SŁOWO OD AUTORA
Bajki i baśnie, które trzymacie w rękach, zostały napisane w większości w latach 2012 — 2014, chociaż muszę szczerze przyznać, że pomysły na niektóre z nich zrodziły się w mojej głowie o wiele wcześniej. Przykładem tego może być bajka o matematycznych ufoludkach, którą pierwotnie napisałem jako wypracowanie w V lub VI klasie szkoły podstawowej.
Ponadto niniejsze, czwarte wydanie zawiera dodatkowe cztery utwory dla najmłodszych, napisane wierszem, pochodzące z lat 2015 — 2016 oraz jeden wiersz z roku 2024. Znajdziemy tu także nowe opowiadanie, napisane prozą, ukończone w roku 2021 (Bleczamuku i Whibiameku).
Pisanie opowiadań i poezji, które znajdziecie w tej książce, dało mi dużo szczerej radości. Jestem przekonany, że wielu z Was odnajdzie tę radość, czytając moje utwory.
Nie bez znaczenia jest też przesłanie ukryte pomiędzy wersami, które możecie odszukać. Teksty stworzone dla dzieci mają bowiem tę wyjątkową właściwość, że chociaż niekiedy z pozoru proste, niosą w sobie znacznie głębszy sens.
Pamiętajcie, że bajki i baśnie dojrzewają wraz z nami. Dlatego warto poznawać je bądź odkrywać ponownie na każdym etapie naszego życia.
Usiądźcie więc wygodnie.
Zapraszam do lektury.
Adam Koćma
DLA MAŁYCH
Drzewko Mądrości i Drzewo Słodyczy
Pięćset lat temu albo nawet jeszcze dawniej, w małej wiosce nieopodal Krakowa, mieszkało dwóch przyjaciół: bogaty — Zenek i biedny — Alek. W dzieciństwie chłopcy bardzo się lubili i spędzali z sobą dużo czasu na ciekawych zabawach. W miarę upływu lat ich drogi zaczęły się jednak rozchodzić. Zenkowi przeszkadzało to, na co wcześniej nie zwracał uwagi: że Alek ma dziurawe buty i pocerowane skarpetki, że dach w jego domu czasem przecieka, że ciągle przynosi do zabawy tego samego drewnianego żołnierzyka. Słowem nie podobało mu się, że jego przyjaciel jest biedny. Nie przyszło mu jednak do głowy, aby podzielić się swoim bogactwem z Alkiem. Za to doszedł do wniosku, iż nie może przyjaźnić się z obdartusem, mieszkającym w starym domu i bawiącym się niemodnymi zabawkami.
Zenek znalazł sobie więc inne towarzystwo, zaczął spędzać czas z Józkiem z sąsiedniej wioski, który był prawie tak samo bogaty. Jednak ich rozmowy polegały na przechwalaniu się, kto ma lepszą zabawkę, dom, konia czy inne rzeczy.
A zabawy? — Hmm… Cóż, na zabawy nie mieli zbyt wiele czasu. A może nie potrafili się razem bawić?
Tymczasem Alek biegał z innymi dziećmi po lesie, karmił wiewiórki orzeszkami, kąpał się w leśnym potoku. Chociaż biedny, był zadowolony z życia, bo umiał się cieszyć tym, co naprawdę piękne i wartościowe, urokiem przyrody stworzonej przez samego Boga…
Pewnego pięknego dnia gołąb pocztowy przyniósł do wsi listy królewskie. Władca poszukiwał męża dla swej córki, pięknej Weroli. W liście zapisano, że kto zwycięstwo w konkursie odniesie i serce królewny zdobędzie, zostanie następcą tronu. Król zapewniał, iż nie jest ważne urodzenie ani majątek kandydata, lecz bystry umysł oraz dobre i odważne serce. Słysząc tę nowinę, którą sołtys na placu w środku wsi odczytał, Zenek i Alek postanowili spróbować szczęścia i wyruszyć w podróż do królewskiego zamku.
Zenek osiodłał pięknego rumaka i zabrał ze sobą liczny bagaż: ubrania na zmianę, dwa świeżutkie chleby, cztery laski kiełbasy, całą szynkę, dzban wina i bukłak z wodą. Wziął też cały mieszek złotych monet i pół bochenka czerstwego chleba do karmienia kaczek, bo kaczki karmić lubił, choć innemu człowiekowi nigdy jedzenia nie dał.
Alek zaś cały swój bagaż do tobołka zawinął i na plecy własne zarzucił. Nie było tego zbyt wiele: zaledwie pół bochenka chleba, laska kiełbasy, niewielki kawałek szynki oraz dwie srebrne monety. Chłopcy wyruszyli z wioski prawie równocześnie, lecz Zenek szybko dawnego przyjaciela w tyle zostawił, jechał przecież na koniu, Alek zaś szedł na własnych nogach.
Po trzech dniach podróży Zenek dotarł na skraj zielonego boru. W chatce obok polnej drogi, wiodącej w głąb lasu, mieszkała staruszka. Widząc podróżnego, kobieta wyszła na pole i powiedziała:
— Zacny paniczu, a poratujcie mnie jałmużną! Pusty brzuch burczy mi niemiłosiernie…
Zenek sakiewkę miał pełną złotych monet i w torbie podróżnej moc jedzenia, nie chciał się jednak niczym dzielić ze staruszką. Ponieważ obawiał się, że kobieta może być czarownicą i za skąpstwo zmieni go w ropuchę, postanowił ją przechytrzyć, i ukryć swe bogactwo.
— Zacna kobieto! — powiedział. — Choć, jak zapewne widzisz, strój mój jeszcze ładny, to jednak brzuch i kieszenie mam puste! Nie dalej jak trzy godziny temu wstecz, zbójcy straszni mnie napadli. Całe mienie mi zabrali, ledwo z życiem sam uszedłem i niedawno dopiero pościg ich zgubiłem. Serce mam dobre, dlatego podzielę się chętnie z tobą tym, co jeszcze mi zostało.
To powiedziawszy, sięgnął do torby podróżnej i z niemałym trudem, bacząc by jej zawartości staruszka nie dojrzała, wyszukał kawałek starego chleba, który zabrał z zamiarem nakarmienia kaczek w stawach królewskich. Chleb był tak strasznie czerstwy, że bez zamoczenia w wodzie nie dało rady go pogryźć. Staruszka wzięła pieczywo i podziękowała. Zwróciła jednak uwagę na sakwę pełną złotych monet przywiązaną do siodła. Smakowity zapach wiejskiej kiełbasy dochodzący z otwartej na chwilę torby również nie umknął jej uwadze.
