PROLOG
W Europie, w okresie pomiędzy XV a XVII wiekiem, procesy o czary były wzmożone bardzo. Ludziom, najczęściej były to kobiety, stawiano zarzuty niewyobrażalne, z których na ogół nie umiały się wybronić. Latanie na miotle, sabatów organizowanie, paktowanie z diabłem, chorób sprowadzanie, opętania czy śmierć, to tylko niektóre z wymyślnych oskarżeń, które stawiano czarownicom rzekomym.
W okresie nagonki na czarownice nie trzeba było wiele, aby oskarżyć kobietę o magii uprawianie. Na ławie oskarżonych zasiadały, matki, kochanki, sąsiadki, kobiety niewygodne dla reszty społeczeństwa lub wprawiające innych w zazdrości uczucie. Twardych dowodów nie potrzebowano żadnych, wystarczyły pomówienia zwykłe. We wsiach i miasteczkach małych spory czy kłótnie z sąsiadami stawały się chlebem powszednim, a co za tym szło, niebezpiecznym bardzo. Możliwość bycia oskarżonym o magii stosowanie była na porządku dziennym. Inkwizytorzy przydzieleni przez władze kościelne nie stronili od torturowania podejrzanych w celu wydobycia zeznań, używając sposobów, jakie sami uznali za słuszne. Wybronienie z oskarżeń było niemalże niemożliwe.
Przesłuchanie rozpoczynało się zazwyczaj niewinnie. Oskarżonej pokazywano celę, w której przebywać miała i zapoznawaną ją z działaniem narzędzi tortur. Większość oskarżonych w obawie przed tym, co może ich spotkać, do winy przyznawała się od razu. Gdy taki zabieg był niewystarczający, aby winy zostały wyznane, rozbierano ją, golono na łyso i dokładnie oglądano w poszukiwaniu opętania znaków. Wszystkie znamiona na ciele nakłuwano, identyfikując, czy nie są diabelskimi. Następnie przychodził czas na prawdziwe katorgi, tak bolesne, by oskarżona mogła się przyznać. Proces ten kończył się zwykle śmiercią.
Jednym ze sposobów poznania mocy magicznych białogłowych była „próba wody”. Kobieta uznana za czarownice wiązana była i wrzucana do rzeki lub stawu, aby sprawdzić, czy utonie, czy nie. Odrzucona przez wodę, do chrztu używaną, jako czarownica winna się na niej unosić. Gdy tonęła, była doprawdy niewinna. Próbowano ją, rzecz jasna w sytuacji takiej ratować, co rzadko powodzeniem się kończyło.
Przykładem oskarżeń o paktowanie z diabłem, a zarazem najbardziej znanym, była historia Joanny d’Arc. Podstawą do owych oskarżeń stały się jej objawienia, których doznała w wieku lat 12—13. Słyszała głosy świętych, które nakazywały jej wydobycie ojczyzny spod panowanie angielskiego. Proces inkwizycyjny Joanny d’Arc, zresztą jak większość jemu podobnych, to jednostronne oskarżenia i niemożność właściwej i godziwej obrony. Joanna przez cały czas procesu utrzymywała, że głosy, które słyszy, pochodzą od świętych, co zaprowadziło ją na stos w wielu 19 lat. Została spalona żywcem w 1431 roku. Jej szczątki zebrano i ponownie spalono, aby jej zwolennicy nie mogli zebrać po niej relikwii.
Ostatnim osądem udokumentowanym na ziemiach polskich, jednocześnie jednym z ostatnich w Europie, była historia Barbary Zdunk. Córka pastucha urodzona niedaleko Bartoszyc, która w wieku 9 lat opuściła dom rodzinny i pracy się podjęła. Nieszczęśliwie zakochana w znacznie młodszym od siebie mężczyźnie miała podłożyć ogień, który wybuchł w Reszlu w nocy z 16 na 17 września 1807 roku. Konsekwencjami śledztwa aresztowana i oskarżona o wywołanie pożaru za czarów pomocą, skazana na śmierć przez spalenie na stosie. Okres trwania procesu przebywała w areszcie. Wykorzystywana przez dozorców więziennych do świadczenia nierządu obywatelom Reszla, urodziła dwoje dzieci, z których jedno zmarło. 21 sierpnia 1811 roku Zdunk została spalona na ostatnim stosie Europy.
Liczne prześladowania, procesy i śmierci to tylko wierzchołek góry lodowej, która wyłania się pomiędzy XV a XVII wiekiem, tworząc czarną plamę na mapie Europy ówczesnej. Oskarżenia mogły padać na każdą osobę. Nie chroniła pozycja społeczna, status czy majątku wysokość. Procesy dotykały najbiedniejszych i jednakowo najzamożniejszych. Zawiść, zazdrość, gniew, intrygi polityczne, wszystko to stało się bezpośrednią przyczyną śmierci tysięcy kobiet.
Czarownice, wiedźmy, kobiety posiadające magiczne, nadnaturalne zdolności, dzięki którym mogły wpływać na bieg wydarzeń. Oskarżane, sądzone, nieczyste, karane, mordowane. W procesach o czary osądzono i stracono setki tysięcy osób. Choć pewne przekazy podają, że mogło być ich kilka milionów. Czy aby na pewno słusznie?
Wszyscy przekonani o tym, że koniec polowań na czarownice zakończył się w XVII wieku, powinni się dobrze zastanowić. Oficjalnie kary śmierci zabroniono jednak prześladowania i samosądy ciągnęły się latami. Niektórzy odczuwają to piętno do dnia dzisiejszego, będąc związanymi pokoleniowo z dawnymi „czarownicami”. Jedne historie kończyły się dobrze inne źle. Kolejne mają swój początek dopiero wtedy, kiedy nadchodzi ich koniec.
Księżyc towarzyszył im od zawsze. Niezależnie od tego, w co wierzyły, gdzie przebywały, kim przyszło im być i jaki los miał je spotkać. Zawsze były pod wpływem, jego potężnej, pierwotnej siły.
To kobiety od zawsze były kapłankami Księżyca. One przewodniczyły poświęconym mu rytuałom, składały dary, wznosiły intencje, strzegły jego tajemnic. Taka jest nasza słowiańska, zapomniana historia, którą ona miała dopiero w sobie odkryć. Dusza jednak na swojej drodze napotyka wiele trudności i przeciwności losu, którym nie zawsze jesteśmy w stanie stawić czoła, przynajmniej w pojedynkę. Zmagamy się z nimi wiele dni, miesięcy, lat a czasem zajmuje nam to kilka wcieleń. Jej przyszło mierzyć się z nimi już w wieku trzech lat.
W Europie, w okresie pomiędzy XV a XVII wiekiem, procesy o czary były wzmożone bardzo. Ludziom, najczęściej były to kobiety, stawiano zarzuty niewyobrażalne, z których na ogół nie umiały się wybronić. Latanie na miotle, sabatów organizowanie, paktowanie z diabłem, chorób sprowadzanie, opętania czy śmierć, to tylko niektóre z wymyślnych oskarżeń, które stawiano czarownicom rzekomym.
W okresie nagonki na czarownice nie trzeba było wiele, aby oskarżyć kobietę o magii uprawianie. Na ławie oskarżonych zasiadały, matki, kochanki, sąsiadki, kobiety niewygodne dla reszty społeczeństwa lub wprawiające innych w zazdrości uczucie. Twardych dowodów nie potrzebowano żadnych, wystarczyły pomówienia zwykłe. We wsiach i miasteczkach małych spory czy kłótnie z sąsiadami stawały się chlebem powszednim, a co za tym szło, niebezpiecznym bardzo. Możliwość bycia oskarżonym o magii stosowanie była na porządku dziennym. Inkwizytorzy przydzieleni przez władze kościelne nie stronili od torturowania podejrzanych w celu wydobycia zeznań, używając sposobów, jakie sami uznali za słuszne. Wybronienie z oskarżeń było niemalże niemożliwe.
Przesłuchanie rozpoczynało się zazwyczaj niewinnie. Oskarżonej pokazywano celę, w której przebywać miała i zapoznawaną ją z działaniem narzędzi tortur. Większość oskarżonych w obawie przed tym, co może ich spotkać, do winy przyznawała się od razu. Gdy taki zabieg był niewystarczający, aby winy zostały wyznane, rozbierano ją, golono na łyso i dokładnie oglądano w poszukiwaniu opętania znaków. Wszystkie znamiona na ciele nakłuwano, identyfikując, czy nie są diabelskimi. Następnie przychodził czas na prawdziwe katorgi, tak bolesne, by oskarżona mogła się przyznać. Proces ten kończył się zwykle śmiercią.
CAPITULUM I: NATUS IN DOLORE
Ciemna noc zapadała nad zasypiającym miasteczkiem. Właściwie była to stara, zapomniana przez resztę świata wioska, otoczona zewsząd niezgłębionymi lasami, w które mieszkańcy z rzadka się wypuszczali. Wieczorną martwotę przerwało zawodzenie dziecka, które wzdragało się zwodzącej ją matce, popatrując za ramienia na oddalające się siedlisko. Mijała pobliskie domostwa, w których gdzieniegdzie rozbłyskało światło lampy naftowej. Kierunek, jaki obrała, był na tyle oddalony od osady, aby podróż ta skutecznie odebrała siły trzyletniej dziewczynce. Jej płacz ustępował teraz pragnieniu zaczerpnięcia powietrza, które z każdym białym wydechem dawało oznaki chłodnej nocy i zbliżającej się zimie. Mimo początkowej oporności z jej strony matka wydawała się zobojętniała. Jej wzrok ani razu nie spoczął na pierworodnej, która dygotała, ubrana jedynie w cienką rubaszkę, niechroniącą w żaden sposób od zimna. Jedyną rzeczą, jaką udało jej się zabrać, kiedy matka wydzierała ją z izby, była motanka w kształcie anioła, która miała ją strzec przed złymi mocami. Nikt jednak nie składał obietnicy, że będzie na nią baczyć przed własną rodzicielką. Tuliła ją mocno z nadzieją, że ta potworność to tylko mara senna, która zaraz się skończy. Ich podróż zakończyła się pod starym dębem, który rozpościerał się na niewielkiej polanie, spoglądając posępnie na tajemniczy las, rozświetlony teraz jedynie przez księżyc. Zgrabiały od zimna podlotek mogła jedynie przykucnąć w poszukiwaniu ostatniego ciepła, jakie wydawało jej ciało. Wzrok miała wbity w odchodzącą w kierunku wioski matkę, która okrywając się płaszczem przed przenikliwym chłodem, nie obejrzała się w jej kierunku ni razu.
— Mama, mama… — jej zdławiony szept cichł coraz bardziej, nie mogą się przebić przez strugi zimnego powietrza wpadającego do jej płuc.
Płacz zamieniał się w szlochanie, a szlochanie stawało się bólem, który uwieńczały spływające po policzkach stygnące łzy. Luna tego wieczoru świeciła mocniej niż zwykle, zalewając światłem jej wielkie, zmęczone od żalu, jasnozielone oczęta, pozostawiając ją samej sobie.
Kobieta przedzierała się na powrót przez las, unikając tutejszych, rzadko uczęszczanych ścieżek. Możliwość natchnięcia się na jakiegoś śmiertelnika była o tej porze raczej mało przypuszczalna jednak baczności w takich przypadkach nigdy za wiele. Kiedy kominy domów zaczęły wyłaniać się znad przygranicznych drzew a pojedyncze światła domostw nadawać właściwy kierunek jej wędrówce, spojrzała pierwszy raz za siebie. Wzrok jej wypatrywał córki w obawie przed jej powrotem. Niczego jednak nie dojrzała poza pomrokiem minionego lasu.
Wracając do swojego domostwa, spoglądała ukradkiem w okna sędziwych chałup, w których w większości światła już przygasły. Chyłkiem niczym oprych jakiś przemykała alejkami, aż dotarła pod drzwi swojego domu. Pierwszym odgłosem, który dało się słyszeć po przekroczeniu jego progu, był płacz niemowlęcia. Przenikliwy, świdrujący wręcz dokuczliwy. Nie wzbudził on jednak w niej żadnych uczuć. Ni wzburzenia, ni rozgorączkowania czy ludzkiego, tak oczywistego wydawałoby się, matczynego ukochania lub bodajby zainteresowania zwykłego. Na kuchni ogniowej postawiła imbryk z wodą, która po chwili zawrzała. Napełniła nią garnuszek, a płacz niemowlaka przeradzał się w bolesne rozpaczanie. Posunęła więc w jego kierunku, ogrzewając dłonie, które spoczęły na ścianach naczynia. Strzygła jeszcze w okno dla pewności czy nikt nie patrzy i czy aby na pewno jej starsza córka na powrót się nie odważyła. To drugi i ostatni raz, kiedy wspomniała jej maleńką istotę. Objęła jeszcze na moment wzrokiem płaczące dziecinę, pochylając się nad nim, po czym wzniosła ją ku sobie. Otoczyła ją ramionami i po chwili utuliła z matczyną czułością podśpiewując śpiewaneczkę.
Ciszę w środku srogiej nocy przerwało nawoływanie puchacza. Zielone oczy porzuconego dziecka, do tej pory lśniące w blasku księżyca wydawały się przygasać, nie radząc sobie już z chłodem nocy. W dalszym ciągu jednak dziewczynka rozglądała się dookoła leśnej polany, dygocząc raz zimna, raz z przerażenia, żalu i tęsknoty. Powoli traciła świadomość. Nagle, bezkres jej sił przerwało magiczne, biało pomarańczowe światło, które niespodziewanie spadło na jej lico. Spod przymkniętych powiek dostrzegła nieklarowną postać, która zdążała w jej kierunku. O dziwo nie wzbudziło w niej to poczucia zgrozy a wręcz przeciwnie — spokój i upragnione wytchnienie. Wyglądem swym przypominała motankę, podarowaną niegdyś przez jej ojca, która miała sprawować nad nią pieczę. Rozpostarł swe ramiona niczym skrzydła anielskie, które spoczęły na jej barkach a ich ciepło i rozkoszny dotyk odebrały jej świadomość, którą teraz mogła oddać w strzeżone opiekowanie.
