Wiersze
,,połóż mi rękę na policzku
niech będzie chłodna i słona
jak ocean
nie przychodź do mnie pogodą
moje gałęzie nie przechwycą
zielonego płomienia liści
jestem sucha jak maszt
osaczony złą wodą
statek mojego serca
skręca na morze północne”
Halina Poświatowska
Umierający łabędź
Melodia, delikatne brzmienie,
jakby biały welon oplata cieniste postacie,
w łagodnym drżeniu skrzypiec
uśpiona baletnica płynie po welurowej scenie.
Czyż jest piękniejszy sen od tego,
gdzie w swym majestacie i skromności
szczupły łabędź pochyla się w swej wiotkości
i z przymrużonymi oczami rozchyla
swe różane usta, kwiecie młodości?
Czyż widzieć można delikatniejszy akt,
od tego, gdy unosi się w powietrzu
w subtelnych obrotach, w koronce ze świtu,
z mgły poranka splecionej i z perłami rosy,
wpiętymi do koka?
Muzyka lekka, jak cień, z baleriną się droczy,
otula eteryczne ciało, jest jak ulotny pocałunek.
Powoli dryfuje niczym chmura po niebie
pełnym gwiazd, wznosi ręce do góry
i opuszcza je raz po raz, jak ptak,
uczący się lotu.
Obraca się i ukazuje swe oblicze zawstydzone
nieśmiałe policzki blade, oczy damy
zerkające na świat z niewinną
ciekawością dziecka,
płynie wraz z wiatrem, wyciąga skrzydła,
zachwycona powiewem wolności,
który kołysze białym morzem aksamitu.
Patrzy w górę, trzepoczą jej ramiona,
drżą rozbudzone, białe uda,
pointy przesuwają się subtelnie
w prawą stronę, stopy same płyną,
unoszone przez wiatr, potrzebują jedynie
odbicia od sceny.
Nagle szarpnął nią spazm bólu
i przekrzywił w jedną stronę.
Jednak nie tkwi jak porzucona marionetka,
lecz tańczy niby zepsuta pozytywka.
Tańczy nadal, na jej twarzy widać uśmiech.
Prostuje się.
Znów porywa ją liliowy wiatr i okręca,
kieruje jej dłońmi, a ona podąża za nimi
wzrokiem, podziwia to kruche,
białe ciało i nagle potyka się,
lecz już nie widać, tu znów piruet
unosi ją w powietrzu, jakby była piórem,
gałęzią wierzby, białym motylem.
Kąciki jej ust czasem kierują się w dół,
lecz wtedy zasłania twarz, pochyla głowę
niewinnie, nieśmiało, później znów zerka
i bada świat, a ballada płynie
i śniące nuty lunatykujące tańczą
wraz z baleriną.
Każdy chce zanurzyć się w tym świecie,
wpłynąć do białego aksamitu, niknąć,
zatapiać się w harmonii i szeptach fal.
Lecz cóż to, ona smuci się, utyka?
Roni jedną ulotną łzę, a wiolonczela gra,
jak w śnie. Łabędź gładzi się po policzku.
Białe nogi ptaka jakby drżą, być może
za słabe, aby się utrzymać,
nadal jednak eleganckie i delikatne
jak łodygi białych goździków.
Subtelność róży, łabędzie łzy,
alegorie kruchości
przytulone do ciała i stóp
oplecionych jasnoróżową wstążką.
I ból, ból w stopach,
jakby stąpało się po ostrych kamieniach,
na zimnym morskim wybrzeżu.
Baletnica pochyla się, garbi,
jakby z utraty sił, lecz za moment
ponownie unosi skrzydła i głowę,
z delikatnym, pełnym wiary uśmiechem
pozdrawia uśpione postacie.
A jednak widać w tej chwili
opadających ramion
tragizm i jakież jest wzruszenie,
kiedy łabędź podnosi się
i prostuje na nowo,
ukrywając niepokój
za starannie utkaną białą maską.
Garbi się coraz niespokojniej,
wycofuje do tyłu, kłania
i patrzy w niebo, macha skrzydłami,
jakby czuła, co następuje.