— Paniczu! — powiedziała. — Miejcie wy na dwa drzewa w środku lasu baczenie. Jedno jest piękne, rozłożyste i rodzi słodkie, duże jabłka. Drugie małe i skromne, zielone jabłka daje. Na to drugie uwagi nie zwracajcie. Za wszelką cenę owoców z wielkiego drzewa skosztujcie! Smak mają wyśmienity i dla kogoś o waszym podniebieniu stworzone zostały…
Potem kobieta skłoniła się i znikła w chacie. Butny Zenek nie wziął sobie do serca opowieści staruszki. Jednak po kolejnym dniu podróży, na samym środku leśnej drogi, natknął się na małą polankę, na której rosły dwa drzewa, tak jak mówiła staruszka, jedno duże i piękne, drugie malutkie i skromne. Na każdym z tych drzew wisiało po kilka jabłek. Chłopak zaśmiał się w duchu, wielce z siebie zadowolony. Oto tanim kosztem udało mu się staruchę okpić, a ta myśląc, iż dał jej ostatni kawałek chleba, w zamian dobrą radę mu ofiarowała.
Podjechał do wysokiego drzewa, zerwał wielkie czerwone jabłko i ugryzł je. Każdy kęs tego niezwykłego owocu sprawiał mu niewysłowioną wprost przyjemność. Słodycz płynąca z jabłek była nieporównywalna z niczym, co jadł do tej pory. Jedząc, stracił poczucie czasu i rzeczywistości. Sięgał tak i sięgał po kolejne jabłka, aż wreszcie najadł się do tego stopnia, iż zmęczony zasnął pod jabłonką. W czasie snu małe diabełki tańczyły wokół jego głowy, radośnie podrzucając do góry nieduże widełki i szepcząc mu na uszko:
— Śpij Zenku słodko, śpij. Tyś najlepszy, najmądrzejszy i najwspanialszy. Śpij słodko, śpij…
A tak to już jest z diabełkiem, nawet małym, że nigdy człowiekowi prawdy nie powie.
Alek wyruszył z domu prawie w tym samym czasie co Zenek. Idąc do zamku piechotą, potrzebował jednak aż dziesięciu dni, aby dotrzeć na skraj zielonego boru.
Przy wejściu do lasu powitała go ta sama, zgarbiona staruszka, którą wcześniej spotkał Zenek. Kiedy poprosiła o jałmużnę, chłopca ścisnęło coś pod sercem. Pomyślał, iż starowinka pewnie od wielu dni nie miała w ustach chleba i musi żywić się jedynie owocami lasu. Zatrzymał się więc i rozwinął swój pakunek, w którym została mu jeszcze ćwiartka chleba, kawałek szynki, laska kiełbasy i dwie srebrne monety zawinięte w papier. Chleb, szynkę i kiełbasę przedzielił na pół, dał też starowince jedną srebrną monetę, po czym powiedział:
— Wybaczcie mi zacna kobieto, iż tylko tyle wam mogę dać. Do zamku idę na konkurs, droga przede mną jeszcze daleka i muszę mieć siły do długiej podróży! Staruszka w odpowiedzi uśmiechnęła się tajemniczo. Spostrzegła, iż chłopiec ma serce dobre i jest szczery. Postanowiła odpłacić mu tym samym:
— Młodzieńcze mój miły, posłuchaj mnie uważnie! W środku lasu, na polance, dwa drzewa zobaczysz. Jedna jabłonka — piękna i wyniosła, smaczne owoce rodzi, ale tych pod żadnym pozorem nie zrywaj! Drugie drzewko malutkie i niepozorne jest, a owoce jego cierpkie i kwaśne. Z nich jednak właśnie wartość niezwykła wypływa. Weź przeto zielone jabłuszko i zjedz go tyle, ile możesz. Na kwaśny smak nie zważaj. Im więcej goryczy przełkniesz, tym słodsze będzie później twoje życie i większą mądrość posiądziesz!
Alek podziękował za dobrą radę, ukłonił się grzecznie i poszedł dalej, przed siebie, w głąb gęstego, zielonego lasu.
Po dwóch dniach podróży Alek stanął naprzeciwko jabłonek. Czerwone jabłuszka wysokiego drzewa kusiły swym kształtem, obiecując wyjątkową słodycz. Z kolei zielone jabłuszka małej jabłonki zapowiadały się cierpko i gorzko, chociaż miały w sobie pewien niezaprzeczalny urok i magię.
Nasz młodzieniec pamiętał o słowach staruszki, dlatego zerwał i ugryzł owoc zielony. Po pierwszym kęsie pożałował bardzo, iż skorzystał z jej rady. Nigdy jeszcze nie jadł tak kwaśnego i cierpkiego jabłka!
— Skoro jest tak strasznie niedobre, to chyba musi być w nim jakaś magia? — pomyślał i jadł dalej.
Przy każdym kęsie krzywił się straszliwie. Z trudem przełykał kolejne kawałki, ale zjadł w końcu cały owoc. Wtedy poczuł nagłe zmęczenie i zawroty głowy, położył się na trawie i zasnął. A kiedy tak spał, różowe aniołki tańczyły wokół niego, wypowiadając magiczne zaklęcia. Czuł wielką mądrość, wpływającą do głowy i odwagę napełniającą mu serce.
Po kilku godzinach głębokiego snu Alek obudził się i ruszył w dalszą podróż. Upłynęły jeszcze cztery dni, zanim dotarł do królewskiego zamku. Tam zobaczył, jak wielu ma rywali. Na konkurs zjechali rycerze i chłopi, ludzie biedni i bogaci, brzydcy i przystojni, słowem różni mężczyźni z całego kraju. Wszyscy czekali na rozpoczęcie rywalizacji, mające nastąpić w sobotę, za trzy dni. Młodzieniec wszedł do podzamkowej karczmy, gdzie za srebrną monetę wynajął nieduży pokoik. Poczciwy karczmarz, widząc, że chłopak strudzony jest wielce i grosza nie ma za wiele, doliczył do ceny pobytu również jedzenie. Dzięki temu Alek przez trzy dni jadł smaczne śniadanka i w spokoju nabierał sił.
Zenek po przebudzeniu ze słodkiego snu, podbudowany opowieściami leśnych diabełków, galopem ruszył do zamku. Dzięki silnemu rumakowi przybył do królewskiego miasta dziesięć dni przed Alkiem. Czas spędzał jednak zupełnie inaczej. Zachwycił się ogromem bogactwa i atrakcji w stolicy. Złota w sakwie miał pod dostatkiem i trwonił je na hulankach i swawolach. Odwiedził prawie wszystkie gospody, pił piwo w wielkich ilościach i tańczył do białego rana. Z każdą nieprzespaną nocą był coraz bardziej zmęczony, jednak głos leśnego diabełka wciąż tkwił w jego głowie, podjudzając do kolejnych szaleństw:
— Baw się! Jesteś młody! Nie trać czasu! — podpowiadał mu zły duszek. — Konkursem się nie przejmuj. Jesteś najmądrzejszy, najsilniejszy i najpiękniejszy! Bez problemu pokonasz tych kmiotków i fircyków, którzy ośmielą się z tobą współzawodniczyć!
Zenek bawił się i balował bez umiaru, coraz bardziej tracąc poczucie czasu i rzeczywistości. Rezultat tych szaleństw był taki, że kiedy nastał dzień konkursu i walki o rękę księżniczki, Zenek nań po prostu nie przyszedł. Był tak zmęczony wieczorną zabawą, iż spał do południa. Kiedy wreszcie wstał, chciał zamówić obiad, lecz zdumiony stwierdził, że nie ma już złota w sakiewce! Widząc to, karczmarz zatrzymał mu konia na poczet zapłaty za nocną biesiadę, po czym wyrzucił za drzwi gospody.
