…jest taki czas, kiedy ludzie przestają być ludźmi.
Jest taki czas, kiedy Bóg musi spojrzeć na ziemię.
Z tego spojrzenia rodzą się rzeczy dobre i wielkie.
Z tego spojrzenia odradza się człowiek.
Jak Adam w raju. Jak Chrystus w Betlejem. I Bóg, i człowiek. I wiara, i nadzieja…
mg
Droga
zmięte prześcieradła
początek i koniec
Sala szpitalna. Stare, metalowe szpitalne meble. Łóżko, szafka, taboret. Aparatura medyczna. Białe ściany z beżowymi lamperiami do połowy. Przez okno wdzierają się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Zapowiedź być może pięknego dnia. Puste łóżko. Na łóżku używane prześcieradła. Pomięte i pobrudzone. Rzucone niedbale. Dwie kobiety, pielęgniarki stojąc bez ruchu tworzą wraz z pustym łóżkiem trójkąt. Ręce kobiet zwisają bezradnie wzdłuż tułowi. Spoglądają z niedowierzaniem to na siebie, to na puste łóżko. Brakuje pacjenta. Brakuje człowieka.
Wszystko jest jasne. Nie ma nad czym się zastanawiać. Oczy obu kobiet spotkały się na dłuższą chwilę. W oczach nie widać niepokoju. Nie ma niepokojących pytań bez odpowiedzi. W oczach spokój pomimo niewątpliwego zaskoczenia. Tak jakby wszystko wydarzyło się niespodziewanie, ale nie stanowiło niczego nadzwyczajnego. Nagle jedna z pielęgniarek, ta starsza niespiesznie rusza w kierunku uchylonych drzwi prowadzących na korytarz. Potem korytarzem w prawo, tam gdzie znajdują się biura administracji szpitala. Przyśpiesza. Idzie coraz szybciej. Zaczyna biec. Po prawej długa, biała ściana poprzerywana prostokątami drzwi do sal szpitalnych. Po lewej ciąg okien pełnych słońca i przestrzeni. Pełnych życia. Biały fartuch lśni w jasnych słonecznych promieniach. Kobieta biegnie do gabinetu dyrektora. Kładzie dłoń na klamce i dodając jej odpowiedniego nacisku, bez pukania uchyla drzwi. Dyrektor, mężczyzna po sześćdziesiątce podnosi siwą głowę znad pokrytego dokumentami biurka. Spogląda na pielęgniarkę z oczekiwaniem, że nie przerwała mu pracy bez powodu.
— Panie dyrektorze, chyba mamy problem…. — pielęgniarka urywa w pół zdania.
W szpitalu spore zamieszanie. Na korytarzach stoją ludzie. Ludzie w kitlach i ludzie w garniturach. Ludzie w mundurach. Na dole przed wejściem kłębi się tłum dziennikarzy. Kamery, mikrofony, aparaty fotograficzne. Na trawniku wozy transmisyjne. I tak jak dziennikarze nie mogą powstrzymywać cisnących się na usta pytań, tak wszyscy pozostali najchętniej wróciliby do swoich cichych gabinetów i udawali, że nic się nie stało. Nic się nie stało, życie toczy się dalej. Słońce świeci. Atlas na swych silnych ramionach podtrzymuje nieboskłon. A ludzie mogą pod tym nieboskłonem realizować swoje zamiary. Mogą czynić dobro lub zło. W zależności od wyboru lub okoliczności. Wszystko jest w porządku. Ale nie. Co się stało z tym człowiekiem, który jeszcze wczoraj leżał bez ruchu na szpitalnym łóżku. Co się stało z tym człowiekiem, którego ze światem łączyła tylko specjalistyczna aparatura medyczna. Dwóch policjantów pilnowało go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niczego nie zauważyli. W oknach nienaruszone kraty. Kamery monitoringu obejmujące korytarze i wyjścia niczego nie nagrały. Ale człowieka nie ma. Pewnie już niebawem upomni się o niego rodzina. I jeszcze ci natrętni dziennikarze. Te trudne, bo pozostające bez odpowiedzi pytania. Zniknął młody mężczyzna, który od trzech dni leżał w stanie śmierci klinicznej. Są jego dane personalne. Jest jego historia. Są nawet jego ubrania. Ale nie ma człowieka. Nie ma ciała. Pozostały tylko pomięte prześcieradła. W nieładzie rzucone na szpitalnym łóżku.
Dyrektor szpitala stoi tyłem do drzwi w swoim gabinecie i patrzy w zamyśleniu przez okno. Na szary garnitur narzucony ma luźno biały szpitalny kitel. Patrzy w dal. Gdzieś ponad głowami ludzi. Ponad drzewami i ponad dachami budynków. Jest ponad tym wszystkim co tu się dzisiaj dzieje. Błękitne niebo i delikatne białe obłoki. Wszystko bez ruchu, jak na obrazie albo zdjęciu. Spokój albo oczekiwanie. Wszystko zależy od tego co jest w środku. Od tego co jest w głowie. Jakie myśli i jakie uczucia targają człowiekiem. Bo to człowiek nadaje znaczenia przedmiotom i obrazom. To człowiek nadaje znaczenia słowom i gestom.
Pielęgniarka odwraca oczy od pleców dyrektora i niespiesznie zamyka drzwi.
śmierć i życie
narodziny
Deszcz. Rzęsisty, równy i ciągły. W deszczu mężczyzna z pochyloną głową nad grobem. Mokre włosy i krople deszczu spływające po twarzy. Puste spojrzenie. Prosty, drewniany krzyż. Świeża, rozmokła ziemia na mogile. Mężczyzna nie czuje nic. Ani chłodu, ani deszczu. Ani rozpaczy, ani nawet smutku. Stara wojskowa bluza chroni przed deszczem i chłodem. Twarde serce górala pozwala mocno stać na nogach, mimo, że cały świat właśnie się zawalił. Kałasznikow na plecach. Druga połowa dnia. Noc powoli wypełza zza lasu dodając grozy samotnemu pogrzebowi. Dom niby stoi, lecz wyraźnie wieje chłodem i odpycha. W tym budynku nie ma już domu. Wypalone oczodoły okien i naprzeciw tak samo puste spojrzenie człowieka. Oknom brakuje ludzi i kwiatów. Oczom brakuje miłości i nadziei. I drugi, malutki krzyż, którego tym bardziej być nie powinno.
Josif, czterdziestoletni chyba mężczyzna ociera dłonią twarz i rusza niespiesznie ku starej dacii zaparkowanej u podnóża wzgórza. Idąc nie ogląda się ani razu. Nie przyśpiesza kroku, ale też nie zwalnia. Wojskowe buty pewnie rozdeptują rozmoknięty grunt. Mięśnie i ścięgna pracują na pamięć. Tylko nieruchome, ciemne oczy nadają twarzy mężczyzny jakiejś nierealności w zapadającym zmierzchu.
Auto załadowane po dach wydaje się drzemać. Bez zastanowienia wsiada do środka, zatrzaskuje drzwi i uruchomia silnik. Wrzuca pierwszy bieg. Samochód natychmiast rusza. Wycieraczki niespiesznie zaczynają zgarniać krople deszczu z przedniej szyby. Poszarzała twarz mężczyzny nie zdradza żadnych uczuć. Nie ma go już w tym miejscu. Miejscu, którego jeszcze wczoraj broniłby do ostatniego tchu życia. Miejscu, które jeszcze wczoraj było całym jego światem. Całym życiem. Dom i groby pozostawił za zatrzaśniętymi drzwiami samochodu. Nie chce dłużej mieć niczego wspólnego z tym miejscem. Z tym czasem. Ucieka.
Noc. Gdyby nie podskakujące na nierównościach słabe światła dacii można, by uznać, że śmierć i sen zawładnęły światem. Josif jedzie już od wielu godzin. Jest zmęczony. Twarz nieruchoma. Oczy przekrwione, pozbawione blasku, jakby puste. Deszcz dawno już przestał padać. Jest to ta godzina, w której kiedyś zasypiały ze znużenia straże na murach zamkowych. Godzina, w której kierowcom ciężarówek uciekający spod kół asfalt zmienia się w czarnego psa. Zapowiedź złego końca. Josif resztką woli panuje nad pozostawaniem w realnym świecie. Oczy pieką. Pozostając otwarte nie zawsze przekazują rzeczywisty obraz do mózgu. Mężczyzna raczej przeczuwa niż dostrzega nadchodzący od wschodu świt. Zatrzymuje samochód. Wysprzęgla bieg. Przekręca kluczyk w stacyjce. Silnik cichnie i w tym samym momencie Josif zasypia ze zmęczenia za kierownicą.
