Bajanki

Bezpłatny fragment - Bajanki

o myszach, psach, kotach i ludziach

Literatura młodzieżowa
Polski
Objętość:
41 str.
ISBN:
978-83-8104-077-8

moim Ukochanym

Jak się masz, myszko?

Bardzo, bardzo daleko

albo bardzo, bardzo blisko,

bo wszystko zależy od tego, skąd patrzeć,

żyła sobie w mysiej norze

Mysz Bez Imienia.

Wokół jej domu życie żyło pełnią życia. Świeciło słońce, drzewa zieleniły się już letnią zielenią, powoli tracąc wiosenną delikatność barw.

Ptaki śpiewały na całe ptasie gardła, a wprawne ucho mogło by w tym chórze rozróżnić dziesiątki dźwięków. Bo ptactwa śpiewało całe zatrzęsienie, a gałęzie drzew uginały się gościnnie pod ciężarem gniazd — misternie wyplecionych koszyczków, z których pisklęta wyruszały w swoje pierwsze podniebne podróże, kreśląc na horyzoncie bajeczne esy-floresy.

Świat pachniał rozgrzaną ziemią, świeżo skoszoną trawą i wielkim bukietem kwiatów z pobliskiej łąki. Pszczoły bzyczały pracowicie, przemierzając swe kwietne trasy jak małe, pachnące miodem pociski.

Od czasu do czasu niebo zawarczało burzą, niosąc spragnionym wielkie, lśniące krople ciepłego deszczu.

Ale Mysz Bez Imienia o tym nie wiedziała.

Postanowiła bowiem — gdzieś w okolicy wczesnej zimy — pomartwić się i ponarzekać.

I tak się jakoś stało, że nie mogła przestać.

Cała wiosna upłynęła jej na marudzeniu, aż wreszcie latem Mysz Bez Imienia poczuła się bardzo zagubiona.

Czy jest się Myszą Bez Imienia czy nie, można czasem pogrążyć się w takim stanie, kiedy nic się myszy nie podoba i nic się myszy nie chce.

Zupełnie nic.


Mysz Bez Imienia właśnie się pogrążyła.

Ponieważ od nadmiaru smutnych myśli nikt jeszcze nigdy nie poczuł się lepiej,

Mysz Bez Imienia poczuła się tak źle, że musiała się położyć i pomartwić się na leżąco.


Jak postanowiła, tak zrobiła. Nie poczuła się jednak lepiej, mimo że otuliła się kocykiem i przytuliła pluszaka.

Nie mogła przestać myśleć o tym, jak brzydko i smutno jest na świecie.

Już, już miała się rozpłakać, ale pomyślała, że musiałaby wstać, żeby sięgnąć po chusteczki, więc się rozmyśliła.


I tak leżała w łóżku smutna i coraz smutniejsza.


Bo tak to już było z Myszą Bez Imienia, że jeśli postanowiła się martwić, to martwiła się na całego, i już.


Pewnie leżałaby tak w łóżku do dziś, gdyby mysz Aleksandra nie przechodziła obok, zupełnie przypadkiem.


Musicie wiedzieć, że Aleksandra była najgorszym towarzystwem na świecie. Najgorszym.

Rozmowna i bardzo radosna natura Aleksandry robiła z niej najgorszy koszmar, jaki Mysz Bez Imienia mogła sobie tylko wyobrazić. Serio.

Tymczasem Aleksandra była w bardzo towarzyskim nastroju, śmiało więc wdrapała się do norki swojej koleżanki.

— Hej, hej! — zawołała radośnie, poprawiając spadające kwiatki. Lubiła kwiaty i wiosną na jej głowie zawsze tkwił malowniczy kwietny wianek, albo — jak dziś — niezapominajkowy bałagan za każdym uchem.

— Dzień dobry! Jak się masz?

Ale Mysz Bez Imienia odburczała tylko coś spod koca, wychodząc z założenia, że JEŚLI SIĘ MARTWIĆ, TO TYLKO W SAMOTNOŚCI. I bardzo niegrzecznie odwróciła się do swego gościa plecami.