I wcześniej już powstała we mnie myśl:
może to nie melodia narodzin,
lecz piosnka żałobna,
staje się teraz bezwzględną prawdą
w obliczu niewinnego stworzenia,
które pięknie walczy,
które tworzy niezapomniane pożegnanie.
Jakież jest uniesienie i wstrzymane oddechy,
kiedy łabędź upada, wcześniej coraz niżej
pochylając się, aż poniesiony
jakby przez lichy podmuch ląduje na ziemi,
niczym spadający promyk, gasnący w morzu.
Tonie, zasypia, zanurza się w trzeci świat.
Tak do siebie szepczę: Lenko, wyobraź sobie,
że on odchodzi do lepszego świata.
Nie roń łez, nie trwóż serca,
nie wywołuj bólu.
* * *
Jestem osadzona tu,
w tych oczach,
które łzawią,
w tych sinych ustach,
skórze szarej, wątłej,
niedoskonałej.
W nijakich brwiach zmarszczonych,
jak księżyc.
Pusta patrzę na świat
pustym wzrokiem,
i nic.
Jestem osadzona tu,
w cichym, nieśmiałym grobie,
jakby nie miało sensu
przeniesienie mnie
do różanego ogrodu,
gdzie na różanych dywanach
siedzą róże i piją
ze swych kolców krew.
Szczęśliwe.
A ja piękną, usychającą różą
w grobie symbolicznie kołyszę
nad przepaścią.
I nie mogę wpaść ani odwrócić się
i bezpiecznie iść.
Czy w mojej głowie są tylko uschłe
liście i pergaminy?
Co się stało z moją głową?
Czy umiera?
Czy to narodzin jeszcze nie było?
Czy moja róża zwiędnie?
Lecz ja żyję w swym kamieniu,
jeszcze.
Noc
Już odchodzisz?
A chciałam Ci wyszeptać
jeszcze jedną noc…
Jeszcze jedną z gwiazd skleić apostrofę
wołającą Ciebie, a niemy księżyc
i głuchy świat odbija moje echo.
Migdałami pachnie mój pokój.
Chciałam Ci opowiedzieć,
o bladym świetle mojej lampy.
Chciałam przeprosić za moją
nieistotność, choć bardzo się staram…
Za mój brak odwagi, za mój wzrost,
za mój potok słów, za mój brak słów,
za brzydotę, tkliwość,
za moje ledwe istnienie,
liche fundamenty domku dla ptaków.
Za to, że brak mnie.
I żyjmy dalej w swoim braku.
Póki nie spadnie księżyc,
póki zbliżające się niebo
nie przykryje nas aksamitem,
a krew nie okryje nas purpurą
i z naszych głów myśli wykwitną makami
i bladymi różami,
a moje usta ostatnim ciepłem
nie szepną — bądź…
* * *
jakoś jestem
otulona kołdrą słów
stoję upiększona jedynie sznurami liter
pereł z dna oceanu
chodzę na niewidzialnych szczudłach
o nazwach,,jakoś” i,,trzeba”
w sukience misternie uszytej z wyrazów
szeptanych nocą letnią i zimową
w butach ulepionych z łez i ziemi
z włosami szumiącymi jak topole
z oczami studniami gdzie na taflach wody
pływają zielone liście
z dłońmi opadającymi niczym płatki śniegu
zasypiam całą duszą
jakoś się budzę
wyruszam marszem z kryjówki
idę w dal
obserwuję świat jest taki piękny
chcę w nim żyć
brutalizm pożera subtelność
a ona rodzi się na nowo
wśród innych mam tylko słowa
swoją drogą okrutnie niedoskonałe
Dotyk motyla
Nie tknij mnie,
bo uleci moc
kształtowania z popiołów nadziei,
opadną miłosne płatki róż,
skruszy się białe drzewo,
w którym mieszkam.
Skrzydlate rzęsy zamkną drzwi
niewinnego świata sprzed lat.
Z otchłani snów wypełzną łzy.
Pamiętaj więc, nie jestem stworzona
do dotyku.
Nie jestem stworzona do kochania.
Pozostaje Ci tylko słodko-gorzki
zapach jaśminu.