Mężczyzna ocknął się. Wokół jest już jasno. Coś go zaniepokoiło. Dotknął kałasznikowa. Chłód stali uspokoił informując, że broń jest na miejscu. Spojrzał na ruiny kościoła. Nie zauważył ich zatrzymując samochód w nocy. Teraz coś go w nich zaintrygowało. Poczuł życie. Ktoś tam jest. Powoli otwiera drzwi i wysiada z samochodu. Rześkie powietrze poranka natychmiast pobudziło zmysły. Wciąga głęboki haust powietrza pełnią płuc. Wszystkie organy rozbudziły się ze snu. Powoli rusza ku ruinom rozglądając się spokojnie. Mały, romański kościółek pośród wzgórz i lasów. Z dala od wsi, której nawet nie widać. Musiał dostać w samo serce pociskiem artyleryjskim. Dach jest zapadnięty. Wszędzie pełno kawałków czerwonej dachówki. Witraże rozsypane wokół, chrzęszczą pod butami. Jakiś ruch. Podbiegł i przywarł do zimnego kamiennego muru. W nozdrzach poczuł chłód i wilgoć. Zagląda do środka przez szparę w drzwiach, które jak inwalida wiszą na jednej zawiasie. Ktoś tam jest. Josif poczuł się bezpiecznie. Wchodzi do kościoła. Oczy przyzwyczajając się do mroku zwolna ogarniając całe wnętrze. W przestrzeni powoli przybywa szczegółów. W rogu na poszarpanym kocu leży skulona postać. Josif na chwilę zatrzymuje się. Patrzy. Prostuje się.
— Dobar dan. — woła niezbyt donośnie Josif. Postać kuli się jeszcze bardziej. Półmrok i bezruch odebrały jej cechy człowieka. Poczuł strach. Nie swój. Poczuł strach tego czegoś w rogu. Podszedł powoli, przykucnął i dotknął zewnętrzną stroną dłoni. Postać nawet nie drgnęła.
— Jestem Josif — powiedział łagodnie. Odpowiedziała mu cisza. — A ty? — zapytał.
Postać poruszyła się.
— Zostaw mnie — usłyszał bardziej strach niż słowa.
Przy rozpalonym właśnie niewielkim ognisku, na miejscu gdzie kiedyś stał ołtarz Josif otwiera konserwę starym myśliwskim nożem. Z ciemnego kąta pod nadpalonym obrazem Chrystusa Miłosiernego spogląda w jego kierunku para oczu. W oczach odbija się blask ognia nadający im życia. Oczy należały do młodej, może szesnastoletniej dziewczyny. Widać w nich było zainteresowanie. Nie chodziło jej o mężczyznę. Patrzyła na jedzenie. Jedzenie było teraz jedynym co robiło na niej wrażenie. Brudna, zmęczona, wystraszona. I na pewno bardzo głodna. Niewiele więcej można było powiedzieć. Josif podał dziewczynie kromkę chleba z grubą warstwą mięsa z wojskowej konserwy. Wzięła kanapkę i powoli, obserwując ją zaczęła przybliżać do ust. Powąchała i z przyjemnością ugryzła mały kawałek. Wciągnęła nosem głęboki haust powietrza, wyprostowała się i zaczęła niespiesznie przeżuwać. Było w jej pozie coś nie pasującego do sytuacji. Sprawiała wrażenie jakby była na eleganckiej kolacji przy świecach z dobrym winem i białymi obrusami. Wrażenie potęgował ogień z ogniska nieśmiało oświetlający jej twarz. Mimo półmroku panującego w ruinach, mimo brudu i wbrew sytuacji wyglądała czysto. Miała w sobie coś co sprawiało właśnie, że promieniowała od niej czystość i pewien rodzaj spokoju.
— Niewinność młodości. — pomyślał Josif. — Niewinność mimo wszystko.
Josif postawił na betonie przed dziewczyną plastikową butelkę z wodą i odszedł dając jej komfort przestrzeni. Mimo obecności obcego mężczyzny, dziewczyna nie czuła się ani skrępowana, ani tym bardziej zagrożona. Wzrokiem dała znać, że docenia co dla niej robi. Josif usiadł na jednej z ocalałych kościelnych ław. Bokiem do wejścia i bokiem do dziewczyny. Oparł brodę na dłoniach i powiedział jakby do siebie — jadę do Sarajewa. — Odpowiedziała mu cisza.
Patrzył na ogień zastanawiając się po co go rozpalił. Nie było ani tak ciemno, ani tak zimno, że był niezbędny. Nic też na nim nie podgrzewał.
— Ale to chyba nie jedyny absurd w moim życiu, na tej wojnie, na tym świecie — pomyślał. W głowie miał spokój wynikający raczej z otępienia i braku jakichkolwiek myśli niż rzeczywistego stanu. Tkwił tak przez dłuższą chwilę bez ruchu, z otwartymi lecz nic nie widzącymi chyba oczami. Nagle drgnął i wyprostował się. Jakby coś przywołało go z powrotem do świadomości. Wstał i wyszedł na zewnątrz. Był piękny poranek. Jeden z tych, które zawsze powodują, że chce się żyć. Poczuł się winny, że chciało mu się żyć. Poczuł się winny, że chciało mu się żyć pomimo tego co wydarzyło się wczoraj. Pomimo śmierci ukochanej żony. Pomimo śmierci ich malutkiej córeczki. Myśląc o nich unikał ich imion. Posługiwał się obrazami. Widział twarze i sytuacje, ale nie chciał ich nazywać. Nie był chyba gotowy na ostateczne definiowanie zdarzeń. Na uznanie tego co się stało. Pozwalał zdarzeniom wyprzedzać go. Dawał sobie czas na dojście. Na dogonienie rzeczywistości. Potrzebował perspektywy na zrozumienie. Potrzebował czasu, żeby zrozumieć i nie zwariować. Usłyszał kroki za sobą. Nie odwracał się. Czekał patrząc przed siebie. Dziewczyna zatrzymała się tuż za nim. Wiedział, że tam jest. Czuł jej zapach. W oddali nad lasem krążył jakiś drapieżny ptak. Josif wytężył wzrok. Rozpoznał orła. Sprawiało mu przyjemność patrzenie na spokojny lot ptaka.
— Jestem Marika….– cicho powiedziała dziewczyna — i może być Sarajewo — dodała.
Josif odwrócił się i ujrzał filigranową dziewczynę o blond włosach, i niebieskich oczach. Włosy były zaniedbane.
— Dawno nie widziały szamponu, — pomyślał. Ale oczy lśniły. Były pełne młodości i wiary. Takie oczy, które mówią, że życie jest piękne, że nic złego stać się nie może. Oczy, które mówią, że Bóg jest wszędzie. Ubrana była w stare, za duże dżinsowe spodnie zwane ogrodniczkami i flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę. Rękawy koszuli i nogawki spodni były popodwijane. Nie doszedł wzrokiem do butów, bo dotarło do niego, że dziewczyna jest w ciąży. Mimo tak młodego wieku ta ciąża wcale nie wydała mu się niestosowna. W tym porannym świetle dziewczyna zdawała się promieniować szczęściem i dobrem. Na tle ruin i w samym środku wojny dawała świadectwo świętości życia. Jakby była z innego świata. Jakby nic co ludzkie nie mogło jej dotknąć. Sprofanować. A jednocześnie bardziej realna niż całe jego dotychczasowe życie. Niż życie, które zabrała mu ta bezsensowna wojna. Poczuł, że patrząc na tę dziewczynę, nie widzi grobów zostawionych za sobą. Nie widzi zła i nie czuje żalu. A myśli stają się jakieś spokojniejsze. Końca świata jeszcze nie będzie. Odwrócił wzrok. Nie dostrzegł już jednak orła.
