Pora na zmierzenie się z legendą turystyki, z wyspą, o której marzą wszyscy, z miejscem, które odmienia życie, krainą czystego szczęścia, nie w zaświatach, ale tu, na Ziemi. Czego już o niej nie napisano; doczekała się nawet światowego bestsellera dla gospodyń domowych, z łzawą ekranizacją włącznie. Kraina Bogów, miejsce tak uduchowione, że skruszy nawet najtwardsze kamienne serce. Nikt stąd nie wyjechał taki sam, wyspa odmienia wszystkich na lepsze. Balsam na serca i dusze białych szczurów, zagonionych do kąta w „open space” korporacji. Tu przyjeżdża się specjalnie po to, aby nabrać dystansu do szaleństw współczesnego świata, oczyścić umysł i złapać równowagę między tym, co naprawdę istotne a tym, co tylko się takie wydaje. Pora jechać na Bali.
Czy i dla mnie będzie to wyspa inna niż wszystkie poprzednie, czy odmieni i moje życie, czy nic już nie będzie takie jak dawniej, czy przywróci mi równowagę ducha zszarganą naszą rzeczywistością?
No dobra, nie będziemy czekać do ostatniej strony, odpowiedź na wszystkie pytania brzmi, tak. Bali mnie odmieniła, nie była to zmiana ani wielka ani gwałtowna, ale ważna i trwała. Po Bali nic już nie będzie takie jak dawniej, wszystko, co o niej pisali okazało się prawdą, przynajmniej dla mnie.
Ale po kolei, najpierw musimy tam dojechać.
Dawno, dawno temu w sercu krainy zwanej Germanią zaprzyjaźniło się dwóch facetów, rodowity Germanin Stefan Hardstein i pochodzący z Bali w Indonezji Ida Bagus Anom. Obaj zgodnie i w pocie czoła pracowali w sektorze nowych technologii przez wiele, wiele lat wykuwając znany w całym świecie Niemiecki dobrobyt. Ale Pana Anoma dręczyła coraz większa tęsknota za domem rodzinnym aż wreszcie postanowił zrezygnować z bycia Europejczykiem i wrócić na Bali. A że nie chciał się z przyjacielem rozstawać to zrobili tak. Kupili stary poświątynny teren obok miejscowości Candidasa na południowym wybrzeżu wyspy, przywieźli tam rozłożone na części stare balijskie chaty i zbudowali z tego wszystkiego mały, przytulny hotel. Dziś Stefan Hardstein wysyła hordy Germanów na wakacje a pan Anom gości ich w Anom Beach Resort, Candidasa, Bali, Indonesia. I tam właśnie jedziemy.
Ale znaleźć ten hotel łatwo nie było, co może brzmieć nieco śmiesznie, bo na Bali hoteli są setki, ale ja potrafię być wybredny. Na początek odpadła Kuta Beach i inne kurorty w pobliżu lotniska Denpasar. Po pierwsze za drogo, po drugie za dużo. Za dużo pijanej młodzieży z całego świata, zgiełku i huku miasta, w które zamieniły się okoliczne wioski. Północna strona wyspy odpadła z powodu czarnego piasku na plaży i bardzo długiej drogi z lotniska. Szukając czegoś na południowej części wyspy oddalałem się od Denpasar aż dotarłem do miejscowości Candidasa. To już bardzo spokojne miejsce, aż 85 kilometrów od lotniska- młodzi Australijczycy tu nie docierają. Nie ma tu dużych hoteli, nie ma żadnych dyskotek, barów i marketów. Jest za to Bali taka, jaka jest, jaką chcemy zobaczyć. Anom Beach położony jest na kompletnym uboczu, obok są tylko dwa inne resorty i prawdziwa Balijska Wioska, nic więcej. To musi być tu, a na dodatek domek dwuosobowy ze śniadaniem kosztuje jedyne 30 Euro. Zapłaciłem panu Hardsteinowi z góry i teraz spokojnie czekam na lato, lato na Bali, jak to brzmi, od razu chce się lecieć.
Co zaś do latania, udało nam się, w środku nocy kupić promocyjne bilety Air Asia, za jedyne 750 PLN od osoby, na trasie Bangkok-Denpasar-Bangkok. I tak roku Pańskiego 2011 po raz pierwszy, ale nie ostatni spotkaliśmy się z legendą, wyspą Bali.
Z samego rana na Bali
Chyba coś tam spałem, chyba, sam nie wiem do końca. Jest czwarta rano w Bangkoku, a ja muszę wstawać. Ale co tam, lecimy na Bali. Bali to w moim życiu kolejna perła w koronie, do zdobycia której dążyłem od dawna, świadomie lub podświadomie. Było ich już do tej pory kilka, był rejs po Nilu z porankiem w Asuanie, była Dominikana na Karaibach z merenge i baciatą, był plac Jamma el Fna w Marakeszu, była Matmata w Tunezji, gdzie ponoć mieszkał Luke Skywalker, Picasso Cofee Shop w Amsterdamie no i na zawsze numer jeden Angkor w Kambodży A teraz będzie Bali, już prawie ryczę ze szczęścia.