3 LATA WCZEŚNIEJ
W letargu odległej wsi zachodniopomorskich zalesi na świat przyszło dziecko. Jej narodzinom towarzyszyła niezwykle wyjątkowa pełnia księżyca, która zwiastowała nietuzinkowość maleństwa. Powicie jego przysposobiło jej matce-Bognej nie lada bólu. Trwało długo i nie obyło się bez komplikacji, życiu zagrażających.
— Wysilaj się kobieto! Wysilaj… — nawoływała sąsiadka, dostrzegając małą główkę wyłaniającą się z łona.
Po jej głowie pot spływał, który ocierał towarzyszący jej mąż Henryk z domu Chojnowski. Był to człek zaradny i pracowity, do tego niezwykle urodny, zawsze cieszył się powodzeniem wśród tutejszych panienek. Te mające męża również zawieszały na nim swoje oczy jednak dyskretnie, w tajemnicy przed gapiami. Charakteru był dobrego, a wychodził z biednej rodziny pasterskiej. Bogna zakochana w nim po uszy nie zwracała uwagi na różnice pomiędzy nimi w majętności. Do zaślubin doszło, kiedy dowiedzieli się o jej brzemienności.
— Jest! Jest! — wykrzyczał Henryk, widząc wychodzącą dziecinę — nasz potomek. — Ucałował i macnął żonę po włosach.
Twarz jej pojaśniała, a uśmiech przywitał bobasa. Wyciągnęła do niego ręce, a kiedy owinięty trafił w jej ramiona, utuliła go z miłością.
— Pierworodna — szepnęła sąsiadka — trzpiotka, piękna i rumiana. Krzepka jak tatulinek.
— Moja kochana… — spuentowała Bogna, po czym nagle pomdlała. Głowę miała rozpaloną a lico bledsze niż zwykle.
Z czasem popadła w gorączkę, której ciężko było się pozbyć i nikt temu nie mógł zaradzić. Dzieciątkiem opiekowała się jak mogła, ale sił ciągle brakowało. Henryk widząc, w jakim jest stanie, wpadł na zamiar sprowadzenia znachorki, która zamieszkiwała pobliski las.
— Sprowadzę starą — prosił żonę — uśnieży ból, wyleczyć zdoła. Zna się na tym jak nikt we wsi, a nie jednemu już pomogła.
Bogna kręciła tylko głową. Nie miała zamiaru sprowadzać jej do domu swojego. Nie cieszyła się poza tym renomą wśród ludzi i od dawna nikt jej nie widywał. Ponoć duszę swoją diabłu zaprzedała, a kto ją ujrzał lub do chaty ośmielił się zbliżyć, nigdy nie powrócił. Ojcowie straszyli nią swoje dzieciaki niesforne, a i sami nie mniejszą bojaźń przed nią mieli.
— Nie trzeba jej tu, dam ja sobie radę — mamrotała, opierając ręce o kant łóżka. Próbowała podnieść się z niego, słysząc zawodzenie dziecka, wszakże na nic były jej starania.
— No już. Nie szlochaj — uciszał małą Henryk. Bognej sił już brakowała na tyle, ażeby dzieciątko ukochać z płaczu, a kiedy tulił ją do piersi, wejrzała na nich z zazdrości nutą, że to nie jej dłonie maleństwo tulą i skinęła głową ze zrezygnowaniem.
— Niech… Niech już tak będzie. Zwołaj ją do mnie. Bodajby… bodajby pomogła — wysilała się.
Stara zamieszkiwała pobliski, ponury las. Do jej chaty leżącej za Wilczą Polaną, w żadnym razie nikt nie zaglądał. Przejście przez knieje było trudne, a droga długa i niebezpieczna. Kiedy już ktoś się na to odważył, na sam pierw musiał przedrzeć się przez las srogi, w którego mroku nawet najśmielsi zmysły potracili. Dalej docierał do polany. Była to przestrzeń otwarta z potokiem płynącym przez jego środek. Ludzie nadali jej przydomek Wilczej Polaną nie bez przyczyny. Dawniej pasterze wypasali na niej swój żywy inwentarz a jej zielone trawy i nietknięta ludzką ręką natura były do tego miejscem idealnym. Zaprzestali wszak tego, kiedy zaczęły zjawiać się tam wilki. Wygłodniałe i podstępne szybko przetrzebiły lokalną trzodę, nie szczędząc nawet zagubionych pasterzy. Nikt teraz bez powodu nie wypuszcza się w te strony w baczeniu na swój żywot.
Henryk możliwości innej nie miał, zachwianie życia jego żony dodało mu śmiałości i czym prędzej objął kurs na tajemniczy las. Wejście do niego było stłoczone na znak jedynie incydentalnych w nim wizyt. Za dnia zwyczajny się wydawał, choć w dalszym ciągu niebezpieczny. Wielkie, dorodne drzewa trwały tu od lat, z rzadka powalone przez upływ czasu i północne wiatry, w tym rejonie dokuczliwe wyjątkowo. Nie było też ścieżki wybrukowanej, która wiodłaby śmiałka wprost do celu. Musiał zaufać swoim domysłom i znakom, które zsyłał mu las.
Droga była długa i siły odbierająca. Przedzierał się przez jego gęstwiny z zacięciem jemu niepodobnym. Po trudnej przeprawie upuścił kamień z serca, wchodząc na Wilczą Polanę, mimo że to miejsce niebezpieczne, obsiane zewsząd zaroślami. Intuicja nie zwiodła go i był już prawie u kresu celu. Pragnienie dusiło go od czasu dłuższego. Woda w strumieniu mieniła się czystością krystaliczną, a nachyliwszy się nad nim, zaczerpnąć chciał zeń choć odrobinę.
— Wilki… — wyszeptał, rozglądając się dookoła z niepewnością, zdając sobie sprawę, gdzie właściwe przycupnął.
Cisza kompletna tu panowała, jedynie mowa potoku rozbrzmiewała wśród surowego krajobrazu. Henryk stał jak wryty. Ciało miał odrętwiałe, a kiedy zza sędziwych drzew dostrzegł dym wydobywający się z komina, oczy mu się roztworzyły i ruszył pędem w jego stronę. Zdyszał się przy tym straszliwie, nogi niosły go szparko jak nigdy wcześniej, a kiedy minął już Wilczą Polanę, zasiadł na jej skraju, chichocząc cienko. Mógł teraz odetchnąć ździebko.
— Czego tu szuka? — usłyszał chrapliwy głos dochodzący zza jego pleców, a przestraszenie jego było większe niżeli trwoga przed wilkami czającymi się w pobliskich zaroślach.
— Zgubił się jegomość czy szpiclować przytelepał? — kontynuowała stara, mierząc go wzrokiem surowym.
— Nic z tych rzeczy — otrząsnął się po chwili, kiedy ujrzał jej lico.
Nie było szpetne czy szkaradne, jak to ludzie we wsi gadali, nie było też złowrogie. Twarz miała podstarzałą, ale oczy rześkie i miłego widzenia. Na głowie zaciągnięty kaptur chroniący od nadciągającego z północy chłodu, a sylwetkę całą skrywał ciemny płaszcz po ziemi się ciągnący.
— Pomocy szukam dla żony swojej. Podupadła na zdrowiu i nikt nie może temu sprostać — tłumaczył lekko wylękły.
— Pomocy? U mnie? — spytała szyderczo.
— We wiosce bodaj każdy już próbował — dopowiadał — nie ma tam dla niej ratunku.
— Choróbsko nie wietrzyk, samo nie przeminie — powiedziała, spoglądając na firmament — zdałoby się dopomóc odwarem jakim.
— Opatrzność wyprawiła mnie do ciebie — oznajmił.
— Opatrzność? — mruknęła w rozmyślaniu, po chwili milknąc ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Podróż do wioski była długa, ludzie nieprzychylni a ona wiodła tu spokojny żywot, z rzadka bywając w osadzie. Raz w roku najczęściej, robiąc zapasy przed każdą z zim, które bywają w tych okolicach wielce dokuczliwe, a i tak osobę swoją pod postacią biednej staruszki skrywać musiała. Odwróciła się na chwilę, zawieszając wzrok na chacie, jakby wyglądała kogoś, po czym ruszyła w jej kierunku.
— Pójdzie za mną — zganiła go, widząc, że stoi jak słup soli, zerkając przez jej ramię.
Ruszył za nią wartko, a zachodząc bliżej chaty, potknął się o niewielki kamień do połowy skryty pod ziemią.
— Zła zapowiedź — skrzywiła się pod nosem.
Wiedziała, że nie jest to dobra wróżba dla Henryka. Nie on pierwszy kropnął się na ostańcu, a dla każdego, który to uczynił, los wielce łaskawy nie był.
— Buty sumiennie otrzepie — zwróciła mu uwagę, kiedy zachodził pod drzwi chałupy.
W środku czuć było ciepło wydobywające się z pobliskiego pieca. Panował tam półmrok, a na pryczy wylegiwał się czarny kot. Henryk ponownie osłupiał w wrażenia, kiedy babina zdjęła z głowy poszarzały kaptur. Włosy miała piękne, długie a do tego lśniące. Twarz niejako jej odmłodniała i poznać było można, że za młodu urokliwa z niej była kobieta. Na stole, o dziwo, dostrzegł dwie zastawy. Dwa talerze i dwa kubki, z których wydobywała się jeszcze para. Kobieta zakłopotała się nie wielce, po czym zmierzyła go wzrokiem.
— Czy pomoc otrzymam od ciebie babino? — zapytał nieśmiało, nie wiedząc, jak się do niej zwrócić i przerwać tę dziwną bezwolność.
— A co niby działam? — skarciła go raz jeszcze wzrokiem, zbierając zioła ze stołu. — Jada, możesz mówić do mnie Jada. Tak mnie nazywali ci przed tobą — dodała, chowając do torby trochę ziół i podnosząc z krużganku lampę naftową. Henryk wietrzył, że nie są tu sami. Drzwi do sąsiedniej izby teraz były przymknięte wbrew temu co dostrzegł wchodząc do chaty.
— Wyszykowana… — warknęła Jada, po czym ruszyła migiem w kierunku drzwi i Wilczej Polany, uważając na prześlizgującego się między nogami kota.
Henryk chwilę się rozglądał, a kiedy zdał sobie sprawę, że sam został, ruszył czym prędzej za nią. Pognała żwawo jak na swój wiek, zostawiając człeka za sobą.
— Uważa na kamień! — zawołała do niego.
— Co za kamień? — rozejrzał się potykając o ostańca, o dziwo tego samego, na którego natknął się przed chwilami kilkoma.
— Zła zapowiedź — potrząsnęła Jada głową, zaciągając na nią kaptur.
— Jak to zła? Cóż to za omen? — pokrzykiwał za nią, podnosząc się z ziemi i przyspieszając kroku.
Spoglądał jeszcze chwilę na chatę, którą zostawił za plecami, a w oknie jawiło mu się, jakby kogoś wychwycił. Nie miał odwagi pytać o wytłumaczenie, tym bardziej że przed jego nogami ostało teraz Wilcze Pole.
— A… a wilki?! — wymruczał niepewnie, zatrzymując się przed jego granicą.
Jada nie odpowiadała. W zamyśleniu przeczuwała, że wyprawa do wioski przysporzyć może jej kłopotów. Zatrzymała się na środku Wilczej Polany, dostrzegając, że Henryk za nią nie podąża.
— A on co?! — zwróciła się od niego doniośle — zaprosiny osobliwe potrzebuje?! Śpieszy, czasu brak!
Krok niepewnie postawił pierwszy, rozglądając się co rusz na boki, a kiedy wiatr większy zawiał, wyrwał wartko w jej kierunku.
— Nie lęka się Jada wilków? — zapytał.
— Wilków? — zdziwiła się — kiedy chłopy trzodę wzięli z łąki i wilki musiały odstąpić. Nie ostało się dla nich tu na tyle jedzenia, co by mogły spokojnie żywota doczekać.
— Ludzie mówią, że wilków w lesie pełno, tylko schowane, czyhają na zbłąkanych gapiów, którzy do lasu zaszli — tłumaczył swoje lęki.
— Ludzie głupie — podsumowała Jada — widział no chociaż jednego jak boczył przez las? Wilk drałuje za zwierzyno. Nie ma wiktu, nie ma wilka — zakończyła.
Przemierzali żwawo gęsty las, nad którym zapadał już zmierzch. Jada wzorowo znała drogę, czym ponownie Henrykowi zaimponowała. Z trudem dotrzymywał jej kroku, choć rosły był i dobrego zdrowia. Droga mijała im szybciej niż jego pierwsza wędrówka. Ścieżki jej znane w trymiga zaprowadziły ich w połowę drogi do wioski.
— Niech pije — zagadała do niego, wyjmując z torby karafkę z wodą. — Pije, przecie niezatruta — uśmiechnęła się.
— Dziękuję babinko. Pragnienia nie odczuwam — odparł niepewny, dysząc przy tym jak jakiś zwierz.
Jada chwyciła naczynie, z którego wzięła duży haust. Henryk tylko się oblizał, po czym język stanął mu w gardle — No może i ja skosztuje — dodał nieśmiało, widząc, że ona pije.
— Pewnyś, że nie trucizna to? — spytała szyderczo.
Śmiało chwycił za naczynie, jednak podobnej śmiałości nie wykazał już przy piciu. Smakował jej zawartość ostrożnie, łyk po łyku, próbując w niej wyczuć, chociażby subtelną zmianę. Smakowała wybornie. Krystaliczna, czysta, wydawało się jakoby tak wyborną pił raz pierwszy.
— Powie mi jeszcze raz babinko, to będzie jego ostatnie dojenie w tej żywotności — wtrąciła Jada, a on krztusząc się wodą, mało co nie zszedł z tego świata.
Kiedy dotarli już na miejsce, nad osadą zapadał już zmrok. Jedynie lampa naftowa rozświetlała im drogę przyciągając niesprzyjające spojrzenia nielicznych już spacerowiczów. Spod drzwi domostwa, pod które ją doprowadził, dobiegało zawodzenia dziecka. Pospieszyli więc czym prędzej do środka, gdzie Bogna nie miała już przytomności. Nad jej łóżkiem baczyła kuma, próbując uspokoić płaczące maleństwo, a z oczu strach jej się sączył. Jada zrzuciła szybko kaptur związując skrzętnie włosy z tyłu głowy. Wyprawiła kumę z dzieciątkiem do sąsiedniej izby, Henrykowi nakazała przygotować gorącej wody, a sama zagniotła kilka ziół wyjętych z torby.