Zbliżało się południe. Dzień był ładny. Dacia wolno toczyła się z góry na tak zwanym biegu jałowym. Josif próbował oszczędzać w ten sposób paliwo, którego miał niewiele, i które było prawie nie do zdobycia w obecnych warunkach. Starał się omijać dziury w nawierzchni nienaprawianej już dawno drogi. Ostatnie łaty asfaltu zdawały się pamiętać jeszcze czasy Tito. Przed nimi rozciągała się pusta przestrzeń. Żadnego ruchu, żadnego życia. — To dobrze — pomyślał.
Spojrzał w prawo na śpiącą, na fotelu dziewczynę. Nogi podkulone. Głowa przywarła lewym policzkiem do oparcia siedzenia. Wydawała się być spokojną, ale wiedział, że nikt nie może być spokojnym w jej sytuacji. Nie miał pojęcia co przeszła, ale wiedział jak okrutni ludzie stają się na wojnie. Dobrze wiedział co to wojna. A ciąża? Gdzie jest jej ukochany. Gdzie jest ojciec dziecka. Może nie żyje. A może wcale nie ukochany, tylko oddział partyzantów lub żołnierzy o innym akcencie niż ona. Dziewczyna jednak była spokojna. Auto toczyło się coraz wolniej, bo teren od dłuższej chwili był już płaski i zbliżał się podjazd pod górę. Josif ocenił szybkość, bo szybkościomierz nie działał od kiedy kupił samochód od sąsiada w Goricy. Pamiętał, że sprzedający postawił litr rakii za ten niesprawny licznik. Wprowadził drugi bieg i auto lekko szarpiąc przyspieszyło. Zaczęło wdrapywać się pod górę.
Zza zakrętu wyłonił się człowiek. Siedział na przydrożnym kamieniu z kałasznikowem opartym kolbą na ziemi. Niespiesznie podniósł prawą rękę ni to w geście pozdrowienia, ni nakazu zatrzymania się. Josif zatrzymał samochód kilka metrów przed nieznajomym. Mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, z długą brodą. Chudy. Ubrany w stare wojskowe moro siedział na kamieniu z jedną nogą nienaturalnie wyprostowaną. Wstał z trudem. I teraz okazało się, że ta wyprostowana noga to proteza. Utykając podszedł do samochodu uważnie lustrując jego wnętrze.
— Dokąd? — spytał stanowczym głosem.
— Dobre pytanie, — pomyślał Josif, bo przecież skąd nie miało najmniejszego znaczenia. Chciał zażartować ale się powstrzymał i poważnie odparł — do Sarajewa.
— Omiń — stanowczo powiedział nieznajomy — jedź nad morze. Masz papierosy? — zapytał łagodnie, jakby niechcący.
— Nie palę — odpowiedział Josif. Widać było, że nieznajomy bije się z myślami co ma zrobić, ale nie zrobił nic. Był wyraźnie zmęczony życiem. Nie dniem wczorajszym, czy dzisiejszym ale właśnie całym życiem. Nie tym co było. Nie tym co jest. Nie chciało mu się żyć i może dlatego machnął tylko ręką. — Jedź — powiedział bezbarwnym głosem i nie czekając na reakcję odwrócił się plecami. Josif poczuł jakby już go tu nie było. Wrzucił bieg i odjechał nie patrząc we wsteczne lusterko. — Na wojnie nikt nie wygrywa. — pomyślał. Gdy po kilkudziesięciu metrach odwrócił się, nie zobaczył już nikogo.
Dziewczyna od dłuższego czasu już nie spała. Patrzyła na Josifa ufnymi oczami. Nie zadawała żadnych pytań. Jakby dokładnie wiedziała, że wszystko będzie dobrze. Ufała mu. Josif poczuł się trochę nieswojo. Poczuł się za nią odpowiedzialny. Za nią i za jej dziecko. Po zastanowieniu sprawiło mu to nawet przyjemność. Poczuł się potrzebny i ważny dla kogoś. Poczuł się znowu potrzebny.
Dojeżdżali właśnie do wypalonego, opuszczonego, samotnego domu. Josif obserwował uważnie okolicę. Nie z obawy, raczej dla zasady. Z przyzwyczajenia. Dziewczyna zapytała czy może się zatrzymać. Zgodził się, bo i tak miał taki zamiar. Widział już od jakiegoś czasu studnię przed domem. Podjechał powoli pod samą studnię i wyłączył silnik. Posesja nie była ogrodzona. Za domem znajdował się niewielki sad. Dziewczyna lekko wysiadła z samochodu jakby zatrzymali się na postój na rodzinnej wycieczce. Rozglądając się ruszyła za dom.
— Uważaj — Josif krzyknął tylko za nią i podszedł do cembrowiny. Spojrzał w studnię i dostrzegł nieruchome lustro wody. Brakowało jednak wiadra i łańcucha na kołowrocie. Wrócił do samochodu, otworzył bagażnik i wyjął z niego linkę manilową, i małą kankę na mleko. Przywiązał linkę do uchwytu kanki i wpuścił ją do studni. Po chwili pił już zimną, orzeźwiającą wodę prosto z kanki. Zza domu wyszła Marika niosąc kilka małych jabłek w podołku koszuli podtrzymywanej lewą ręką. Trochę bezwstydnie odsłaniała w ten sposób swój ciążowy brzuch. W prawej ręce trzymała ogryzek, który po kilku krokach rzuciła za siebie. Z uśmiechem wyjęła z podołka największe jabłko i bez słowa podała Josifowi. Jedli jabłka oparci o cembrowinę studni patrząc na góry. Jak na okoliczności było im dobrze. Pomyślał, że mogłaby być jego córką. Gardło ścisnął mu niemy ból. Wszystko wróciło. Oczy zaczęły lekko piec. Odwrócił się i podszedł do samochodu. Obszedł go w koło jakby sprawdzał jego stan. Taki rodzaj obsługi technicznej pojazdu. W wojsku był przecież kierowcą. Zbliżał się wieczór. Trzeba było podjąć decyzję co dalej. — Zostać tu na nocleg, czy jechać dalej. Nieznajomy odradzał Sarajewo. Jechać nad morze? Ale czy wystarczy paliwa? Miał jeszcze pełny kanister w bagażniku, ale to już ostatni. Chyba jednak Sarajewo. Tam łatwiej o paliwo niż w górach. — Wsiadł za kierownicę. Dziewczyna zrozumiała i bez słowa ruszyła zająć miejsce obok. Teraz gdy szła do samochodu zrozumiał, że ciąża jest mocna zaawansowana. Wcześniej jakoś tego nie zauważył.
— Tym bardziej trzeba jechać do Sarajewa — pomyślał Josif. Trzasnęły drzwi. Samochód ruszył.
Josif jechał bez świateł. Noc była jasna, księżycowa. Zawsze lubił światło księżyca. Dodawało niesamowitości krajobrazowi. Tworzyło klimat. Przypomniał sobie jak z ojcem chodził nocami na polowania w góry. Jak ojciec uczył go tropienia i podchodzenia zwierzyny. Jak ojciec uczył go strzelania. Zrobiło mu się ciepło na sercu. Ojciec zginął w pierwszych dniach wojny. Serbscy żołnierze przyjechali do Goricy po rakiję, ojciec nie miał. Nie było rakii, to wzięli życie niewinnego człowieka i odjechali. Cholerna wojna. Zauważył cień drogowskazu, włączył światła i na zielonej podziurawionej pociskami tablicy odczytał — Sarajewo 12 — Dziewczyna spała. Co chwilę wydawała ciche jęki, ale ciągle spała.
W chwili gdy zaczął się podjazd pod górę, silnik szarpnął kilka razy. Josif zjechał na pobocze i zatrzymał samochód, silnik zamilkł. Koniec jazdy. W tym samym momencie dziewczyna otworzyła oczy. Zatrzymali się w jakiejś przemysłowej dzielnicy. To znaczy przed wojną była to przemysłowa dzielnica. Dzisiaj opuszczone hale magazynowe straszyły pustką i ciszą. Dzisiaj nie było tu przytulniej niż na złomowisku. Wysiedli powoli rozglądając się niepewnie. W cieniu najbliższej hali przycupnęła, porzucona przyczepa kempingowa. Otwór wejściowy pozbawiony drzwi wyglądał zapraszająco tym bardziej, że zbierało się na burzę. Dziewczyna nie wyglądała dobrze. Stała spokojnie ale nie sprawiała wrażenia spokoju. W powietrzu wisiały jakieś wydarzenia.
