Wstęp
Cześć, nazywam się Ula. Piszę tę książkę, bo wiem, jak trudno czasem zmierzyć się z chorobą, która zmienia całe życie — jedna z nich jest marskość wątroby. Chcę podzielić się z Tobą moimi przemyśleniami, odczuciami i doświadczeniami, aby pokazać, że choć ta droga bywa trudna, nie jesteś na niej sam.
Marskość wątroby to temat, o którym mówi się niewiele, a przecież to choroba wymagająca ogromnej siły — nie tylko fizycznej, ale i psychicznej. Przechodząc przez jej kolejne etapy, nauczyłam się wielu rzeczy — o sobie, o życiu i o tym, co naprawdę ma znaczenie.
Ta książka to nie poradnik medyczny, ale zaproszenie do wspólnej podróży przez emocje, wyzwania i momenty nadziei. Chcę, żebyś znalazł tu wsparcie, zrozumienie i inspirację, bo wiem, jak ważne jest poczucie, że ktoś rozumie to, przez co przechodzisz.
Jeśli czytasz te słowa, być może sam zmierzasz przez tę chorobę albo wspierasz kogoś bliskiego. Mam nadzieję, że moja historia pomoże Ci odnaleźć siłę do dalszej walki i pozwoli spojrzeć na trudne chwile z odrobiną optymizmu.
Zapraszam Cię więc do lektury — razem przejdziemy przez to krok po kroku.
Rozdział 1 — Diagnoza
To był ciepły dzień. Pamiętam, że wiatr lekko muskał mój policzek… Ale ja wtedy nie potrafiłam zebrać myśli. Mój oddech przyspieszył, łzy płynęły po twarzy, a ja czułam, że nie mogę nabrać powietrza. Tysiące myśli bombardowały moją głowę. Czułam się taka mała, a świat wokół nagle zrobił się ogromny.
Kilka słów. Tylko tyle — a jednak wszystko, co budowałam, wszystko, kim byłam, nagle przestało mieć znaczenie. Zostałam tylko ja… i te słowa, które powtarzały się w mojej głowie w kółko, jak w pętli:
„Jestem chora. Boże, ja jestem chora. Ja nie chcę umrzeć”.
To zdarzenie pamiętam tak wyraźnie, jakby wydarzyło się dziś. Za każdym razem wraca ten sam ból. Ten sam brak tchu. To uczucie, że nie potrafię zebrać myśli.
Przecież takie rzeczy dzieją się w filmach, na ekranie, w wiadomościach. Ale nie — teraz to wszystko dotyczyło mnie.
Mój świat się rozpadł, a ja nie wiedziałam, jak go posklejać. Nie wiedziałam, co robić. Gdzie iść. Czy w ogóle jest sens iść gdziekolwiek?
Następnego dnia pojechałam do kolejnego lekarza. Chyba miałam w sobie jeszcze jakąś cichą nadzieję, że to sen. Że się obudzę. Ale nie. Usłyszałam to samo. I drugi raz poczułam, jak ktoś obdziera mnie z resztek nadziei.
Od tej chwili wszystko kręciło się wokół jednej myśli:
Co będzie dalej?
Zaczęły się poszukiwania najlepszego lekarza. Tyle nazwisk, tyle poleceń… Ale który z nich mnie uratuje?
Badania. Pytania. Oczekiwanie. Strach.
Aż w końcu nastała ta chwila. Długi szpitalny korytarz i ostatnie drzwi. Siedziałam z plikiem papierów, cała trzęsąc się ze strachu. W głowie — milion myśli. Czułam się, jakbym szła na ścięcie. Czas dłużył się niemiłosiernie, a ja patrzyłam tylko na te drzwi i modliłam się, by mieć to już za sobą.
Rozmowa z lekarzem przebiegła spokojnie… o ile można to tak nazwać. Bo w środku wszystko we mnie krzyczało. Czułam, że to już ostatnia diagnoza. Że dalej nie da się jej zaprzeczyć.