Dzikie konie
Widziałam stado dzikich koni.
Były potężne, a zarazem takie samotne.
Ich kopyta uderzały o ziemię, a ona drżała,
poruszała się w konwulsjach agonii,
lecz to konie umierały.
Z ich pysków ciekła piana mgły.
Nie były złe, tylko zranione.
Z ich ran podczas biegu spływały
krople krwi.
Chmury kurzu wznoszące się w górę,
ziemia, która ustępowała im drogi.
Po co one tak biegły, po życie?
Widziałam czarne oczy dzikich koni,
ciała rzucane na kolana,
ludzi w maskach grających na ciałach
jak na wiolonczelach.
Dlaczego konie są takie wściekłe,
gdzie biegną?
Tam, gdzie kończy się świat?
Wysokie krzewy ostrężyn łamią ich grzbiety.
Chcą schować się w mgle, kruche,
księżyc barwi ich ślepia nadziei.
Słyszę stukot ich kopyt w ponurą noc,
prychanie i szmery grzywy na wietrze,
słyszę pianino co od nich wieczorem gra,
kiedy zasypiają w mroku,
gdzie las ich myśli łechce.
Nie dziw się ich pianie i pustym oczom,
nie ubolewaj widząc ich pokaleczone kolana.
Nie trwoń serca, gdy przebiegają obok.
Pomyśl dlaczego tak biegną.
Dniem uciekają, nocą się gubią.
Dzikie zwierzęta zmierzchu i poranka.
To byliśmy my.
My.
Chmury chaosu
Szczupłe palce muzyka
pieszczą białe klawisze.
Chłód zabija i rodzi inspirację.
Unoszę się na wietrze, jak
ulotne róże jasno-liliowe.
Delikatny materiał zziębnięty od śniegu.
Za słaby brąz pod ciepłą czapką,
zbyt lekka biel, aby stąpać po ziemi.
Jaśminowe pachnidło nieszczęśliwych brzóz.
Wrzosowe lodowisko baśniarza.
Alabastrowe myśli wrastające w porcelanę.
Za ciężka jest miłość.
Uciszone myśli dudniące,
przycienione chmurzaste światy.
Poezja o niczym, którą wyśpiewują stopy baleriny,
uderzające o ziemię, jak grad subtelny i łagodny.
Ptak od strupów, smak chmurzastego pocałunku.
Niespełnione wszystko, a łzy zamarzły.
Piszę szepcząc wciąż,
że w chmurach najlepiej.
Do chmurzastych światów uciekam
od twardej, antracytowej rzeczywistości.
Prosto nazwane; trzepot białego motyla,
anioł — źdźbło piękna rozsypane po puchu.
Chcę się zachmurzyć.
Drzewiejmy razem i pnijmy do nieba,
aby dotknąć chmurzastego chleba.
Skrzypiące skrzypce i balet odrapany.
Uśmiech aktorki dnia na nocnym pejzażu.
W chmurzastych światach wiem, że wszystko wiem.
I mogłabym wszystko, jeślibym chciała.
Na dole brak mi odwagi.
Przez chmury chaosu, myśli uwolnione,
nie jestem szczęśliwa.
Wszędzie heban.
Rozmarzony Pinokio zmatowiał.
I ja marznę.
Może już czas, aby zapadać za śniegiem.
Stopnieć i zlodowacieć.
Wszystko było nie tak w tym spokoju.
Już widzę światło i chcę uciekać.
Za późno.
Moja inspiracja była grozą.
Fałszem, złą nutą.
Chcę wciąż pisać, ale nie mogę.
Zakrwawiam serce, zanikam.
Proszę o…
Iskrę w oddechu.
Gdyby róże śpiewały…
Gdyby róże śpiewały
jaki lament usłyszałby świat.
Krople łez stałyby się rosą
i nikt by jej nie zauważył.
Gdyby to ludzie mieli kolce…
Boję się zrobić krok.
Dla innych krok to krok,
dla mnie krok jest dłutem;
żłobi mnie nieczule,
wyznacza drogę.
Różo, kto Cię nazwał Różą?
A kto nazwał Brzydotę?