Josif podszedł i zapytał — wszystko dobrze? — Usłyszał ciche — nie wiem… chyba już czas — dodała cicho.
Josif popatrzył przez chwilę niepewnie na dziewczynę i wszedł do przyczepy. W środku nie było nikogo. Przez brak drzwi powietrze wewnątrz było świeże, pozbawione charakterystycznego w takich miejscach zapachu stęchlizny. Na łóżku leżały stare koce. Na podłodze walały się porozrzucane butelki. W kącie bezużyteczny telewizor marki Rubin. Zerwał się wiatr i zrobiło się nieprzyjemnie. Dziewczyna weszła do środka i usiadła na łóżku. Josif poszedł szukać czegoś do zasłonięcia otworu drzwiowego. Dziewczyna rozglądała się po wnętrzu jakby szukała powodów żeby tu zostać. Wiedziała, że tę noc spędzi tutaj. Wiedziała, że tak musi być. Josif przyniósł trochę rzeczy z samochodu. Przyniósł czyste koce, bańkę z wodą, kuchenkę turystyczną, świecę i jedzenie. Zastawił drzwi płatem falistej blachy i zasłonił okna. Zapalił knot i światło wlało trochę przytulności do niewielkiego wnętrza. Nakapał odrobinę wosku na stół i postawił na nim świecę. Na horyzoncie pojawiła się błyskawica, a po kilku sekundach dotarł odległy grzmot. Zbliżała się burza. Dziewczyna wydawała się być coraz bardziej niespokojna. Josif rozumiał co się już zaraz może wydarzyć. Grzmoty powtarzały się z coraz większą częstotliwością. Nagle do grzmotów dołączyły strzały karabinowe i wybuchy granatów. Dobrze znał te odgłosy. Za oknami toczyły się dwie walki. Walczył żywioł z Sarajewem i walczyli ludzie, chyba o Sarajewo. Jak się później miało okazać ludzie też walczyli z miastem.
Josif zagotował wodę na kuchence turystycznej. W płomieniach świecy widział, że zaczyna się poród. Dziewczyna sprawiała wrażenie trochę nieobecnej. Jednak ona też dobrze wiedziała co się dzieje. Częstotliwość skurczy nie dawała złudzeń. Josif odbierał kiedyś poród żony, wiedział więc co ma robić. Na razie bacznie obserwował dziewczynę. Walka za oknem trwała to nasilając się, to przycichając momentami. Zrozumiał, że tak naprawdę nie ma wpływu na nic. Ani na to co za oknem, ani na to co tu, wewnątrz przyczepy.
— Co ma być to będzie — pomyślał i ukradkiem wykonał na piersi znak krzyża. Wyjrzał przez okno. Przez cały horyzont rozdarła niebo błyskawica. W momencie kiedy zgasła, na niebie rozbłysła raca dająca znak jednej z walczących stron. Wszystko się mieszało, co boskie, co ludzkie. Całość pokrywała ze swą oczyszczającą mocą ulewa.
Marika urodziła syna. Nie widząc nawet dziecka wyszeptała. — To jest Chris. — Przez głowę Josifa przemknęła myśl. — Skąd wiedziała, że to chłopiec?
Wyczerpaną Marikę przykrył kocem, dziecko owinął w ręcznik i położył przy matce. Za oknem zauważył światło latarki. Przywarł do ściany wstrzymując oddech i modląc się żeby dziecko nie zapłakało. Światło wyraźnie zmierzało w kierunku przyczepy. Ktoś odsuwa blachę zakrywającą wejście i oczom Josifa ukazuje się stary człowiek z dwoma psami przy nogach. Psy od razu wskoczyły do środka jakby były u siebie. Chwilę później psy były już na łóżku obok dziecka. Nie wykazywały żadnej wrogości. Wręcz przeciwnie. Przywarły do dziecka, a mniejszy nawet polizał jego twarz. Dziecko cicho zakwiliło ale tak jakby czuło, że jest bezpiecznie. Marika patrzyła na całe zdarzenie spokojnie i bez emocji. Była wyczerpana. Położyła tylko dłoń na czole dziecka. Do przyczepy wszedł starszy człowiek klnąc na wszystko i na wszystkich. Ubrany był w stary zniszczony czarny garnitur i wojskowe buty. Na szyi miał owinięta apaszkę. Z głowy zdjął doświadczony już i zdefasonowany kapelusz typu borsalino. Całości dopełniały siwa broda i siwe włosy. W blasku świecy zobaczył co się wydarzyło. Nie przestając kląć pod nosem podszedł do Josifa. Podał rękę w geście powitania i zapytał — wszystko dobrze?
Josif skinął tylko głową i wskazał mu krzesło obok. Mężczyzna podszedł do łóżka, popatrzył na dziewczynę, dziecko i psy. Uśmiechnął się i powiedział do Josifa — będzie dobrze. — Usiadł na krześle i wyjął manierkę. Wypił duży łyk czegoś mocnego i podał manierkę Josifowi. Josif wykonał ten sam gest przechylając naczynie do ust. Wypił i bez najmniejszego grymasu oddał manierkę jej właścicielowi. Rakija rozgrzewała ciało i umysł.
— Zaczęło się — powiedział obcy, raczej w przestrzeń niż do konkretnego adresata. — Dobrze, że się ludzie rodzą — dodał z błyskiem w oku — będzie z niego wspaniały człowiek — puścił oko do dziewczyny. Mężczyzna wyjął znowu manierkę, wypił i podał ją tym razem dziewczynie z uśmiechem — tobie też się przyda, zasłużyłaś… Ale miejsce nie jest dla was dobre. Tu rządzą trzej królowie: strach, głód i śmierć, nieodłączni synowie wojny, … musicie stąd uciekać, oni was szukają, uciekajcie — wyszeptał jakby z obłędem. — z Dubrownika można wypłynąć do Włoch, tam musicie jechać, to wasz cel. Ale teraz trzeba trochę odpocząć. — Po chwili dodał — jestem Pero. A ty bratko?
— Josif — usłyszał z krzesła obok — a to Marika i Chris.
Manierka coraz szybciej krążąc po przyczepie wyschła całkiem. Pero zmęczony nie tylko zawartością manierki zasnął na krześle. Josif czuwał do świtu. Dziewczyna z dzieckiem zdawali się być symbolem i nadzieją życia na tej opuszczonej przez Boga ziemi. W obliczu nowego życia ci co na nie polowali, też przestali strzelać. Każdy musi kiedyś odpocząć przecież. Nawet wojna.
…
O świcie Pero zerwał się z krzesła i bez słowa wyszedł na zewnątrz. Oddał mocz na ścianę i klnąc pod nosem oddalił się. Psy pozostały na miejscu, jeden tylko podniósł uszy i przez chwilę nasłuchiwał. Po kilku minutach Pero wrócił klnąc głośno, tym razem z wysiłku. Josif wyszedł na dwór i zobaczył skuter marki Vespa, pchany przez mężczyznę. Pero oparł skuter o ścianę przyczepy i powiedział — mało pali, tym pojedziecie. — Był z siebie wyraźnie zadowolony.
Wokół panowała cisza, nikt jeszcze dzisiaj nie zabijał. Jakby śmierć dzisiaj zaspała. A może poszły z wojną na śniadanie. Zjedzą jajecznicę. Wypiją kawę. I wrócą robić swoje. Josif wzdrygnął się nerwowo i wrócił do przyczepy.
Josif przygotowywał śniadanie. Mięsna puszka wojskowa, suchary i woda. Marika karmiła dziecko piersią na łóżku. Nie kryła specjalnie swych młodych piersi. Czuła się bezpieczna. Pero miał znowu pełną manierkę. Psy zeszły z łóżka i leżały na podłodze przy nogach swego pana. Wszystko wydawało się być w jak najlepszy porządku.