— Ciężkość straszliwą czuć tu w powietrzu — zwróciła się do Henryka. — Potrzebny będzie smugowy kij — oznajmiła, po czym zaczęła przygotowania.
— Kij? — zdumiał się zmartwiony, rozglądając po chałupie.
— To kwiatów mieszanka i ziół osobliwych… do smużenia — wyjaśniała, ale widząc na jego twarzy niezrozumienie, dodała — do spalenia, znaczy się. Dym oczyszcza miejsce ze złej energii. Zmywa złe myślenie, przynosi spokój w środku. Zło tu się zaczaja — położyła dłoń na sercu, po czym kontynuowała. — Nie jest dobrze, a gorzej jeszcze może być. Spróbuję co na to zaradzić.
Kiedy woda już zawrzała, skinęła głową na oszołomionego gospodarza i zaczęła przygotowania.
— Natka pietruszki na lico blade, stokrotka na krwi czystość… — wymieniała, wrzucając kolejne ziele do naczynia.
Jej poczynaniom, spod przymkniętych lekko drzwi drugiej izby, przyglądała się sąsiadka. Zdumiało ją, że dziecina już nie zawodziła, co zachęciło ją do potajemnego filowania.
— Skrzyp na odtrucie a na wątrobę i żółć, łeb diabelski.
Słysząc to, sąsiadce oczy poczerwieniały i mało co z rąk nie wypuściła dziecięcia, które teraz przestraszone zaczęło kwilić. Nie miała przecież rozeznania, że diabelski łeb, chociaż straszył nazwą, był jedynie ziołem rzadko stosowanym.
Henryk dostrzegł zaglądającą kumę, a ona w przestraszeniu oddała mu w ręce córkę i czym prędzej zabrała się z domu, o mało co nie uderzając głową we framugę. Henryk wyjrzał za nią przez okno, gdzie dojrzał czarnego kota, który jakoby się wszystkiemu przyglądał.
— A ta co? — mruknął po nosem.
— Ludzie głupie — skomentowała Jada — pójdzie tu — wezwała go, po czym zalała wrzątkiem przyrządzoną miksturę.
Zagrzebała jeszcze raz w torbie, wyjmując z niej dwa kamienie. Mniejszy przepasany rzemykiem nałożyła na szyje chorej, unosząc głowę delikatnie.
— Bursztyn da jej siłę i wytrzymałość poprawi — wyjaśniła, po czym drugi z kamieni ułożyła na stole. — Agat chronić będzie i rozwiąże problemy.
Kiedy zioła wystarczająco już napęczniały i oddały swoje soki, Jada zaczęła poklepywać Bognę po twarzy, aby wzbudzić ją do przytomności. Wróciła na chwilę do żywych i nie stawiając oporu, zaczęła połykać przygotowaną miksturę, po której wkrótce zasnęła.
— Pomodlić się teraz za nią trzeba, a podlotka przewinąć, bo śmierdzący niesłychanie, dlatego kwili — dodała, po czym nachyliła się nad Bogną.
Po niespełna godzinie leżąca zaczęła mamrotać.
— Dobra zapowiedź — zwróciła się do Henryka, podnosząc się do pionu, aby rozprostować kości, a on doskoczył do łoża, aby przytulić i ucałować schorowaną żonę.
— Da jej powietrza ździebko, a nie od razu z pyskiem leci. Odpoczywać musi. — dodała Jada, schylając się do leżącej w kolebce dziewczynki.
Nie spała jeszcze. Wpatrywała się w nią swoimi zielonymi oczami i uśmiechała, jak rzadko kiedy. Pochwyciła ją w ramiona i podniosła do góry.
— Piękna tyś i wyjątkowa — oznajmiła, przytulając ją do siebie.
Henryk nigdy wcześniej nie widział jej takiej spokojnej i radosnej. Dosłownie jakby zaczarowana była.
— Baczaj na nią jegomościu — zwróciła się do niego poważnym głosem — los jej niepewny, a serce ma wielkie. Szkoda zmarnować takie istnienie.
Zaleciła na koniec, aby specyfik podawać chorej co godzinę, ciepły i do tego świeżo parzony. Ululała jeszcze dziecinę, która bez sprzeciwu zasnęła w jej objęciach, po czym ulokowała ją w kolebce. Zadanie swoje wypełniła wzorowo, a czas jej tu dobiegł końca.
— Zwlekaj chwilę, proszę — zwrócił się Henryk, wychodząc za nią przed domostwo. — Wdzięczność mam dla ciebie ogromną. Życie nam odratowałaś. Jak ci odpłacić? Żądaj, ile chcesz.
— Nie o mienie się rozchodzi, czy dobytek jakiś — odpowiedziała, biorąc głęboki oddech — a o dobroduszność i szacunek jeno. Zachowaj zobowiązanie, a w serce wpuść ukochanie dla tych, którzy patrzą i patrzeć poczną za nim łakomie.
— Dług wdzięczności masz u mnie dozgonny… — rozklejał się powoli choć słów jej pojmować jeszcze nie zdołał.
— W zamian długu baczaj na dziecinę. I oko miej na lubę swoją. Brud widzę wokół, a zguba od tego bliska. Jeszcze przyjdzie nam drogi nasze skrzyżować.
Tak kończąc, skierowała się w stronę lasu, znikając za pobliskimi domostwami, a w oddali dało się tylko słyszeć kota miauczenie.
Dnia następnego Henryka obudziły śpiewy. Wchodząc do izby, oczom jego ukazała się Bogna, trzymając córkę na rękach i nucąc jej miłą piosnkę. Ucieszony niezmiernie tym widokiem, ucałował żonę, a córkę pochwycił ku górze.
— Bogumiła. Nazwiemy ją Bogumiła — wyszeptała matka, wpatrując się w nią niczym zahipnotyzowana.
— Wezmę ją, a ty oszczędzaj siły, jeszcze nie wróciły do końca — odparł, spoglądając twierdząco na znak zgody co do imienia, podprowadzając ją pod łoże.
Bogna z dnia na dzień wyglądała lepiej. Zdrowie jej powracało, jednak nie poznała dotąd prawdy o tym, kto przyczynił się do poprawy jej stanu. Uwaga jej spoczęła teraz na gościach, którzy licznie przybywali, aby w końcu móc poznać nowego członka ich społeczności. Zachwytom nie było końca, a i matce się nie obyło. Zyskała teraz w oczach sąsiadów, za sprawą powicia dziecięcia, których w okolicy zdało się na palcach policzyć. Każdy nowo poczęty był na wagę złota i zadatkował na powiększenie, topniejącej nieco, niewielkiej i tak już wspólnoty.
Kiedy jej stan zdrowia wrócił już do normy całkowitej, mogła pokusić się o poranne spacery, którym również towarzyszyły przypochlebiania mieszkańców. Bogna do cna zajęła się opieką nad córką, robiąc przy niej zasadniczo wszystko sama. Rolą Henryka było jedyni zarabianie pieniędzy i szczątkowa opieka nad córką w dni wolne od pracy. Umilał córce wtedy chwile wspólnymi zabawami, a czas biegł im na wyraz szybko szybko. Zaborczość Bogny rosła w siłę. Na wspólnych spacerach wózek prowadziła bez wyjątku, czym ściągała na siebie zainteresowanie i pogaduszki z przechodniami. Była bardzo pobożna i nawet kiedy na mszy w tumie zabrakło jej już sił na dzierżenie dziecięcia, siadała z nią na stołek, nie przyjmując pomocy od męża. W domostwie często stawała na drodze wspólnych ich zabaw. Strofowała Henryka i po wielokroć zabierała mu córkę w obawie nad jej bezpieczeństwem, co by nie doznała urazu jakiego podczas ich figli.
Bogumiła kończyła właśnie drugi rok żywota i na tę okazję zeszło się prawie pół wsi, jak nie jej większość. Był poczęstunek i prezenty i powinszowania dla Bogny nie mniejsze niźli dla solenizantki za tak gościnne przyjęcie. Jedynie kuma, która z dawna przyjmowała na świat Bogumiłę, była małomówna. Bezspornie coś na sercu jej leżało, o czym, pod koniec uroczystości, pospiesznie doniosła gospodyni.
— Sąsiadko miła — zaczęła łagodnie, nie chcąc trapić ją zawczasu — wyznać ci ja muszę tajemnicę jedną — kontynuowała, pochylając się nad nią.
Bogna właśnie odprawiała resztę gości, posiadując na krześle i utulając Bogumiłę do snu.
— Zdrowie ci zawdzięczam, a i tajemnica twoja moją będzie — odpowiedziała, spoglądając na nią.
W sercu kumy jednak zagościło utrapienie, czego jej lico nie zdołało ukryć przed spojrzeniem Bogny.
— Co tak cię zamartwia? — dodała, ale ona tylko rozglądała się milcząco, a gdy jej wzrok napotkał się ze wzrokiem Henryka, wbiła go w klepisko.
— Pójdziem na stronę — szepnęła, oddając dziecinę w ręce męża, widząc jej zakłopotanie.
— Nie ja z choroby cię podniosłam — zaczęła kuma zaraz po wejściu do czarnej izby.
— Pomieszania zmysłów dostała czy co? — zdziwiła się lekko rozbawiona Bogna — jak nie ty to kto inny?
— Niech słucha… — przerwała jej nieco tubalnie, rozglądając się czy nikt do izby nie zachodzi — to sprawka starej, co ją mąż twój do domostwa w środku nocy naściągał.
— Bzdurzenia to jakieś! — gorączkowała się gospodyni.
— Chłopa zapyta, kuglarstwa jakieś odczyniała czy jakie czary diabelskie. Czmychnęła w nocy za las i mikstury magiczne lać w siebie nakazała. Dzieciaka na rękach też nosiła… — bełkotała nieustająco, ale w net zamilkła, kiedy w izbie staną Henryk.
— Śpi — oznajmił spokojnie — sąsiadka pójdzie, późno już, a ja do rozmówienia mam się z żoną.
Przemknęła przez izbę, ani razu nie spoglądając na Henryka, który odprowadził ją wzrokiem, aż pod drzwi same. Zbliżył się z wolna do żony, wejrzawszy na nią łaskawie.
— Prawda to? — orzekła pierwsza.
— Ratować cię chciałem… — wykrztusił tylko, po czym głos jego zamarł, kiedy Bogna dała mu po pysku.
— Nędzniku jeden, niegodziwcze! — wykrzyczała — wzięłam ja cię pod dach, a ty mnie wiedźmą mamisz?! — darła się, krzątając po kuchni.
W poszukiwaniu suszu przeglądała wszystkie naczynia, aż w końcu się na niego natknęła.
— Jaką to toksyną mnie poisz co? — parsknęła, wyrzucając zawartość słoika wprost na niego.
— Żadne to czary — próbował tłumaczyć — zioła jedynie i kamienie — wskazał na wisiorek, z którym się od czasu choroby nie rozstawała, a który do gustu jej przypadł.
— Od niej to? — zapytała, zrywając go z szyi — i który jeszcze? — rozglądała się po izbie, gdzie na stole Jada zostawiła kolejny — spierdala mi z tym z domu mojego! Won!
— Sama zgodę dała. Pytał się, czy starą sprowadzić… — starał się bronić i uspokoić wzburzoną żonę.
— W nieświadomości i chorobie byłam, a tyś to wykorzystać chciał i pozaklinać na amen!
— Miła moja przecie o żywot twój martwił się ino — szukał wytłumaczenia, jednak przerwał mu płacz Bogumiły wyrwanej ze snu rozzłoszczeniem matki.
Zwrócił się w jej kierunku, powziął, aby utulić ponownie, a w Bognie zawrzało.
— Dzieciaka tykała? — zapytała nad wyraz spokojnie.
— Z płaczu tylko pohamowała, kiedy modlitwy odprawiał nad łożem twoim — odparł, wiedząc już, że zły to był pomysł prawdą się obyć.
Bogna zdębiała na chwilę, nie wiedząc, co począć dalej. Przechodziła z kąta w kąt, podbiegając ostatecznie do męża.
— Paszoł won! — wyrwała mu z objęć dopiero co uspokojoną córkę i wypchnęła za drzwi. Próbował tłumaczyć, bronić racji swojej, ale powrotu już nie miał.
Stał tam tak przez chwilę, a noc zapowiadała się sztywna. Nie wiedział, co począć a spojrzenia przechodzących z rzadka ludzi wydawały się z lekka kpiące. Rozejrzał się jeszcze nieśmiało po okolicy i oczekując, kiedy będzie już sam, udał się w stronę targowiska. Przycupnął pod jednym z zadaszeń, rozgrzewając ręce. Dmuchał w nie zawzięcie, ale i to na nic się nie zdało. Chłód nocy nie pozwolił mu zasnąć, a kiedy przemarzł już do kości, począł trzepotać rękami, bijąc się o kapotę. Zadzwonił zębami i spojrzał w stronę ponurego lasu. Nie wiedzieć czemu jedyną osobą, która przyszła mu do głowy, a u której począł szukać schronienia, była Jada. Coś w głębi serca ciągnęło go na powrót do chaty. W trakcie ich spotkania zobaczył w niej emanującą dobroć, w przeciwieństwie do większości mieszkańców, których pomocne uczynki można było na palcach jednej ręki wymienić. Reszta to zawistne, zazdrosne i dwulicowe zbiegowisko. Odwrotnie do nich Jada była szczera. Nie skrywała swych prawdziwych uczuć, co miała powiedzieć, to powiedziała. Na pierwsze spojrzenie zdawała się być nieprzychylna, jednak przy bliższym poznaniu była bardziej poczciwa i dobrotliwa a niżeli większość tej hołoty.
Bogna tymczasem snuła się niczym zmora po izbie, a płacz jej dziecka w ogóle ją nie wzruszał. Natrętne myśli nie dawały jej spokoju i mieszały w głowie.
— Zaraza. Zaraza na dom mój — w pośpiechu zmywała wszystko, czego Jada wcześniej dotykała lub mogłaby dotykać. Rzuciła się nawet na kolana i zaczęła szorować miejscami podłogę. — Nie będzie mi tu zaraza jedna po chałupie się krzątać. Magiera, żmija parszywa…
Wymyślała powiedzenia przeróżne, najgorsze, jakie to jej do głowy przyszły, a przy tym jej pracowitość niczemu nie ustępowała. Tylko dziecina mała zawodziła okrutnie, aż z tego płaczu w sen zapadła.