Wynędzniały, głodny, bez konia i pieniędzy Zenek ruszył w drogę powrotną do domu. W zielonym borze zrobił postój przy pięknej jabłonce, by zakosztować ponownie słodkich owoców i zregenerować siły. Im więcej jabłek zjadał, tym większą miał ochotę na kolejne. Jadł tak i jadł przez wiele dni. Leśne diabełki tańczyły wokół niego, powoli zabierając mu duszę, a ciało zamieniając w konar drzewa. Wreszcie, pewnego dnia, kiedy Zenek chciał otworzyć usta, z przerażeniem stwierdził, że nie może. Kiedy spojrzał na swe ręce, zobaczył dwie gałęzie. To samo zobaczył, gdy spojrzał na nogi. Chciał uciec, lecz było już za późno. Tak oto wiedziony pokusą chłopak został zamieniony w konar drzewa. Stoi w pradawnym lesie do dziś, a ponieważ w głębi zdrewniałego serca nadal pozostał złym człowiekiem, kusi podróżnych, by tak jak on stracili duszę w zamian za chwilę ulotnej słodyczy…
Alek przystąpił do konkursu o rękę księżniczki wypoczęty i pełen wiary w swoje możliwości.
Pierwsza była próba siły i odwagi, gdzie każdy śmiałek miał stoczyć walkę z krwiożerczym lwem. Rycerze szykowali najcięższe i najlepsze zbroje, ostrzyli największe miecze. Tylko nasz Alek do walki specjalnie się nie zbroił: nazbierał kamieni i poleciał do znajomego karczmarza z prośbą o przyrządzenie smacznego kawałka mięsiwa. Potem wrócił na arenę, czekając na swą kolej. Przez cały dzień trwały zmagania śmiałków z okrutną bestią. Wielki lew bez trudu rozprawiał się z kolejnymi przeciwnikami. Wywracał zakutych w żelazne zbroje rycerzy, a ci nie mogli się już więcej podnieść. Ubranych w lekkie kolczugi ranił i drapał, gdyż metalowe kamizelki były zbyt słabe na jego ostre zębiska i pazury.
Wreszcie przyszła kolei na Alka. Ku zdziwieniu wszystkich, chłopak wziął ze sobą tylko niepozorne rzeczy: procę i kilka wielkich kamieni, które schował do kieszeni, oraz niewielki skórzany plecak. Stanął naprzeciwko lwa, po drugiej stronie areny. Widząc nieuzbrojonego chłopca, lew ruszył do ataku. Alek nie przestraszył się wcale. Szybkim ruchem wyjął z kieszeni kamyk wielkości małego jabłuszka, naciągnął procę, przymierzył i strzelił. Kamień poszybował do celu i zanim zły lew zdążył przebiec połowę drogi dzielącej go od chłopca, poczuł, że oto coś dotkliwie ugodziło go w nos. Był to oczywiście kamyk wystrzelony przez Alka. Lew w jednym momencie zatrzymał się, złapał bolący nos obiema łapami i zaczął ryczeć boleśnie, zupełnie jak domowy kocurek, kiedy potłucze się podczas zabawy. Wtedy chłopiec, ku jeszcze większemu zdziwieniu wszystkich gapiów, wyciągnął z plecaka duży kawał mięsa. Był to pieczony udziec z barana. Alek rzucił go tuż przed zębatą paszczę lwa. Ten zaś, nadal trzymając się za obolały nochal, spojrzał nieufnie na baraninę. Jednak zapach pieczystego był tak zniewalający, iż wszyscy ludzie wokół areny przełknęli ślinkę. Wielkie kocisko w jednej chwili porwało i zaczęło łapczywie gryźć darowaną sztukę mięsa, pomrukując z zadowolenia. Chłopiec powoli podszedł do lwa i pogłaskał go po pięknej grzywie, a ten w odpowiedzi przytulił się do niego i polizał wielkim jęzorem. Zgromadzeni wokół areny ludzie wstali i głośno bili brawo dzielnemu chłopcu…
Każdy kandydat na króla musiał przejść także próbę mądrości. Była ona o wiele ważniejsza, a zakwalifikowani zostali do niej, oprócz Alka, najdzielniejsi rycerze i chłopi. Każdy z nich nadal miał szansę na zwycięstwo, gdyż mądrość jest u monarchy cnotą najważniejszą.
Król ustawił na dziedzińcu pałacu dziesięć pięknych panien w śliczne stroje ubranych, a każdy z kandydatów miał wskazywać, która z nich to prawdziwa księżniczką. Rycerze wskazywali panny według swojego gustu i wyobrażenia o tym, jak powinna księżniczka wyglądać. Jeden wskazał na pierwszą z lewej — bo według niego była najpiękniejsza, drugi z tej samej przyczyny twierdził, że księżniczką musi być na pewno panna pierwsza z prawej. Kolejny wskazywał na pannę w sukni najbogatszej, z licznymi zdobieniami, bo księżniczka według niego powinna być ubrana tylko w stroje od najlepszych projektantów. Inny, doszukując się podstępu w wykwintności stroju — twierdził, że księżniczką będzie panna trzecia z lewej, bo w sukni najskromniejszej występuje, a brak falban i koronek zbytecznych o dobrym guście przesądza. Następny zaś śmiałek wskazał na pannę z pięknym, złotym diademem we włosach, dowodząc, że jedynie królewna taki nosić może. I tak wszyscy na panny patrzyli, rozmyślali i wskazywali swoje faworyty na księżniczkę.
Wreszcie przyszedł czas na naszego Alka. I o dziwo, co zrobił nasz chłopak? Na wygląd panien z bliska czy daleka długo nie patrzył, lecz po kolei podchodził do każdej i na uszko zadawał im pytanie, na które te potem cichutko odpowiadały. Kiedy rozmowy z wszystkimi ostatecznie zakończył, stanął naprzeciw króla, skłonił się nisko i powiedział:
— Panie mój, królu, nie może być inaczej: waszą córką i księżniczką jedyną, prawdziwą, szlachetnego serca i wyjątkowej urody jest niewiasta dziewiąta z kolei, od lewej strony licząc!
Król aż podskoczył z tronu, na którym siedział, i podczas tej spontanicznej reakcji lekko przekrzywiła mu się korona. Jednak zaraz ten wybuch entuzjazmu poskromił, bo jak mniemał, takie zachowanie władcy nie przystoi, zwłaszcza w obecności poddanych. Pogładził więc swą siwą brodę i rzekł:
— Prawdę mówisz młodzieńcze, twoje słowa radują moje stare serce. Powiedz mi, jak do tego doszedłeś?
— Wasza Wysokość! — Alek ponownie skłonił się nisko. — Każdej pannie zadałem jedno pytanie: jaką by chciała koronę nosić?