— Trzeba się spieszyć — nagle powiedział chyba do siebie Pero — bo trzej królowie się zbliżają. Trzeba się spieszyć. — powtarzał jak mantrę.
bez powrotu
na zachód
Silnik Vespy cicho pracował pod nie znanym mu dotąd chyba obciążeniem. Skuter miał na sobie mężczyznę, kobietę, dziecko i duży plecak. Mijali puste, niezamieszkałe przestrzenie. Przejeżdżali przez wieś liczącą około dwudziestu domów. Tylko jeden był zamieszkały. W oknach nieśmiałe kwiaty pelargonii. Wszystkie inne domy wypalone i puste. Krajobraz był przygnębiający ale oni zdawali się spokojnie szukać przeznaczenia. W pewnym momencie gdy droga wspinała się pod górę, zza zakrętu pojawiła się płaska kotlina. Pośrodku stał wypalony i brązowy już od rdzy pociąg. Martwa lokomotywa w towarzystwie dwunastu martwych wagonów. Pociąg nie miał ani przeszłości, ani przyszłości. Tory za nim i przed nim zarośnięte były trawą wysokości dorosłego człowieka. To był symboliczny imperatyw tego składu.
Zostawiali za sobą przeklętą ziemię w nadziei na lepsze jutro u obcych. Zostawiali przeszłość w nadziei na lepszy czas.
Josif miał kolegę z wojska o imieniu Ivan. Ivan mieszkał w Slano, małej miejscowości nad samym Adriatykiem, dwadzieścia chyba kilometrów na północ od Dubrownika. Josif nigdy nie był u Ivana ale nie miał innego pomysłu, niż próba odnalezienia go. Pamiętał Ivana jako młodego, wysokiego, bardzo szczupłego chłopaka. Na poligonach jadali z jednej menażki. Pijali z jednej manierki. Razem sypiali pod złączonymi pałatkami, nawet na śniegu grzejąc się nawzajem własnymi oddechami. Kolega z wojska to ktoś więcej niż kolega. Kolega z wojska to brat z innego ojca. Miał tylko nadzieję, że ta bezsensowna wojna nie zmieniła Ivana, albo go nie zabrała. Tak czy inaczej obrał kierunek na Slano. Nie, nie na Slano. Na Ivana. Marika zmęczona jeszcze po porodzie ale nadludzko szczęśliwa z rozwianymi włosami tuliła Chrisa do piersi. Trzymała się w pasie Josifa tak aby dziecko było bezpieczne między nimi. Chris cichy i spokojny spał cały czas, jakby wiedział, że jeszcze nie pora na absorbowanie swoją osobą świata. Jeszcze nie czas.
Wyjechali zza zakrętu i nagle przed sobą zobaczyli patrol uzbrojonych partyzantów. Było ich pięciu. Mężczyźni natychmiast skierowali broń w kierunku nadjeżdżających. Josif zwolnił i wysprzęglił bieg. Skuter powoli ale nieuchronnie toczył się w kierunku zapory. Nie szukał innego rozwiązania, bo i znaleźć go w tej chwili nie mógł. Po prawej stronie drogi ściana skalna na kilkadziesiąt metrów, po lewej przepaść. Nawet sam nie próbowałby ucieczki, bo to przecież pewna śmierć. A przecież jeszcze kilka luf karabinów skierowanych na wprost nadjeżdżających dawało stuprocentową pewność. Zabierało jakiekolwiek szanse i złudzenia. A tu przecież odpowiadał jeszcze za dziewczynę i dziecko. Zatrzymał się. Mężczyźni byli pijani. Wulgarne słowa i jednoznaczne zachowanie wskazywały kłopoty. Interesowała ich przede wszystkim dziewczyna. Nie zadali sobie nawet trudu zapytać jakiej są narodowości. Nie zapytali dokąd i po co jadą. Chwila i Josif już leżał twarzą do ziemi, a sprawne ręce przeszukiwały kieszenie jego wojskowej kurtki. Skuter uderzył o asfalt. Dziecko upadło obok. Marika też na ziemi tylko, że w pozycji odwrotnej, na plecach. Dziewczyną zainteresowało się czterech mężczyzn. Leżała cicho, nie broniła się. Nie wiadomo czy było jej wszystko jedno, czy tak nakazywał jej instynkt samozachowawczy. Czekała na to co się stanie, nie spuszczając jednak ani na chwilę oczu z synka. Dziecko uspokoiło się. Widać upadek nie był dla niego specjalnie odczuwalny. Ręczniki, w które było zawinięte przy małej masie dziecka zamortyzowały upadek. Josif czuł twardą i zimną stal lufy kałasznikowa na potylicy. Nie myślał o niczym, czekał. Kątem oka widział prawie już nagą Marikę. Znowu nie czuł nic, tak jak nad grobem najbliższych. Przemknęło mu przez głowę, że nie ma już w sobie ludzkich uczuć. Że nie ma w nim już boskiej części człowieka. — Zezwierzęciła mnie ta wojna — pomyślał. Jest tylko chęć życia. Jak zwierzę. Zrobiło mu się źle z tą myślą. Nieświadomy tego co robi, działał jak maszyna mająca jeszcze mniej człowieczeństwa niż zwierzę. Jedna dłoń zacisnęła się na lufie kałasznikowa, a druga w tym samym momencie ściskała już gardło napastnika. Chwila i obaj już stali naprzeciw siebie. Kop w podbrzusze. Sprawne obrócenie kałasznikowa, palce same trafiły na odpowiednie podzespoły broni. Charakterystyczny dla kałasznikowa terkot ogłaszał światu, a na pewno okolicy kto tu rządzi. Przypominał, że wojna trwa, i że czasem aby zachować życie trzeba życia pozbawić. Przejmując broń, po ciężarze poczuł od razu, że magazynek jest pełny. Trzydzieści sztuk amunicji w chwilę zamieniło się w śmiercionośne pociski i bezużyteczne łuski. Uwolnienie zamkniętej w nabojach śmierci musiało mieć w tej samej chwili swoje następstwa. Czterech pijanych mężczyzn nie zdążyło zareagować w jakikolwiek sposób. Oni nie mieli w dłoniach broni, oni mieli dziewczynę. Suchy trzask iglicy uderzającej w powietrze oznajmił koniec. Josif nie mógł już zrobić nic więcej. Opuścił lufę karabinu, ale nadal ściskał go w dłoniach. Echo wystrzałów umilkło. Na drodze we krwi leżało pięć trupów. Między nimi leżała bez ruchu Marika. Josif szybko ocenił sytuację. Żaden z napastników nie żył. Podbiegł do Mariki, leżała naga, cała we krwi i patrzyła na niego szeroko otwartymi, niebieskimi oczami. Skoczyli sobie w objęcia. Pachniała ciepłą krwią. Po chwili wyrwała się z jego ramion i jednym skokiem znalazła się przy dziecku. Dziecku też nic się nie stało. Stojąc naga na środku drogi tuliła swoje dziecko do piersi. Josif okrył ją wojskową kurtką. Odprowadził na pobocze i pomógł usiąść na kamieniu. Pościągał ciała z drogi i zepchnął w przepaść. Zebrał broń i przykrył kamieniami. Dotarło do niego co zrobił. Nie, nie to, że zabił ludzi. Dotarło do niego, że wyrzucił ludzi, a pochował broń. A przecież należało chyba zrobić odwrotnie. Tak by było w normalnych czasach. Ale wojna to nie jest normalny czas.
Za załomem skalnym Josif znalazł szałas urządzony chyba przez tych mężczyzn, którzy ich zaatakowali. Było tam prosto, ale zaopatrzenie mieli całkiem niezłe. Skrzynia z wojskowymi konserwami, zapasy wody i opału. Można się było zatrzymać na dłużej. Jednak Josif obawiał się, że być może ci mężczyźni byli częścią większego oddziału. Może pełnili tylko zmianę i zaraz przyjdą inni. Strzały były słyszalne w całej okolicy. Może kogoś zainteresowały. Może kogoś przywołały. Kiedy po kilku minutach wyszedł z szałasu, Marika stała już gotowa do drogi. Ubrana, tuliła dziecko do piersi. Nie zauważył w niej śladów niedawnego zdarzenia. No może poza zasychająca krwią, na jej ubraniu, na jej włosach, na jej twarzy. Powolnym ruchem odebrał jej dziecko i zaprowadził ją do szałasu. Wskazał bukłaki z woda i polecił jej się umyć. Sam z dzieckiem na ręku wyszedł i usiadł na kamieniu. Myślał co dalej. Co teraz. Dziecko było spokojne więc położył je obok skutera i zaczął sprawdzać maszynę. Pogięta prawa rączka nadawała się do użytku. Nie zauważył innych możliwych problemów. Podniósł skuter i oparł o drzewo. Spakował porozrzucane przedmioty do plecaka i odwrócił się w stronę szałasu. Zza skał wychodziła właśnie Marika. Wyglądała pięknie, a przynajmniej tak on ją postrzegał. Twarz umyta, włosy upięte, lekkie ruchy wskazywały na to, że czuje się dobrze. Podeszła do dziecka wzięła je na ręce i ze spokojem patrzyła na Josifa. Josif spróbował odpalić skuter. Vespa odpaliła za trzecim razem. Pomyślał, że nie był to chyba najgorszy dzień w jej mechanicznym życiu. Usiadł na przedniej części siedzenia. Marica zajęła miejsce za nim i jakby nic się nie stało, ruszyli w dalszą drogę. Pomknęli drogą w dół w kierunku morza. Z każdym przejechanym kilometrem robiło się cieplej. Czuć już było w powietrzu jego zapach i smak. Kończyły się góry, zaraz będzie morze.