Ponoć tylko róże rozkwitają pięknem,
a brzydkie kaczeńce nigdy nie będą białymi liliami.
Czy z poczwarki powstanę?
Czekam na przemianę,
lecz nikt nie przywołał dla mnie łabędzia.
A ja, niema śpiewaczka,
na zawsze pozostanę w szarej wnęce muzeum.
Kamienny posąg Róży
Nie mów mi, że jestem nic nie warta.
Nie każ mi tak myśleć.
Zaklinam Cię, pozwól mi rozwinąć pąk.
Jest zmarznięty od szronu.
Jesteś wszystkim, co widzę.
Głoduję — nie jem, nie śpię.
Krzyczę, ten krzyk dociera do Ciebie
w wietrze, w ptakach,
w śniegu topniejącym, słabym.
Teraz
kiedy skamieniałam
potrzebuję Cię.
Rozbij mnie, abym powstała z popiołów,
a nie była wiecznie skorupą.
Ulotność
Dlaczego nie mogę Was zatrzymać?
Daję Wam kwiaty, ptaki słów,
składam serce w podarunku.
Ono porusza Wasze przez chwilę,
unosicie się, jesteście chmurami
w ekstazie i zachłanności poznawania,
w ulotności głębszego oddechu.
Wasze spojówki są jak głębokie oceany.
Przez chwilę, jedynie przez nią,
mogę Was zatrzymać przy sobie.
Łabędź niemy
Na wyspie, gdzie Apollo gra,
słowa kwitną jak piwonie lekarskie,
Muzy otulone płatkami róż
wydobywają delikatne dźwięki z harfy.
Ześlij, o Jaśniejący, parę nut i wzruszeń,
aby kamienie zmiękczyć jak pióra,
aby Ikar ponownie wzleciał,
a Słońce skradło jego duszę.
Albowiem lepiej tonąć jest,
niż puste mieć serce i głuche
i lepiej na wyspę dopłynąć wpław,
niż odtwarzać wciąż na nowo
puste dni i takie życie.
Na wyspie otoczonej
śpiewającymi łabędziami,
sztuka rozkwita pąkami.
Bóg piękna na lirze gra,
bóg śmierci posyła natchnienie.
Apollina strapiła miłosna gra.
Czy ktokolwiek mógłby mu odmówić?
Ugiął go krzew z liśćmi jak skrzydła ćmy,
Dafne zaklęta w drzewo laurowe.
Brutalizm schowany na sercu dnie,
odkryty w pragnienia pogoni.
Apollo nie umiał kochać, w tym rzecz.
Platoniczna miłość zwinęła się w wieniec
w trakcie kochanka agonii.
I tylko łabędzie znające sekrety
zamilkły na wyspie, wierne białe niemowy.
Las mar
Czary mary — powiedziała.
Była śniada i drobna.
Uśmiechała się czarno-biało.
Iskrzyły jej łakome oczy.
Wykręcała palce ze zgrzytem.
Usiadła pod drzewem.
To nic, że stary dąb kłamliwie drzemał
jednym okiem przyglądając się światu.
Stokrotki obdarte z bieli paliły się ze wstydu.
Sęp czekał na pierwszą ofiarę.
To nic, że w mrocznym cieniu modrzewia
gubił się zając.
Jastrząb krążył w górze pokazując szpony.
Zgrzytały zęby myszy, trzeszczały
suche trawy.
Zgłodniały pająk wbijał jad w owada.
Motyl bez skrzydła leżał zdeptany na ziemi.
Łapczywy mrok zjadał ptaki.
Na paproci zastygłej w bezruchu
lśniły trupie łzy.
To nic, że kołysał się w polu czarny bez,
a w mętnym stawie smutne lilie trzy.
Oparła się o pień rozanielona.
Szarpały jej wnętrze myśli.
W oczach tlił się ogień.
Tymczasem modliszka wyszła z ukrycia,
obnażając swoje szczypce.
Liście dębu pod osłoną nocy oszalały.
Dotykały, szeleściły i drapały.
Sowa zaniosła się histerycznym śmiechem,
wbijając się głębiej w korę drzewa.