— Wszystkie prześcigały się w wymyślaniu, z jakich kamieni szlachetnych korona miałaby się składać, ile złota, srebra i platyny w niej winno się znajdować. Jedynie córka wasza odpowiedziała tymi słowami:
— Księżniczka zawsze chodzi w koronie identycznej, jaką po matce swej odziedziczy. W dobrym sprawowaniu rządów korona najmniejsze na znaczenie, najważniejsze jest czyste serce, co prawdy się nie boi i złu zawsze czoła stawi.
Uradował się król wielce, słysząc te słowa. Nie mógł już dłużej powstrzymać emocji, widząc, iż oto Bóg zesłał mu młodzieńca równie mądrego, jak jego córka. Uściskał więc serdecznie zdumionego Alka i czym prędzej radosną nowinę zgromadzonym ludziom ogłosił:
— Ten oto Alek jest zwycięzcą konkursu i rękę królewny otrzyma, jeśli ostatniej, najtrudniejszej próbie podoła: sprawi, że moja córka go pokocha. Bo na nic największa nawet mądrość i odwaga, kiedy w życiu człowieka miłości szczerej i prawdziwej nie ma!
To powiedziawszy, król zaprowadził Alka do córki swojej, pięknej Weroli, i jako godnego kandydata do ręki przedstawił. Werola spędziła z Alkiem trochę czasu i szczęśliwym trafem wzajemnie się w sobie zakochali. Król wyprawił huczne weselisko i wszyscy żyli długo i szczęśliwe…
Magiczne maliny
Tysiąc lat temu Krainą Wielkiej Rzeki rządził król Jastar, który miał dwóch synów. Ponieważ byli oni bliźniakami, żaden nie był tak naprawdę starszy. Dlatego też, żeby uniknąć bratobójczej walki o władzę, ich ojciec postanowił podzielić królestwo. Po obu stronach Wielkiej Rzeki wybudował dwa identyczne zamki. Każdemu z synów dał połowę swojej ziemi, majątku i armii. Kiedy umarł, synowie bardzo go opłakiwali, gdyż dzięki swej dobroci i sprawiedliwości był bliski sercu każdego z nich…
Bliźniacy mieszkali po przeciwnych stronach rzeki i często się odwiedzali. Choć z wyglądu byli identyczni, to jednak charaktery mieli różne. Odmiennie toczyły się również losy każdej części królestwa. Hadrian wydawał większość pieniędzy na uzbrojenie i budowę dodatkowych umocnień. Cały czas powiększał armię i rządził twardą ręką. Surowo karał swoich poddanych nawet za niewielkie przewinienia. Nakładał wysokie podatki na chłopów, skąpił pieniędzy na chorych i potrzebujących. Skutkiem tego zwykłym ludziom żyło się w jego kraju bardzo źle. Jedynie wojskowi i ich rodziny byli zadowoleni, gdyż na nich Hadrian pieniędzy nie szczędził, ufając, iż w razie potrzeby pomogą mu utrzymać się przy władzy.
Drugi z braci, Adrian, reprezentował zupełnie inny styl rządzenia. Owszem, dbał o wojsko, ale nie wyłącznie i nie kosztem pozostałych poddanych. Zamiast wznosić kolejny mur obronny wokół zamku, których jego brat zbudował aż cztery, Adrian wolał budować domy dla biednych ludzi. Nakładał umiarkowane podatki na chłopów, a ci byli zadowoleni z losu i kochali swojego władcę.
Pewnego dnia nadszedł jednak zły czas dla całej krainy Wielkiej Rzeki. Oto straszliwy wiking — Harald Żółtobrody, napadł na kraj. Jego armie stanęły najpierw u granic części królestwa rządzonej przez Hadriana. Ten zaś, wierząc w siłę swej armii, dozbroił wojsko w nowe łuki i miecze i spokojnie oczekiwał wroga. Jednak zanim proporce wojska Haralda załopotały na horyzoncie, do drzwi zamku zastukała stara żebraczka. Kobieta usilnie nalegała na rozmowę z królem i Hadrian w końcu zdecydował się ją przyjąć. Stara kobieta skłoniła się nisko i powiedziała:
— Wasza Wysokość, stara już jestem i chciałabym resztę życia spędzić w spokoju i dostatku, ale niestety pieniędzy u mnie brak. Daj mi, proszę, kawałek ziemi za zamkiem i mieszek złotych monet, a powierzę ci pewną tajemnicę. Dzięki niej możesz przed wojskiem złego Haralda królestwo ochronić.
W odpowiedzi król najpierw zaczął się śmiać, a potem zmarszczył brwi. — Jakież to tajemnice może powierzyć mi ta brudna starucha? — pomyślał. — Mam przecież silną armię, która obroni moje państwo. Ani chybi to kolejna oszustka, która chce wyłudzić pieniądze z królewskiego skarbca.
Nakazał więc wyrzucić staruszkę, a przedtem jeszcze ją porządnie wybatożyć, aby na przyszłość próby kolejnych oszustw z głowy jej kompletnie wybić…
Niedługo potem na horyzoncie pojawiły się niezliczone wojska Haralda. Trwoga zagościła w sercu króla Hadriana na widok straszliwej potęgi wroga. Jego poddani zaś, czyli chłopi z bliskich zamku i dalszych wiosek schronili się, gdzie tylko mogli: w jaskiniach, wysokich górach bądź głęboko w lesie. Żaden z nich nie miał o co walczyć i powodów, aby chciwego króla bronić. Hadrian został więc sam ze swoją armią i urzędnikami pałacowymi. Aby wskrzesić w nich ducha bojowego i zapał do walki, wręczył każdemu dowódcy i żołnierzowi sowitą „premię” w postaci kilku sztuk złotych monet. Potem ustalono plan obrony. Kiedy Harald stanął pod pierwszym murem, rozpoczęła się walka. Bój trwał wiele dni. Zamek otoczony był aż czterema murami, jednak co tydzień kolejny z nich padał i Harald zawieszał na nim swą flagę. Z każdym dniem siły obrońców topniały coraz bardziej, podczas gdy armia Haralda zdawała się nie mieć końca. W końcu zdobyty został czwarty mur, a król z resztą swojego wojska i urzędników schronił się w wysokiej wieży. Niestety, duch bojowy jego armii zmalał razem z liczbą monet w królewskim skarbcu. Król nie miał już więcej pieniędzy na zapłatę dla swoich żołnierzy. Powiedział im o tym podczas wieczornej narady, jednak zaznaczył, żeby się nie martwili, bo kiedy tylko Haralda z ziem ojczystych przepędzą, na pewno będzie lepiej. Potem władca rozstawił warty i poszedł spać, gdyż do rana obowiązywało zawieszenie broni. Jakże zdziwił się rankiem, kiedy wstał z łoża! Wieża była pusta… Wszyscy żołnierze i urzędnicy uciekli w nocy tajemnym przejściem! Zaraz potem Harald i jego wikingowie bez większego trudu sforsowali pozbawioną obrony bramę wieży i wzięli króla do niewoli. Uczcili zwycięstwo całodzienną biesiadą, po czym zaczęli szykować się do uderzenia na zamek Adriana.