Kiedy za kolejnym zakrętem zobaczyli morze, Marika mocniej przywarła do Josifa. Nie wiadomo czy w obawie przed nieznanym, czy w nadziei na lepszy czas. Kręta droga w dół zbliżała ich coraz szybciej do morza. Powietrze stawało się coraz cieplejsze. W końcu wjechali pomiędzy zabudowania nadmorskiej miejscowości. Większość domów w nienaruszonym stanie była zamieszkała. Ukwiecone okna i ogrody. Tylko nieliczne domy przypominały o wojnie. Te nieliczne były bez kwiatów, a czasem nawet spalone. Ich gospodarze nie żyli, bądź uciekli. Bo mieli inne pochodzenie niż sąsiedzi. Bo wierzyli inaczej. Inaczej się modlili. Spotykani ludzie wyglądali na spokojnych i patrzyli na podróżnych bez obawy i bez wrogości. Raczej ze współczuciem. Jechali drogą na południe. Po prawej stronie po horyzont mieli morze. Monotonię łamały wyspy i wysepki. Po lewej wznosiły się nieprzyjazne góry. Napotkany drogowskaz informował — Dubrownik 86 km. Josif wiedział, że jedzie dobrą drogą. Zatrzymali się w jakiejś małej miejscowości na stacji paliwowej. O dziwo stacja miała paliwo. Josif zapłacił za paliwo wojskowymi konserwami zabranymi z szałasu ich niedoszłych oprawców, a teraz bezimiennych trupów. Ani jednym słowem Josif i Marika nie wrócili do niedawnego zdarzenia. Inny czas. Inny krajobraz. Inni ludzie. Inne życie.
odpoczynek
Slano
Po niespełna dwóch godzinach jazdy na poboczu drogi pojawiła się tablica z napisem: Slano. Josif skręcił w prawo i wjechał do przepięknego miejsca, jakim niewątpliwie było Slano. Miasteczko usytuowane nad niewielką zatoczką wśród zieleni i gór. Palmy i morze powodowały, że to co jeszcze niedawno było rzeczywistością Josifowi wydawało się odległym i nierealnym wspomnieniem. Zatrzymali się przed kościołem. Od razu podbiegła do nich grupa dzieciaków. Dzieci ostrożnie ale bez lęku przyglądały się obcym. Josif zapytał — wiecie gdzie mieszka Ivan Elez? — Z grupy dzieci chłopczyk lat może dziesięciu wysunął się do przodu i spytał — a o co chodzi, to mój tata? — Pięć minut później stali przed domem Ivana, a chłopiec wbiegł do środka szukając ojca. Po krótkiej chwili w drzwiach pojawił się wysoki, szczupły, kościsty wręcz mężczyzna i bacznie przyglądał się gościom.
— Ivan Elez, o co chodzi? — zapytał z rezerwą.
— Josif del Vechio — odparł przybyły, bacznie przyglądając się twarzy Ivana.
— Josif, bratko! — z radością krzyknął Ivan. Mężczyźni rzucili się sobie w ramiona. Uścisk był krótki, niezbyt wylewny, taki męski jak powinien być. Ivan zaprosił gości na tył domu i posadził ich na zadaszonym tarasie. Zbliżał się wieczór. Żona Ivana właśnie przygotowywała kolację.
Po kolacji Josif i Ivan usiedli w głębi tarasu, tuż przy konarze starego orzecha włoskiego z butelką rakii i dwoma kieliszkami z grubo ciosanego szkła. Kobiety krzątały się w kuchni. Dzieci powoli cichły w głębi domu. Przed mężczyznami na stole oprócz alkoholu leżał tylko chleb. Mężczyźni niespiesznie pili rakiję i w milczeniu cieszyli się swoim towarzystwem. Każda kolejka zaczynała się od niemego toastu. Dłonie ze szkłem na chwilę zawisały w powietrzu. Potem zbliżenie. Niegłośny brzęk kieliszków brzmiał jak życzenie pomyślności i hasło do wypicia jednocześnie. Płyn powoli wypełniał gardła i spływał przez przełyk rozgrzewając i dając siłę. Spokojny wydech powietrza kończył rytuał, a gospodarz niespiesznie uzupełniał puste kieliszki. Chleb najwyraźniej pełnił rolę atmosfery, a nie zakąski. Był oznaką domu, bezpieczeństwa i mimo wszystko jednak tego, że jest dobrze. W pewnym momencie na taras wyszła żona Ivana. Popatrzyła, uśmiechnęła się i wesoło powiedziała — nie widzieliście się tyle czasu, a nic nie mówicie. Tylko pijecie. To rakija jest taka ważna? — zapytała ironicznie.
Ivan objął wzrokiem Josifa, ogród, dom oraz stół z rakiją i chlebem. Spojrzał na żonę i zawieszając wzrok gdzieś w powietrzu powiedział — Widzisz kobieto, rakija jest nie ważna. I dlatego nie wychodzi na pierwszy plan. Ona tylko tworzy nastrój. Daje ducha chwili. To człowiek, to ludzie są najważniejsi, i niech tak zostanie. — Zakończył poważnie. Jego wzrok na chwilę zawisł w przestrzeni.
— Prawda bratko? — zwrócił się do Josifa.
— Prawda — poważnie odpowiedział Josif.
Kobieta w milczeniu weszła do domu. Nie chciała psuć mężowi tej wspaniałej jak zrozumiała chwili.
Już ponad dwa tygodnie byli gośćmi Ivana. Marika wypoczęła, doszła do siebie po niewątpliwie trudnym dla niej czasie. Uczyła się być matką. Matka i żona Ivana pomagały jej bardzo dużo. Instynkt macierzyński okazał się być cudem. Cud życia spotkał się z cudem matczynej miłości tworząc niewyobrażalne dobro i szczęście. Marika uśmiechała się coraz częściej. Wypiękniała i wokół roztaczała aurę trudną do opisania ale niezaprzeczalną i wręcz namacalną. Marikę i jej syna znali już chyba wszyscy mieszkańcy Slano. Nikomu ich obecność nie przeszkadzała, a wręcz miało się wrażenie, że są nierozerwalną częścią społeczności. Josif natomiast zawsze był jakoś z boku. Niby był, ale nigdy na pierwszym planie. Jak mówił to nie głośno i jakby nic ważnego. Jak przechodził to obok. Jak się zatrzymywał to jakby w cieniu. Momentami wydawał się być trochę przezroczysty i nieobecny. Nie unikał ludzi. Nie miał problemu z interakcją. A jednak nie przyciągał uwagi swoja osobą.
Któregoś dnia wieczorem Ivan rozpalił grilla i zaprosił przyjaciół. Wszyscy wspaniale się bawili. Ivan grał na harmonii. Toastom i śpiewom nie było końca. Syn Ivana robił zdjęcia. Jak się później okazało jedno z nich symbolicznie pokazywało Josifa. Rozbawione towarzystwo na pierwszym planie, a dalej idący Josif. Aparat uwiecznił go tak, że widać tylko ręce i nogi. Resztę ciała zasłaniał słup, za którym właśnie przechodził. Zdjęcie z jednej strony komiczne. Z drugiej jednak jakby symboliczne. W centrum uwagi zawsze był Chris. Ciche niemowlę zdawało się przyciągać wzrok. Jak najjaśniejsza gwiazda na niebie. Jak główny bohater sztuki w blasku jupiterów. Jak chleb na pustym stole.