Przyczajony wilk zaczął śpiewać balladę,
rozmyślając nad planem krzywdzenia.
Świetliki przygasły, minął czas
zwodniczego brzęczenia.
Skamieniałe dusze głazów pozostały obojętne.
To nic, że okrutny jest świat.
Czary mary — powiedziała dziewczynka
z dwoma warkoczykami.
W powietrzu stęchłym wisiało pytanie:
Czy gorsze będzie to co ona zrobi światu,
czy to co świat jej.
* * *
Uratuj mnie, fiołku.
Krzyczę do Ciebie, nie słyszysz?
Nie myśl, że to głupota.
Ratuj mnie, jak ptak ratuje pisklęta,
jak kot ślepe maleństwa.
Ratuj! Dlaczego
stoisz w miejscu, jakbyś niczego
nie rozumiał, a może się boisz?
Powiedz mi, czym jest mądrość.
Czy potrzebne jest, aby czytać o cierpieniu?
Uratuj, bo to, o czym pomyślę,
staje się prawdą.
Kto wymyślił, iż jestem tak krucha,
jak Ty?
* * *
Nie powiem co mi jest,
bo nie wypada.
Wszystkie grzechy wyszłyby na jaw:
zazdrość, lenistwo…
Morderstwo.
Sekuję siebie każdego dnia.
Nadwrażliwi wiele razy
przeżywają swoją osobistą śmierć.
Aż im przyjdzie zmierzyć się
z tą ostateczną.
Czy są silniejsi, bo obyci w traceniu?
Że poznali utratę, że są dobrzy w tej sztuce…
Cierpienie jest takie, jak oddychanie,
lecz gdy się zapomni,
po co i dlaczego…
Ból, jak oddychanie, jest wciąż obok nas.
Odziewa nas płaszczem, przytula.
I usypia, brutalnie, jak stado koni…
Lecz płaszcz od wewnątrz jest delikatny
i pachnie bzem,
kiedy odchodzimy hipnozą
w ten wiosenny sen.
Rozdaję siebie
Pachnę pelargonią, wokół alabastry.
Biały marmur, obrazy na płótnie.
I nagle, ach! Ciemność.
Otwieram oczy. Obłuda!
A wokół mnie gruzy.
Jedynie stara wykładzina,
śmieci na podłodze, ściany się kruszą.
A ja się kurczę, tłamszę,
do pajęczyn wpadam.
Już wiesz…
Już jest cicho.
Kto pokocha…
byle licho.
Weź moje oczy — jeśli chcesz,
choć są trochę zmęczone.
Możesz zabrać mój uśmiech —
zapamiętaj mnie taką.
I nie wiem co z serca zostanie…
Weź je i połóż na dobrej książce,
niech wsiąknie w nią i w niej zamieszka.
I w niej będę żyć, tak
jak zawsze chciałam,
bajkowo i dla Ciebie.
Alicja
Alicja bała się nieistnienia.
Lecz kiedy była, to jakby
bąbelkiem powietrza tańczyła
na idealnej tafli wody
i on się ludziom nie podobał.
Paradoksalnie, powierzchnia
nigdy nie jest idealna.
Jednak kiedy Alicja była, to jakby
łagodną falą przychodziła
podczas sztormu o wodzie
w kolorze nocy.
Ludzie powinni potrzebować łagodności.
Ale ona była jak
zdeptana wróżka umierająca cicho,
zwinięta w liść dębu.
Ludzie powinni być ostrożniejsi.
Alicja rzadko tak naprawdę była,
ponieważ sen był dla niej krainą czarów
i odpływała każdej nocy w rejs
niepozorną brązową tratwą.
Ludzie powinni więcej zauważać.
Alicja przestała bać się nieistnienia
i zniknęła.
Ludzie zaczęli płakać.
Jest jakby wodną parą podczas rejsu
statkiem, małym płatkiem
śniegu, świecącym robaczkiem świętojańskim,
ptakiem siadającym na parapecie.
Jest szczęśliwa.