Zatroskany Adrian od wielu dni spoglądał z niepokojem na walkę, jaką toczył jego brat z hordami Haralda. Wielokrotnie chciał ruszyć mu z pomocą, jednak jego doradcy byli temu przeciwni. Poza tym pamiętał butne słowa brata, że pomocy jego niedoszkolonej armii kmiotków nie potrzebuje. Sam zresztą zdawał sobie sprawę z tego, iż jego wojsko jest znacznie mniej liczne i słabiej uzbrojone niż żołnierze Hadriana. Kiedy więc na najwyższej wieży zamku brata załopotała flaga Haralda Żółtobrodego, Adrian pomyślał, iż od upadku jego królestwa dzielą go dni, jeśli nie godziny. Siedział w swej komnacie i zastanawiał się, jak uchronić swoich poddanych przed niewolą. Nagle do sali wszedł minister wojny:
— Jaśnie panie! Jakaś stara kobieta, chyba żebraczka sądząc po stroju, awanturuje się przy bramie i żąda rozmowy z Waszą Wysokością! Twierdzi, iż wie, co zrobić, żeby ochronić nasze królestwo…
— Wprowadź ją więc, ministrze! — powiedział król Adrian, który, choć nie bardzo wierzył, żeby to, co usłyszał, miało okazać się prawdą, to zawsze miał w zwyczaju wysłuchiwać głosu każdego z poddanych. Żebraczka weszła do komnaty i ukłoniła się przed królem. Rozglądnęła się z ciekawością wokół, po czym powiedziała:
— Przytulnie tu macie, Wasza Wysokość. Szykownie, lecz bez zbędnych luksusów…
— Mów, co masz do powiedzenia kobieto, wojna się zbliża, więc każda mądra rada jest na wagę złota — powiedział Adrian. — Czy to prawda, że możesz moje królestwo przed wikingami ocalić?
— To zależy — powiedziała staruszka, uśmiechając się tajemniczo.
— Widzicie Wasza Wysokość, stara już jestem, schorowana, ale pieniędzy u mnie mniej niż zębów, a tych — tu staruszka zaśmiała się — aż jedną sztukę posiadam. Król uśmiechnął się również, niewielu ludzi potrafi z samych siebie zażartować, a jeszcze mniej jest na tym świecie takich, co do swych ułomności i braków otwarcie się przyznają.
— Chciałabym — mówiła dalej żebraczka — dni swoich dokonać w jakimś ładnym i spokojnym miejscu, w dostatku, z pełnym brzuchem. Przeto proszę cię, królu — daj mi kawałek ziemi za zamkiem z małą, drewnianą chatką i mieszkiem złota, żebym miała gdzie i za co starość spędzić. W zamian zaoferuję ci coś, co twoje królestwo uratuje.
— Cóż to takiego? — zapytał Adrian.
— Jaką mam pewność, że jeśli tajemnicę swoją zdradzę, zapłatę otrzymam?
— Dobrze — odparł król. — Wymagania twoje nie są duże. Masz moje królewskie słowo. Wiedz jednak, że jeżeli mnie oszukasz, swą ziemią ani pieniędzmi długo się nie nacieszysz, bo wikingowie i tak wszystko ci zabiorą, kiedy tylko krainę naszą podbiją. Mów więc śmiało… — w tym momencie król w palce pstryknął i pisarza wezwał.
Pogarbiony staruszek o pożółkłej twarzy pojawił się nagle niczym duch i skłonił się nisko przed majestatem władcy.
— Pisarzu, zanotujcie me słowa na pergaminie: — My z Bożej łaski, król Adrian Pierwszy, niniejszym — w tym momencie przerwał i do staruszki się zwrócił:
— Jak was zwą, zacna kobieto?
— Kunegunda Malinowska — odpowiedziała szybko żebraczka.
— Aha, piszcie tedy dalej: Kunegundzie Malinowskiej ćwierć hektara przedniej ziemi za zamkiem leżącej, wraz z małą chatką drewnianą — niniejszym na własność dożywotnią nadajemy. Następnie wziął pergamin, przybił na nim swą pieczęć, podpisał i zdziwionej Kunegundzie wręczył. Staruszka przez chwilę zaniemówiła ze szczęścia, po czym skłoniła się raz jeszcze i powiedziała:
— Doprawdy, mości królu Adrianie, wielka jest twoja łaska, równie wielka, jak mądrość! Pół świata w życiu swoim długim przemierzyłam, ale tak szczerego i mądrego władcy nie widziałam. Królu, mam dla ciebie prezent, który przed najazdem wikingów ziemie twe ochroni — to mówiąc, wyciągnęła małe zawiniątko:
— Oto nasiona krzaku maliny. Nie są to zwykłe nasiona i niezwykłe maliny z nich również wyrosną. Są to maliny magiczne. Kto się ich krzakiem ukłuje lub owoców z nich zakosztuje, ten w sen głęboki zapadnie i spać będzie przez siedem dni. Maliny te rosną wysokie na siedemdziesiąt siedem metrów w ciągu jednej księżycowej nocy, a ich konary jak drzew dwustuletnich grube będą. Zasadź je wokół zamkowego muru, a królestwo swe ocalisz. Tylko pamiętaj: krzak rośnie w ciągu jednej nocy i nad ranem umiera. Musisz więc działać szybko i wykorzystać tej nocy pełnię księżyca do magii niezbędną.
Zdumiał się król Adrian wielce słowami staruszki. Trudno mu było uwierzyć w opowieści tak nierzeczywiste. Zgodnie z umową wręczył jej jednak mieszek złota. Nakazał ponadto pisarzowi na czas bitwy komnatę w zamku jej przydzielić, by miała się gdzie przed wrogiem schować. Wezwał także zamkowego ogrodnika i polecił nasiona wokół muru zasiać. A czas ku temu był najwyższy, bo wikingowie szykowali się już do przeprawy.
Po wizycie staruszki do króla przyszedł jeszcze sołtys podzamkowej wsi, Albert Robotny.
— Panie! — rzekł — wszyscy twoi poddani na rozkazy czekają, każdy z nas do ostatniego tchu walczyć będzie! Chłopi z całego kraju się zjechali i pod zamkiem koczują, gotowi ojczyzny i ciebie bronić przed najazdem wikingów.
— Dziękuje ci, Albercie! — odrzekł ucieszony król.
— Ale ja mam również prośbę do ciebie. Zbierz wszystkich swoich ludzi i nakaż im wejść do zamku. Jeżeli mury nas nie ochronią, w walce będziemy mieli jeszcze się okazję sprawdzić. Jeśli zaś mój plan się powiedzie, nie dalej niż za tydzień wszyscy do domu wrócicie bez żadnego na zdrowiu uszczerbku!
Albert zdziwiony, ale też zadowolony z tego, co mu król powiedział, oddalił się, żeby zwołać ludzi do zamku.
