E-book
11.03
drukowana A5
22.6
Babskie uśmiechy

Bezpłatny fragment - Babskie uśmiechy

Miejskie dyrdymałki na deski sceniczne przeznaczone


Objętość:
52 str.
ISBN:
978-83-8384-867-9
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 22.6

Lalka

Już rano miałam to uczucie, że zdarzy się coś ważnego. Niby nic. Wiecie. Nic się nie zmieniło. Dalej przyroda była dla mnie najważniejsza. No te… lasy tropikalne, czyste powietrze, palmy olejowe, różne ptaszki, robaczki… Chociaż nie. Robali nie lubię. Są wstrętne. No, ale wszystkie inne to tak. No i do tego pokój na świecie i mała Greta, jak to mawia moja kumpela — Gretsien. Czemu akurat tak to nie wiem, ale w ten sposób o niej mówi — Gretsien.

No, więc robię sobie oko, jak co dzień, przed lustrem a gdzieś tam, pod koszulką coś mnie uwiera. Nie tak, jak przy starych ciuchach. O nie! Mam wcale pokaźną garderobę i wszystko nowe. I w pierwszym gatunku. W końcu stać mnie na to, aby mieć ubrania z górnej półki. Przynajmniej tak sądzę. I dwa razy w tym samym to się raczej nie pokażę. Zaraz by mnie wzięły na języki wszystkie moje znajome. Chociaż nie. Nie na języki tylko na jęzory. Wielkie, czerwone, ohydne jęzory. No to chodzę sobie po butikach, szczególnie jeden przypadł mi do gustu. Taki mały, trzy metry na krzyż jak to się mówi. Chyba tak się mówi: trzy metry. A może tylko dwa… Nieważne. Grunt, że mały i mało w nim ludzi. To znaczy jest w środku babeczka, która sprzedaje. Miła i niezbyt ładna. Taki trochę pasztet. Można ją jednak lubić, bo już od progu, ledwo wejdę do środka, mówi do mnie: „dzień dobry, pani Aniu!”. Bo ja Anna jestem. Mój chłopak, mówi do mnie: „Dżenny”, „Lejdi” albo „Mała”, w pracy to tylko „pani …ska” albo tak jak szef: „zrobi mnie kawę!”. „Ona”. A „Aniu” to nikt i nigdy. Tylko ta dientka. To słowo sama wymyśliłam. „Sprzedawczyni” brzmi prostacko a „ekspedientka” to za długo. No to skróciłam i wyszło mi „dientka”. Bardzo mi się podoba to słowo. A jeszcze bardziej to, że mam swój wkład w rozwój języka. Tak powiedział taki jeden profesor z telewizji. Znaczy nie do mnie bezpośrednio, ale w programie. I wyszło mi, że chyba gdzieś usłyszał o moim słówku, bo akurat było o skracaniu.

Przy drugim oku znowu mnie ukłuło. Szybciutko sprawdziłam: lasy tropikalne — okej, pokój na świecie — jak najbardziej, ptaszki i Greta — super. Powietrze też musi być czyste. No i dalej nienawidzę robali. Czyli nic się nie zmieniło.

No dobrze. Wyglądam już jak człowiek. Jeszcze tylko kreacja i będę jak milion dolarów. Szefowi oko zbieleje a i ta zołza z kadr padnie trupem na mój widok. Nie lubię jej jak nie wiem, co. I z wzajemnością. Zawsze jak się widzimy na corocznym raucie, takim na urodziny firmy, co to wszyscy składają sobie życzenia to ona mówi: „Ty wiesz, czego ci życzę” a ja jej „I z wzajemnością”. Albo na odwrót. Ja jej życzenia a ona: „ze wzajemnością”. Muszę tu przyznać, że niestety, to gust ma ona dobry. Umie się ubrać. Ma kasę, mąż lekarz, taki od poprawiania zmarszczek, to stać ją. Ma zawsze to, co najmodniejsze. Ja też, nie powiem, umiem coś na siebie zarzucić, czasem na koszt swój a czasem mojego Dżerrego, ale to nie to samo. Nie ten poziom. U niej to wszystko z Holywódu albo z Elej a u mnie, co najwyżej Paryż, Mediolan albo choćby Praga. Bo nie lubię wychodzić poza Europę. Tak zawsze mówię. I zaraz dodaję, że samoloty zostawiają w powietrzu ślad węglowy i to niezdrowe. A z Ameryki inaczej jak samolotem się nie da. To znaczy można byłoby statkiem, ale to długo trwa i są piraci, więc się nie opłaca. Teraz jednak mam super kreację od mojej dientki. Wygrzebała ją specjalnie dla mnie z najnowszej dostawy z Niujorku. Jedna tylko była to wiem, że żadna mi nie dorówna. Znaczy ta kiecka a nie dostawa. Wprawdzie poszły z portfela ostatnie grosze, co to Dżerry miał odłożone na jakiś projekt, ale warto było. Od razu widać, że jestem w biurze najładniejsza.