Na razie przed New Siam 2 czeka wielkie kombi zdolne pomieścić wszystkie nasze klamoty- klimatyzacja po tajsku na maksimum- wsiadamy i jedziemy na Suvarnabhumi. Znów „Bangkok nocą”, tyle, że w drugą stronę niż trzy dni temu, gdy przylecieliśmy z Polski. Przypomniało mi się jak dwa lata wcześniej samolot z Kijowa się spóźnił, a część pasażerów leciała dalej na Bali. Musieli w niecałe dwie godziny przejść pełną procedurę graniczną na przylotach i zaraz potem w drugą stronę na odlotach. Czy zdążyli nie wiem, natomiast my dzisiaj lecimy tym samym, co oni, rejsem Air Asia o szóstej rano.
Zaczynamy w ten sposób naszą przygodę z tą linią. Brat napomknął wcześniej, że jego znajomy wyraził co najmniej zdziwienie jeśli nie wątpliwość, że mamy latać jakimś tam Air Asia- co to za linia? Na pewno stare trupy i w ogóle. Bilet mamy wydrukowany, idziemy do Check Inn (Air Asia ma na Suvarnabhumi cały rząd stanowisk na wszystkie loty). Ponieważ ta „egzotyczna linia” za jedyne 5 PLN daje możliwość wybrania sobie miejsc już przy zakupie biletu, więc dostajemy „swoje” fotele z widokiem na morze, pozbywamy się walizek i idziemy do 7eleven na kawę. Kawa z rana lepsza niż śmietana.
Potem tylko 2 kilometry taśmociągami do Gate E2 i już spokojnie czekamy w miękkich fotelikach na samolot. Tuż przed szóstą załoga serdecznie zaprasza nas na pokład, spod sufitu „dymi” para wodna, fotele duże i wygodne, samolot pachnie, lśni nowością, i czystością. Chyba wczoraj go odebrali z fabryki. Załoga jak żywa reklama „Land of Smiles”, ubrana w równie nowe jak samolot kostiumy a Pan pilot ma minę jakby miał skoczyć na kawę a nie lecieć około prawie cztery tysiące kilometrów. To jakby się wydawało, że Bali leży gdzieś „koło” Tajlandii.
O 6:15 samolot drgnął wypychany przez wózek, zaczynamy, co do sekundy, czyli jest dobrze. A320 odrywa się od pasa i stromo pnie się w górę. Nad Bangkokiem wstaje słońce, widok bajeczny. Mniej bajecznie wygląda smog unoszący się nad City i chmurska obecne nad miastem przez 9 miesięcy w roku.
Lecimy na południe, wzdłuż Półwyspu Malajskiego. Pogoda zdecydowanie się poprawia z każdym przebytym kilometrem. Po niecałej godzince w dole Koh Samui, szmaragdowy klejnot na błękicie oceanu. Zaniemówiłem, ale tam wybieramy się dopiero za dwa tygodnie.
Zgłodniałem, pora na śniadanie, więc sięgamy po menu i zamawiamy. Ja wziąłem indonezyjski „Pak Nasser’s Nasi Lemak”, a żona „Vegeterian Noodle Bowl”, bo to jedyna zupa „no spicy”. Lemak był cudowny, miał trzy sosy o różnych smakach, suszone rybki, orzeszki i pyszne mięso kurczaka z równie pysznym ryżem. Żona miała uczucia mieszane. Rosołek i kluski były w porządku. Ale to coś, co tam pływało, mogło być wszystkim tym, co my uznajemy za niejadalne a Azjaci wprost przeciwnie. Potem kawka Nescafe „sri in łan” i oglądamy przedstawienie pod nami. A robi się coraz fajniej, bo monsun już za nami i chmur coraz mniej.
Za następną godzinkę cieśnina Malakka i pełen statków Singapur. Singapur wygląda jak wielka betonowa dżungla w otoczeniu zieleni; właśnie mijamy Changi Airport. W tym momencie samolot ostro skręca w lewo i lecimy już prosto w stronę Bali
Pod nami wyłania się Jawa i jej wulkany. Widać też małe wyspy przy brzegu, otoczone rafami, wyglądają jak bajkowe wyspy tropikalne. Pewnie dlatego, że takie właśnie są. Wreszcie zaczynamy schodzić, silniki prawie milkną i ucisk w uszach oznajmia, lądujemy. Jeszcze tylko niesamowity przelot nad dymiącym wulkanem i zostawiamy za sobą Jawę. Tu koniecznie muszę dodać, że to absolutnie pierwszy czynny wulkan, jaki widziałem w moim życiu. U nas ci takich nie ma.