Kiedy wikingowie rozpoczęli przeprawę przez rzekę, księżyc był w pełni i świecił wyjątkowo jasnym światłem. Magiczny krzak zaczął rosnąć i rósł tak szybko, że zanim pierwsza łódź najeźdźców dobiła do brzegu, maliny oplotły całe mury zamku króla Adriana. Zobaczywszy wielkie krzaczyska, wikingowie postanowili wykorzystać je do wdrapania się na mury. Gramoląc się na gigantyczne konary, pokłuli się dotkliwie wielkimi kolcami. Niektórzy zaś, zaślepieni łakomstwem i ciekawością, spróbowali dorodnych malin. Dzięki temu po godzinie cała armia Haralda, łącznie z nim samym, słodko spała. Od ich chrapania drżały mury zamku, ale była to jedyna dolegliwość, jaką mieli wyrządzić mieszkańcom tej krainy. Król Adrian nakazał zbudować wielką tratwę, do której przywiązał wszystkich wikingów. Potem tratwę wziął na hol królewski galeon, który wyruszył w długą podróż do domu wikingów znajdującego się na mroźnej północy. Kiedy wikingowie przebudzili się po dziewięciu dniach przy brzegu swojej ojczyzny, zupełnie nie mogli sobie przypomnieć, jak to się stało, że są już w domu i jaką krainę ostatnio napadli. Doszli do wniosku, iż to wszystko zapewne zasługa zbyt dużej ilości wypitego wina i piwa. Na wszelki wypadek postanowili już więcej nie pić alkoholu i zajęli się spokojnym, choć równie jak rabowanie dochodowym rzemiosłem — szyciem skarpet, szalików i kalesonów na zimowe dni.
Król Adrian uwolnił swojego brata Hadriana, zamkniętego przez najeźdźców w lochu jego własnego zamku. Potem wszyscy szczęśliwie ucztowali przez siedem dni i siedem nocy. Staruszka w nagrodę została odznaczona specjalnym królewskim orderem, oczywiście całym ze szczerego złota z diamencikiem w środku. Król w miejsce drewnianej chatki wybudował jej również mały pałacyk. Kunegunda otwarła w nim pierwszy w królestwie zakład fryzjerski i przez długie lata dobrze się bawiła, robiąc fryzury damom dworu i kobietom z okolicznych wiosek.
Król Hadrian bardzo się zmienił po tych wydarzeniach. Od tej pory był równie dobry dla swoich poddanych jak jego brat, nie łupił ludzi strasznymi podatkami i zamiast odbudować zniszczone cztery mury obronne, zadowolił się jednym, a resztę kamienia przeznaczył na budowę domów dla swego ludu. Zrozumiał bowiem, że prawdziwa siła jest zaklęta w żywym człowieku, a nie martwym kamieniu.
W obu częściach królestwa zapanowały spokój i harmonia i wszyscy żyli długo, dostatnio i szczęśliwie…
Legenda eskimoska
Bardzo dawno temu, w kraju Eskimosów — Grenlandii, żył Eskimo wraz z żoną Agansi i czterema synami. Kiedy synowie dorośli, każdy z nich znalazł sobie dobrą żonę i wybudował igloo w pobliżu domu ich ojca. Żyli sobie tak w spokoju, przez wiele lat ciesząc się z tego, co dała im surowa Arktyka: grubych futer, tłustych fok i dorodnych ryb. Jednak pewnego dnia do ich małej osady trafił dziwny człowiek, pomarszczony starzec o skórze białej jak pergamin. Mężczyzna opowiadał im o dalekich krajach, które odwiedził, i pomagał w codziennych pracach. Wzbudził ich sympatię. Polubili go i dzielili się z nim jedzeniem i tym, co mieli. Nikt nie przypuszczał, że miły staruszek jest w rzeczywistości złym czarownikiem.
Pewnej nocy Marukulak, bo tak miał na imię starzec, przyszedł do igloo najstarszego z braci — Ajalika i rzekł mu w ten sposób:
— Chodź ze mną Ajaliku, a pokażę ci miejsce, jakiego przed tobą żaden człowiek jeszcze nie widział, pełne ryb różnych gatunków. Będziesz żył w spokoju, a twa rodzina zawsze będzie syta!
— A ojciec? A bracia? — zapytał Ajalik.
— Ich nie możesz wziąć ze sobą — odrzekł mu czarownik — ponieważ wtedy twoje bogactwo pryśnie. I będziesz tak jak tu, w wiosce, co dzień musiał zabiegać o strawę i przetrwanie.
Ajalika skusiły obietnice starego. Zabrał na sanie rzeczy swojej rodziny, żonę, córkę i potajemnie opuścił osadę. Kiedy przybyli na miejsce okazało się, iż starzec nie rzucał słów na wiatr. W wyrąbanej przerębli ryby kotłowały się jak gorąca woda w garnku.
Starzec zostawił Ajalika i szybko wrócił do wioski. Wszedł do śnieżnego domu Buqalu, drugiego syna Eskimo. Opowiedział mu o tajemnym miejscu pełnym tłustych fok, które może mu zdradzić, jeśli tylko zechce tam pójść wraz z rodziną. Buqalu wahał się i zapytał, czy może wziąć pozostałych braci i ojca. Jednak wtedy czarownik tak powiedział do niego:
— Niestety, nie jest to możliwe. Musisz wybrać. Dobra przyszłość dla ciebie i twojej najbliższej rodziny, czy byle jaka dla całej waszej osady? Nie możesz zabrać ze sobą swych braci i ojca. Możesz za to zabrać żonę i syna. Skorzystaj z mojej propozycji, która płynie z głębi serca i z czystej sympatii do ciebie. Naprawdę, nie pożałujesz. Mięso fok zapewni wam dostatnie życie i pełne żołądki.
Cóż było robić? Mężczyzna postanowił wykorzystać okazję. Buqalu spakował swój dobytek na sanie, zabrał żonę, dziecko i cichaczem razem ze starcem opuścił wioskę nie mówiąc nikomu dokąd się udaje ani nie żegnając się z nikim, ponieważ Marakulak mu tego zabronił. Nie uszli wcale daleko, gdy starzec kazał mu rozbić obóz i zapalić ognisko. Kiedy to uczynił, ze zdziwieniem zauważył dorodną fokę leżącą na śnieżnej skale. Rzucił włócznią i upolował ją. Zapanowała wielka radość. Okazało się, iż Marakulak mówił prawdę. Rozbili namiot na noc z zamiarem zamieszkania w tym miejscu i wybudowania nowego igloo w najbliższym czasie.