Marika często wychodziła z Chrisem na rękach na spacery nad morze. Znała je od niedawna ale pokochała jego potęgę i spokój. Pokochała jego zapach i smak. Wiatr od morza wydawał się być jej starym kompanem. Szła brzegiem daleko za miasto. Siadała na samotnym kamieniu i wpatrywała się w horyzont. Nie wspominała i nie planowała. To co było ważne z przeszłości było teraźniejszością. Przyszłość zostawiała Bogu. Czasem się modliła ale częściej tylko chłonęła piękno miejsca i czasu. Często śpiewała niegłośno kołysanki i piosenki zapamiętane z dzieciństwa. Śpiewała sobie. Śpiewała morzu. Ale przede wszystkim śpiewała Chrisowi. Mimo, że sama nie była jeszcze pełnoletnia, była już matką. Czuła całą odpowiedzialność i potęga słowa matka. Piosenki same przychodziły na usta. Melodie płynęły jak ten morski wiatr. Nigdy ich się nie uczyła, ale znała dobrze. Te same kołysanki śpiewała jej matka nad kołyską. Te same piosenki śpiewał jej ojciec przy pracy. W jej rodzinnych stronach piosenka była towarzyszką dnia codziennego i święta. Piosenka wyrażała to czego wypowiedzieć się nie dało lub nie wypadało. Jak sól dodaje smaku potrawie tak piosenka dodawała smaku życiu. Marika była szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa.
Za dnia Josif i Ivan nie rozmawiali ze sobą zbyt wiele. Ot tyle, ile wymuszało zamieszkiwanie pod jednym dachem. Nie siadali obok siebie do posiłków. Nie odpoczywali razem w cieniu. Jakby nie mieli ze sobą za wiele wspólnego. Natomiast zawsze po kolacji znikali gdzieś w ciemności nocy. Nikt potem nie widział ich powrotu. A ranem znowu nie interesowali się sobą. Pewnie nocą wypowiadali wszystko co było ważne lub niezbędne. Męskie sprawy. Męski świat.
nowe życie
nadzieja
Pewnego dnia po kolacji Josif nachylił się nad Mariką właśnie przewijającą dziecko i wyszeptał tylko — to dziś, — dodał po chwili — przygotuj się.
Marika zrozumiała. Spojrzała na niego i w milczeniu przyjęła to co będzie. Około północy Ivan i Josif weszli szybkim krokiem na taras. Tam czekała już Marika z dzieckiem na ręku i małym wojskowym plecakiem przy nodze. Nikt ich nie żegnał. Nikt nie pytał dokąd idą. Trzy postacie szybko rozmyły się w mroku nocy. Szli pewnie jakieś dwadzieścia minut. Szli dokładnie w przeciwna stronę niż tam gdzie się chodzi do sklepu czy do kościoła. Szli w kierunku najdalej wysuniętego w morze punktu małego portu rybackiego. Na wodzie kołysały się małe łodzie, których kutrami w żadnym wypadku nazwać nie wypadało. Ivan pewnie podszedł do ostatniej i cicho zagwizdał. Z łodzi wychylił się młody chłopak, pociągnął za cumę i łudź dotknęła starego, dawno nie remontowanego, betonowego nabrzeża. Ivan wyciągnął rękę do Josifa. Krótki acz mocny uścisk męskich dłoni stanowił podziękowanie i pożegnanie być może na zawsze. Nie padło ani jedno słowo, ale wszystko wydawało się być jasne, wręcz oczywiste. Pierwszy do łodzi wskoczył Josif. Rzucił plecak na dno i wziął od Mariki dziecko. Ivan nie zdążył pomóc dziewczynie przy wsiadaniu. Dziewczyna jednym skokiem znalazła się przy synu. Było ciemno. Zachmurzone niebo skrywało niejedne zamiary i dobre, i złe. Przy okazji utajniało rozstanie tych na przystani. Ivan rzucił cumę do łodzi i nogą odepchnął łódź od brzegu. Chłopak bezgłośnie zanurzył wiosła w wodzie i równie bezgłośnie zaczął nimi pracować. Łódka powoli zaczęła się oddalać i rozpływać w ciemności. Tak jak postać Ivana rozpłynęła się na tle brzegu. Marika przykucnęła na dnie tuląc dziecko. Josif siedział na ławeczce tuż przed rufą. Po godzinie wiosłowania chłopak odpalił niezbyt głośny silnik spalinowy, który przy szumie fal był słyszalny najwyżej z odległości kilkudziesięciu metrów. Łódka wyprostowała się i ruszyła pewnie tnąc ciemności i morskie fale. Po kilku godzinach, gdy nad górami zaczęło już jaśnieć niebo chłopak zgasił silnik i ponownie zabrał się za wiosłowanie. Po lewej stronie majaczyły jakieś budowle. Josif wiedział, że jest to stary port w Dubrowniku. W dzień te niewyraźne kształty były piękną znaną na całym świecie fortyfikacją z białego kamienia. Łódka powoli i długo mijała port. Kierowała się do wyspy położonej na południowy — zachód od Dubrownika. Josif znał Dubrownik jeszcze sprzed wojny. Był tu kilka razy. Raz nawet ze swoja żoną, chyba jeszcze przed ślubem. Spacerowali długim rynkiem starego miasta. Jedli lody. Kolację zjedli w starej restauracji Dubrawka przy północnej bramie starego miasta. Podziwiali stare kamienie widzące przez stulecia nie jedno. I zło. I dobro. To tu, na rynku dokonywano straceń, nie zawsze złoczyńców. Dubrownik widział wiele wojen i rewolucji. Ale to tu też zresztą do dzisiejszych czasów chodzą młodzi ludzie z flagą i śpiewem weselnym głosząc radość zaślubin. Zawsze lubił te weselne przemarsze znane na całych Bałkanach. Tak dla nich charakterystyczne. Potem zawsze lała się strumieniami rakija i wino. Wesele musiało być huczne. Takie też było jego wesele. Ale teraz to już nie miało najmniejszego znaczenia. Robiło się już widno. Dubrownik zaczynał świecić swą bielą w porannym świetle. Łódka zbliżyła się do dużej łodzi, której Josif wcześniej nie zauważył. Silne ręce pomogły uciekinierom dostać się na pokład. Bez słowa zaprowadzono ich pod pokład gdzie mogli usiąść, a nawet położyć się na kocach. Z chłopakiem, który ich tu przywiózł nawet się nie pożegnali. Nie znali nawet jego imienia. Łódź natychmiast ruszyła. Panowała cisza, bo łódź szła pod żaglami. Było już chyba po południu gdy brodaty marynarz w białych spodniach i podkoszulku w poziome biało-granatowe pasy, bez butów na stopach przyniósł im coś do picia i jedzenia. Woda, chleb i ser. Poklepał Josifa po plecach i powiedział — już jest dobrze, jesteśmy na wodach włoskich. — Uśmiechnął się i wrócił na pokład. Minęło jeszcze kilka godzin zanim ktoś znowu pojawił się na dole. Był to ten sam marynarz. Z tą tylko różnicą, że miał buty na nogach. Powiedział krótkie — wychodźcie — i zniknął. Powoli wyszli na pokład. Było tam takich podróżnych jak oni pewnie koło dwudziestu osób. Wszyscy w ciszy patrzyli na zachód. Na widniejący w dali ląd i na wojskowy kuter z włoską flagą na maszcie kołyszący się nieopodal. Czekali. Okazało się, że czekać tak musieli jeszcze do rana. Około godziny dziewiątej włoski kuter zaczął zbliżać się do ich łodzi. Teraz dopiero zauważyli jak niewielka jest ich łódź w porównaniu z jednostką włoską. Na pokład wszedł oficer w śnieżnobiałym mundurze w towarzystwie dwóch uzbrojonych w karabinki żołnierzy. Nie wyglądali na szczęśliwych i nie przyszli przywitać ich w imieniu republiki. Swe kroki skierowali prosto do kapitana. Rozmowa nie wyglądała na miłą. Po kilku minutach opuścili pokład zabierając ze sobą kapitana. Wszystko odbywało się w ciszy i w spokoju. Żagle zwisały bezładnie. Nawet wiatr starał się nie przeszkadzać.