Przed nami Perła w Koronie, Bali. Samo podejście na lotnisko w Denpasar jest godne opisania, bo samolot siada właściwie „na morzu”, czyli wąskim pasku pasa startowego położonego w poprzek półwyspu. Pas zaczyna się i kończy w morzu, więc jest, na co popatrzeć. Podejście jest długie i pod koniec lecimy tuż nad rybackimi łódkami, prawie dotykając żagli. A pasa jak nie ma tak nie ma; pojawia się pytanie, a co będzie jak pilot nie trafi? Tym razem trafił, ale nie zawsze tak jest. Dwa lata później Boeing 737 „przestrzelił” pas, ale nikomu nic się nie stało, oczywiście poza samolotem, który poszedł na żyletki. Przyziemienie, co do minuty zgodnie z rozkładem lotów oczywiście. To znaczy odwrotnie, bo to zegarki można regulować według lotów Air Asia. Taka tam „tania linia”.
Wysiadamy, na lewo sprzedają wizy za 25 USD, jeśli znaczek pocztowy można nazwać wizą. Ot, po prostu graniczny haracz tak dobrze znany z innych lotnisk.
Po kontroli paszportów idziemy w kierunku napisu „Za przywożenie narkotyków kara śmierci”. Na to też jesteśmy przygotowani, worki z koksem zostawiliśmy w przechowalni w Bangkoku.
Przy wyjściu z lotniska już czeka uśmiechnięty i pulchny Balijczyk z tabliczką „kristofik”, za dużo się nie pomylili, to na pewno o nas chodzi. A żona nie może się powstrzymać od komentarza, „Ciebie to znają już chyba na każdym lotnisku”. Idziemy z nim na parking, gdzie nasz kierowca wyciąga z samochodu naszyjniki z kwiatów i zawiesza nam na szyjach. Jak na Hawajach. No to robimy oczywiście zdjęcia na pamiątkę, witamy na Bali. Zaczyna się świetnie.
Jedziemy 85 kilometrów na wschód wyspy do miejscowości Candi Dasa. Miałem w planie pożyczyć samochód i zwiedzać Bali indywidualnie, ale po tym, co zobaczyliśmy po drodze, nie ma mowy. Nie poprowadzę w tym ruchu nawet hulajnogi. Święty Wisznu, dużo w życiu widziałem, ale to było szalone. Trzy, cztery rzędy skuterów, samochody, autobusy, ciężarówki, jak ścieżka mrówek oglądana z góry. I tylko jedna zasada ruchu, nie daj się zabić. Po dwóch godzinach jazdy z rozdziawionymi ustami wreszcie skręcamy w jakąś polną drogę. Pare podskoków na wertepach i jesteśmy w Balijskiej wiosce nad oceanem. Koniec podróży.
Raj to za mało
Jesteśmy na miejscu. Wszystko przebiega typowo, powitalny drink (ten był jak z filmu i smakował jak z filmu), paszporty. Siedzimy w „recepcji”, co w tym przypadku oznacza mały kantorek i „lobby”, czyli kilka stolików i krzeseł pod dachem. Cisza, to pierwsze, co zauważam, kompletna cisza i spokój, słońce, zieleń, kwiaty, zaczynam zasypiać, choć drink był bez alkoholu.
Niestety zaraz mnie obudzili- trzeba iść do naszego domku. Na szczęście nie jest daleko, bo hotelik niewielki, domki upakowane ciasno jeden za drugim, wzdłuż jedynej w resorcie ścieżki. No cóż, ziemia tu tania nie jest. Cały hotelik składa się z 16 mniejszych lub większych domków, jedno lub dwu i czteropokojowych. Są też dwie wille z pięterkiem. Co ciekawe, jak już we wstępie nadmieniłem, wszystkie te domy są autentycznie Balijskie. Właściciel po kupnie gruntu sprowadził je z różnych stron Bali, wyposażył i jest, co jest. Cudo po prostu. Wszystko autentyczne, nawet obrazki i zdjęcia na ścianach są prawdziwe. Do tego „zdobycze zachodu”, czyli klimatyzacja i wyposażenie łazienkowe. Efekt końcowy to, co najmniej 5 gwiazdek. A płacimy po 30 EUR doba ze śniadaniem od domku. Opinie z TripAdvisor nie były przesadzone, ten hotel to strzał w dziesiątkę.
Dostajemy jednopokojowe domki typu standard. W środku „kings bed” i „single bed”, szafa wnękowa, toaletka z lustrem, lodówka z zawartością, klimatyzacja cichutka jak poranny zefirek i łazienka „pełna opcja”. I wszystko oczywiście w pełni sprawne. Przed domkiem zadaszony tarasik ze stolikiem i dwoma fotelami. „Everythings go allright”, jak w piosence.
Przebieramy się z wersji „travel” na „adventure” i idziemy zwiedzać otoczenie. Po drodze każdy spotkany Balijczyk częstuje nas uśmiechem od ucha do ucha „Good Morning” — standardowe zachowanie w Azji, już jesteśmy przyzwyczajeni. Sami do siebie też zaczynamy usta rozdziawiać, a brat zaczyna od „kurwa jak tu pięknie”. I tak mu zostanie, aż do samego końca. Poza aleją z domkami jest jeszcze basen ukryty w gąszczu; można go nawet nie zauważyć za ścianą zieleni. Chętnych, jak się potem okazało, nie było zbyt wielu aż go zaanektowała moja żona. Miała w zasadzie swój prywatny basen, bo całymi dniami nikt tam nie przychodził. Więc „ginęła” na długie godziny w tym swoim azylu zajmując się sprawami, o których faceci nie wiedzą i całe ich szczęście. Bo tak samo jest z meczami piłkarskimi, druga płeć nie jest w stanie tego zrozumieć, więc i ja nie rozumiem, co Gosia tam robiła. A zresztą, po co, nie zawsze lepiej jest rozumieć, czasem lepiej jest nie rozumieć.