Tymczasem czarownik jeszcze tej samej nocy powrócił do wioski. Wszedł do igloo trzeciego syna Eskimo — Canaq. Było środek nocy, więc zbudził go delikatnie, przykładając mu palec do ust i mówiąc, iż ma dlań bardzo ważną informację. Powiedział, że wie, gdzie żeruje piękny wieloryb. Jeżeli tylko pójdzie z nim, to wskaże mu to miejsce i będzie mógł go upolować. Canaq był początkowo nieufny. Zapytał, dlaczego akurat jemu chce to miejsce wskazać i czy oczekuje czegoś w zamian. Przebiegły czarownik odpowiedział mu w ten sposób:
— Drogi Canaq, jestem wam wszystkim wdzięczny za okazaną życzliwość i serce, jednak tobie jestem wdzięczny w sposób szczególny, gdyż to w twoim igloo spałem przez najwięcej nocy i z twojej miski najwięcej razy jadłem zupę. Dlatego chcę pomóc twojej rodzinie. Pokażę ci przystań wielkiego wieloryba. Jest to przerębel tak niewielka, iż wieloryb mieści się w niej z trudem, jednak lubi to miejsce i zawsze w nie wraca. Kiedy go zastaniesz i zaskoczysz, upolujesz go z łatwością. Canaq wahał się dalej i prosił, aby inni bracia i ojciec poszli razem z nim. Jednak Marakulak nie chciał się na to zgodzić, argumentował, iż za dużo osób na raz spłoszy wieloryba. Poza tym przekonywał Canaq, iż to jemu właśnie należy się trofeum i nie powinien się dzielić ze swoimi braćmi, lecz przede wszystkim myśleć o własnych dzieciach. W końcu Canaq uległ, spakował dobytek, na sanie zabrał żonę, syna i dwie córki, po czym w tajemnicy opuścił wioskę. Zabrał również ze sobą dwadzieścia reniferów, których był właścicielem. Nie musiał długo czekać. Już po godzinie marszu okazało się, że Marakulak mówił prawdę. Nagły wiatr rozgonił chmury i księżyc oświecił cel ich podróży. W wyjątkowo jasnym świetle ujrzeli wielką dziurę w pokrywie lodowej niczym olbrzymi basen na środku śnieżnego lądu, a w niej pływającego spokojnie, jakby pogrążonego w letargu, wieloryba. Za radą Marakulaka, Canaq zarzucił na wieloryba sieć, a potem ugodził znienacka harpunem w głowę. Z pomocą reniferów z niemałym trudem wyciągnął giganta na ląd, gdzie zimny wiatr i niska temperatura miały zrobić z jego mięsa gigantyczną konserwę. Zadowolony i szczęśliwy jak nigdy do tej pory pomyślał, że teraz długo nie będzie musiał się martwić, jak zdobyć jedzenie.
Marakulak nie został, aby cieszyć się wraz z Canaq. Ponownie wrócił do wioski i udał się do najmłodszego z braci — Oliruka. Zaczął mu opowiadać o cudownym miejscu pełnym ryb i fok, a nawet wielorybów, które wskaże mu, jak tylko pójdzie z nim tej nocy. Oliruk ucieszył się i powiedział, że chętnie tam pójdzie razem z ojcem i braćmi, żeby było łatwiej im polować i żeby miał się kto z owoców polowania cieszyć. Jednak starzec kategorycznie stwierdził, iż to miejsce może wskazać tylko jemu, jako osobie jedynej i wyjątkowej. Przekonywał, że tak będzie najlepiej dla niego i jego rodziny, że dzięki temu jego dzieci zawsze będą mieć pełne brzuszki, a jemu i żonie niczego nie zabraknie. Zapewniał, że nie warto dzielić się z ojcem i braćmi, kiedy można mieć więcej dla siebie. Oliruk nie chciał słyszeć o porzuceniu swej rodzinnej osady. Powiedział do Marakulaka tak:
— Co mi z twej propozycji, co mi z bogactw, które obiecujesz, kiedy nie mogę się nimi podzielić, z kim zechcę? Co z tego, że będę syty ja, moje dzieci i żona, kiedy mój ojciec, bracia, ich dzieci i żony o kilka kroków ode mnie będą głód cierpieć i niedostatek? Jakże mamy jeść tłuste mięso wiedząc, że nasi bliscy zamiast mięsa ogryzają paznokcie?
Starzec nie dawał za wygraną i co chwilę nowe podstępy stosował, aby tylko złamać Oliruka. Ten widząc, że intencje Marakulaka są złe, kazał mu opuścić igloo i powiedział, że nie chce go już więcej widzieć.
Poszedł wtedy czarownik do Eskimo, ojca wszystkich braci. Zaczął roztaczać wizję krainy szczęśliwej i obfitej, lecz Eskimo od razu zapytał, czy starczy tej obfitości dla wszystkich jego synów. I tu Marakulak znów do podstępów swoich wrócił. Zaczął nakłaniać Eskimo, aby w podróż udał się tylko z żoną, gdyż przecież na starość coś mu się wreszcie od życia należy, a dla dzieci wystarczająco już dużo zrobił i czas wreszcie pomyśleć o sobie. Eskimo początkowo grzecznie odpowiedział, że skoro tej „szczęśliwości” dla jego dzieci nie wystarczy, to jemu samemu żadna dodatkowa „szczęśliwość” potrzebna już nie jest. Ponieważ jednak stary czarownik nie dawał za wygraną, Eskimo wpadł w gniew straszliwy, że oto lis, którego pod dach swój przyjął i ugościł, chce go z rodziną rozdzielić. Wziął więc do ręki włócznie i pogonił podstępnego czarownika precz. Marakulak odchodząc rzucił na Eskimo zły czar i powiedział mu, że umrze, nim rok upłynie.
Wstał nowy dzień. Wzburzony zdarzeniami minionej nocy Eskimo pobiegł do Oliruka, aby opowiedzieć, co mu się przydarzyło, oraz polecić mu, żeby ten zbudził wszystkich braci. Oliruk również powiedział ojcu o podstępach czarownika. Potem poszli obaj kolejno do śnieżnych domów Ajalika, Buqalu i Canaq i bardzo się zdziwili i zatrwożyli tym, że ich tam nie ma. Po chwili zrozumieli, że oto dali się oni podejść złemu czarownikowi, który wyprowadził ich na jakieś nieznane tereny. Eskimo opowiedział swemu synowi i żonie Agansi o klątwie rzuconej na niego przez Marakulaka, ale powiedział im też, żeby się nie martwili, bo nawet jeżeli klątwa się spełni, on wróci do nich w przeciągu roku od swej śmierci. W klątwy zazwyczaj nikt nie wierzy i tak też było również tym razem. Niestety, kiedy po czterech miesiącach Eskimo nagle zachorował, wszyscy przypomnieli sobie złego czarownika. Po kolejnych czterech miesiącach Eskimo zmarł. Niedługo potem żona Oliruka, Inera, zaszła w ciążę i po dziewięciu miesiącach urodziła zdrowego chłopca. Żona Eskimo, Agansi, z wielkim zdziwieniem spostrzegła, iż mały chłopiec, którego nazwano imieniem nieżyjącego dziadka, ma bliznę na twarzy pod policzkiem, w tym samym miejscu, gdzie miał ją dziadek. Mały Eskimo rósł i rósł, a z upływem czasu coraz bardziej przypominał swojego dziadka, zarówno w zachowaniu, jak i wyglądzie. Znał te same ścieżki co dziadek, potrafił równie sprawnie wytropić fokę i złowić rybę. Wszyscy wkrótce zrozumieli, iż Eskimo nie rzucił słów na wiatr, kiedy powiedział, że wróci do nich nie dalej niż rok po śmierci. Ojciec czterech synów dotrzymał obietnicy i wrócił w to samo, jedno z najbardziej surowych miejsc na Ziemi, chociaż jego dusza mogła w nowym wcieleniu wybrać każde inne miejsce na naszej planecie. Jednak Eskimo tak bardzo kochał swoją rodzinę, iż nie wyobrażał sobie życia bez nich…
A co się stało z pozostałymi braćmi: Ajalikiem, Buqalu i Canaqu? Obfitość ryb i fok w miejscach wskazanych przez Marakaluka skończyła się bardzo szybko, a mięso wieloryba rozkradły niedźwiedzie i jacyś źli ludzie pod osłoną nocy. Braciom pozostało więc jedynie szukać pożywienia w ten sposób, jak to zawsze wcześniej robili. Jednak każdy z nich musiał to teraz robić na własną rękę i było im o wiele trudniej. Pomimo licznych prób przez wiele lat nie mogli wrócić do swej rodzinnej wioski, to kolejna klątwą rzucona przecz czarownika uniemożliwiała im spotkanie z bliskimi.