No dobrze. Jeszcze tylko buty, kluczyki od autka i mogę jechać. Kawę wypiję w biurze, jakiegoś batonika zarzucę po drodze i będzie. Mam ładną kreację, nowiuteńkie botki i superaśną apaszkę i muszę przyznać, że naprawdę wyglądam jak ten milion dolarów. Już miałam wychodzić, gdy zadzwonił telefon. Ten mój cudowny, różowy z klapką, błyszczący „kontakt do świata” jak mawia o nim Dżerry. No tak… To Agata. Pewnie z przypomnieniem. No, bo wczoraj wieczorem dzwoniła. „Agata”. „Mamo” to mówiłam do niej jeszcze jak byłam w szkole a teraz to tylko „Agata” albo tak bezosobowo: „napijesz się herbaty?” albo podobnie. Ale to i tak nic, bo Dżerry to mówi do niej Mamasita albo jak jesteśmy sami to wtedy „twoja mamcia”. No, więc dzwoniła z propozycją wspólnych zakupów. „Może pojedziemy na szopping, córciu?” Szlag mnie trafia na te jej „córciu”, ale wiem, że to ona zapłaci, więc się zgodziłam. Teraz jednak nie odebrałam. Nie chciało mi się.

No tak… A za oknem już całkiem biało. Mój błękitek może nie dać sobie z tym rady. Rozkraczy mi się gdzieś po drodze i kłopot.

Ta przyroda to jednak mnie wkurza. Ja jej serce do lasów, powietrza i ptaszków, do tego pokój na świecie, co też jej powinno pasować, bo wojna to niszczy wszystko a ona mi coś takiego. Śnieżyca. No wprawdzie jest zima, połowa lutego jak nic, ale żeby akurat dzisiaj? Jak mam jechać z Agatą na szopping to ona mi śniegiem pod nogi a właściwie koła mojego błękitka? Nie mogła wczoraj sypnąć tym białym puchem? Siedzieliśmy sobie z Dżerrym przed tiwi i oglądaliśmy taki cudny film…

Do pracy wlokłam się jak na jakiejś zakopiance. Wolno. Wolniutko. Wooolniuuutkooo! I jeszcze ten kretyn sypał jakimś piachem dookoła tak mocno, że mój błękitek zrobił się sinoczarny. Ohydny kolor, zabłocone drzwi i szyby a i nawet w lusterku nie dało się przejrzeć. O batoniku oczywiście musiałam zapomnieć. No, nic. W barku mają jakieś sałatki to z głodu nie padnę.

W biurze było pustawo. Szef był na naradzie. Tak kazał mówić, ale ja wiedziałam gdzie jest naprawdę. Puszczał się ze swoją sąsiadką. Bezczelnie czekał aż żona wyjdzie z domu i wtedy zahaczał o tę lafiryndę. Potem, koło południa wracał i „naradzał się” z kierownikiem Malinowiczem. Pili obaj służbowy koniaczek i opowiadali sprośne kawały. Ja musiałam nosić im kawę, albo obiad z barku to nasłuchałam się aż nadto. Teraz pewnie będzie tak samo, tyle, że z tacą to wyślę do nich praktykantkę, co wisi mi nad głową. Lilianna ma na imię. Ładnie i trochę tak jak ja, ale mi jej nie szkoda. „Za młodej” nie tak mnie ganiano to teraz mogę się odkuć. Niech idzie i niech posłucha o tym „jak wióry leciały” i takie tam…

Jednak na razie nic o tym nie wie. Siedzi blisko mnie i się uśmiecha. Jej tanie perfumy drażnią mój nosek, ale nie poniżę się i nie kichnę. Przeglądam sobie poranną pocztę i udaję, że nic mnie nie obchodzi. Poranna poczta. Wielkie mi coś. Kilka rachunków (te do księgowości), jakieś reklamy (zawodowe do kosza, ogólne do przejrzenia) i dwa listy osobiste. Oba do szefa, więc nie otwieram, ale i tak domyślam się, co w nich napisano. Jeden jest od brata, to pewnie prośba o pieniądze. Ten brat to kawał nieroba. Szef już parę razy proponował mu, że zatrudni go na miejsce Malinowicza, ale młody jest uczulony na pracę. Woli pożyczki. Takie na wieczne nieoddanie.

