezent urodzinowy, jest skazą na czarnym wietrze, potęgą, za jaką trudno podążać.


Przykryta ciepłymi myślami, uciekam w spokojną, balsamiczną ciemność, gdzie czeka na mnie Twoje popielate serce, gdzie dom ma moja rozpieszczona samotność. Znów jesteś i z pewnością pozostaniesz, choć przyniesie mi to ból i wiarę. Twój cień zawsze będzie miał azyl w moim szepcie, zawsze będzie mógł zawołać moje myśli bez prawa do ekstazy. Moja niewinność, oddana Tobie, przypomina płomień, którą usiłujesz ugasić własną duszą, własną przypowieścią o kimś, kto był przed Bogiem.


Zanim wyruszysz ratować tych, którzy nie są już tego warci, podziel się ze mną swoim oddechem, podziel myślą, za jaką trzeba czasem zapłacić. Proszę, wróć, zanim zgaśnie ostatnie słońce, a życie zamieni się w koszmar, o jakim każdy marzył. Mój jałowy strach, moja kolejna ofiara — nic nie daje ekstazy, wszystko gaśnie w paroksyzmie obojętności. I kiedy ruszę Twoją ścieżką, zrozumiem, jak wiele smutku potrzeba, aby być szczęśliwym.

Zbliża się cisza

Nadchodzi czas, który przyniesie łzy zamiast przyszłości. Zbliża się cisza, która zagłuszy nawoływania zgubionych. Jesteś, aby zapobiec temu czasowi, uwolnić świat od ciszy. Płonący wiatr, zesłany Twoją ręką, jest wyzbyty pychy, wyzbyty mocy, aby pozbawić miłości ostatniego człowieka. W Twoim spojrzeniu czai się purpurowy blask, jakim pragniesz się dzielić, pragniesz po sobie pozostawić. Wiem, że pewnego dnia powrócisz niby cień cienia, niby toast wzniesiony o nieodpowiedniej porze, niby miłość, której nikt nie chce. Łańcuchy, które Ci ciążą, są dowodem, że Twoja noc potrafi być świetlista, potrafi być serdeczna niby sprawdzony przyjaciel. Wiem, że wciąż unikam tego, go niesprawdzone, co znikome i bezdenne…


Lecz jesteś tuż obok, Twoja pierś rozległa, do której mogę przytulić moje smutki. Sycę się Twoim oddechem, łzy wsiąkają w serce, nostalgia pozbawia mnie prawa do własnej melancholii. Mój Mistrzu, czy odejdziesz, gdy przeminie ostatni wiosenny powiew? Mój Wspaniały, czy mogę ogrzać w Twoim cieniu moje ciężarne myśli? Pomóż mi, jestem niewidomą, która boi się ciemności. Wyrzuty sumienia, poczucie winy — towarzyszą mi, gdy jesteś tak daleko, że nie słyszę Twoich myśli, nie pamiętam zapachu. Pozwól posmakować Twojego lęku, Twojej dumy, którymi z nikim się nie dzielisz. Podaj mi rękę, gdy będę stała na torach z opuszczonym szlabanem.

Ballada bez słów

W purpurowym zwierciadle Twoich oczu jest odbicie zniszczonych snów, pierwszego wiosennego powiewu, ostatecznego listu pożegnalnego, niedokończonego epitafium… W Twoich oczach widzę strach i gniew, miłość i litość, sarkazm i obojętność… Wiesz, że kochamy się w złudzeniach, które pragnę Ci zadedykować? Wiesz, że Twoje serce, choć cierniste, jak każdy kwiat potrzebuje słońca? Jak kwiat, który rozkwita zimą? Ten kwiat zrywają moje drżące palce, kwiat, który pachnie niby odtrącone szczęście, niby utracona wolność, ukryta w sobie noc.


Wciąż wyobrażam sobie ciszę pragnień, obojętność zmysłów, łzy chore na pokorę… I kiedy położysz mi palec na ustach, powstrzymam oddech, powstrzymam bicie serca, aby nie zagłuszyć tej ciszy, uroczystej i niepowtarzalnej. W Twoich myślach moje sny mają swój raj. W sercu czai się czas, który chciałabym powierzyć zmęczonym i straconym. Czy pozwolisz na zakończenie ucałować Twoje nadgarstki? Kocham tę delikatną, popielatą skórę… Pragnę, by jej ciepło tuliło do snu moje przywidzenia, rokroczne urojenia, do jakich chcę Cię zaprowadzić.


Zmęczona po dobrze przespanej nocy, szukam Cię na poduszce — zastaję pustkę, chłód i żal. Ze złamaną duszą pójdę dalej, tam, gdzie źródło ma Twoja moc, gdzie bije krynica Twojej przeklętej nieśmiertelności. W ramach prologu do lepszego raju zostawiam Ci moją najcenniejszą balladę, balladę bez zbędnych słów.