Nic co złe nie trwa jednak wiecznie. Marakulak zmarł i za swe złe uczynki powrócił na Ziemię pod postacią foki. Teraz sam musi ukrywać się przed harpunami Eskimosów. Wraz z jego śmiercią znikła klątwa i bracia w końcu wrócili do rodzinnej wioski Eskimo, gdzie wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Ogórkowa bajeczka
We wsi większej niż niejedno małe miasteczko mieszkał sobie razu pewnego Zdzisio. Wioska nosiła nazwę Ogórkowo Górne, a oprócz ludzi zamieszkiwały w niej… ogórki. Bohater naszej opowieści był właśnie małym ogóreczkiem gruntowym. Pomimo młodego wieku, chłopiec miał wyjątkowo bystry umysł. Pamiętał dobrze imię tatusia i mamusi, a zapytany o adres, jednym tchem odpowiadał: Ogórkowo Górne, Plantacja Zielona, rząd czwarty, miejsce ósme licząc od miedzy. Pani Pelagia Ogórnicka, wychowawczyni Zdzisia, często powtarzała dzieciom:
— Najważniejsze w życiu ogórka nie jest bycie pięknym, wielkim i zielonym. W życiu ogórka najważniejsze to nie zostać zjedzonym! Mały, sprytny ogórek ma większe szanse nie zostać zabranym z krzaczka, gdy nadejdzie czas ogórkobrania.
Zdzisio, jak większość dzieci, wziął sobie rady starszej pani do swojego serduszka. Jeśli odchodził od rodzinnego krzaczka pobawić się z innymi ogóreczkami, zawsze uważał, aby nie przebywać długo na słońcu. Pamiętał, żeby nie pić zbyt dużo wody z kałuży i nie zjadać smacznych cukierków rozrzucanych przez ludzi po polu. Wiedział dobrze, że kto często siedzi w słońcu, pije wiele wody i bez opamiętania zjada cukierki, ten szybciej urośnie. Gdy nadejdą ludzie, taki wyrośnięty ogórek nie schowa się w gęstwinie liści lub kreciej norce. Nasz mały bohater żyłby zapewne dalej spokojnie, zgodnie z radami starszych, gdyby nie pewne zdarzenie. Niekiedy nawet najlepsze porady nie wytrzymują bowiem próby czasu. Posłuchajcie uważnie, co stało się tym razem…
Pewnego dnia obok pola Zdzisia przejeżdżał straszliwy, dymiący potwór, przez ludzi nazywany samochodem. Czterokołowe dziwadło nie pierwszy raz zatruwało im powietrze na plantacji, tym razem jednak metalowy smok przywiózł coś jeszcze oprócz huku i brudu. Otóż z pojazdu, jakimś cudem, wprost na pole, do rzędu drugiego wypadł szklany słój, a ze słoja wyleciał — o dziwo! — wielki ogórek! Niespodziewany przybysz miał niesamowity kolor, co prawda też zielony, lecz w jakoś wybitnie niespotykanym odcieniu. Jego ogórkowe „ciało” sprawiało wrażenie gumowego, a na dodatek wyjątkowo brzydko pachniał. Pół plantacji przybiegło poznać dziwnego przybysza. Profesor Emanuel Ogórczański zobaczywszy dziwoląga stwierdził, iż jest to kosmita — przybysz z Marsa lub innej, obcej planety. Bełkotliwy sposób wypowiedzi niespodziewanego gościa utwierdził wszystkich w tym przekonaniu. Po chwili bełkotania przybysz chrząknął i wypluł znaczną ilość brzydko pachnącej cieczy, wyglądającej na zabarwioną wodę. Wszyscy skrzywili się zniesmaczeni. Nagle nieznany ogórek przemówił do nich normalnie, po ogórczańsku:
— Dzień dobry, jestem Alfred, Alfred Kiszony. Gdzie mam przyjemność przebywać?
— Jest pan na Plantacji Zielonej w Ogórkowie Górnym! — odpowiedział profesor.
— Ohoho! — przybysz złapał się za głowę — Toż to jestem w domu rodzinnym!
Wszystkich zaskoczyła ta informacja.
— To ten ktoś nie tylko nie jest kosmitą, ale na dodatek pochodzi z ich plantacji? — pomyśleli. Przez dłuższy moment nikt z obecnych nie mógł wydusić słowa.
— Tak, tak, nie mylę się! — przerwał ciszę gość. — W domu rodzinnym! Stąd pochodzę. Zamieszkiwałem niegdyś na krzaczku w rządku czwartym, na miejscu ósmym, licząc od miedzy granicznej z Gospodarstwem pani Pomidorowej.
Słuchający przybysza po raz kolejny z niedowierzaniem pokręcili głowami. Najbardziej zdumieni byli Zdzisio i jego babcia pamiętająca wszystkie, najstarsze nawet ogórki, które kiedykolwiek mieszkały na plantacji.
— Panie Kiszony, jestem razem z moją babcią, a nawet ona mówi, że pana nie zna… — powiedział Zdzisio.
— Hmmm — zamyślił się Kiszony. — Widocznie musiałem długo leżeć w tym słoju, ale mówię prawdę! Pamiętam, jak w młodości na łodyżce mojego krzaczka wyciąłem serduszko ze strzałką. To dla mojej słodkiej cukinii, Basi. Cudowna dziewczyna! Mieszkała na grządce rosnącej nieopodal…
— Cukinia… — Babcia Zdzisia podrapała się po starej wyblakłozielonej skórce. — Mój dziadek mówił mi, że kiedyś, za czasów jego dzieciństwa, cukinie rosły na tym polu…
Wszyscy pootwierali z zaskoczenia buzie, a oczy urosły im do rozmiarów dorodnych pomidorów. Więc Kiszony był aż tak stary! O wiele starszy niż którykolwiek znany im ogórek. W takim razie opowieści pani nauczycielki są chyba nieprawdą?! Może człowiek to największy dobrodziej rodu ogórków, a nie jak go przedstawiono w książkach: ogórkożerca i złoczyńca.
— Opowiem wam moją historię — rzekł wreszcie Kiszony, przerywając ciszę zapadłą ponownie po ujawnieniu jego prawdziwego wieku…