Drugi list jest od takiej jednej damulki, co to wyjechała do stolicy. Pewnie znowu zaprasza szefa do siebie i obiecuje mu, że będą razem do grobowej deski. Albo do najbliższych wyborów, bo wtedy jej mąż na pewno nie zostanie wybrany na tego jakiegoś posła czy senatora i odbędzie się cichy powrót do domu.

Siedzę i przeglądam reklamy a Lilianna bawi się łyżeczką. Zrobiła kawę, dla mnie też i teraz się nudzi. Wygląda przez okno i obraca łyżeczką w palcach. Nie mam pomysłu, co z nią zrobić, więc udaję, że jej nie widzę. Dopiero około przerwy śniadaniowej sytuacja się zmieniła. Poszłam sobie do barku, zjadłam wuzetkę z bieloną kawusią i jak wróciłam to dotarło do mnie, że jest zimno. No tak… W końcu jest zima. Za oknem bieluteńko, na szybach kwietny rzucik… Niby okej. Niby. Bo jak mam pracować, gdy palce mi grabieją. Wysłałam Liliannę do pana Miecia. Znaczy naszego palacza. Do kotłowni. Ja tam nie chodzę, bo śmierdzi dymem, ale jak mam pod ręką taką praktykantkę, to, czemu nie? Kazałam jej pójść i namówić pana Miecia, aby „podkręcił na piecu”. Co to znaczy to nie wiem, ale szef czasami tak mówił i wtedy pan Miecio od razu się kurczył i potem było już ciepło. Niestety, Lilianna to nie szef. Wróciła spłakana i powiedziała, że palacz jest chyba pijany i że pokazał jej język. Nie bardzo w to wierzę, prędzej pokazałby jej co innego, ale może akurat? Aha! I podobno powiedział jej, że nie ma, czym palić, bo czegoś mu tam zabrakło, nie ma węgla czy coś tam i że trzeba czekać na szefa. Skrzyczałam dziewuchę a ona znowu w bek! Ryczy i ryczy, to już dałam jej spokój i sama poszłam. Na szczęście po drodze spotkałam naszą sprzątaczkę i to jej kazałam sprowadzić pana Miecia do mnie do biura. I od razu poszła. Taka mikra kobiecina w brudnym fartuchu to jednak musi się mnie słuchać. Swoją drogą, ciekawe jak ona ma na imię? Zawsze mówi się tylko: „sprzątaczka”. A ona chyba ma jakieś imię? A może nie ma!

Pan Miecio przyszedł naburmuszony i chyba rzeczywiście podpity. Potwierdził, że nie ma czym palić i że czeka na szefa. Aż mnie podniosło. Nie ma węgla? To niech pali drewnem. W końcu w zeszłym miesiącu była wymiana mebli to niech te stare porąbie i wrzuci do pieca. Ma być ciepło i już.

Pan Miecio poszedł, Lilianna beczała a ja znowu pomyślałam sobie o tej mojej miłości do przyrody. Jakby to było fajnie jakby wszędzie na świecie był pokój i żeby było lato. Dziewczyny chodziłyby w króciutkich spódniczkach, z odkrytymi ramionami, opalały sobie nogi, ręce i twarze, wszyscy żywili się owocami, pili takie kolorowe drinki i nikt na nikogo by się nie gniewał. Chociaż nie. To nie byłoby dobrze. Od razu nalazłoby się rozmaitej hołoty, takich sprzątaczek, panów Mieciów, praktykantek i wtedy dla mnie i dla ludzi z mojej sfery nic by nie zostało. Postanowiłam, że jednak moje myślenie o lasach tropikalnych i czystym powietrzu jest tylko dla mnie. W końcu można kochać przyrodę i się z tym nie obnosić.

Pod fajrant pan Miecio umył mi jeszcze mojego błękitka. Dałam mu taki specjalny szampon do karoserii i umył. Trochę się krzywił, ale polecenie wykonał. W końcu jestem sekretarką szefa, więc ze mną lepiej nie zadzierać.

Szefa nie było przez cały dzień. Wiedziałam, że nazajutrz będzie skacowany, więc też będzie luzik. Może trochę poplotkuję z dziewczynami z księgowości albo nawet z tą praktykantką? Od razu jej powiem, żeby zadbała o swój dreskode. W końcu to biuro a nie warzywniak i spłowiała kurteczka nie przystoi.