Tak wiele zależy…
Tak wiele zależy od światła
wpadającego ciepłym promieniem
do ciemnej sali
Tak wiele zależy od włosów
chorej dziewczyny falujących na wietrze
Tak wiele zależy od łez
które szczypią w kącie oka
i nie mogą potoczyć się kroplami w dół
Tak wiele zależy od liści
na brukowanym chodniku
i od kałóż i od śniegu
co bajkowymi tworzy mroczne dni
Tak wiele zależy od serca
co kłuje gdy nim trzęsą
szarpią odcinają po subtelnym kawałku
i zamykają w muzeum zakurzonych słów
Tak wiele zależy od umysłu
który kurczy się i zanika
Od szumu co jak fale groźne
wlewa się w uszy niczym sztorm
Wiele zależy od chęci od kartek
zmiętych porzuconych
gdzie małymi literami ktoś napisał
— uratuj
Tak wiele zależy od ptaka zataczającego koła
jak wariat najszczęśliwszy
z tych nieszczęśliwych
Od tego czy róża potrafi nie patrzeć
na inne lecz uznać iż jest wyjątkowa
Tak wiele zależy od kolców
i od aksamitnych płatków róż
Melancholia
Zbudowałam melancholii dom w swojej głowie.
Gdyby zabrakło sił miałam do niego odejść.
Samotność pchała mnie na wietrzny skraj przepaści.
Łamała moje korzenie, wbijała w dłonie drzazgi.
Co więc miało trzymać mnie na tej szorstkiej skale?
Gdzie niemi ludzie, niczym kamienne olbrzymy,
nie potrafili pokochać stokrotki wcale,
depcząc jej skrzydła, ogromnie ją ranili.
Już miałam zamienić się w ducha lekkiego,
mogącego wzbić się w powietrze niedbale,
w nagim Morzu Jasności więcej wartego,
niż w szczere złoto dłonie przybrane.
Lecz On pochwycił mnie tak, że nie mogłam odlecieć,
Swymi dobrymi rękoma wszył mi na powrót
skrzydła złamane, serce zlęknione przemienił,
usta moje zsiniałe naciągnął w uśmiech.
Delikatność stokrotki wywyższył ponad głazy.
Nakazał powstawać i do Niego się zwracać
z każdym smutkiem, zranieniem oraz z trwogą.
Łzy starł mi z policzków, rozmazane oczy
na nowo namalował, tak, że zieleń błyszczała.
Mówił, że wokół mnie zbiorą się kwiaty inne.
Świat jest dobrem, w którym trzeba się odnaleźć.
Odepchnąć, zakopać myśli smutne i dziwne.
Widzieć piękno rosy, sens tak prosto jest znaleźć.
A ja uklękłam, mówiłam, że chyba za słaba…
Że świat może być trudny dla osoby, która
czuje tak wiele, jednocześnie nie czując nic…
Niewinność
Miałeś mnie kochać — wychrypiało.
Przecież kocham — powiedział łagodnie potwór.
Pogłaskał po włosach, podmuchał na paluszki,
uśmiechnął się dziwnie wrogo.
Nagle wziął zamach.
Zdawało się, że wszystkie wiatry świata
dodają jego dłoniom prędkości i sił,
że płomienie wszystich ognisk na ziemi,
płoną teraz w jego oczach,
że wszystkie burzliwe chmury zleciały się
w to jedno niewinne miejsce,
dodając scenie grozy.
Scenografia była obskurna,
miejsce jednak w całości oświetlone,
ozłocony każdy kąt.
Zamachnął się.
Dziecko upadło prawdziwie
na drewnianią podłogę.
Absurd.
Wszystkie oddechy zamarły.
Oczy potwora na powrót miodowe,
usta różowo-malinowe,
policzki idealnie blade.
Kurtyna uśmiechnęła się krzywo.
Dziecko wyszło przed czerwień,
aby ukłonić się nisko.
Życie szeptało coś o absurdzie.
Mimo to oklaski.
Dłonie ludzi, tykające zegary,
uderzały o siebie, chcąc więcej.
Hymn o zatraceniu
Gdybym umiała odnaleźć się wśród cieni
i skarb życia poznała,
moje serce biłoby lepiej,
albo nie byłoby puste.