Za basenem była rzeczona recepcja z małym lobby, a dalej restauracja z widokiem na ocean i „promenada” z leżakami nad oceanem, tudzież świątynia dumania, czyli zadaszone siedzisko, gdzie można się na miękkiej kanapie relaksować albo nawet zdrzemnąć, jak kto chce.
Przed nami to, co lubimy najbardziej, powtórzę po raz nie wiadomo, który. Na górze ma być błękit przechodzący w szmaragd, pod stopami złoto a za nami zieleń. Witamy nad Morzem Balijskim. Tym razem kolor jest zdecydowanie lepszy od zdjęć, rzeczywistość przerasta foldery, zatyka mnie w piersiach, prawie nie mogę oddychać, jak tu jest pięknie po prostu. I ta niesamowita cisza, w której zaczynam słyszeć najpierw szum fal, potem łagodne podmuchy wiatru, odgłosy krzątania z kuchni, ludzkie głosy z oddali i w końcu ćwierkanie ptaków. Jesteśmy w raju, jesteśmy na Bali.
Co do gości, to okazuje się, że oprócz nas jest jeszcze para Niemców w domku numer osiem i to by było na tyle. Zaiste, szczyt sezonu na Bali. Idziemy na obiad, bo Lemak z samolotu już dawno przetrawiony. Ceny w hotelowej knajpie od 3 do 7 USD za jedno danie. Ani tanio jak na Rambuttri ani drogo. Zamawiamy to, co udało się zrozumieć, przynajmniej tak nam się wydaje. Nie znamy Balijskiej kuchni, ale zamawiamy to, co wydaje się być miejscowym specjałem, bo nie po to tu jesteśmy, żeby znów jeść sajgonki albo, co jeszcze ciekawsze, wiedeńskie sznycle, bo i takie rzeczy w menu były. To oczywiście „odcisk”, jaki zostawili po sobie licznie nawiedzający resort Germanowie. Była też golonka i pure ziemniaczane ze skwarkami. Gosia jest z tego bardzo zadowolona, ale ja nie po to tu jestem, wiec zamawiam coś, co brzmi ani znajomo ani europejsko. Wszystko było przepyszne.
A to jak było podane, z jaką gracją i starannością to całkiem inna historia. I bardzo proszę i proszę bardzo, i czy smakowało, i czy coś jeszcze? I jeszcze ten uśmiech, nie tylko ust, ale i oczu, i całej twarzy. Nie, nie wydaje mi się, obsługa bawiła się równie dobrze jak my.
Przez cały tydzień korzystaliśmy wyłącznie z hotelowej restauracji, bo było nam tam tak dobrze, że nie chciało nam się nic innego szukać. A menu w sam raz mi na tydzień wystarczyło, co dzień jadłem coś nowego.
Na zdjęciach kolejno, balijski Nasi Goreng i bawarska zupa z boczkiem.
O 18 zrobiła się noc, całkiem bez ostrzeżenia, po prostu ktoś wyłączył słońce. Jesteśmy tuż pod równikiem (po raz pierwszy zresztą) wiec cały zachód trwa mniej niż 15 minut.
Ponieważ dziś brat ma urodziny, więc wybraliśmy się na rekonesans, gdzie by tu nabyć coś do picia i zagryzania. Po 100 metrach od hotelu natrafiliśmy na trzy sklepy i dwie knajpy. Miejscowe piwo zwie się Bitang (zapraszam na stronę http://www.multibintang.co.id/). Do tego koniecznie chipsy o miejscowych smakach. Balijczycy mają na tym punkcie kompletnego bzika. Podają chipsy do każdego posiłku, do zupy mlecznej też. Smaki są Indonezyjskie, więc większość wypala język już po paru „chrupach”. Trzeba bardzo uważać.
Na szczęście na opakowaniach są narysowane papryczki. Gdy jest jedna to jest „na ostro”, jak dwie to dla białych niejadalne, jak trzy grozi śmiercią a co najmniej kalectwem. Trafiają się też bez papryczek i wtedy nie ma problemu poza tym, że smakują jak „nasi goreng”, „lemak nasi goreng” lub „barbecue goreng”, w każdym razie zwykle jest to jakiś goreng. Miłośnicy sera z zieloną cebulką nic tu dla siebie nie znajdą.
Po przyniesieniu zaopatrzenia odbyły się huczne urodziny na tarasie, a potem już lulu i spać. Mamy tydzień Chillout’u, jesteśmy na Bali, czego jeszcze można chcieć.