Jeszcze gdzieś po cichu czekałam na cud. Ale nie…
Marskość wątroby.
Zostałam wpisana na kolejkę do szpitala.
Rozdział 2 — Krzyk, który rozdziera serce
Krzyk matki.
Płacz, zrezygnowanie, koszmar, który odczuwa cała rodzina.
Zaczynasz robić sobie wyrzuty — bo słyszysz, jak twoja mama płacze.
Tak bardzo bałaś się wykonać ten telefon. Tak bardzo bałaś się wypowiedzieć te słowa…
Bo wiedziałaś, że kiedy je wypowiesz — staną się prawdziwe.
A teraz stoisz, ledwo trzymając telefon w dłoni, i nie wiesz, co powiedzieć, by jej ulżyć w tym cierpieniu.
Miłość matki to coś największego i najpiękniejszego na świecie.
Możemy ją dostrzec każdego dnia — w spojrzeniu, w geście, w ciszy.
Przypominają mi się wtedy obrazy dzieciństwa. Jak radośnie biegałam po ogrodzie… Czuję trawę pod gołymi stopami, zapach orzechowca i papierówek.
To beztroski okres.
Dzieciństwo nie było do końca szczęśliwe, ale w pamięci najmocniej zostają te chwile, w których radość pisała się na twarzy.
Czasy grania w gumę, zabawy w wojnę, zbierania kolorowych karteczek, wspólnego oglądania bajek na jednym telewizorze przez wszystkie dzieci z sąsiedztwa.
Tylko tyle — ale aż tyle.
I rodzina…
Zawsze obecna.
Zawsze potrafiła pomóc.
Była wtedy, kiedy naprawdę jej potrzebowałam.
Tyle lat…
Przeprowadzki, pierwsze miłości, studniówki, rodzinne święta, pomyłki, pierwsza praca…
A teraz stoję z telefonem w ręku i nie potrafię zrobić nic, co mogłoby pomóc przetrwać mojej mamie ten ból.
Z biegiem czasu zrozumiałam, że z takiej sytuacji nie ma wyjścia.
Nie ma odpowiednich słów, które naprawdę ukoiłyby cierpienie.
Byłam rozbita.
Czułam się bardzo słaba.
Ja — osoba, która tyle przeszła i nigdy się nie poddawała — teraz miałam wrażenie, że stoję w rzece i tonę.
Wsparcie najbliższych jest bardzo potrzebne.
Dla niektórych to wszystko, czego im trzeba.
Ale… ile można wymagać od bliskich?
Osoba, która zachoruje, powoli zamyka się w sobie.
Wchodzi w stan depresji.
Nie zliczę, ile razy budziłam się i zasypiałam z jedną myślą: że umrę.
Jadąc samochodem, patrzyłam na zmieniające się krajobrazy i powtarzałam w głowie tylko jedno:
„Ja chcę żyć!”.
Zdarzało się, że podczas sprzątania nagle siadałam na podłodze i wyłam.
Nie płakałam — wyłam.
Na cały głos, bo nie wytrzymywałam presji.
Każde spojrzenie w lustro bolało.
Nienawidziłam się.
Miałam wyrzuty, że wcześniej nic nie zrobiłam.
Zawsze byłam zdrowa, nigdy się nie badałam, uważałam na siebie, starałam się dbać…
I nagle — przypadkowo — dowiaduję się, że jestem chora.
Dziedzicznie, po ojcu.
Gniew we mnie narastał.
Myślałam: „Zniszczył mi życie, a teraz jeszcze przez niego jestem chora”.
Ale nie — to byłoby dla mnie za łatwe.
Zawsze myślałam realistycznie i wiedziałam, że tylko ja jestem sobie winna.
Nigdy nie pomyślałam, żeby się przebadać.
Każdy odpowiada za siebie.
Codziennie widzimy w internecie wiadomości o śmierci, o chorobach.