Agata czekała na końcu ulicy. Nie za blisko mojej pracy, ale tak, że nie mogłam jej przeoczyć. Wsiadła i od razu uderzył we mnie zapach naftaliny. No tak. Wyjęła z pawlacza swoje stare futro z norek. Kiedyś bardzo mi się podobało, nawet chciałam je od niej dostać na imieniny, ale ma niemodny fason. Co z tego, że jest ciepłe i takie cudownie szorstkie skoro i tak nigdzie nie mogłabym się w nim pokazać?

Śnieg znowu padał i ledwo widziałam gdzie jadę, ale na szczęście Dżerry zamontował takie ustrojstwo, co to wpisuje się gdzie chce się jechać i ono pokazuje drogę.

Dojeżdżałyśmy właśnie do supermarketu, gdy pod koła wpadł mi jakiś kundel. Zapiszczałam z przejęcia. Błękitek zapiszczał hamulcem naciśniętym gwałtownie i mocno. Agata zapiszczała ze strachu. Pies też zapiszczał, ale nie wiem, dlaczego. Może coś go bolało?

Wysiadłam i zobaczyłam zarysowany lakier. Ze złości zdzieliłam winowajcy kopa pod ogon. I wtedy pojawił się ten gostek i od razu okazało się, że to policjant. I że mam zarzut napaści na funkcjonariusza na służbie. Bo ten pies był służbowy. A to przecież nie była moja wina, bo przez ten cholerny śnieg to nie było nic widać!

Feminatywy

Na naszym osiedlu mieszka niewiele ludzi. Bloki są małe. Na przykład nasz blok: dwie klatki schodowe po osiem lokali. Na klatkę siedem rodzin i dwupokojowa klubo-suszarnia. Jak budowali to zabrakło drzwi wewnętrznych i z „ósemki” zrobili taki lokal usługowy dla potrzeb mieszkańców. Niby nic, ale zawsze to wygoda. Chociaż i tak nie ma tam wolnego dostępu to nikt nie narzeka. W naszej klatce klucz ma sąsiad Grzegorek a on to zawsze jest w domu. Wiadomo emeryt.

Pierwszy pokój, ten mniejszy to nasz klub. Nasz, czyli mój, sąsiada Grzegorka, starego Matyjaszczyka no, bo jest jeszcze jego dorosły już syn — młody Matyjaszczyk i sąsiada Skalskiego. Tak więc jest nas czterech i spotykamy się co czwartek. Najczęściej gramy wtedy w pokera, ale nie na forsę ani na trywialne zapałki czy papierosy. Forsą rządzą nasze żony, oczywiście poza sąsiadem Grzegorkiem, bo on pozostaje w stanie nieużywanym i portfel należy tylko do niego, palenie wyszło z mody i tylko sąsiad Skalski czasami wychodzi na balkon żeby zapalić a zapałek to już od dawna nie ma w naszym kiosku. Wszyscy używają jednorazowych zapalniczek. Co prawda stary Matyjaszczyk mówił kiedyś, że ma zapas na „czarną godzinę”, ale nie wiemy, czy czasami nie zmyślał. Trzeba było coś wymyśleć, bo tak znowu grać o nic to nie ma frajdy. Jak pierwszy raz poszliśmy obejrzeć suszarnię i zawiesić sznurki, z którymi wysłały nas żony to lokal był taki bardziej zagruzowany. Były worki po cemencie i wapnie, puszki po farbie, trochę cegieł, butelki, szklanki — musztardówki, jakiś styropian i talia kart w całkiem niezłym stanie. Żeby nie kusić losu i nie denerwować naszych lepszych połówek od razu powyrzucaliśmy worki i puszki a z cegieł i arkusza grubego styropianu zrobiliśmy stół do gry. Flaszki zaś i to pomniejsze szkło rozdzieliliśmy między siebie. I o to właśnie gramy. Nasz przelicznik: jedna butelka daje trzy musztardówki. Tyle, że gra szybko się kończyła. No przynajmniej na początku, bo potem wprowadziliśmy zasadę, kto przegrywa to na następny czwartek przynosi „połówkę” i cztery butelki „popitki”. Sąsiad Skalski, który pracuje w restauracji, jako pomocnik kucharza zaoferował się też, że będzie dostarczał „zagrychę” i tak już gramy od dwóch lat. Wiadomo: kultura w narodzie musi być. Żony, co prawda trochę narzekają, ale sąsiad Grzegorek wytłumaczył im, że lepiej abyśmy sobie nieco wypili co czwartek we własnym lokalu niż byśmy mieli szlajać się po melinach i knajpach przez cały tydzień. No i chwilowo był spokój.