I rzecz najważniejsza. Są na świecie miejsca i miejsca oraz ludzie i ludzie. To miejsce i ci ludzie są absolutnie wyjątkowi. I nie mówię tu tylko o stosunku jakości do ceny, który w tym przypadku jest moim skromnym zdaniem bardzo wysoki. Chodzi o tę „magię”, która raz jest, a raz jej nie ma. Tu magia wypełnia całe to czarowne miejsce. Może to sprawka duchów, które opiekują się hotelem w zamian za codzienne ofiary, a może coś zupełnie innego i tak banalnego, że chyba o tym na co dzień zapominamy. Zagonieni w wyścigu po „sukces” zgubiliśmy to, co tu w Anom Beach Bungalows, Candidasa, Bali, Indonesia jeszcze jest. To ludzie, to oni tu, tak po prostu, tworzą ją każdym swoim gestem i uśmiechem, jak jacyś za przeproszeniem magicy. Niech sobie w „HolidayCheck” jakieś „kangury” wybrzydzają, niech będzie tysiące hoteli bardziej „wypasionych”, niech w pięciogwiazdkowych „resortach” przychylają klientom „nieba”, to właśnie tu jest magia, której tam za żadne pieniądze nie znajdziesz. Anom Beach Resort, raj to za mało.
Słodkie lenistwo
Od rana mam dobry humor … jak w starej piosence. Z samego świtu ktoś zakradł się na naszą werandę i zostawił termos ze świeżo zaparzoną herbatą oraz dwie szklanki. Potem okazało się, że to standard i tak będzie codziennie. Żona, miłośniczka herbaty już pokochała to miejsce miłością wieczną i czystą. Ja robię sobie jak zwykle kawę Moccona „sri in łan” kupioną na zapas w 7eleven- wersja espresso, mocna, słodka i baaardzo śmietanowa, pycha.
Brat z bratową też już wstali z sarkofagu i idziemy na śniadanie.
Do wyboru trzy opcje: „American Breakfast” z jajco, szyneczką i serkiem, „Europe” z muesli i bagietką oraz balijskie, czyli Nasi Goreng. Ja tam zawsze jestem za Goreng, zwłaszcza jak jest Nasi, czyli swojski po prostu.
Czar śniadania w Anom Beach polega na tym, że jak ze wszystkim, co tu się dzieje, jest to cała celebra. Jakby mszę odprawiali. Najpierw wybór soków, jak jakichś win francuskich. Nie dość, że jest ich kilka, to jeszcze mogą pomieszać je tak, jak gość sobie życzy. Soki, oczywiście wyłącznie świeżo wyciskane i bez dodatku wody, cukru czy czegokolwiek, smak i zapach niezapomniany. Całość ląduje na stole w oziębionej szklance udekorowanej owocem adekwatnym do zawartości.
Zestaw herbata lub kawa to cała taca naczyń i zbiorników, obsypanych przyrządami do mieszania. Całość uzupełnia magiczna skrzyneczka z torebkami zawierającymi bardzo różne rzeczy, które mogą być przydatne do dosmaczania jedzenia. Wszystko podawane na serwetkach uzupełnianych wyciętym do odpowiedniego kształtu i rozmiaru liściem banana.
Cała ta zabawa, przypominam, wliczona jest w cenę domku. Można się zdeklasować.
Po śniadaniu chillout, brat zalega w świątyni dumania, wodząc wzrokiem po szumiącym oceanie, a jego duch szybuje gdzieś daleko nad wodami, po prostu odleciał. Bratowa twardo leżak i opala się metodycznie, jakby karpia na wigilię smażyła. Z każdej strony ma być równo, ani mniej ani więcej, tylko złoto brązowy kolor. I bez panierki oczywiście.
Kinga i Aleks leżą i w zasadzie nic więcej nie można powiedzieć- po prostu turystyczne zawodowstwo.
Moja żona wzięła czytadło, wielką torbę pełną samych „niezbędnych” kobiecie rzeczy i poszła na leżak przy basenie. Ja też leżę bykiem, wreszcie nie ma nic do roboty, cool.
Gdy śniadanie już się przetrawiło, obudziła się w nas żyłka” underwater explorer”, czyli godzinka z National Geographic. Najpierw bratowa w pletwach przypominających stopy Kaczora Donalda ruszyła dzielnie między fale. Gdy wróciła żywa, ja też poszedłem po sprzęt.
Kiedyś była tu piękna rafa i piaszczyste plaże. Ale głupi człowiek z rafy zbudował sobie domy i świątynie, za co woda w odwecie zabrała plaże. Teraz mądry Balijczyk po szkodzie zbudował wały, o które rozbijają się fale i pozatapiał na dnie betonowe kręgi, na których rafa odrasta. Za jakiś pięćdziesiąt lat będą i plaże. Na razie jest tak pół na pół. Rafa była bardzo piękna, po prostu lśniąca nowością. Gorzej z tymi falami. O mało co i rzuciło by mnie na korale- trzeba cholernie uważać. Ostrzeżenie zrozumiałem i później już byłem uważny. Z morzem ostrożności nigdy za wiele.