Czytamy i… nic z tym nie robimy.
Nie dla siebie.
Nie potrafiłam rozmawiać o tym, co naprawdę czułam.
Nie chciałam dokładać bliskim cierpienia.
Nie chciałam być dla nich ciężarem.
Każdy ma swoje problemy — a teraz jeszcze ja, z moją chorobą.
Ale wiedziałam jedno:
Muszę się trzymać.
Nie wolno mi się poddać.
Bo jeśli ulegniesz depresji — nie ma już dla ciebie ratunku.
Najważniejsza jest siła — ta, którą każdy z nas ma gdzieś głęboko w sobie.
To dzięki niej możemy się podnieść. Możemy wspiąć się wyżej.
Możemy przeżyć.
I wtedy było już trochę lepiej.
Obrałam ścieżkę.
Chciałam działać.
Rozdział 3 — Decyzja, która zmienia wszystko
To był moment, w którym musiałam podjąć decyzję.
Albo się podniosę, albo zostanę tam, gdzie jestem — na dnie.
Nie było już miejsca na rozpacz. Choć wszystko we mnie krzyczało, żeby się schować, przespać ten koszmar — wiedziałam, że muszę wstać.
Nie dla świata.
Dla siebie.
To była moja cisza.
Moja noc.
Moje milczenie w łazience, gdy stałam przy zlewie i patrzyłam w swoje oczy — puste, zmęczone, pełne lęku.
I wtedy pierwszy raz pomyślałam: „Nie tak chcę żyć. To nie jest moje ostatnie słowo”.
Zaczęłam od drobiazgów.
Wstanie z łóżka bez płaczu było sukcesem.
Zaparzenie herbaty — zwycięstwem.
Umycie włosów — bohaterstwem.
Nikt tego nie widział, ale ja czułam, że każdy taki dzień to kolejny krok.
Czułam, że coś się zmienia.
Że ból nie znika, ale przestaje być jedynym dźwiękiem, który słyszę.
Zaczęłam więcej pisa
Myśli, zdania, czasem tylko pojedyncze słowa.
Wyrzucałam z siebie wszystko, co przez tyle tygodni, miesięcy, może nawet lat — tłumiłam.
Nie wiedziałam jeszcze, czy to droga do uzdrowienia.
Ale wiedziałam, że to droga do prawdy o sobie.
Pojawił się też gniew — ten potrzebny, zdrowy gniew.
Na rzeczywistość, na przeszłość, na własne zaniedbanie.
Ale ten gniew był siłą.
To on pchał mnie do działania.
Kiedyś mówiłam: „Nie dam rady”.
A teraz zaczęłam mówić: „Spróbuję”.
Nie miałam jeszcze planu.
Nie miałam nawet energii.
Ale miałam wolę, której wcześniej nie umiałam z siebie wydobyć.
I wtedy, zupełnie niespodziewanie, pierwszy raz poczułam… spokój.
Maleńki, ledwie wyczuwalny.
Jak ciepły koc w zimny wieczór.
To nie był koniec walki — to był jej początek.
Ale wiedziałam już, że chcę walczyć.
Bo wszystko zaczyna się od decyzji.
Cichej.
Intymnej.
Podjętej w sercu, nie na głos.
Rozdział 4 — Ramię, na którym mogłam się oprzeć… M.
W momencie, kiedy wszystko się waliło, on był.
Nie pytał, nie oceniał, nie uciekał.
Po prostu był.
I to znaczyło więcej, niż mogłam wtedy unieść.
To on załatwiał wizyty, dzwonił, gdy ja nie miałam siły mówić.
To on siedział godzinami przy mnie, kiedy trzęsłam się ze strachu przed wynikami.
To on prowadził samochód w milczeniu, bo wiedział, że czasem najważniejsze rzeczy dzieją się bez słów.
Był obok. Zawsze.
Nie wtedy, gdy było łatwo.