Henryk przedzierał się na powrót przez las. Zdążył go już trochę poznać, z pozoru groźny i niedostępny, teraz nawet pod osłoną nocy, pokazał mu swoje uroki. Spoczął pod sędziwym dębem, a oczom jego ukazał się hipnotyzujący widok gwiazd. Patrzyły na niego z góry, rozświetlając pobliskie zarośla. Głosy lasu, dawniej przerażające, zdawały się grać teraz wspólną pieśń. Nie obawiał się już o siebie, poczuł spokój i po chwili ruszył dalej.
O brzasku dotarł już na Wilcze Pole, gdzie przy strumieniach potoku dojrzał kobietę. Czerpała zeń wodę w drewniane wiadro, nad którym wisiał ognistowłosy warkocz. Znał ten kolor włosów, gdzieś już wcześniej go widział, jednak nie dawał wiary oczom swym. Zakradł się w milczeniu pod najbliższe sitowie, a kiedy chrust pod jego nogą zaszeleścił, ognistowłosa spojrzała w jego kierunku. Zerwała się z polany niczym wystraszona sarenka, porzucając wiadro wraz z jego zawartością.
— Czekaj! Nie zrobię ci krzywdy — wołał za nią, a serce łomotało mu jak nigdy dotąd. — Czekaj! — ale ona biegła, ile sił miała w nogach, raz tylko oglądając się czy za nią nie podąża. Kiedy ujrzał, jak zbliża się do chaty Jady, na chwilę odetchnął.
— Nie może być. To nie może być ona. Przecież… — ruszył wartko w jej kierunku wiedziony dawnymi wspomnieniami.
W chacie Jady trwało wzburzenie.
— Idzie tu natręt jeden — zwróciła się ognistowłosa do Jady siekającej na stole warzywa.
— Kogo znowu niesie? — wyglądała przez okno. — A ten tu znowu czego? — ruszyła w kierunku drzwi.
Henryk wspiął się na pagórek, a kiedy ujrzał Jadę stojącą w drzwiach ruszył do niej potykając się na nowo o ostańca.
— Szlak to niech weźmie — sapnął po nosem nie spuszczając oka z Jady. — Gdzie ona? Musze ją zobaczyć. Widziałem, jak tu wchodziła.
— Weźmie na wstrzymanie… — hamowała go, ale on aż cały dygotał z zaaferowania.
— Wiem, że tam jest! Nie omamisz mnie! Wiem co żem widział! — wytrząsał.
— Zamknie gębę w końcu! Co to ma być? Tupeciarstwo jakie! Nachodzić gniazdo moje i grzmi na mnie! — zapaliła się ze złości, a Henryk przełykał tylko ślinę raz poczerwieniały ze wstydu a zaraz pobladły ze strachu.
— Jest przecie. Nie powiedziałam, że nie — dodała.
— Czy to…? — wymamrotał.
— Później. Wody teraz przyniesie z potoku. Wywaru chciałam narobić, a tyś wszystko zmarnował. Idzie! — skinęła na Wilczą Polanę. — Na sam pierw woda, kolejno pytania.
Wejrzał jeszcze raz na domostwo przez ramię Jady, która nie spuszczała z niego wzroku.
— No idzie! — przynagliła, a on odwrócił się z mało zadowoloną miną. — Prostak.
Obejrzał się na obelgę jej i ponownie potknął o leżący pod nogami kamień:
— Kurwa mać! — wrzasnął, wypuszczając z ręki wiadro.
Ognistowłosa snuła się po izbie, nie bardzo wiedząc, co ma dalej zrobić.
— Powściągnij się. Coś ty taka rozdygotana? Wiesz, co masz robić — ganiła ją Jada.
— Tak matulu, ale bojaźń wielka mnie otacza, a i sentyment do niego nie mniejszy — tłumaczyła, zaglądając w okno, czy aby nie wraca.
Jada pochwyciła ją za dłonie i spojrzała prosto w oczy.
— Czego żem cię uczyłam? — ich wzrok napotkał się — zapomnij o przeszłości, napełnij naczynie miłowaniem, na świat nowy się twórz. Żyj, po prostu żyj — ich głos wybrzmiewał teraz jako jeden.
Henryk wracał już z wodą. Droga była wyboista, a i zawartość wiadra ciążyła na ramieniu. Chybotał się co rusz, zatrzymując się przed pechowym ostańcem. Złowrogo zmierzył go wzrokiem, a kiedy ujrzał ognistowłosą w progu chaty, postawił wiadro na ziemi, a nogi miał jak z waty:
— To ty…
CAPITULIM II: FALSUS HONOR
SZEŚĆ LAT WCZEŚNIEJ
Pochodziła z biednej rodziny, a przy tym była bardzo urodziwa i niezwykle skromna. Ojciec jej był drwalem o postawnej budowie, który z trudem odganiał niejednego natrętnego adoratora, powalonego przez urodę swojej jedynaczki. Na imię miała Jagna, z domu Palickich. Kiedy osiągnęła już wiek dojrzały, ojciec wyprawił ją do sąsiedniej wioski, gdzie zamieszkać miała u swojej krewnej w zamian za sprawowanie nad nią opiekowania i odciążyć i tak ledwo radzącą sobie rodzinę.
Jagna nigdy nie sprzeciwiała się rodzicielom, wychowana była w duchu religijności i ślepego posłuszeństwa. Nawet jeżeli nie godziła się na coś, nigdy nie podważała woli ojca, z którym nigdy nie było jej po drodze a po zbyt wczesnej śmierci matki swojej stała mu się wręcz obojętna.
W Sowich Borach spotkała się z chłodnym przyjęciem mieszkańców i jeszcze zimniejszym powitaniem przez swoją krewną, która wykorzystywała ją do najcięższych prac.
— Stryjenko — westchnęła cienkim głosem Jagna — jestem ja tu u ciebie już od czasu dobrego, a nie poznałam jeszcze wioski i ludzi.
— A na co ci to? — burknęła stara — miejsce to jak każde inne. Oglądać co tu nie ma tylko lasy dookoła, do których lepiej nie zachodzić.
— A ludziska? Może chociaż z nimi… — dopytywała.
— Od nich też lepiej dystans trzyma. Idź no, że naparu nastaw. Rozgrzeje nas ociupine — urywała rozmowę.
Kiedy napełniała dzban naparem, stara już siedziała przy stole z miną mało zadowoloną.
— Usiądzie — ręką wskazała na krzesło stojące obok. Chwilę tak wpatrywała się w Jagnę, której wzrok w obrus był wbity.
— No już — sapnęła — nie boczy się. Trzeba nam kilka sprawunków zrobić to i na targ się przejdzie.
— Och to cudnie… — westchnęła ognistowłosa, podrywając się z krzesła, aby uściskać stryjenkę z wdzięczności.
— No, no, nie przesadza tylko — warknęła, ale dyskretny uśmiech na jej twarzy zdradzał lekkie zadowolenie. — Trzyma się tego co powiem i nie rozgląda za mocno po bokach. Czort wie, kogo tam po targowisku nosi.
Stara Gońcówna nie była wylewna w uczuciach. Nie miała ani rodzeństwa, ani potomka bliskiego, który obudziłby w niej matczyną miłość. Wszystko to wpędziło ją w zgorzkniałość i zgryzotę, ale w Jagnie dobrotliwość dostrzegła, której u pobliskich ludzi ze świecą było szukać.
Nazajutrz, o świcie Jagna była już gotowa do wyjścia. Włosy miała upięte w pokaźny warkocz, przepasany aksamitną, błękitną wstęgą.
— Kartofle, jajka, mąka — wyliczała stara. — Nic więcej mi nie znosi i uważa na siebie, nie obnosi się — dodała, wkładając jej na głowę poszarzałą chustę, która zakryła jej rdzawe włosy.
— Dziękuję stryjenko — zarzuciła ciemny, długi płaszcz, który przykrył jej zgrabne nogi, aż po same kostki.
Chwyciła za wózek stojący przed chałupą i popędziła w stronę bazaru. Skłaniała się w kierunku przechodniów, nie odzywając się przy tym ani razu, a ci, co widzieli ją po raz pierwszy, niechętnie odpowiadali. Nowe lico w wiosce sprowadzało na siebie ciekawskie, a czasem nawet wścibskie spojrzenia. Jagna, widząc ludzi gromadzących się przy targu, skorygowała dokładniej chustę, jeszcze skrzętniej ukrywając swoje niespotykane w tej okolicy płomienne włosy.
Targowisko życiem tętniło. To jedyne miejsce, w którym można było spotkać mieszkańców większość, do tej pory pozamykanych w izbach sowich. Jedni owoce swojej ciężkiej pracy sprzedawali, inni świadczyli usługi swoje. Młodzież na pogaduszkach się spotykała a starzy na plotkach. Niektórzy berbeluche pili w ukryciu a kolejni finalizowali swoje sprawy szemrane, chowając się przed gapiów wzrokiem.
Dla Jagny było to świat inny, nowi ludzie, widoki nowe, możliwości, przyjaźnie a może miłości nawet. Od zawsze w cieniu swojej rodziny żyła, zamknięta na świat, na perspektywy insze. Ten, pełen tajemnic, intrygujący wydawał się niezmiernie, jednak skrywał w sobie to, co zwykł skrywać od zawsze — nieprzyjazność ludzką.
— Dzień dobry — zaczęła nieśmiało, podchodząc do kupca — chciałabym trochę tych kartofli od szanownego pana.
— A czy śliczna panienka ma czym za nie zapłacić? — zmierzył ją frywolnym wzrokiem kupiec — jak nie ma to możem się dogadać inaczy — dodał ze świniowatym uśmiechem, odsłaniając przerzedzone, pożółknięte zęby.
— Mam pieniądze — odpowiedziała stanowczym głosem, odsuwając się na krok od stoiska.
— Niech no panienka się nie wzburza, przecie naigrywam się ino — tłumaczył, a widząc jej niechęć do dalszej pogawędki, szybko dodał — zniżkowanie dam panience i bedziem kwita.
— I mąki ździebko dołoży? — rokowała.
— Aaaa… niech stracę. Dla takiej zalotnicy dołożę — odparsknął, drapiąc się po głowie w zamyśle, że dał się wpędzić w kozi róg.
Jagna cieszyła się na myśl, że zostanie jej jeszcze ponadto, co stryjenka dała jej na sprawunki. Od tego rozmyślania oderwał ją wonny zapach chleba świeżutkiego. Był tak niezwykły, inny niż znany do tej pory, przeplatany z wonią, której nigdy wcześniej nie czuła. Wiedziona nim natknęła się na grupkę ludzi, a jej wzrok z innym się napotkał. Był przelotny, wszakże pozostawił w jej sercu ślad. Młodzieniec, który obdarzył ją uśmiechem, był tęgim i urodziwym brunetem, chociaż śmiałości nie miał rozmową zagaić. Jagna pohamowała jedno stoisko przed straganem z wypiekami, ostatni raz spoglądając w stronę młodzieńca. Było niewielkie, raczej ino niewielki blat suto zastawionymi ziołami i przyprawami.
— Cóż to takiego? — dopytywała się, czując korzenny zapach tymianku, cytrynowej melisy, przeplatany z anyżem estragonu i relaksującą lawendą.
— A czego potrzebuje? — zapytała starsza kobieta, unosząc wzrok spod kaptura pociemniałego.
— Niczego… ja… ja tylko…
— Jak niczego to pójdzie swoją drogą — dodała zielarka, wprowadzając w dziewczynie zmieszaność, a wiatr dopomagając w tym, zdmuchnął kaptur z jej głowy.
— Przepraszam, nie chciałam niepokoić — wyszeptała Jagna, szparko ukrywając swoje włosy ogniste.
Nie uszły one uwadze sprzedawczyni, widziała już takie w swoim żywocie. Były niepospolite, zwracały na ich właściciela uwagę gapiów i praktycznie z reguły należały do osobników wyjątkowych. Niestety ich postrzeganie dało się również zauważyć u innych.
— Paczaj jaka słodka młodzianka — wybełkotał stojący nieopodal oprych, odrywając na chwilę sowich kamratów od berbeluchy butelki.
— Ciekawe czy pod majtkami też jest taka kolorowa? — dodał drugi, obcierając gębę rękawem.
— Pójdziem — rozkazał trzeci — niech sama pokaże, może coś nam się oberwie — po czym chwycił jeszcze jeden haust siwuchy dla śmiałości — ty z drugi story, na mój znak — zakończył, na kompanów wskazując.
Jagna kończyła właśnie pakować jajka do wózka, kiedy ujrzała niebezpieczeństwo nadchodzące.
— Gdzie panienka tak się spieszy? — zapytał najśmielszy, zachęcony mocą trunku szemranego.
— Wyręczym panienkę z tym wózkiem, ale nam też musi się przysłużyć — dopowiedział drugi.
Jagna skryła wzrok w swoich sprawunkach i próbując się przecisnąć między napastnikami, ruszyła śmigle w kierunku wąskich uliczek za targowiskiem usianych. Zmierzyła jeszcze wzrok w kierunku straganów, nie wiedzieć czemu wypatrując zielarki, po której już nie było widu ani słychu. Rozległ się krótki gwizd porozumiewawczy, który wyłapał również młodzieniec wodzący wzrokiem co czas pewien za Jagną. W pośpieszaniu i oddechu wzmocnionym szukała teraz jak najkrótszej wyjścia drogi z traktu jej nieznanego. Ujrzawszy dachy budynków, nadzieja w niej zagościła, ale drogę zaszedł jeden z oprychów. Cofnęła się odruchowo w kierunku przeciwnym, odcięta po chwili przez dwóch pozostałych.
— Coś taka nieśmiała? — zagadywali — nie chcem tego, czego nie masz. Chodź tu! — pchnął ją, odsłaniając rdzawy warkocz.
— Rajcowna jesteś. Brał cię już jaki porządny chłop? — dodał drugi, łapiąc ją, ale ona odruchowo przysoliła mu kolanem w przyrodzenie, na co zwolnił na chwilę swój uścisk.
— Kurwa jedna — zająkał, po czym wskazał na pozostałych dwóch — pędzić za nią.
Dziewczyna nie zdążyła czmychnąć zbyt daleko, przewracając się o wózek pozostawiony w natłoku myśli.