Słodko-kwaśne marzenia

To, co nazywamy powszechnie niedokończoną ideą, niech będzie spełnieniem czasu, który dotyczy zarówno Boga, jak i nas. To, co nosi nazwisko nieskończoności, niech obumrze późnym wieczorem niby cudze, odtrącone serce. To Ty jesteś światłem mojego kolejnego poranka, Ty rodzisz się pośród nieuczesanych gwiazd, które lubię tulić, gdy Twoje serce jest tymczasowo głuchonieme.


Mistrzu, powierzam Ci moje wszędobylskie smutki, podarowuję niedokończony kalendarz próżnych ideologii. Czy pamiętasz, jak odnalazłeś mnie przypadkiem pośród ciemności? Wyprowadziłeś z mroku, udowodniłeś, że istnieje druga strona księżyca? Kiedy pogrążasz się we śnie bez snów, wtulam się w Twoje ostatnie słowa, w melodię, którą nucisz mojej zabłąkanej wrażliwości.


Aby ukoronować naszą niewinność, wtulałeś chłodny policzek w moje rozgrzane dłonie, miękkie i przytulne niby wiecznotrwała ufność. Nigdy nie zapomnę Twoich smukłych palców, jak mknęły poprzez zmysły, zostawiając po sobie czułość, namiętność i trwogę.


Mój Miły, porzuć dla mnie choć raz swoje przeznaczenie, nazrywaj dla mnie pragnień do niebieskiego dzbana. Kiedy Twoje uczucie trafi na ślepą uliczkę, kiedy przemieni się w różę, która nie kwitnie w żadnym ogrodzie, przeminiemy bez zbędnych zderzeń łez. Ty jesteś jak ta róża, choć życie każe Ci snuć inną przypowieść. Schwytaj dla mnie kilka słonecznych westchnień i wręcz naręcze, żebym odzyskała nadzieję, odzyskała słodko-kwaśne marzenia.

Tamten mroźny dzień

Twoją twarz spowija wieczny, zimny całun cienia. Spojrzenie, boleśnie szkarłatne, przykryte jest wiecznością, od której nie chcesz się uwolnić. Pamiętasz, jak moja samotność łkała, gdy nadawałeś kształty swoim myślom? Pamiętasz, jak przemijał ból, gdy pozwoliłeś zabliźnić się śladom po pocałunkach? Ja pamiętam tylko szarobure niebo, chłodny wiatr, wilgotny chodnik… Nikt nie zastąpi ciszy, którą mi stworzyłeś, którą wręczyłeś.


Nigdy nie zapomnę Twoich srebrnych śladów na kamienistym chodniku myśli. Zapamiętam na zawsze obojętność, z jaką kojarzy mi się obrazoburcza śmiertelność. Włóż mi w ramiona zbyt ciężki krzyż, zarzuć sobie na plecy łańcuchy. Jak wiele smutku będzie nas kosztowała ta wędrówka? Trzymając się za ręce, ruszamy w stronę światła, drogą bez drogowskazów, z licznymi rozstajami. A gdy nagle zastanie nas dzień, gdy zdziwi kolejny poranek, obudzimy nasze serca, obudzimy spokój i nostalgię, aby uratować to, co pozostało z człowieczeństwa.


Pytałeś mnie wielokrotnie, jak to jest być człowiekiem… Odparłam, że miałeś wielkie szczęście, że Cię to ominęło. Wciąż czuję na ciele Twój strach, Twoje obawy, czy wystarczy nam rozmów, aby opisać niespokojną teraźniejszość. To oczywiste, że znów odnajdę Cię w moim śnie, wśród pnącego się bluszczu, wśród zakazanych łez, rozbijających się o czoło szyby. Mistrzu, czy pamiętasz moje myśli? Tamten dzień, mroźny dzień?

Róża Twojego serca

Zanim dostrzegę odbicie księżyca w szkarłatnym lustrze Twojego wzroku, moje ciało pozna drugą stronę światła, zmysły poczują słodko-kwaśny smak spełnienia. Odkąd nasze cienie staną się jednym słońcem, odkąd pocałunki przestaną być próbą namiętności, Twoja dłoń rozpędzi moje łzy, pierś stanie się azylem, do jakiego mogę wtulić zaniepokojone serce. Delektuję się Twoją wonią, zapachem cynamonu i pomarańczy.


Gdy czas włamie się do pysznej ciszy, gdy sekundnik przyśpieszy kroku, współczucie złączy nasze antypody, przeciwieństwa, którym dane było nieść wspólny krzyż. Aby pokonać lęk przed przeszłością, pragnę poczuć ciepło Twoich łez, ciepło spojrzenia, które dedykujesz tylko dla mnie. Nie wierzę w powrót słońca, nie ufam wierności księżyca. Tam, skąd pochodzisz, gwiazdy mają własne imiona, miłość chadza własnymi ścieżkami, samotność jest sprzedawana po okazyjnej cenie.