Po południu zaczął się odpływ, pojawiła się bielutka piaszczysta plaża, woda się uspokoiła i można było się taplać w oceanie jak w basenie. I tak każdego dnia, rano fale, a wieczorem
morze zamienia się w basen. Zwracam uwagę na mały biały domek widoczny na wodzie. To wodna wersja „świątyni dumania”; można tam sobie pospać a jak są większe fale to i porzygać. Zapraszamy bulimików, najpierw obfite śniadanie, a potem domek na falach.
Ale póki co, nie robimy nic i bardzo nam z tym dobrze, niech tak już będzie, na zawsze.
Oj będzie się działo
Dowiedzieliśmy się właśnie, że zanim się nic nierobieniem znudziliśmy, lenistwo już się kończy, bo wieczorem jest „party”. Będzie balijski bufet wegetariański i tańce ludowe, nas dwa razy zapraszać nie potrzeba.
Ubraliśmy się „wieczorowo”, ja nawet założyłem jedyne długie spodnie, jakie ze sobą wożę. Małżonka zawsze jest gotowa na każdą sytuację, więc problemu nie miała. Zapadł wieczór, no i się zaczęło. Na początek Bintang oczywiście i cynamonowy indonezyjski papieros. Nawet Aleksander zapalił, bo rzucić palenie to jedno, a posmakować taki rarytas to zupełnie co innego.
Co do bufetu, to tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że wegetarianizm jest ideą tyleż piękną, co niesmaczną. W każdym razie nasz kucharz zdecydowanie lepiej sprawdzał się w prosiaczku niż samych warzywach. Ale co tam, czego to się nie robi dla zdrowia, raz mogę się obyć bez mięsa. Nadszedł czas na występy.
I tu ogromna niespodzianka, bo w głównej roli wystąpiła kelnerka z restauracji, jak widać utalentowana wszechstronnie. Balijska kultura, w tym muzyka i taniec czerpała inspirację z hinduizmu oraz miejscowych tradycji. Mamy więc w niej typowe dla tej kultury motywy, w tym stroje i takie formy wyrazu, jak często w Azji spotykane gesty rąk.
Już samą sprawność palców i dłoni trzeba ćwiczyć latami i to od dziecka. Taniec jest opowieścią, odpowiednikiem książki, na ogół przedstawia mistyczne historie, alegorie religijne lub rzeczywiste wydarzenia historyczne. Tak przynajmniej mówią, bo dla mnie jak i dla całej naszej białej bandy wszystko to jest absolutnie hermetyczne. Pooglądać można i to wszystko.
O muzyce piszę na końcu, nie bez powodu. Od zawsze uważam, że Azja i muzyka to dwa pojęcia, które się ze sobą niczym nie łączą. Ale oni mimo to nadal próbują, raz lepiej raz gorzej, na Bali niestety gorzej. Wystarczy samo instrumentarium, tylko bębny, cymbały i różnego rodzaju dzwonki. Kot by tego nie wytrzymał, a co my mamy powiedzieć? Mimo to udajemy, że wszystko jest cudownie, ale po pół godzinie każdy myśli, kiedy to się wreszcie skończy. Pewnie gdybyśmy ich wzięli na naszą imprezę „disco polo” też by nie wiedzieliby, co ze sobą zrobić. Kto miał Bintanga, temu pewnie było lżej, ja musiałem cierpieć za miliony. Na szczęście wszystko, co ma swój początek ma także swój koniec. Tańce i muzyka się skończyły, surowe warzywa zostały na stołach i pewnie będą jutro w surówkach oraz sałatkach, goście się porozłazili i zanim noc na dobre wzięła Bali we władanie, już byliśmy w łóżkach. Ale po pierwsze, ten tzw. wieczór balijski zaliczony, nawet nie musieliśmy się włóczyć po wyspie, a po drugie to już na pewno nie dam się namówić na powtórkę. Całą noc mi dzwoniło w uszach.
Bali, śmietnik, perły i cała reszta
Po dniu odpoczynku nasze Panie zaczęły szukać mocniejszych wrażeń. A to masaż Balijski, a to ruchomy sklep z zegarkami, okularami i inną tam biżuterią. Wszystko pod „śmietnikiem” tuż za bramą hotelu. Tak nazwaliśmy niewielką przestrzeń miedzy dwoma resortami, naszym i Amarta Beach, gdzie mogli działać domokrążni świadczeniodawcy usług, oraz ruchome sklepy, składające się w zasadzie z jednego obładowanego towarami „ajenta”. A śmietnik wziął się z tego, że tuż koło wiaty widocznej na zdjęciu, stał duży pojemnik naszego hotelu, do którego wywalano śmieci.