— Choć tu! — pochwycili ją z ziemi i przytrzymali, aż ten trzeci pozbierał się z ziemi.
— Butna jesteś smarkula. Cenimy tu takie — dodał, ściskając ją za lico, a swąd z jego gęby przyprawiał ją o mdłości.
— Tfuuuu — splunęła na niego, a pokaźna ilość śliny wylądowała na pysku łotrzyka.
— Szmata! — opił ją po twarzy i zaczął zrywać płaszcz — już ja cię pokory nuczę. Trzymajta mocni! — nakazał i zaczął podwijać odzienie, sięgając po jej pantalony.
Za pobliskim rogiem czaił się młodzieniec. Przysłuchiwał się całemu zdarzeniu jednakowoż ze strachu, cały oniemiał. Nie był w stanie wypowiedzieć choćby słowa, a co dopiero dopomóc dziewczynie.
— Zaraz ci pokaże, jak tu witamy nowych, a późni obrobisz moich kumpeli — zaczął pośpiesznie rozpinać spodnie, a Jagna skrępowana, nie mogła z siebie nic wydusić.
Przygotowana była już na najgorsze, oczy miała zamknięte w nadziei na rychły koniec zbliżających się katorg. Nagle rozległ się niemy duden, a oprych padł na ziemię, ze spodniami opuszczonymi do kolan. Reszta w ogłupienie popadła, bo i przyczyny tego nie znali.
— Precz mi stąd łajdaki! — wyskoczył nagle młodzieniec zza winkla, obudzony z zastraszenia przez nieznajomy, nagły duden. Tym, co się nie oberwało, czym prędzej czmychnęli, puszczając dziewczynę z silnego uścisku.
— Żyjesz? — cucił oniemiałą — powiedz coś? Nic ci nie jest?
Kiedy otwarła oczy, ich spojrzenia znowu się przeniknęły. Okrył ją ubłoconym płaszczem i pozbierał z ziemi.
— Choć, pomogę ci, ze mną bezpieczna będziesz– zapewniał ją, rozglądając się dookoła, zdumiony nieprzytomnością bandyty, a ona powierzył mu swoje dalsze losy, nie wiedząc, kim jest i dokąd ją zaprowadzi.
Wszystkiemu przyglądała się zielarka, stercząc w ciemnym zaułku i dzierżąc w prawicy pokaźny drąga kawałek.
— Ach… och… — stękał oprych, przebudzając się z ziemi. Kobieta, widząc, jak zawodzi przycelowała po raz kolejny, a niemy duden rozległ się ponownie, wprawiając w całkowitą nieprzytomność półnagiego rzezimieszka.
Młodzieniec, wyprowadziwszy Jagnę z zaułków krętych, nie bardzo wiedział, gdzie się ma udać.
— Gdzie mieszkasz? — dopytywał skuloną Jagnę, która w dalszym ciągu nie odezwała się ani słowa — jak mi nie powiesz to, gdzie mam cię zaholować?
— Na winklu, przy parku — wyszeptała.
— U Gońcówny? Pomieszkujesz u tej starej dziwaczki? — podśmiewywał się.
— To moja ciotka pacanie — ożywiła się.
— Nie chciałem cię urazić… ja… ja tylko — zająkał — jestem Henryk — i podprowadził ją pod sam próg chałupy, nie wypowiadając przy tym słowa kolejnego.
— Gdzieżeś się łajdaczyła po ciemnicy? — zrugała ją stryjenka, czatując pod drzwiami na jej powrót — spojrzy na siebie… jak wygląda… — dodała podrażniona, odsłaniając kaptur z głowy. Zdębiała za chwilę, trochę głos swój tonując, kiedy na jej licu wejrzała obtłuczenie.
— Zbóje jakie ją napadli przy jarmarku — szepnął Henryk nieśmiało.
— Ach weźmie już na wstrzymanie — poklepała ją nieśmiało po ramieniu nieporadnie, widząc, jak zaczyna kwilić — sprawunki zrobiła?
— Przeeepadłyyyy….. — rozbeczała się, wbiegając do izby.
— Wysłać pacholca… — warknęła.
— Pomogę — przerwał jej szybko młodzieniec — przetrząsne bazar, może coś się obyło.
— Pójdzie stąd! — przeganiała go. — Zmrok za rogiem, a twojego żywota nie chce mieć na sumieniu!
Henryk mimo zrugania takiego, pośpieszył w kierunku dopiero co opuszczonego jarmarku, spoglądając zza ramienia na domostwo, a kiedy dotarł na miejsce, zamarł tuż przed wejściem. Jego odwaga w połowie nie dorównywała jego przystojności i nie pozwoliła zawitać na miejsce zdarzenia ostatniego. Mimo chęci szczerych nogi posłuszeństwa mu odmawiały. Rozejrzał się z oddali, ale w półmroku straganów nie mógł dostrzec nic konkretnego. Zmuszony do powrotu już zachodził w głowę jak wytłumaczyć się z braku zguby, kiedy pod drzwiami chałupy wózek przyuważył.
— Co do licha? — bąknął po nosem, a kiedy był już od niego na wyciągnięcie ręki, drzwi chałupy roztworzyły się.
— Kogo niesie o tej porze? To znowu ty? — zagaiła Gońcówna widząc zmieszanego chłopaka. — Czego znowu chce? Mało ci wrażeń? Pójdzie no!… — zatrzymała się na chwilę, widząc wózek pod nogami, a w nim sprawunki, które Jagna miała zrobić.
— Ja… ja — zająkał.
— Śmiałek z ciebie okazały — przerwała — i urodziwy do tego. Podziękowanie mam dla ciebie za to coś uczynił.
Wychwalała go tak w progu, a on tylko wypatrywał w izbie Jagny nie słysząc co do niego mamroce. Zauroczony był nią co niemiara, a kiedy stryjenka dostrzegła jego zakusy, wezwała dziewczynę.
— Jagna! Podejdź no tu. Kawaler szlachetny zawitał do ciebie.
— Stryjenko nie w głowie mi teraz kawaler, kiedy narobiłam ci kłopotu i teraz… — urwała, dostrzegając Henryka wraz ze sprawunkami.
— To… to… — rzuciła mu się na szyję, ale odskoczyła szybko, zdając sobie sprawę z zawstydzenia swojego — dziękuję ci — szepnęła. — To już drugi raz jak z opresji mnie ratujesz.
— Ja… ja tylko — wydukał poczerwieniały z zakłopotania i już prawdę chciał jej wyznać, kiedy Jagna dodała — proś, o co chcesz. Dłużna ja jestem ci dozgonnie.
Powściągnął wtedy język, aby prawdą się nie obyć i za chwilę wypalił — to może pójdziem na przechadzkę jakąś czy co?
— Teraz? — rozejrzała się po ciemnicy.
— Nieeee… — pogładził się po głowie.
— Dobra koniec tego dobrego — wygłosiła ciotka — późno już a dziewucha jeszcze ma kupe roboty.
Jagna nieśmiało przymykała drzwi, ale jej skinienie głową oznaczało zgodę na propozycję jego.
— Jutro, po wikcie? — dopytywał, a ona domknęła je, zwieńczając ostatni moment uśmiechem słodkim.
CAPITULUM III: NATUS IGNIS
Jagna wstała wcześniej niż zwykle. Dopilnowała winności swoich, a kiedy stryjenka dźwignęła się z łoża, kończyła już posiłek.
— Doczekać się nie może co? — wykrztusiła, przecierając jeszcze oczy ze snu.
Jagna milczała, ale na jej twarzy mienił się rumiany uśmiech, którego nie zdołała ukryć.
— Idzie. Tylko na siebie uważa — dodała. — Nie to, co ostatnim razem.
— Dziękuje — wypaliła, wtulając się w nią.
— No już, już… nie przesadza — mruknęła lekko zmieszana, nie zwyczajna do czułości takich.
Poranek zapowiadał się sympatyczny. Słońce wstawało nad dachami pobliskich domostw, a koguty witały go ochoczo. W blasku promieni Jagna dojrzała postać Henryka zmierzającego w kierunku chałupy Gońcówny.
— Odpacykował się jak na jakieś weselicho — przywitała go, dostrzegając schludne przyodzianie i włosy uczesane.
— Podobuje się? — okręcił się wokoło psotnie, po czym zaczerwienił, kiedy spuściła onieśmielony wzrok.
— Nad rzekę cię zabieram. To tu niedaleko za młynem — wtrącił szybko.
— Może być — dodała z uśmiechem.
— Mój wygląd czy pomyślunek na spacer? — kontynuował lekko zmieszany.
— I to… i to — oświadczyła urokliwie, zwracając się w kierunku wskazanym przez niego.
Henryk był sierotą, którego babka wychowywała. Nie śmierdział groszem, ale ludziska cenili go za jego pracowitość i pomocność dla innych. Panienki za nim ganiały, ale on nie miał do nich śmiałości. Te z lepszych domów również nie odstawały od reszty, ale jego brak majętności zawsze był dla nich pewną przeszkodą.
Kiedy zachodzili za młyn, ich oczom ukazał się przepiękny dziki sad, który przecinała wartko płynąca rzeczka. Młodzieniec ruszył z przytupem na przód, łapiąc Jagnę za dłoń.
— No dalej! — wołał.
— Czekaj! — pognała za nim z szerokim uśmiechem na twarzy, oczarowana jego postacią i samym okolicy widokiem.
Jak żyła nie widziała takiego. Soczyste owoce piętrzyły się, uginając pod ciężarem swoim gałąź każdą, a źdźbła trawy, tak miękkie i zielone, zachęcały do rychłego na niej spoczywania. Nad brzegiem krystalicznie czystej rzeki piętrzył się dumnie młyn, który czasy świetności miał już za sobą, a po śmierci właściciela jego w zapomnienie lekkie popadł.
Czas mijał im beztrosko pod jednym z jabłoni drzew i jakaś nieznana siła ciągnęła ich ku sobie. Ich usta zbliżały się z każdym wypowiedzianym słowem a kiedy już połączyć się w pocałunku miały, coś im na przeszkodzie stanęło.
— Henryk! Tu jesteś, poszukujem cie od rańca — zabrzmiał męski głos.
Jagna wnet wyprostowała się na znak speszenia, a młodzieniec przywitał jąkająco znajomków swoich.
— No… ja… my tylko… — dukał.
— Dobrze widzim, co tu majstrujeta — podśmiewali się trochę — a kim jest twoja nowa dziewczyna?
— Nie jestem żadna jego — oburzyła się lekko Jagna, podnosząc się na nogi.
— Ej no nie wpieniaj się tak — dodał jeden — my tylko tak się wygłupiawa.
Jagna ruszyła w stronę młyna, skąd droga do wsi prowadziła. Nie znała tu nikogo i nie chciała, aby ktoś pomylił ją z byle dziewką, która obściskuję się na łące z pierwszą poznanym kawalerem.
— Zaczekaj! Jagna! — wołał za nią Henryk. — Szajbusy z was jedne — rzucił w stronę chichoczących kolegów.
— Wstrzymaj się — złapał dziewczynę za rękę, doganiając na drodze. — Nie zadręczaj się nimi. To durnie niegroźne, ale kumple dobre.
Otrząsnęła się wtedy trochę i spojrzała Henrykowi głęboko w oczy, nie chcąc marnować tak dnia czarownego.
— To jak? — zapytał.
— Co jak? — odpowiedziała szeptem.
— Chcesz ty być moja czy nie? — dodał nieśmiało.
— Może i chce… a może i nie… — uśmiechała się, po czym pocałowała Henryka w policzek i czmychnęła w stronę chaty.
Tak rozpoczęli przygodę wspólną, która miła w szczęściu się zakończyć. Henryk wprowadził Jagnę w świat wspólnoty lokalnej, która przyjęła ją jak swoją. Nawet wścibscy koledzy Henryka wydawali się teraz milsi i wszyscy spędzali więcej czasu wspólnie. Ich rozkwitająca miłość została jednak wystawiona na próbę, kiedy inna niewiasta zaczęła wplatać swe losy w ich życie. Do tej pory niezbyt zainteresowana młodzieńcem z powodu jego pochodzenia, nagle zapragnęła mieć go dla siebie. Wiedziona zazdrością o szczęście, jakie dawał Jagnie, poczęła wprowadzać zamęt w ich związek.
Na imię miała Bogna i pochodziła z domu dobrego. Jej rodzina była szanowaną i jedną z majętniejszych we wsi więc uchodziła za partię najlepszą. Zbliżyła się więc do ich ferajny, knując spisek, rzucając zalotne spojrzenia i plotki zmyślone. Czasem szpiegowała zakochanych czyhając na zwadę między nimi lub zgrzyt chociażby, a i to nie było zbyt wystarczające, aby zachwiać powiązaniem ich.
— Dziwna ta Bogna — zwierzała się Henrykowi Jagna, posiadując pod dojrzałą jabłonią.
— Dziwna? — dopytywał.
— Łazi za nami od czasu jakiegoś i w dodatku zerka na ciebie po kryjomu — dodała z wzburzeniem niekrytym.
— Przestań głupoty gadać — uśmiechał się. — Wygłupy tylko takie wyczynia.
— Wiedziałeś więc? — denerwowała się.
— Dajże spokój. Bogna z dobrego domu się wywodzi i nie wzięłaby takiego jak ja — zagajał, zbliżając się do niej coraz bliżej.
— Wiem, co gadam — przerwała — mąci woda z niej i flirciara. Jeszcze nieszczęście sprowadzi. Ktoś jej też wypaplał o zbójach, co napadli na mnie….
— Ludzie cały czas gadają. Nie bój nic. Ja cię obronię — wyszeptał, całując ją namiętnie po szyi.
— Nie o siebie się martwię, a o ciebie — dodała, a on delikatnie ułożył ją na trawie.
Ich oddech był coraz mocniejszy, a jego ochota coraz większa. Począł wkładać rękę pod jej sukienkę, ale ona lekko się broniła.
— Nie — szeptała, ale jej pocałunki przeczyły słowom. Kiedy sięgnął pod jej majtki ocknęła się.
— Przestań — powiedziała, delikatnie podnosząc się z pleców.
— Co się stało? — wykrztusił zmartwiony.
— Nic. Nie miejsce to i pora. Jeszcze ktoś nas nakryje — dodała, wstając — muszę już do stryjenki wracać.
I czmychnęła w stronę drogi nie, odwracając się przy tym ani razu.