Po trzech godzinach przez głośnik na łodzi wojskowej padła komenda, że mają płynąć za nimi. I tak też się stało. Łodzie popłynęły na północ. Około godziny drugiej po południu zauważyli duży port, do którego najwyraźniej mieli wpłynąć. Tak też się stało ale zajęło im to następne trzy godziny. W porcie na nabrzeżu ustawiony był prowizoryczny posterunek jakiejś służby. Nie byli to żołnierze, bo mieli inne mundury i zachowywali się zgoła inaczej. Można by powiedzieć nieprofesjonalnie. Uchodźcy schodząc na ląd ustawiali się w kolejce do przysłowiowego okienka w prowizorycznym posterunku. Rozmowa nie była jakoś specjalnie przygotowana. Imię, nazwisko, pochodzenie i cel, a właściwie powód przybycia do Republiki Włoskiej. Jeśli ktoś nie pokazywał dokumentów to nawet nikt o nie nie pytał. Jakby wszystko było jasne i oczywiste. Po przejściu kontroli ludzie byli ładowani na wojskowe ciężarówki i odjeżdżali w nieznanym kierunku na tej obcej ziemi.
Przez ten cały czas gdy byli razem, Marika ani razu o nic nie zapytała. Nie zapytała dokąd, ani dlaczego. Nie zapytała też Josifa czy on chce żeby ona, a właściwie oni z nim podróżowali. Josif też nie zastanawiał się dlaczego są w jakimś sensie razem. Dlaczego on ma opiekować się nimi, a robił to bardzo dobrze. Wiedział co ma robić jakby ktoś nim kierował. Niewidzialna ręka, niesłyszalne słowa. Coś prowadziło go od jakiegoś czasu. To co wydarzało się krok po kroku po prostu wydarzało się. O nic się nie obawiał. Niczemu się nie przeciwstawiał. Szli jak owce za pasterzem, bo pasterz wie co najlepsze jest dla owiec.
Ciężarówka zatrzymała się. Ktoś podniósł plandekę. Do wnętrza dostało się świeże bardzo już pożądane powietrze. Ludzie zaczęli wyskakiwać z ciężarówki. Josif też wyskoczył. Pomógł wysiąść Marice z dzieckiem. Stali na środku boiska do piłki nożnej. Dwie bramki i widoczne jeszcze ślady linii na niezbyt świeżej murawie. Budynek przylegający do boiska przypominał szkołę. I pewnie szkołą był. Wszystkich prowadzono do tego budynku gdzie w sali gimnastycznej znowu zadawano pytania. Podeszli razem.
— Jak się nazywacie? — padło pytanie w języku serbsko-chorwackim ale z akcentem wskazującym, że nie był to język ojczysty kobiety, która pytała.
— Josif — odpowiedział chropowatym głosem Josif. Urzędniczka zapisała i czekała z długopisem nad kartką papieru. Wzrokiem zadała pytanie patrząc na dziewczynę.
— Marika — wyszeptała niepewnie dziewczyna.
— A dziecko? — znowu zapytała urzędniczka.
— Chris — odparła Marica.
— Nazwisko? — jakby zniecierpliwiona, znowu zapytała kobieta patrząc na Josifa.
Josif posłusznie odpowiedział — del Vechio.
Kobieta nie zadając sobie więcej trudu umieściła nazwisko del Vechio przy wszystkich trzech imionach. Stali się rodziną. W ten prosty sposób zmęczona urzędniczka sformalizowała ich status rodziny. Za jednym razem udzieliła im ślubu i potwierdziła narodzenie dziecka. Więcej, potwierdziła ich istnienie, bo nie mieli przecież na to żadnych dowodów, żadnych dokumentów. Potem po zakwaterowaniu przez następne dni już u nich w pokoju bywali różni urzędnicy, albo wolontariusze, uzupełniali informacje o daty i miejsca urodzin, wyuczone zawody, czy rozmiary ubrań i butów. O to czy są rodziną nigdy już nikt nie spytał. A oni nie protestowali. Nie wyjaśniali. Byli po prostu rodziną.
W tym prowizorycznym, zlokalizowanym w starej szkole ośrodku spędzili osiemnaście miesięcy. Tu uczyli się języków. Tu Josif uzyskał dokumenty nowego zawodu. Zawsze miał zdolności do mechanizmów i maszyn. Teraz był dyplomowanym mechanikiem samochodowym. To tu wreszcie Chris postawił pierwsze kroki i wypowiedział pierwsze słowa. Tak utrwalało się nowe życie. Nowa rodzina. Nowe radości i marzenia. Po osiemnastu miesiącach musieli opuścić ośrodek. Takie były przepisy. Mogli zostać we Włoszech, ale mogli też dalej szukać swojego miejsca na ziemi. Ruszyli na północ. Co by to nie miało oznaczać. Jakby prowadziła ich gwiazda polarna. Jakby wiedzieli czego chcą. Albo nie chcąc wiedzieć wykonywali co przeznaczone. Podróżowali tak przez trzy lata. Josif kupił starego volkswagena, tak zwanego ogórka. I tym samochodem podróżowali, a czasem i w tym samochodzie żyli. Jechali kilkadziesiąt lub kilkaset kilometrów, zatrzymywali się na parkingu i szukali pracy. Gdy praca była zostawali. Często przez pierwsze tygodnie mieszkali w samochodzie co niejednokrotnie przysparzało im problemów. A to z autochtonami, a to z policją. Po kilku miesiącach, nagle odpalali ogórka i ruszali na północ. Jakby gwiazda polarna zwiększała swoją aktywność. Jakby czegoś im brakowało. Po trzech latach zwiedziwszy Włochy, Austrię, Szwajcarię i Francję dotarli do Belgi. Zatrzymali się w małym miasteczku pod Brukselą. Miasteczku o nazwie Dendermonde. I tu zostali. Może byli już zmęczeni swego rodzaju karawaningiem. Może socjał w Belgii był najlepszy. A może Chris był już na tyle duży, że powinien pójść do szkoły. Co by nie było, zostali w Dendermonde. Wynajęli niewielki domek z ogródkiem i dużym garażem na przedmieściach. W garażu Josif założył swój biznes. Otworzył warsztat samochodowy. Marika znalazła pracę w miejscowej pralni, a po pracy sprzątała mieszkanie u zamożnych Belgów. Chris rozwijał się bardzo dobrze, tak fizycznie jak i intelektualnie. W wieku sześciu lat mówił w trzech językach, serbsko-chorwackim, włoskim i francuskim. Potrafił już pisać i czytać po francusku. Uczył się też angielskiego.
Życie
Chris
Paryż
Noc. Katedra Sacrake. Cisza. Dwaj mężczyźni siedzą na schodach katedry i w milczeniu patrzą na miasto leżące u ich stóp. Młodszy około dwudziestu pięciu lat. Szczupły, śniady, ciemnowłosy. Pochylony do przodu ramionami obejmuje nogi. Brodę trzyma opartą o kolana. Zamyślony. Starszy, wyraźnie już po trzydziestce, dobrze zbudowany ciemny blondyn. Oparty na łokciach jakby leżał na schodach. Patrzy spod przymkniętych powiek. Wokół pusto. Odległy szum dochodzący z dołu uspokaja. Światła miasta współgrają z rozgwieżdżonym niebem. Tylko nienaturalnie nowoczesne oświetlenie wieży Eiffla wyraźnie zakłóca równowagę ziemi i nieba.
Młodszy z mężczyzn, mówi szeptem jakby do siebie. — Złych ludzi jest bardzo mało… większość to ludzie dobrzy… to dlaczego jest tyle zła na świecie? Skoro dobre myśli sprowadzają dobro to skąd tyle zła?
Starszy z mężczyzn, prostuje się i nie odrywając oczu od horyzontu poważnie ale też jakby do siebie mówi powoli niskim ciepłym głosem. — Widzisz, żeby myśli czy to dobre, czy złe mogły powrócić do nas uczynkami, czy zdarzeniami muszą pochodzić prosto z duszy. Muszą mieć wiarę żeby miały moc. To jak myślisz, te myśli z wieczornej modlitwy wysyłane spokojnie i sennie, czy te wykrzyczane w gniewie, złości lub bólu mają większą moc sprawczą. W których jest więcej uczucia i emocji? Zaangażowania.
Mężczyźni zwracają się twarzami ku sobie. Oczy mężczyzn spotykają się na chwilę. Bez słowa wracają do poprzednich pozycji. Znowu patrzą na Paryż.
— Świat jest piękny — mówi po chwili młodszy.