Kiedy róży Twojego serca wymknie się zbyt wiele czułości, kiedy Twoje kolce zranią moją niewinność — podziękuję za spełnione marzenia, za żyzne pragnienia. Chciałam nauczyć Cię wolności, lecz wiesz, że zniszczyła ją człowiecza wola. Mój Miły, nie gardź moim wołaniem. Jeśli chcesz, opowiem Ci, co to znaczy być śmiertelnym. Moja Miłości, tak szlachetna i uroczysta, kojarzysz mi się z otwartymi drzwiami, do których trzeba pukać. Mój Nauczycielu, ukrywam się pośród zatęchłych cieni; wiem, że grzech mnie tu nie dosięgnie.

Zimne jak łzy o poranku

Miłościwy, podaj mi swoje szlachetne serce, abym zrozumiała, dokąd iść zakazanymi drogami. Podaruj zmęczone sny, aby mogły zakwitnąć w moich dłoniach, dać wkrótce zakazane owoce, których miąższ nasyci dobrowolny głód. Choć w naszych cieniach pada namiętny deszcz, nie obronimy się przed marzeniami, nie uciekniemy przed namiętnością. Nasze myśli są jak samotne gwiazdy, jak oddech, który może stać się szczęściem. Fantazje suną przez płonące nieba, a gdy zamieniają się w miłość, nikt nie potrafi wytłumaczyć ich samotności.


Nie chcę żyć ciągłą tęsknotą! Potrzebuję Twojego spojrzenia, modlitwy szeptanej przez zamknięte usta. Mistrzu, podnieś głaz mojej głowy, pokaż moim zamkniętym oczom światło, światło jasne, choć zimne jak łzy o poranku. Dziękuję opatrzności, że dała mi Twój oddech, niedokończone myśli, pragnienia zamienione w lęk.


Pamiętasz ten moment, kiedy zderzyły się nasze bieguny? Sądziłam, że pytasz mnie o drogę… Lecz nie, to był prolog lepszej bajki, lepszego mitu, na którym nie kończy się życie. Kochany, nasze smutki przysiadły na parapecie, myśli wykradł księżyc — czy tak brzmi imię pożądania? Czy tak nazywa się czułość, której nie znała moja skóra? Pomożesz mi wskrzesić niebo, które widzę u naszych stóp? Naucz zmyły wolności, przed którą nie umknie czczy świt, dzięki której świat pochyli się nad naszym uczuciem.

Ukryte wyjście

Powróć z mojej nocy, z ciemności, gdzie swój azyl mają sny. Odnajdź wśród chmur zagubioną łzę słońca, jedno oswojone słowo, które nie zna miłości. Moja obojętność, dedykowana długim samotnym wędrówkom, nie zostawia śladów na dłoniach, nie ucieka przed skrzywdzoną namiętnością, nie szuka ukrytego wyjścia z tego opuszczonego ogrodu.


Pamiętasz, jak po raz pierwszy zobaczyłeś moje pragnienia? Pamiętasz, jak płakałam, a Ty koiłeś moje lamenty? Jak uspokajałeś mój szept, szept sięgający straconego nieba? Mój Mistrzu, niewinne są Twoje dłonie, nietknięte usta, które obiecują mi uroczyste pocałunki, przynoszą pieszczotę smutną niby kora wierzby. Twoja nieśmiałość jest białym ptakiem, który boi się nieba, który nie ma ziemi, z której mógłby wzlecieć. Twoja wrażliwość kojarzy się z dobrowolnym milczeniem, z pustką, w której ukrywasz oswojone ukochane przywidzenia, swoje myśli, którym nigdy nie wystarcza ciepła.


Kocham Cię, kocham tak, aż boli czas. Jest noc, dotykam niecierpliwie naszych wspólnych łez, uciekam przed pragnieniem, które zasiałeś w moim ciasnym sercu. Pragnę Cię, potrzebuję nieodwzajemnionej samotności — czy słyszysz tę melodię, tę balladę bez zbędnych słów? Czy mogę wtulić swój strach w Twoją przepastną pierś? Mogę karmić się Twoim ciepłem i blaskiem? Uratuj mój najukochańszy sen, sen, w którym żyjemy w tej samej bajce, w tej samej samotni.

Nagie myśli

Ucisz moje bezsenne noce, kiedy nie czuję zapachu namiętności. Zaopiekuj się niespodziewanym porankiem, kiedy zmarznięte łzy żłobią podzielone serca. Kiedy wyruszymy za margines jutra, kiedy napotkamy purpurowe chmury, jak te z innej bajki, kiedy nasza nadwrażliwość spłoszy niegrzeczne otarcia naskórków — obudzi się w nas przyszłość, obudzi się czas, za którym warto iść. Smutno, smutno jest dziś moim nagim myślom, złaknionym otwartego okna, lecz pogrążonym w dobrowolnej namiętności.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 19.99