Tylko właśnie wtedy, gdy najtrudniej.
Zdarzało się, że w środku nocy budziłam się zapłakana, a on bez słowa przytulał mnie i głaskał po głowie, jakby tym jednym gestem chciał odgonić wszystko, co złe.
Widział moją słabość, ale nigdy nie traktował mnie jak kogoś „słabszego”.
W jego oczach wciąż byłam sobą — tą samą dziewczyną, która potrafi się śmiać, żartować, mieć marzenia.
Nie musiał mówić, że mnie kocha.
On pokazywał to każdego dnia — w cichym czekaniu pod gabinetem, w robieniu herbaty, kiedy nie mogłam wstać z łóżka, w tym, że pamiętał o moich lekach, kiedy ja nie chciałam ich nawet widzieć.
I wtedy zrozumiałam, że miłość to nie tylko chwile szczęścia.
Miłość to siła, która niesie cię, kiedy nie masz już nóg, by iść dalej.
To ktoś, kto nie zadaje ci głupich pytań, tylko robi wszystko, żebyś wiedziała, że nie jesteś sama.
Były dni, kiedy miałam ochotę zniknąć.
Ale wtedy przypominałam sobie jego spojrzenie — ciepłe, spokojne, pełne wiary.
I choć w siebie nie wierzyłam — wierzyłam jemu.
I to wystarczyło.
Bo czasem jedna osoba może być całym światem.
Jednym powodem, żeby się nie poddać.
Jednym światłem, które prowadzi cię przez najciemniejsze noce.
Rozdział 5 — Czekanie
Czas… dzień, tydzień, miesiąc… a potem kolejny.
To czekanie sprawiało, że wariowałam. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego muszę tyle czekać na miejsce w szpitalu.
Człowiek chory jest niecierpliwy. Chce wszystko na już, na zaraz, a nie „później”.
Stres, który karmiły pytania, doprowadził mnie do wyczerpania. Organizm słabł dzień po dniu.
Budziłam się, ale nie potrafiłam przeżywać dnia.
Życie się toczyło — ale jakby obok mnie.
Jak w filmach — stoisz nieruchomo, a wszystko wokół Ciebie się przesuwa. Obrazy, dźwięki, ludzie.
Czy coś wtedy było dla mnie ważne?
Na pewno. Ale nie potrafiłam nic z siebie dać, bo cały mój kierunek, wszystkie myśli — zmierzały tylko w jedno miejsce. Do szpitala.
Byłam natrętna. Dzwoniłam raz, drugi, trzeci…
W końcu lekarz zirytowanym głosem rzucił:
— Jeśli pani się nie podoba, to proszę zmienić placówkę!
Wtedy poczułam się bezsilna.
To są te momenty, w których nie możesz już nic zrobić.
Nie wystarczają błaganie, pieniądze, łzy.
Czekasz. Po prostu czekasz — aż ktoś da ci łaskawie znak, że przyszła twoja kolej.
To trwało długo. Bardzo długo.
Aż pewnego dnia, w ciszy, rozległ się dźwięk telefonu.
— Jest miejsce. Czekają na panią.
Zakręciło mi się w głowie. Szczęście. Strach. Nadzieja.
To się dzieje. Pojadę. I może wreszcie dowiem się, co dalej.
Szpital był ogromny.
Długie korytarze pełne historii. Każdy z nas codziennie spacerował nimi, zanurzony w swoich myślach.
I ja też tam byłam.
Czasem rozmawiałam przez telefon.
Czasem z koleżanką z sali.
A czasem tylko stałam przy wielkim oknie i myślałam:
„Co ja tu robię? Przecież mnie tu nie powinno być”.
Nie czułam się samotna.
Wręcz przeciwnie — chyba potrzebowałam takiej przestrzeni.
Tylko mojej.
Gdzie mogłam zajrzeć w siebie głębiej niż kiedykolwiek wcześniej.
Codzienne badania. Codzienne rozmowy.