Najpierw Lala została gruntownie wymasowana, potem Gosia też. Następnie Lala pojawiła się w „banku”, czyli u Wiesława, gdzie podjęła gotówkę w dużej ilości. Ja siedziałem twardo nad morzem i ani kroku w stronę śmietnika. I miałem rację, nic nie kupiłem, a i mojej żony udało mi się uniknąć, puki co przynajmniej. To babskie latanie pobudziło za to mojego brata, więc poszedł zobaczyć, co się dzieje za tym śmietnikiem. Wrócił z PATKIEM na ręku. Taki luksus. A ponieważ wcześniej na Khao San Road kupił za 100 USD I-phona zwanego przez nas „patafonem” i obstalował dwa garnitury od Armaniego, to mieliśmy już kompletnie zdeklasowanego liberała. Będziemy go wynajmować na spotkania biznesowe w charakterze prezesa lub coś podobnego.
Co do asortymentu, to w pierwszym roku były to „markowe” okulary, zegarki i portfele. Gdy za drugim razem, świeżo po śniadaniu zastanawialiśmy się gdzie kupić naszyjniki z balijskich pereł, moje myśli od razu poszybowały automatycznie w tym kierunku. Bo skoro można tam kupić Ray Bany, Patka i tym podobne, to czemu nie perły? Gdy tylko pojawili się właściciele znanych nam już straganów, wysłałem brata, żeby się o te perły zapytał Nie minęła godzina i perły też przyjechały. Po długich targach my pozbyliśmy się jakichś monstrualnych ilości Indonesian Rupiah a oni paru naszyjników z pereł. Jakby kto potrzebował kolii z brylantów to też nie wykluczam. Oto kolejny dowód jak Azjatycki Tygrys podchodzi do handlu, jako motoru swojego rozwoju gospodarczego. Cudu nie będzie, zjedzą nas pałeczkami, żeby bardziej bolało.
Poza tym opcja „standard”, słońce, szmaragdowy ocean, palmy i nastrój nieustającej sjesty. Ot proste wiejskie życie, okraszane prostym Balijskim jedzeniem w postaci „lemaków”, „gorengów” i „kecaków” popijanych świeżo wyciskanymi sokami lub Bitangiem, jak kto woli.
Zwróćcie uwagę na „wulkaniczny ryż”, to stały element występujący w wersji z „czapeczką” lub bez. Teraz po morskiej kąpieli popijam kawę z mlekiem, na tarasie zwykłej wiejskiej chaty z bambusa, słuchając a to ćwierkających ptaszków, a to piejących kogutów, a to szczebioczącej bratowej omawiającej zdobycze spod „śmietnika”. Kiedyś nazywano takie rzeczy sielankami, słusznie zresztą.
Discovery Travel & Adventure episode 1, Klungung, Monkey Forest, Ubud
Po kolejnym dniu słodkiego lenistwa naszła nas niepochamowana ochota, a właściwie to mnie naszła, bo reszta by sobie pewnie gniła dalej i latała pod śmietnik. A to na masaż a to na zakupy. Tym niemniej, nie po to lecieliśmy na drugą półkulę, żeby nic nie zobaczyć. Więc wygoniłem towarzystwo z hotelu i dalej jazda zwiedzać wyspę. Wieczorem przy pomocy recepcjonistki zwanej „szczerzują”, bo tak się szczerzyła do mojego brata, że chłop nie wiedział gdzie uciekać, zamówiliśmy limuzynę z szoferem i przewodnikiem. Za sześć godzin tego luksusu wyszło nam 50 USD za wszystkie cztery osoby. Przy okazji zapoznaliśmy się z Batmanem, który mieszkał w recepcji i po zmroku umilał wszystkim życie latając w kółko nad głowami. Miłe stworzonko, nie powiem.
Rano, no chyba około dziesiątej, podjechała wynajęta limuzyna z kierowcą i przewodnikiem. Przewodnik w stroju bardzo oficjalnym, to znaczy w sarongu, hawajskiej koszulce i czymś balijskim na głowie. Czapka to to na pewno nie jest, raczej coś w rodzaju opaski. Może być bardzo przydatne. Jakby co, można sobie to spuścić na oczy by nic nie widzieć lub na uszy by nic nie słyszeć, albo jedno i drugie. Pewnie zresztą służy, do czegoś zupełnie innego, jak dla nas, bez znaczenia.
Gdy ruszyliśmy, po raz drugi przekonałem się, że moje wcześniejsze pomysły o prowadzeniu jakiegokolwiek pojazdu po drogach Bali były równie mądre jak skakanie z wieży do pustego basenu. Nie przeżyłbym nawet kilometra. Na szczęście Pan kierowca widać był zżyty z nieznanymi nikomu zasadami ruchu po drogach Bali, bo płynął w tym strumieniu różnorakich pojazdów z niebywałą nonszalancją i angielską rzekłbym flegmą. Spokojnie wyprzedzał skutery delikatnie muskając lusterkiem zadki, co bardziej urodziwych Balijek i umykał o centymetry przed jadącymi z naprzeciwka cysternami. Po pięciu minutach przestałem na to patrzeć i od razu zrobiło mi się lepiej.