I gdyby moja osoba potrafiła otworzyć się na ludzi,
nauczyła się kochać,
byłabym lekka jak pióro ptaka.
To jest przepis na szczęście.
Szczęście jest upragnione,
wymarzone, wielkie, drogie,
wszyscy go pragną, jest błogie.
Tymczasem szczęście w zatraceniu.
Szlachetne życie w cierpieniu.
Bo gdyby moje serce biło lepiej,
nie odnalazłabym słów i natchnień,
nie szukałabym w ciemności papieru.
Gdybym wciąż oświetlała drogę latarnią,
nigdy nie poznałabym złego,
a wtedy życie stałoby się
mdłą bańką mydlaną.
Jeżeli moje serce wciąż byłoby pełne,
nie potrafiłabym nazwać pustki.
Jakby moje dni różem były malowane,
nie doznałabym zaszczytu
poznania szarości.
Jeślibym wciąż była lekka,
mogłabym odlecieć
i nigdy nie poczułabym ciężkości,
nie zhardziała.
Dlatego szczęście w zatraceniu,
które jest jak smutna otchłań
między strofami,
ulotny obłok dymu, który niknie,
emocjonalny głos śpiewaka,
który cichnie.
Do końca żyć w cieniu,
unosząc się w górze.
Jak igła modrzewia, czekać
na chłodną burzę.
Ballada o romansie i istnieniu
Szli ze sobą blisko,.
Ten który łączy i ta która przerywa.
Koniec końców zbliżał się nieubłaganie.
Bo choć byli blisko, byli też starasznie daleko.
,,Żałuję — powiedziała — że nigdy nie będziemy
mogli chwycić się za ręce.
Dlaczego? Wtedy wszystko zniszczymy.
Nie będziemy mogli nigdy gdzieś wyjść,
zniknąć, bo musimy być tylko tu i teraz.
Spotkaliśmy się na smutnym papierze,
zbrukowanego nieszczęściem człowieka.
Nie umiał pisać, więc kreślił nieszczęśliwie.
Z rozpaczą chcąc nazwać swoje trapienia,
zaznaczył kropkę i skreślił przecinek,
jakby drobną kobietę i złamanego człowieka.
Nie zastanawiał się zbytnio nad tym co zmalował,
podarował nam los we własne ręce.
Drogę do siebie nam trochę zatarasował
liniami skręconymi i postawionymi ku sobie.
A Ty nie wątpisz, że nam się ułoży?
Pocałunek jest mym sennym marzeniem,
bo jestem tylko czarnym atramentem,
niezauważalną częścią opowiadania,
brudem na białej kartce, znakiem do stawiania.”
,,Zastanawiam się, ukochana — rzekł
— czy będzie Ci ze mną dobrze.
Tłumię w sobie swe wole i nieujawniam emocji.
Wciąż jestem spięty i nie wiem jak kochać.
Łagodność zniknęła gdzieś między strofami.
Od lat wielu poszukuję zgubionych
zdań zbędnych i niewyjaśnionych.
Moim zadaniem jest łączenie spostrzeżeń.
Zrozumiesz więc pewnie, gdy powiem Ci szczerze:
nie mam swojego prawdziwego życia.
Ty kończysz istnienia i stawiasz wymagania,
żyjesz jakby na granicy, ale mimo to żyjesz.
Ja jestem niby środkiem wszystkiego,
a mimo to, czuję się nieprawdziwy.
Żyję jakby w próżni, między jedną prawdą, a drugą.
Dla nas nie istnieje przestrzeń.
Świat jest czarno-biały.
Nie przyniosę Ci róż, kochana,
bo nie rozkwitną bez ziemi,
chociażby bardzo chciały.
Smutne me życie, i choć Twoje również,
lepiej żebyśmy osobno płakali.
Gdybyśmy zlali się w jedno,
nowe życie byśmy dostali.
Ale to życie jeszcze gorsze niż dwa nasze.
Średnik bowiem, uzupełnia myśli człowiecze.
A ja z człowiekiem nie chcę mieć nic do czynienia,
to on stworzył i zniszczył jednocześnie
nasze marzenia.”
Tak to kropka i przecinek więzi swe przerwali,