W ostatni czwartek coś się jednak zmieniło. Wprawdzie początek był jak zawsze: sąsiad Grzegorek otworzył nasz klub, pani Kamińska od razu wskoczyła do środka wieszać swoje pranie, sąsiad Skalski przyniósł kontenerek pieczonej podwawelskiej i jakieś bułki a ja przytargałem wkupną flaszkę i cztery oranżady kupione w sklepiku za rogiem. Zwykły czwartek i cotygodniowe przygotowania do naszej rozrywki. Potem jednak już nic nie było „jak zawsze”. Stary Matyjaszczyk wparował do środka ze łzami w oczach i powiedział nam, że płci żeńskiej odbiło. Zaczęło się od jakiejś Osy, czy innego owada, która nie chciała być ministrem tylko wymyśliła, że będzie ministerką. No, ale to było daleko od nas, w Warszawie i do tego w tzw. wyższych sferach. No to, co nam do tego? I za daleko i za wysoko. Nawet nie zwróciliśmy uwagi na wybryk tej pani. Jednak licho nie śpi, jak mawiali nasi dziadowie. My puściliśmy tę wiadomość mimo uszu, ale nasze żony już nie. Póki im się to nie zgadało, to temat był taki jakiś podskórny. Ciągle czekał na wydobycie na światło dzienne. A że nasze żony jak już się zejdą to mają wiele bieżących tematów do omówienia to nic nie zapowiadało tragedii. Teraz jednak wszystko wróciło. Nie wiemy, czy żonom skończyły się inne tematy, czy coś tam w telewizji mówili, czy może „tak jakoś wyszło” dość, że nasze żony uparły się rozdzielić wszystkie feminatywy od maskulatywów i odpowiednio je poprzydzielać. A stary Matyjaszczyk to podsłuchał. Aż nam ciarki przeszły po plecach. Ja zacząłem nerwowo chichotać, sąsiad Skalski pobladł i tylko sąsiad Grzegorek jakoś nie zareagował. No, ale to nic dziwnego. Wiadomo, nie ma żony to nie wie, na jakim świecie żyje.

Po pierwszym szoku zacząłem sobie wyobrażać, jak taki przykładowy dzień z życia mężczyzny by wyglądał. Początek jeszcze by obleciał. Budzę się w łóżku — rodzaj nijaki, czyli dla dzieci, na kanapie — rodzaj żeński, dla żony lub na tapczanie — rodzaj męski, dla mnie. Przyjemność żadna, bo nie po to się żeniłem, żeby spać w osobnym łóżku, ale niech tam. Nie jestem kłótliwy. Jedzenie też byłoby spoko: śniadanie dla dzieci, obiad dla mnie, kolacja dla żony. Ale już z ubraniem nie byłoby tak słodko. No bo, co ja noszę na co dzień? Buty, skarpetki, slipy, spodnie, koszulę i marynarkę albo kurtkę. Zostałyby mi tylko buty i sweter, którego nienawidzę, bo mnie drapie, ewentualnie jakiś dres. Bieda. Chodziłbym z gołym tyłkiem.

Oczywiście podzieliłem się swoimi przemyśleniami z sąsiadami. Sąsiad Skalski z bardzo bladego zrobił się przezroczysty, sąsiad Grzegorek nadal nic nie mówił a u starego Matyjaszczyka płacz przeszedł w szloch. Chcieliśmy go jakoś uspokoić, ale żadne słowa nie pomagały. Dopiero solidny łyk wódeczki wypitej prosto z gwinta podziałał. Stary Matyjaszczyk najpierw się zapowietrzył, potem poczerwieniał, by wreszcie solidnie beknąć. Na ten dźwięk roześmieliśmy się zgodnie. Wydawało się, że temat się skończył i nawet zaczęliśmy powątpiewać czy nasze połowice byłyby w stanie wymyślić coś tak perfidnego. Kto, jak kto, ale przecież nie one. Przecież żadna z nich nie zgodziłaby się na to, aby jej ślubny ganiał po mieście na golasa.