— Jutro, po wieczornym obrzędzie! — zawołała, zatrzymując się przy młynie.
Z rozkojarzenia nie dostrzegła nawet Bogny, która zza rogu przyglądała im się od czasu dłuższego, knując intrygę kolejną. Gniew ogarnął ją ogromny, który mogły przykryć tylko myśli najczarniejsze.
Rankiem dnia następnego posiłek Jagnie przerwało pukanie do drzwi. Znalazła pod nimi kartkę, a w nim notatkę krótką:
„Kochana spotkajmy się we młynie zaraz po zaczęciu nabożeństwa”. Poza skrawkiem owym nikogo więcej już nie zaobserwowała.
— Wszyscy będą na mszy, poza nami — uśmiechnęła się na znak akceptacji pomysłu Henryka i już spotkania zaczęła wyczekiwać.
Pod wieczór ludzie tłumnie podążali w świątyni stronę. Wśród nich wyróżniał się młodzieniec, nerwowo rozglądając się wokoło. Pośpieszał w ich stronę, wszakże na rozdrożu zmienił kierunek, tak aby nie zwrócić na siebie uwagi zbytnio. Zaszedł do młyna badawczo, a kiedy ujrzał niewiastę skrytą za płąszczem, której postać rozświetlona przez blask lampy naftowej była, nabrał śmiałości.
— Jesteś kochana — wyszeptał, zbliżając się.
— Oczekiwałam długo na ten moment — zabrzmiał głos, który do Jagny jednak nie należał.
— Bogna? — zdziwił się, kiedy odwróciła się do niego, z głowy zdjąwszy kaptur. — Co ty tu robisz? Jak ty…?
— Ja pisałam do ciebie. Nie lękaj się — zapewniała — nikogo tu nie ma ponadto.
— Nie rozumiem — denerwował się.
— Zawsze byłeś mi miły — kokietowała — tylko nie miałam ja śmiałości wspominać tego. A teraz kiedy lata mam swoje i tyś odważniejszy, mogę prawdą się obyć — dodała, rozpinając bluzkę i przypierając go do stołu na środku pomieszczenia.
— Ja… ja sam nie wiem — jąkał się.
— Widziałam, jak na mnie popatrujesz — kontynuowała — podobujesz mi się i ja tobie chyba też — chwyciła go za ręce i ułożyła na swoim dużym, jędrnym biuście.
Msza trwała już w najlepsze, a Jagna przemknęła obok niezauważona. Kierowała się na umówione miejsce, nie spodziewając się intrygi uknutej. Wpierw zaszła pod okno młyna, upewniając się, czy aby na pewno pusty stoi.
— Nie mogę… — mamrotał Henryk, nie puszczając jednak ponętnych piersi.
— Nie trwoży się. Nikt nas tu nie zobaczy — szepnęła, łapiąc go za krocze, a jednym, płynnym ruchem ze spodni go obnażając.
On, aż cały poczerwieniał, a kiedy Bogna ujrzała filującą w oknie Jagnę, przykucnęła z lekkim uśmiechem, usta swe zbliżając w miejsce jego intymne.
Jagna na chwilę zamarła, szybko odwróciła wzrok, a łza spłynęła po jej policzku. Z rozpaczy rzuciła się w stronę chałupy, po drodze mijając jednego z dawniejszych oprychów, którego w żałosności swojej nie poznała, a który jej oczekiwał.
— Poczekaj! — przerywał jej Henryk — tak nie może być. Ja inną lubuje.
— Lubujesz? — wzburzyła się Bogna — mnie odpycha i przybłędę wybiera?
— Jagnę wybrałem, a ty kuglarstwem sprowadziłaś mnie tu — dodał, podciągając spodnie.
— Ze mną lepiej byś miał — próbowała go ułaskawić. — Rodzice moi majętni. Dobrze by nam razem było i potomki krasne po tobie.
Przekonywała go zaciekle, a zapłakana Jagna zwolniła dopiero kroku przed Gońcówny domostwem. Otarła łzy, ażeby stryjenka nic nie wywęszyła, wzięła głęboki oddech i drzwi otwarła. Na krześle, przy stole, siedziało już dwóch pozostałym rzezimieszków.
— To znowu wy… — wzdrygnęła się, rozpoznając ich — czego chceta?!
— Czego? — zebrał się jeden — sprawy mamy z tobą niedokończone i nie zadręczaj się cioteńką, nie sprawi już więcej utrudnienia — dodał, wycierając nóż o obrus.
Jagna nie mogła wydobyć z siebie ani słowa, a kiedy ujrzała ciotkę leżącą na ziemi, w drugim końcu izby, odwróciła się migiem w kierunku wyjścia.
— Gdzie panienka tak się trudzi? — zagrodził jej wyjście ten, co go po drodze mijała.
— Włazi! — upadła na podłogę wepchnięta do środka i najgorsze przeczuwając, postanowiła ich zwieść.
— Niech będzie. Zrobię, co chcecie, tylko życie darujcie — wejrzała na nich, po czym uklękła przed jednym na oddania znak.
— Wie wywłoka co i jak — dodał z uśmiechem, poczynając rozpinać rozporek.
— A tamta bredziła, że będzie się bronić — dodawał ten w drzwiach na straży stojący.
— Dalej! — nakazał — zasłońta okna.
Kiedy odstąpili od drzwi, ponaglani przez kolegę, Jagna ujrzała w myślach Henryka i Bognę ze wcześniejszych poczynań. Aż w niej zawrzało.
— Lepsze to będzie jak ta zapłata… — rozmyślał oprych, odkrywając przed Jagną ułamek tajemnicy.
— Mielim nic nie mówić — dodał jeden.
— Przecie nic nie powie — westchną ten, co spodnie miał już opuszczone, robiąc duży haust berbeluchy — Nooo… to pokazuj co umisz.
— Nie zapomnisz tego do końca żywota — szepnęła, a widząc lampę naftową na stole, szybko po nią sięgnęła. — Będzie ci dobrze…, ale w piekle! — warknęła, rozbijając tlącą się lampę o jego nogi.
— Kurwa! — wrzasnął padalec, upuszczając butelką na ziemię.
— Kurwa jebanaaa!… — darł się wniebogłosy, a woltaż siwuchy podpalał go coraz bardziej z każdą kroplą.
W szale i bólu zaczął biegać po izbie, podpalając wszystko w mgnieniu oka i odcinając jedyną drogę wyjścia swoim towarzyszom.
Jagna wydostała się czym prędzej z chałupy, brodząc na kolanach, a podpalone ubranie próbowała gasić w kałuży wczorajszej ulewy. Wokoło rozbrzmiewały tylko krzyki niegodziwców, a płomienie robiły się coraz większe, zahaczając o wierzchołek strzechy.
— Ogień! Pali się — krzyczał jeden z przechodniów, dostrzegając chałupę płonącą.
Jego krzyk uruchomił lawinę kolejnych, aż w końcu pół wsi zleciało się, aby obejrzeć co i jak.
We młynie Bogna nadal urabiała młodzieńca, ażby został z nią i zaniechał dalszych planów co do Jagny, a kiedy odgłosy o pożarze dotarły do ich uszu, ruszyli oboje w kierunku zbiegowiska.
— To dom Gońcówny! — zawołała jedna ze staruszek wychodzących z tumy.
Słysząc to Henryk zbystrzał i ruszył, zostawiając w tyle swoją adoratorkę. Kiedy dotarł na miejsce, dookoła panowało już jedno wielkie zrujnowanie.
— To ta wariatka! — podjudzała Bogna tłum, doganiając Henryka — To wina tej przybłędy!
— Co ty klepiesz? — odezwał się, ale widząc wzburzenie tłumu nie kontynuował dalej.
— Z zazdrości ogień podłożyła! — podjudzała dalej — widziała nas razem we młynie i zemścić się chciała! Wiedźma! Wiedźma!
Ludzie tłumili się gęsto, ulegając jej podburzaniu, a strach w nich narastał coraz bardziej.
— Chodźta ludziska! — zachęcał ktoś z tłumu — trza jom znaliść i schwycić, zanim nas wszystkich omami.
— Ludzie! Co wyście pogłupieli?! — zawołał Henryk, ale wnet pochwycony przez Bognę, język swój powściągnął.
— Zamilcz durniu — wymamrotała — chcesz, żeby i ciebie na przepytki wzięli, żeś z wiedźmą wziął się za pan brat? Pomyśl trochę…
— Ale przecież… — próbował przez jej słowo się przebić.
— Skąd ogień w chałupie? Co stara Gońcówna z samotności i żalu sama się podpaliła? Nie wychylaj się zbytnio teraz, bo i twój los niepewny będzie — mamiła go — przy mnie bezpieczny będziesz… choć już.
Jagna zataiła się w pobliskich sitowiach, słysząc rozwścieklone wypowiedzi. Jej ubłocona twarz skrzętnie maskowała ją w ciemności tylko spływające po policzku łzy, które przecierała rękawem, co nie gdzie rozmywały jej kamuflaż.
Widząc Henryka i Bognę razem, jej serce coraz mocniej się wypalało. Stali tam, wpatrując się w płomienie, rozprawiając nad czymś żywiołowo. Bogna ciągnęła go za prawicę, jakby próbując odwieźć od wejścia do środka. Chwilę się opierał, za głowę łapał, aż w końcu przestał i ruszył za nią.
Poszukiwania stawały się obszerniejsze a kryjówka Jagny coraz mniej bezpieczna.
— Może spaliła się w chałupie? — dochodziły ją słuchy poszukujących.
— Szukajta dalej! — grzmieli inni — lepi dla niej, ażeby się spaliła razem z Gońcówno, bo żywot i tak skończy marnie!
Jagna zdała sobie sprawę, że jedynym wyjściem będzie ucieczka w stronę lasu ponurego, do którego nikt bez powodu nie zachodził. Pod osłoną nocy wejrzała jeszcze raz na wioskę, w której miała doczekać spokojnej starości u boku ukochanego. Opatrzność miała jednak dla niej inny zamysł a las, którego tak się wystrzegała, stał się teraz jej schronieniem.
CAPITULIM IV: FALSA SPES
SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ
Henryk wpatrywał się w ognistowłosą bez ustanku. Dzielił ich tylko stół, na którego końcach rozsadziła ich Jada.
— Jak to jest możliwe? Co ty tu robisz? Czary to jakie? — sięgnął ręką w jej kierunku, chcąc upewnić się, czy nie zjawa, aby.
— Gdzie z łapami? — strofowała go Jada, odpychając jego prawicę.
— Matulu… — uspokajała ognistowłosa.
— Nie rozumiem już… — zakłopotał się Henryk — myśleli wszyscy, żeś w chałupie spłonęła…
— Tu znalazłam schronienie, matka mnie przygarnęła. Uleczyła ze wszystkich trosk — szeptała Jagna — to moje przeznaczenie.
— A co z nami? — wzdrygał się — przecie kochał cię nad życie i….
— Poniechaj słów — przerwała mu, wstając zza stołu — głupcem jesteś i nikczemnikiem, czego wcześniej nie widziałam, zanim serce mi rozdarłeś — zakończyła, wychodząc z chaty.
— Czeka! — zerwał się.
— Siedzi! — upomniała go Jada — da jej pomyśleć. Nie miesza jej od nowa we łbie teraz.
I siedział tak zbity niczym pies, nie wiedząc, co dalej poczynać. Senność go ogarniała, ale zamieszanie w głowie brało górę nad wszystkim innym.
— Naparu się napije? — wtrąciła Jada, zachodząc do imbryka — zje co może?
— O ile to nie kłopot — mruknął.
— Nie zachodzi teraz w głowę — zaczęła, stawiając mu pod nosem pajdę chleba i kawał sera — ścieżki wasze jeszcze nie do końca rozplątane, a łatwiej nie będzie.
— Co babin… co Jada ma na myśleniu — poprawił się szybko.
— Żonę wybrał? Dzieciaka zrobił? — dopytywała, wnioskując.
On tylko skinął głową zapchany strawą. Jada kontynuowała, wrzucając do dzbanka jakieś zioła, czekając na wody wrzenie.
— Zadbać musi o nich na sam pierw. Wspomni, co prawiłam przy dopomaganiu. Zapomniał już?
— To wszystko dziwne jakieś — mamrotał — niezrozumiałe…
— Ostaniec nie kłamie — podniosła głos, nalewając naparu — co będzie, to będzie. Pije.
Podniósł na nią pytająco wzrok, ale odwagi większej nie nabrał.
— Melisa i lawenda panikarzu — wyjaśniła — nerwy ukoi. Jak bym chciała otruć, już dawno by kopyta wyciągnął.
Tymczasem Jagna rozmyślała nad potokiem. Jego szelest koił jej nerwy rozbiegane i zebrać myśli pomagał. W sercu jej dalej tlił się płomyk uczucia, którym niegdyś obdarzyła Henryka, a którego niewierność nie zdołała doszczętnie zagasić. Jada szykowała ją na ten czas, w którym przyjdzie wybrać jej dalszą drogę swojej wędrówki, nie wiedziała tylko, że trudu tyle będzie to kosztować.
— Śpi — oznajmiła Jada, zachodząc do potoku.
— Och matulu… co ja mam dalej począć? — żaliła się Jagna.
— Nieszczęście jest wyborem twoim — mruknęła, nachylając się nad potokiem — szczęście też nim jest. Życie płynie jak rzeka. Czasem wzburzona i zbyt prędka, żeby za nią nadążyć. Kiedy indziej łagodna i drętwa, podnosząc w nas żądanie na szybszy obrót spraw. Możesz próbować płynąć pod prąd, opierając się jej, opadać przy tym z siły i w końcu zawrócić. Możesz też poddać się jej i iść zgodnie z jej kierunkiem albo… — zakończyła, podnosząc z ziemi kamień.
— Albo co? — zapytała z dociekliwością Jagna.
— Utonąć — odpowiedziała, rzucając kamień do potoku i kierując się w stronę chaty.
Henryk ocknął się na pryczy, przy piecu, którego ciepło wprawnie utuliło go ze zmęczenia.
— Gdzie ja jestem? — mamrotał, przecierając oczy — czy sen to, czy jawa? Jagnę widział.
— A no widział, ale czas na niego już chyba — mruknęła Jada, wpatrując się w okno — schyłek dnia za rogiem, a droga długa do wsi.