Mysz Aleksandra, mimo że mała, dobrze wiedziała, że trudno jest pocieszyć kogoś, kto nie chce być pocieszany. Mimo tego postanowiła przynajmniej dowiedzieć się, jakie to smutki podgryzają Mysz Bez Imienia.

Przedarła się przez zakurzony przedpokój, kilka razy potknęła się o zapomniane kapcie, kalosze i parasol i wreszcie dotarła do ciemnego pokoju.

Mysz Bez Imienia leżała bez ruchu, zupełnie ignorując nieproszonego gościa, lecz Aleksandra nie dawała za wygraną. To było by kompletnie nie w jej stylu.

Pociągnęła koleżankę delikatnie za ucho, ale Mysz Bez Imienia zarzuciła na głowę poduszkę tak, że już wcale nie było jej widać.

Aleksandra usiadła na krześle i uzbrojona w cierpliwość postanowiła milcząco czekać, aż Myszy Bez Imienia znudzi się ukrywanie pod pościelą. Było na to zwyczajnie za gorąco.


Miała rację.


Najpierw pojawiło się jedno ucho, potem drugie. Czarny nosek i zakurzone wąsiki.

Aż wreszcie Mysz Bez Imienia usiadła na łóżku w całej swej rozzłoszczonej okazałości.


I kiedy już zaczęła mówić, to nie mogła przestać.


Że nie podoba jej się ta norka. Szara i beznadziejna. Paskudna! Za oknem też nie lepiej. Dramatycznie brzydko! Że ziarna na zimę nie starczy. I że czeka ją głód, na pewno. Że ogon jest tragiczny. Tra-gicz-ny! Za długi! I że imię, żadne imię nie pasuje! Żadne! Wszystkie — okropne, ohydne i obrzydliwe! Z czego tu wybierać? A już zupełnie najgorzej i przeokropnie, że chusteczki stoją w zupełnie nieodpowiednim miejscu i mała, biedna Mysz Bez Imienia nie może się nawet spokojnie wypłakać!

I jak tu żyć w takiej beznadziei?! Jak się ma mieć nieszczęśliwa mysz?

No jak?


Aleksandra słuchała potoku gniewnych słów.

Kiedy Mysz Bez Imienia skończyła machać łapkami podkreślając wagę swoich racji i zamilkła zdyszana, Aleksandra podeszła do niej i powiedziała:

— Wstawaj.

A kiedy ta nawet nie drgnęła, Aleksandra złapała ją za ogon i wyciągnęła z łóżeczka.

— Wyłaź, ale już! Na leżąco patrzy się inaczej. Jakoś tak bokiem i zupełnie krzywo!

Mysz Bez Imienia, zła jak osa, pozbierała się z podłogi i otrzepała z kurzu.

— I co teraz? — zapytała.


Aleksandra bez słowa wzięła ją za łapkę i zaprowadziła w stronę drzwi.

Czekała.

Mysz Bez Imienia powoli postawiła łapę za progiem.

I nic złego się nie stało, nic.

Słońce pogłaskało ją po głowie, wiatr zdmuchnął z wąsików resztki kurzu, wygładził futerko.


Stały tak sobie przez chwilę, obie uśmiechnięte, bo światło i ciepło mają taką moc,

że chcąc nie chcąc musisz się wreszcie uśmiechnąć.


Ziaren na zapas można nazbierać.

Ogon polubić, inny nie będzie.

Chusteczki przestawić, żeby były pod ręką.

Imię? Samo przyjdzie.

A norkę trzeba posprzątać, bo — jak mówi stare mysie porzekadło — porządek wokół, to i w głowie jaśniej.


I tak właśnie zrobiły. Bo działanie jest lepsze od narzekania.

Wpuściły słońce przez świeżo umyte okna, wykurzyły kurz i wystraszyły pająki.

Pracowały tak dzielnie aż cała mysia norka zajaśniała czystością i pachniała domem.


Mysz Bez Imienia zastanawiała się właśnie, gdzie postawić chusteczki, kiedy nagle zamarła w bezruchu.

Coś przyszło jej do głowy i nie chciało wyjść.

Więc zostało.