Ten wybuch śmiechu rozluźnił mnie na tyle, że zacząłem tasować karty i szykować nasz stolik. No, w końcu był czwartek i mieliśmy przed sobą cotygodniowego pokerka. Niestety, nasze żony były bardziej perfidne niż przypuszczaliśmy. Jeszcze nie umilkło echo naszej wesołości, gdy stary Matyjaszczyk uświadomił nam, że tak naprawdę pomysł kobiety miały inny. Do tej pory jedliśmy śniadanie, obiad i kolację? Teraz będzie to śniadań, obiad i kolac. A u kobiet na stole pojawi się śniadania, obiada i kolacja. Nosisz spodnie? Będziesz miał spodzień, wieczorem zajmiesz kanap a twoja żona po staremu kanapę. Zamiast autobusu dla niej będzie autobusa, nie spodoba się to jest jeszcze tramwaja albo samochoda którejś z psiapsiółek. Czysty kociokwik i pomieszanie zmysłów. Z tego wszystkiego flaszka skończyła nam się szybciej niż się zaczęła. Sąsiad Grzegorek skoczył do domu i przytargał jeszcze dwie „krzakówki”.

Kończyliśmy właśnie pierwszą butelkę, gdy ujawniła się pani Kamińska. Okazało się, że cały czas wieszała swoje pranie i słuchała naszych przemyśleń. No a my żeśmy o niej zapomnieli. I jak tylko wtarabaniła się z tą swoją czerwoną miską to dusze nas wszystkich stanęły na baczność. To była prawdziwa herod-baba. A jej mąż, mimo, że nam niemal równolatek nawet nie próbował podejść do drzwi naszego klubiku. No bał się i tyle. No, po prawdzie to i my mieliśmy lekkiego pietra i jak tylko ją zobaczyliśmy wiedzieliśmy, że będzie z nami nietęgo. A ona postawiła swoją michę, wzięła się pod boki i zakomunikowała nam, że wreszcie kobiety zrobią z nami porządek i że to odwet za stulecia poniżeń. Aż nas zatkało. Jakich stuleci? O czym ona bredzi? Przecież najstarszy z nas, sąsiad Grzegorek ma lat zaledwie siedemdziesiąt pięć. Wiem, bo jak raz byliśmy u niego w zeszłym tygodniu na urodzinach. Nie powiem, ładnie nas przyjął, choć żona moja jeszcze przed imprezą cały czas mędziła, że u starego kawalera to ani się nie poje ani przyzwoicie nie porozmawia. Jedno, na co można liczyć to gorzałka. Mnie tam by pasowało, ale sąsiad Grzegorek wiedział, kogo zaprasza i stół miał przygotowany w dechę. „I pieczony kurczak i kompot z renklody” jak to mawia się w tak zwanym towarzystwie. Tak więc tu było siedemdziesiąt pięć, u mnie ledwie sześćdziesiąt cztery, sąsiad Skalski miał pięćdziesiąt osiem a stary Matyjaszczyk, nazywany tak dla odróżnienia od młodego Matyjaszczyka czyli jego syna miał ledwie pięćdziesiąt jeden. Nawet pantoflarz Kamiński nie miał setki, bo ledwo zahaczył o sześćdziesiątkę. No to, jakie stulecia? I jakie poniżenia jak każdy z nas tylko uszami strzyże, czy czasem ślubna małżonka nie jest w złym humorze? No, ale jak pani Kamińska się rozpędziła, to dawaj nam wypominać wszystkie wojny, gwałty, jasyry i jakieś tam jeszcze inne aż z zarania dziejów. Staliśmy tam jak te barany i nie wiadomo, jaki sprawa przybrałaby obrót gdyby nie sąsiad Grzegorek. Najzwyczajniej w świecie nalał krzakówki do kieliszka i zaproponował pani Kamińskiej „pierwsze kawalerskie”. Żachnęła się na to i prychnęła a potem zabrała swoją miskę i poszła do domu. A my dalej nie wiedzieliśmy, co natchnęło nasze panie, aby wymyślić taki absurd. No i kto był tu głównym winowajcą? Ta jakaś Osa, czy kto inny?

Druga butelka skończyła się jeszcze szybciej niż ta pierwsza, trzeciej nikt z nas nie miał, w portfelach „tylko płótno było i wspomnienia” a i czasu do naszego powrotu do domu było jeszcze sporo. Jak to się mówi, godzina była jeszcze młoda. Zostało, co prawda, jedzenie od sąsiada Skalskiego i moje cztery oranżady, ale jakoś ani jeść, ani pić nam się nie chciało. No i grać w pokerka też nie. Ucichliśmy i każdy „wąs swój przeżuwał” a czas płynął niespiesznie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 22.6