— Przed rozejściem słowo chciał z nią zamienić — upraszał.
— Jakby chciała gadać, to by tu siedziała — zripostowała, podając mu męski płaszcz — weźmie. Nocka chłodna przyjdzie.
Rozglądał się chwilę za ognistowłosą, a kiedy pochwycił płaszcz, zaczął mu się przypatrywać ze stron wszystkich.
— Nie mój to — orzekł.
— A no! — uśmiechnęła się — bez odzienia przylazł i telepał się okrutnie to i inszy się zda.
— Ale… — wahał się.
— Bierze! — podniosła głos, widząc jego niezdecydowanie. — Poprzedniemu już nie posłuży — zakończyła, śmiejąc się żywiołowo i znikając w sąsiedniej izbie.
Opuszczając chatę Henryk, miał jeszcze nadzieję, że uda mu się porozmawiać z Jagną, jednak poza tłumiącym chichotem Jady nie słychać było niczego.
— Gdzie jesteś skubańcu? — mruczał pod nosem, wypatrując na ziemi pechowego ostańca — Ha! — ucieszył się, dając nad nim krok.
— Henryk! — rozbrzmiał głos, dawne wspomnienia wywołujący.
Obrócił się niecierpliwie, a kiedy dojrzał Jagnę przed domostwem, ruszył w jej kierunku, potykając się na powrót o kamień. Nie miało to już znaczenia żadnego, a z pędu wyhamował dopiero przed jej rozpromienionym licem.
— Poczekam — wypowiedziała — jeśli będziesz chciał wszystko ci opowiem… i poczekam. Później ustanowimy co dalej.
Radości swojej nie mógł wyrazić. Skinął twierdząco głową, przełykając ślinę.
— Pójdź już — dodała, głaszcząc po policzku — późno, a las długi.
Zbliżyła się do niego tak, że mucha by się nie wcisnęła, a nogi zadygotały mu jak patyki — na ostańca uważa — szepnęła do ucha. Uśmiechnął się pod nosem i wartko ruszył w stronę Wilczej Polany, przeskakując kamień jednym susem.
— Wracaj do mnie kochany… — zaklinała cicho.
Noc się już przepołowiła, a Henryk zbliżał się do wioski zamarłej od snu, która czasem tylko rozbrzmiewała psów zawodzeniem. Kiedy zachodził do swojej chałupy, wszyscy już dawno spoczywali. Zajrzał na krótką chwilę do swojej pierworodnej, która w rumieńcach buziulki słodko posapywała. Odwagi nie znalazł jednak, aby resztę nocy spędzić w swoim łożu, więc zasiadł do stołu i tak w znużeniu zasnął ranka doczekując.
— Wrócił jaśnie pan — burknęła pod nosem Bogna — budząc go o poranku — to gdzieżeś bywał krętaczu?
— Nie chciałem pokazywać ci się na oczy — wydukał speszony — chodził po okolicy i rozmyślał…
— Rozmyślał! — podniosła głos — a o czym to tak dumał, co? Że pozbawić mnie żywota chciał? Majątek zagarnąć?
— Co ty u licha bredzisz? — uniósł się Henryk, ale w jednej chwili został ostudzony łupnięciem w twarz.
— Nie podnosi na mnie głosu! — wydarła się — chciała… chciała tylko zrozumieć, dlaczego tak się zachowuje — ostudziła się trochę, słysząc płacz maleństwa.
W Henryku wrzało, ale nie miał odwagi przeciwstawić się małżonce. Przełykał tylko ślinę, a kiedy wróciła z Bogumiłą na ręku, zawiesił na niej wzrok.
— Paczaj. Stęskniła się za tobą — wspomniała miło, podając mu dziecinę do pocałunku.
— Choć — zagaił, powziąwszy ją na kolana. Bogna, widząc zadowolenie dziecka, które zaczęło radośnie popiskiwać, powzięła je z powrotem.
— No już. Wystarczy tych wygłupów — przerwała zazdrośnie — trza małą przebrać i nakarmić. A ty wody naniesie i za robote się weźmie.
Ich dalsze dni zdawały się być jednorakie. Bogna nie żywiła już urazy za sprowadzenie starej do swego domostwa, w dalszym ciągu jednak odsuwała Henryka od córki i poczęła traktować jak własnego parobka. Wyprawiała wcześnie z domu, w celach zarobkowych, a kiedy wracał przed zmierzchem, gniewała się, że ciągle próżnuje. Począł więc wczesne wychodzenie i późne powroty, cichcem zachodząc pod Wilczą Polanę, gdzie zatracał się w ramionach Jagny.
— Nie godzi się tak — żaliła się razu pewnego — żonę ma i dzieciaka.
— Nie myśli o tym — zapewniał ją — żona nie chce mnie widzieć. Wygania ciągle z chałupy i dzieciaka nie pozwala brać. Jak tak dalej będzie, ojca znać nie będzie w ogóle.
Trwali tak w zawieszeniu przez długi czas, a ich miłostce przyglądała się Jada, której było to nie w smak. Dawała Jagnie w dalszym ciągu nauki, które przyjmowała z lekkością. Widziała w niej swoją następczynie godną, szamankę, która mogłaby kontynuować jej dzieło. Jagna jednak miała w sobie wahanie. Z jednej strony wdzięczna była matce swojej za wszystko, co dla niej uczyniła. Stała się jej przyjaciółką i powierniczką, przy jej boku życie nabrało sensu i wydawało się takie proste i spokojne. Z drugiej strony tlące się uczucie, którym lata temu obdarzyła Henryka, nie zagasło. Życie wspaniałe, którego doświadczyła u jego boku, tak szybko dobiegło końca, sprowadzając ją na skaj szaleństwa. Stała teraz na rozstaju dróg, nie bardzo wiedząc, w którym kierunku ma się udać.
Henryk żył od świtu do zmierzchu, próbując dzielić czas pomiędzy uczuciem do Jagny, pracą a domem, w którym i tak był przelotnym przybyszem. Tylko miłość do córki trzymała go blisko rodziny. Bogna w dalszym ciągu była dla niego oschła i strofowała przy każdym kontakcie z córką. Byt taki zaczął mu coraz bardziej ciążyć, a kiedy życie przytłacza, często przynosi zmiany niespodziewane.
Obojętność Bogny do męża straciła lekko na sile, kiedy na jednej z mszy w katedrze, ujrzała kobietę brzemienną. Wzroku od niej nie mogła oderwać niczym zahipnotyzowana podobnie, jak większość uczestników pozostałych. Dla Bogny był to zły zwiastun, który mógł zachwiać jej popularnością.
— Pamiętasz czas jak bylim blisko? — zaczęła przy kolacji niedzielnej.
— Co masz na myśli? — dopytywał skołowany Henryk.
— To jak popatrywałeś za mną… — kokietowała, siadając mu na kolana — jak mnie całował i pieścił…
— Dawne to czasy — próbował odkręcać głowę od jej pocałunków, mając w myślach niedawne spotkania z miłością utraconą.
— Co się dzieje? — dopytywała, opanowując złość — nie chce mnie już?
— Nie o to się rozchodzi — odpowiadał — odsuwasz mnie od Bogumiły i już dawno, jak nie wejrzałaś na mnie łaskawie. Całymi dniami tyram jak wół i podziękowania nie mam. W łożu też nie bywam…
— No już. Nie wzbraniaj się — przerwała, łapiąc go za krocze i całując namiętnie.
Jego słowa gorączkowały ją, jednak nie dawała tego po sobie poznać. Plan miała w tym nikczemny i dalece idący.
— Poczekaj — przerywał jej nachalność.
— Ma kogoś na boku, że tak się waha? — dopytywała z lekką irytacją, która z każdą jego odmową coraz bardziej z niej wychodziła.
— Skąd taki domysł? — kłopotał się, a Bogna, widząc, jak przestaje się opierać, zaciągnęła go na łoże.
— Dalej — zachęcała — bierze się do roboty.
Henryk spełniał swój małżeński obowiązek rzadko kiedy. Starał się nie wchodzić Bognie w drogę, a ona sfrustrowana jego odmowami poczęła szukać pomocy u innych, póki nie miała pewności, że brzemienną zostanie.
— Chłop się nie spisuje? — dopytywał fagas, zarzucając Bognie sukienkę na plecy.
Twarz miał plugawą, a blizna po dawniejszym oparzeniu dodawała mu jeszcze szpetności większej.
— Nie gada, tylko bierze się — dogadywała, opierając się o stół w izbie. — Chłop może niedługo przyleźć.
— Co to za chłop, co baby nie umi wypiepszyć porządnie — krzywił się, posuwając ją coraz mocniej.
Bogna zaciskała tylko zęby, a w jej głowie krążyła myśl o innej kobiecie, która lada dzień miała począć nowe dziecię.
— Zwołuje mnie, bo lubi, czy z politowania, co żem kumpeli w płomieniach potracił? — dopytywał, zaciągając po wszystkim spodnie.
— Spisaliśta się dobrze w domu Gońcówny — warknęła, poprawiając sukienkę — ale nie pochlebia sobie szkarada.
— To twoja wina! — chwycił ją za gardło rozłoszczony docinkami. — Ta szpetna gęba, to twoja…
— Won z łapami… — przerwała wyrywając się. — Nie kazała chałupy palić ino dziewuchy się pozbyć po cichu, a że oprócz niej kto inny jeszcze zdechł to trudno.
— I myśli, że mi te krzywdy dupskiem wynagrodzi? — mamrotał.
— Za wszystko zapłaciła — zakończyła — chrobotanie ma za darmo.
— Nic nie je za darmo — wtrącił, wychodząc z chałupy, rzucając na koniec wzrok pogardliwy.
— Na przekór mi robią — wzdychała Bogna — dopiero co moje na świat przyszło, a już kolejne chwalić będą. Mało, żem żywota nie skończyła, wysilała się ratować to… to biedotę, która nie potrafi dzieci płodzić. To mnie należy się podziękowanie, a nie jakieś kurwie małej, co jakiego bękarta pocznie. Już ja im pokaże… — burczała ze złości.
Bogna od zawsze chciała być w centrum uwagi. Przyjście na świat nowego dzieciątka przynosiło jej wiele zainteresowania, którego braku teraz się obawiała. Bogumiła skończyła zaledwie dwa latka i nadal wzbudzała w ludziach wiele uczuć pozytywnych. Truchlała na myśl, że może to się kończyć, a co gorsza, przelać na kogoś innego.
Kiedy na wsi rozeszła się nowina o nowo poczętym chłopcu, Bogna z trudem ukrywała swoją irytację. W odwiedziny wybrała się z córką, którą co rusz wypychała na środek izby, aby choć na chwilę uwagę od niemowlaka odciągnąć.
— No idźże — mamrotała — pokaż no się ludziom.
Ludziska gratulowali młodej matce nowego potomka i z rzadka zwracali na małą uwagę, rzucając przelotne uśmiechy i poklepywania.
— Winszowanie — zaciskała zęby Bogna, zwracając się do młodej matki — niech się nacieszy, bo długo to nie będzie.
Jej z kolei ciężko było, a i ojciec dziecka nieznany mu był. Nie długo zagościli w Sowich Borach i gdy tylko do drogi gotowi byli, rychło je opuścili. Tyle ich widzieli.
Henryk w dalszym ciągu zachodził do Jagny. Ich miłość rozkwitała na nowo, przybierając na dawnej sile.
— Wiesz… — zaczął nieśmiało, przyglądając się jej, kiedy moczyła stopy w potoku — dobrze mi jest z tobą, ale dłużej tak nie mogę.
— Co masz na myśli? — odparła zaskoczona.
— To wszystko… dom, moja córka… wszystko zaczyna mnie przytłaczać — wzdychał — wiesz… całość już sobie przemyślałem. Chcę być z tobą.
— Ja też tego pragnę — przerwała mu — ale musisz wybrać. Tak dalej nie może być. Te nasze spotkania potajemne… czuję, że źle robimy.
— Ucieknij ze mną — zasugerował — uciekniem razem z dala od tego wszystkiego.
— Uciec? Jak? Gdzie? — dziwiła się, ale myśl ta do gustu jej przypadła.
— Do miasta, tam nikt nie będzie szukał.
— A Bogumiła? — dopytywała Jagna, rozdarta między uczuciem, a rozsądkiem — przecież to córka twoja…
— Weźmiem ją ze sobą — wtrącił — przy matce i tak życia dobrego nie zazna.
— Boże, ale jak to tak? — dodała — Przecie to …
— Ty matką lepszą będziesz dla niej — przerwał jej — stworzym jej dom, na jaki zasługuje, roztoczym nad nią opiekę, jak Jada wspominała… razem.
Jagna nie mogła długo się opierać. Wizja przyszłości, którą nad nią roztoczył, cudna się wydawała. O tym zawsze marzyła, o to prosiła każdej nocy bezsennej. Objęła go w mocnym uścisku, pragnąc czas zatrzymać, ale jemu było już w drogę:
— Miłuję cię — dodał — zawsze miłowałem. Wrócę za dwa dni i powiem co i jak. Poczekasz?
— Poczekam mój miły — szepnęła, wyjmując z kieszeni laleczkę — tylko wróć do mnie czym prędzej.
— Cóż to takiego?
— To motanka, dla Bogumiły. To taki podarunek ode mnie. Niech ją chroni i pomyślność przynosi. A może nawet spełni życzenie — zakończyła.
I tak rozstali się w nadziei na przyszłość lepszą, którą dla siebie od dawna planowali, a którą niegdyś tak nagle potracili.
Przy wieczornym posiłku Jagna uczuć swych nie mogła powściągnąć, a kot zawodził z ostrzeganiem.
— Coś taka dziwna? — dopytywała Jada, popatrując ze zrozumieniem na kocisko.
— Nie wiem, jak to powiedzieć — odezwała się.
— Kłamać nie umi, to mówi prosto — ponaglała ją.
— Uciekać chcemy — wydusiła niepewnie — do miasta… razem…
Jada nic nie odpowiedziała. Siedziała jak wryta przez chwilę, po czym wstała i spojrzała w okno.
— To szaleństwo wiem, ale kocham go, a on mnie — kontynuowała — zabierze dzieciaka i wszyscy o nas zapomną.
— Zapomną? — wzdrygnęła, kiedy posłyszała o dziecku — a ty nie zapomniała? Nauki miała kontynuować moje. Taką ja drogę dla ciebie wybrała.