— Lila. — powiedziała nieśmiało Mysz. — Nazywam się Lila.

Spojrzały na siebie z uśmiechem.

— To bardzo dobre imię.

A potem piły lemoniadę przez słomkę i robiły sobie nawzajem szaliki na drutach.

Żeby im szyje nie zmarzły podczas zabaw na śniegu, kiedy już przyjdzie zima.

            Bo przyjdzie, tuż po jesieni.

I też będzie piękna. Wszystko zależy od tego, z której strony zechcesz patrzeć.

Świąteczna katastrofa

Ciężka, wypchana śniegiem po brzegi chmura zawisła nad miastem.

Cierpliwie, powoli posypywała drobnymi płatkami ulice, auta, domy, bezpańskiego kota, korony bezlistnych drzew i jedną zapomnianą choinkę na balkonie.

Śnieg osiadał na każdej gałązce, jak cukrem pudrem posypywał każdą pachnącą igiełkę, aż w końcu, pod naporem białego puchu drzewko przekrzywiło się nieco i oparło o balkonowe okno.

W środku, w mieszkaniu Maksa, Mama siedziała na kuchennym stole i tępym wzrokiem patrzyła przed siebie. Tata w przedpokoju rytmicznie uderzał głową w ścianę a Maks… Maks leżał w swoim łóżku i próbował tego wszystkiego nie słyszeć. I nie myśleć.

Całej tej sytuacji przyglądał się Pies, biegając od człowieka do człowieka w beznadziejnej próbie pocieszenia swoich Ludzi.

Bo Pies bardzo lubił swoich Ludzi, wbrew pozorom.


Wiecie, jak to bywa.

Możesz sobie w głowie ułożyć cały plan, bardzo dokładnie. Możesz wejść na drogę, z pewnością i przekonaniem iść prosto przed siebie, gdy nagle droga skręci, zwinie się w supełek i ni stąd, ni zowąd pojawi się przepaść, smok czy wodospad. Albo, na przykład, Pies.

Ten konkretny miał długie czarne futro, cztery krzywe łapy i ogon, który nie mógł przestać merdać.

Rodzina Maksa nigdy nie planowała mieć psa, ale ten pies akurat zaplanował, że będzie mieć rodzinę.

Tak to bywa z planami. Krzysztof Kolumb też nie planował odkryć Ameryki. Ale odkrył.

Tak więc drogi Psa i Rodziny spotkały się wreszcie, zupełnie niechcący, krzywe łapy i rozmerdany ogon zrobiły swoje i Pies znalazł się w domu Maksa. Miał niewątpliwie wiele zalet, za które wszyscy go kochali. Był psem miłym, przyjaznym, puchatym, przytulnym, mądrym i posłusznym.

Ale miał też jedną wadę. Podkradał i zjadał to, co ukradł. A to zabłąkaną skarpetkę, a to porzuconego w kącie pluszaka, a to zostawioną na widoku chusteczkę higieniczną. Rodzina jednak wybaczała mu te sporadyczne wybryki, bo przecież w kochającej rodzinie nie takie rzeczy się wybacza. Do czasu.


Jakieś dwa tygodnie przed Świętami Bożego Narodzenia Tato wrócił z pracy radosny jak skowronek na wiosnę. Pogwizdując pod nosem otrzepał palto z płatków mokrego śniegu i sprężystym krokiem wmaszerował do kuchni, gdzie Mama robiła przedświąteczny przegląd szafek, żeby wiedzieć, co trzeba dokupić.

Tata wyjął z portfela pokaźny zwitek banknotów i pomachał nim zwycięsko. Za całkiem niezłą premię mogli teraz kupić prezenty i jedzenie na świąteczny stół.

Super! Planom nie było końca. Cała rodzina cieszyła się jak szalona, bo kto by się nie cieszył, mogąc spełnić swoje marzenia.

W całym tym chaosie nikt nie zwrócił uwagi na Psa, który najpierw aktywnie uczestniczył w rodzinnej radości plącząc się wszystkim pod nogami, po czym znudzony bieganiem i merdaniem, znalazł sobie inne zajęcie.


A potem —

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.