I tak dotarliśmy do Klungung. Ruch się jeszcze, jeśli to w ogóle możliwe, nasilił, a my w końcu zatrzymaliśmy się na małym parkingu. Na przeciw stał cel naszej wycieczki, okazały Pałac. Tylko jak tam się dostać, kiedy trzeba przejść przez ulicę. „Mission Impossible”. A jednak, nasz kochany Balijczyk wszedł wprost pod koła pędzących pojazdów, zamachał rękami i wszystko stanęło, jak za wypowiedzeniem zaklęcia. Teraz z gracją, której sam Aramis z trzech muszkieterów by się nie powstydził, wskazał nam drogę na drugą stronę. Przeszliśmy, on za nami i wszystko ruszyło natychmiast dalej, nie zostawiając nawet centymetra miejsca dla tych, którzy by chcieli pójść za nami.
Na Bali jest jakaś moda robienia kompleksów łączących pałace, ogrody i baseny. Dlaczego tak, nie wiem, ale wyglądają bajecznie. Ten był pierwszy, jaki mieliśmy okazję zwiedzać, więc spodobał się tym bardziej. Przed wejściem dostaliśmy od przewodnika sukienki, czyli sarongi, czyli po prostu chusty, które obwiązuje się wokół bioder. Bez takiego nie można nigdzie wejść, ale zwykle zapewniają je przewodnicy a w większych świątyniach można je przed wejściem kupić lub pożyczyć. Jak ktoś planuje większą ilość „wejść świątynnych”, to radzę raz kupić tanio na bazarze albo wiejskim sklepie i wozić zawsze ze sobą. Wyglądaliśmy bardzo paradnie, w sam raz jak miejscowi.
Przy okazji moja żona, jak zwykle, wyciągnęła polską flagę i objęliśmy Pałac w posiadanie. Jak pies szczający na krzaki. Przewodnik dziwnie się na nas patrzył i w końcu wypalił, że trzymamy flagę do góry nogami. A my na to, że to Jego flaga jest do góry nogami. Trzeba było trzy razy przysięgać na Wisznu, Brahme i Sziwę, że sobie z niego nie dworujemy. Że naprawdę Polska i Indonezyjska flaga są takie same tyle, że odwrócone. Gdy już uwierzył, to śmiechom i fotkom nie było końca, taka mała rzecz a ile radości.
Na zdjęciach obie wersje, zwiedzajcie Indonezję, wystarczy wziąć ze sobą jedną flagę, i to naszą, jaka wygoda i oszczędność.
Co do pałacu, to ten był raczej skromny. Najważniejsze było zielone bajoro z altanką po środku. I właśnie owa altanka to miejsce święte i uduchowione.
Obok stał właściwy pałacyk w stylu kolonialnym z eksponatami z epoki nie za bardzo wpadającymi w oko i w pamięć. Ale mamy nasz pierwszy Balijski zabytek za sobą.
Jedziemy dalej. Do Ubud, stolicy „ducha” Bali, gdzie zobaczymy Pałac Księcia, Wielką Świątynię i co się jeszcze da. Potem się okazało, że nic z tego wyszło, ale po kolei.
Najpierw, egipskim zwyczajem, znienacka wypakowali nas w sklepie z obrazami, niby, że po drodze było. Nauczeni doświadczeniem z krajów wielu, znieśliśmy to z godnością, cmokaliśmy, „ochaliśmy” a w końcu nic nie kupiliśmy. Podróże kształcą, a my mamy solidną arabską szkołę, nikt nas nie zaskoczy, o nie. Tym niemniej gdybyśmy na ten przykład byli bogaci i mieli dużo pustych ścian do udekorowania, to czemu nie.
Teraz tuż przed Ubud wpadliśmy do „Monkey Forest”. I to był strzał w 11-tkę. Przynajmniej dla naszych żon. Jak sama nazwa wskazuje, jest to uroczy „lasek” ze świątynią, bo na Bali nic nie może być bez świątyni, gdzie zamieszkuje turystyczne stado małp. Przed wejściem można się zaopatrzyć w odpowiednie „akcesoria”, czyli karmy dla małp, przede wszystkim banany. Kupiliśmy tego dużo, przynajmniej tak nam się wydawało.
Gdy weszliśmy do środka, tak dziecinnie zachowujących się, dorosłych w końcu kobiet dawno, nie widziałem. Po tym, jak w pięć sekund małpy powyrywały im wcześniej zakupione banany, zaczęły szukać, co by tu jeszcze „dać tej ślicznej małpuni”. Na początek poszły Tik Taki. Małpa otworzyła wieczko, jakby robiła to, na co dzień, może zresztą tak było. Tik Taki połknęła a pudełko wyrzuciła, są ludzie to posprzątają. Idziemy dalej, pojawia się duży samiec, ten dostał mambę. Całą mordę sobie zakleił i nie wyglądał na zadowolonego. Dodatkowo, robiąc zdjęcia wlazłem mu na ogon, co mu się już całkiem nie spodobało, ale glamać nie przestał. Zostawiliśmy go z tą mambę na leżąco z nadzieją, że mu kiszek nie zatka, ale kto wie.