— To twój wybór matulu! — uniosła się Jagna.
— Już zapomniała, jak żywot uchowałam? Opiekowanie roztoczyła, z trosk podniosła… — argumentowała Jada.
— Życia chciałam zaczerpnąć…
— Jakie to życie miała, zanim tu trafiła co? — przerwała jej — gnębiona, szkalowana, chowała się po lasach od ludzi, co na stracenie ją szykowali…
— Dość chowania! — wrzasnęła — tyś chciała mnie uczyć, od ludzi odseparować, dla siebie zatrzymać w tej pustelni…
— Naukę podjęła! Wybór dałam! — odparła — trwać w niej musi.
— Nic nie muszę! — ucięła wrzaskiem — od lat tylko coś muszę i niczego nie wymagam! W zamian co mam? Siedzę tu jak niewolnica jakaś.
— Wstrzymaj język — próbowała ją zahamować — tak postanowiłam, tak będzie lepiej dla ciebie…
— A skąd wie, co lepsze dla mnie — złościła się — matka moja czy co?
Jada słysząc to posmutniała. To pierwsze takie zgrzyty między nimi, odkąd przyjęła ją pod dach swój.
— Nie matka — wyszeptała — ale córkę w tobie widzę i wiem, co dobre dla ciebie. Robi, co chce, późni nie szuka tu pomocy! — zakończyła, wychodząc z chałupy.
— Nie będę! — zawołała ze łzami w oczach, patrząc, jak w las odchodzi.
— Ty też przeciwko mnie? — zwróciła się do kocura, próbując pochwycić go, kiedy zeskakiwał z legowiska przy piecu.
Odwrócił się jeszcze na chwilę w jej kierunku, zamiauczał i zniknął podobnie za drzwiami.
W trakcie jednej z krótkich zabaw z córką Henryk obmyślał już plan opuszczenia domu. Bogumiła była jego oczkiem w głowie i nie wyobrażał sobie życia bez niej.
— Kochanie — szeptał, biorąc ją na ręce — tatuś zabierze cię niebawem na długi spacer. Będziemy razem na zawsze i nikt nas już nie rozdzieli.
Bogumiła wpatrzona była w niego swymi zielonymi oczami, które przepełniała radość. Za każdym razem, kiedy byli obok siebie, czuła się kochana i bezpieczna.
— No dość już tych figli — przerywała Bogna — czas dzieciaka nakarmić — dodała, odbierając ją z rąk ojca.
— Co robisz? — zawołał na nią, kiedy Bogumiła zaczęła popłakiwać — nie wyrywaj mi jej — zaczął odważnie.
— A coś ty taki hardy się zrobił? — jeżyła się.
— Nie może dalej tak być — kontynuował pewnie, wiedząc już, co ma niebawem uczynić — musim się w końcu rozmówić, bo jak…
— Ty to siły na później zachowaj — przerwała mu szybko — bo kolejne niedługo będziesz bawić.
— Co mówi? — wydukał chwiejny — jak kolejne…?
— A to nie wie, skąd dzieci się bioro? — zaśmiała się.
— Wiem, ale…
— To jak wie, to głupio się nie pyta. Nie starał się za mocno, ale przy nadziei się ostała — dodała — nie rozdrażnia mnie teraz, bo znowu znachorkę będzie trza wzywać, a drugiego razu nie podaruje.
Zamknęła się w sąsiedniej izbie z dzieckiem na ręku, a Henrykowi kolana zadygotały. Zimne poty oblały jego czoło i już nawet nie słyszał zawodzenia córki. W głowie rozbrzmiewała jedna myśl. — Co dalej począć?
CAPITULUM V: PRAETERIA RESONAT
Jada wstała jeszcze przed słońca wschodem. Zdegustowana rozmową wczorajszą, chciała wyprawić się wcześniej na targ po niezbędne sprawunki. Takie wyprawy zawsze wpływały pozytywnie na spraw ułożenie.
— Gdzie idziesz mat… — jąkała Jagna, wstrzymując się na chwilę.
— Nie wysilaj się — urwała Jada — do wsi, nie czeka. Przed zmrokiem się przypomnę.
I pochwyciła swój wózek w prawicę, nie oglądając się za siebie, zniknęła w środku lasu. Jagna słów swych wczorajszych żałowała, niestety cofnąć ich już nie mogła. Miłość do Henryka okazała się niezgody gałęzią, ale to była cena, jaką trzeba było zapłacić za życie dalsze, które dla siebie widzieli.
Wejrzała łaskawie na domostwo całe. Dom, w którym miała schronienie i ciepło, a którego nigdy przedtem nie zaznała w równym stopniu. Na ogród z warzywami, który wspólnie pielęgnowały, na kwiaty i ziele, tak przydatne do wywarów na wszelkie schorzenia, których przepisów Jada znała tomy całe. Na Wilczą Polanę, ze swoim potokiem rwącym, który oddzielał ich od reszt świata. Na las spoglądający na całe domostwo tajemniczo, a jednak kryjący w sobie dary, jakich inne nie miały. Wspomniała nauczanie, którego przecie jeszcze nie skończyła. Z tym wszystkim przyszło się teraz pożegnać i w westchnieniu serca zacząć rozdział nowy, tym razem u ukochanego boku.
A oto i idzie mężczyzna, wyłania się z lasu, wkraczając na Wilczą Polanę. W kroku jego nie ma werwy, łeb ma spuszczony do dołu, jakoby na barkach dźwigał ciężar jaki.
— Ukochany! — zawołała, a widok jego ukoił trochę jej myśli rozbiegane.
Ruszyła naprzeciw niemu nieśmiało. Henryk upadł na kolana, a kiedy dojrzał pomiędzy nimi ostańca, z zawodzenia skrył twarz w dłoniach.
— Co się stało!? — zawołała, dobiegając do niego.
— Ja… ja… — szlochał — nie mogę być z tobą.
— Co ty gadasz? — odstąpiła od niego, rażona jego słowami — nie wierzę co słyszę…
— Poczekaj… — przerywał jej, widząc, jak z każdą chwilą oddala się od niego — to nie tak…
— Gotowa byłam dla ciebie rzucić to wszystko… — zawodziła, a czarne chmury zwiastujące deszcz tłoczyły się nad nimi w okamgnieniu.
— Daj mi wyjaśnić… — wtrącał, co i raz, ale ona już go nie słyszała.
— Zwodziłeś mnie! Zwodziłeś tyle czasu!… Jada miała racje — szepnęła, kiedy strugi deszczu zaczęły spływać po ich odzieniach — niewart jesteś miłości mojej. Przeklinam cię i moje miłowanie do ciebie. Nigdy więcej nie stawaj mi na drodze!
— Zaczekaj! — krzyczał za nią, kiedy znikała za lasem, ale ona już nie rejestrowała niczego.
Przebijając się przez gęstwinę, nie czuła ani chłodu, ani deszczu, ani cierni raniących jej lico. Doskwierał jej jedynie ból, którego nic nie mogło już ukoić. Jej serce ponownie zostało rozdarte, podobnie jak tamtej nocy, kiedy w płomieniach chałupy Gońcówny, straciła cząstkę siebie. W rozżaleniu nawet nie zauważyła, jak dotarła do urwiska, nad którym pochyliła głowę.
— Matko! — zawołała — matko! Co ja uczyniłam… — lamentowała, pragnąc skończyć ze swoim życiem. — Miałaś rację! Wyparłam się ciebie, a tyś wszystko przewidziała! — wykrzyczała, a jej głos tłumiły grzmoty pioruna — Matko! Wybacz mi…
I nie wiedzieć skąd, poczuła na nodze znajome ciepło. A kiedy wejrzała na ziemię, jej oczom ukazał się kot czarny, który zawodził, jak to w zwyczaju miał robić.
— To ty? — zdziwiła się — co tu robisz? Gdzie Jada?
Kocur był niespokojny. Odchodził i wracał co rusz, próbując uwagę na siebie zwrócić.
— Coś się stało prawda? — zbystrzała, odczytując dane jej znaki — prowadź.
Jagna przedzierała się na powrót przez leśną gęstwinę, zdając sobie sprawę, jak daleko zaszła od domostwa.
— Zaczekaj! Gdzie jesteś? — wołała za kocurem, kiedy na chwilę traciła go z pola widzenia. On tylko pomiaukiwał, ponaglając i wskazując drogę właściwą.
— Matko! — zawołała, kiedy ujrzała ją w oddali.
Jej ciało spoczywające pod drzewem. Była w złym stanie, ale świadomości nie utraciła. Uciskała ręką dół brzucha, z którego wypływała krew, farbując jej okrycie.
— Matko! Matko! — zawodziła Jagna.
— Nie klep, tylko pomóż mi wstać — wymamrotała, otwierając na chwilę oczy.
— Boże, co tu zaszło? — dopytywała, podnosząc Jadę, która wsparła się na jej ramieniu.
Rana ciążyła, a ciało dziewczyny wątłe było, nie mogła dać jej rady. Upadając razem, zawołała:
— Pomocy! Jest tu kto? Pomocy!
W oddali dostrzegła postać, która zdawała się podążać w ich kierunku.
— Ej ty tam! — podbiegła bliżej — potrzebna nam pomoc!
A kiedy zbliżył się za zawołanie, oczom Jagny ostał się nie kto inny, jak Henryk. Nie miała jednak co wybrzydzać, a czując w sercu ogromny żal, pomoc jego przyjąć musiała.
— Boże! Co tu zaszło? — zawołał, kiedy zobaczył krew.
— Przestanie drzeć morde — wzburzyła się Jada — tylko prowadzi do chałupy.
Wsparła się więc na obojgu i ruszyli w stronę domostwa. Nie zamienili przy tym ani słowa. Wzrok Henryka co rusz spoczywał ukradkiem na Jagnie, co nie uszło jej uwadze. Ona, mimo tego obojętna była i skupiona na matce cierpiącej.
— Jeszcze ino skrawek — dodawała jej otuchy, widząc, jak trudzi się z każdym następnym stąpnięciem.
— Na łoże, koło pieca — zawołała Jagna, wdzierając się do chaty.
Ułożyli więc babinkę na posłaniu, a piec zahuczał, kiedy dorzuciła do niego szczapę drewna.
— Pokaż… — zwróciła się do Jady, odsłaniając ranę.
Była niewielka, jednak krwawiła obficie, precyzyjna i głęboka, jak po ostrym narzędziu.
— Nóż? — zapytała, ale w odpowiedzi dostała tylko zamglony wzrok.
— Trza lekarza jakiegoś czy co? — denerwował się Henryk, biegając z kąta w kąt.
— Siądzie — nakazała Jada spokojnym, płytkim głosem — żadnych obcych. Sama wiem, co robić. Podaj tasznik…
— Pospolity — dodała Jagna, jakby oświecenia doznała jakiego — zrobimy napar na krwotoki. I żywokost do opatrunku, co by rana się zasklepiła i nagietek… — wstrzymała na chwilę wyliczanie, kiedy ujrzała dumny wzrok matki w nią wbity.
— No co? — zapytała z uśmiechem.
— Jestem w dobrych rękach — zakończyła, po czym straciła przytomność.
Jagna poczęła przygotowania, krzątając się po izbie, ani razu nie podnosząc wzroku na Henryka, który stał teraz skołowaciały.
— Pójdzie już — szepnęła — wdzięczna ci za pomoc jestem, a zresztą już dam sobie radę. Muszę ranę zaszyć, póki matka przytomności nie odzyska.
— Jagna… — zawołał na nią, ale w net mu przerwała:
— Nie mów do mnie. Nie patrz na mnie i o mnie nie wspominaj — dodała poważnie — wyboru dokonałeś. Raz kolejny.
— Daj mi wytłumaczyć… — przerywał.
— Dość już! — spojrzała na niego — ostatni raz mnie widzisz i nie chce, żeby twoja noga tu więcej się ostała.
— Dzieciaka będę miał — wtrącił.
Jagna ponownie wejrzała na matkę, ukrywając przed Henrykiem spływającą po policzku łzę. W krótkiej chwili milczenia musnął ją po ramieniu, chciał pocieszyć, ale odstąpiła.
— Idź. Zajmij się rodziną, jak ojcu przystało. Nie mam tu dla ciebie miejsca, zwodzicielu — zakończyła.
Wejrzał tylko na nią ostatni raz, trochę skruszony, trochę obrażony za słowa wypowiedziane, ale wolę jej uszanował i zniknął za drzwiami.
— Żegnaj ukochany — szepnęła do siebie w zaklinaniu.
CAPITULUM VI: UNWANTED
Krzyk nowo narodzonego dziecka rozbrzmiał o poranku. Poród Bogny, tym razem odbył się bez komplikacji, co ona sama za cud uznała. Powiła na świat zdrową dziewczynkę, której narodziny wielkim wydarzeniem były we wiosce. Otrzymała imię Mirosława, na znak łacińskiego słowa mira — cud. I rzeczy samej wyglądała, jak mały aniołek. Kasztanowe włosy, które były odmiennego koloru, co pozostałych domowników, tylko podkreślały jej wyjątkowość.
— To znak od Boga — oznajmiała Bogna zebranym, trzymając dziecko — obdarował mnie skarbem, który nie zachwiał zdrowiem ani życiem moim.
Dla Bogumiły była to nowa sytuacja i nikt nie spodziewał się, że będzie lekcją, jedną z najtrudniejszych w jej życiu.
— Odsuń się! — wrzała Bogna, kiedy mała zbliżała się do kołyski — nie wolno ci do niej podchodzić.
— Chciałam zobaczyć — odpowiadała przestraszona.
— Patrz z daleka. Nie wolno ci, bo po łapach przyłożę — straszyła?
Wraz z pojawieniem się dziecka nowego, Bogna powoli zapominała o pierworodnej swojej. Poświęcała jej coraz mniej uwagi i zaczęła zaniedbywać. Ojciec starał się wypełniać jej czas na tyle, na ile był w stanie. Praca dodatkowa i obowiązki domowe zaczęły go przerastać. Życie z Bogną było ciężkie, ale samotności perspektywa i na bruk wyrzucenie, były jeszcze gorsze. W domu pozostawał w dalszym ciągu gościem. Pamięć o Jagnie zdawała się ponownie zanikać, kiedy znalazł ukojenie w napitku i pracy, a losy swojej rodziny powierzył żonie.
Tak kolejny rok minął.