Lekarze zadawali te same pytania, wałkowali te same odpowiedzi.
Szukali sposobu, żeby mi pomóc.
I przyszła ona — biopsja wątroby.
Najgorsze badanie, jakie może być.
Ból, który rozdziera całe ciało.
Pamiętam, jak bardzo byłam skupiona.
Słyszałam wyraźnie bicie mojego serca.
Głośne, jakby waliło o ściany sali.
Jedno szarpnięcie. Potem drugie.
Krzyknęłam. Raz. Drugi.
Potem… tylko ból. Ogromny.
Nie mogłam oddychać. Jakby ktoś położył mi coś ciężkiego na klatkę piersiową i zabrał tlen.
Po badaniu leżałam kilka godzin.
Nieruchomo. Obłożona lodem.
Lekarz pozwolił mi wtedy zobaczyć kawałek mojej wątroby.
Była piękna.
Bordowy kolor, jakby tętniła życiem.
I pomyślałam: Ale o co chodzi? Czy naprawdę jest aż tak zniszczona?
Kolejne dni mijały.
Patrzyłam na innych.
Na ludzi, którzy byli w znacznie gorszym stanie niż ja.
Dwa pokoje dalej — ktoś umarł. Jego walka się skończyła.
Poznałam wiele historii.
Poznałam dziewczynę, która czekała na drugi przeszczep.
Już raz była w tej sytuacji… Już raz dostała drugą szansę. Teraz wróciła.
A miała w sobie tyle energii! Wszędzie jej było pełno.
Każdy z tych ludzi coś wnosił.
Mój pobyt w szpitalu — wbrew wszystkiemu — był… miły.
Mili ludzie. Opiekuńcze pielęgniarki.
I lekarze, których codziennie zamęczałam nowymi pytaniami.
Pewnego wieczoru siedziałam na swoim łóżku.
Cicho było. Spokojnie.
I wtedy pomyślałam:
— Mogę więcej.
To się nie skończy w ten sposób.
Nie dzisiaj. Nie jutro. Nie kiedyś.
Dostałam ogromną dawkę siły.
Postanowiłam wtedy jedno:
Jeśli nie będę mogła biegać — to będę chodzić.
Jeśli nie będę mogła chodzić — będę się czołgać.
Ale nigdy nie pozwolę, by choroba przejęła kontrolę nad moim życiem.
Mam jeszcze tyle do zrobienia.
Tyle do osiągnięcia.
Potrzebuję tylko jednego: czasu.
I zrobię wszystko, żeby go mieć.
Rozdział 6 — „Czułam, że to ostatnie święta”
Boże Narodzenie…
Czas radości, miłości, życzliwości i przemyśleń.
Lubię ten czas. Wszyscy są zabiegani, a sklepowe półki uginają się pod ciężarem świątecznych ozdób. Ale najbardziej kocham magię lampek — na choinkach, w oknach, przed domami.
Uwielbiam spacerować wtedy po rynku albo po prostu chodnikiem, mijając domy i sklepy. Czuć powietrze — takie czyste, zimowe, pachnące spokojem. W święta świat na chwilę zwalnia. Jednoczymy się. Tak samo jak w najtrudniejszych momentach — tak i w święta potrafimy być razem.
Prezenty gromadziłam od dłuższego czasu — robię tak zawsze. Dla każdego staram się znaleźć coś wyjątkowego. Szukam, wybieram z uwagą, pakuję z sercem… i odkładam na półkę w pokoju. Czekają grzecznie, aż ktoś je otworzy i poczuje, że jest ważny.
Cieszyłam się, że pojadę do rodziny.
Ale gdzieś głęboko czułam… że to mogą być moje ostatnie święta.
Nie wiem, skąd to przeczucie. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
Po prostu było — niepokojące, ciche, obecne.
Potem przyszedł sylwester. Nowy rok. Nowe plany. Nowe postanowienia.
Uśmiechy, zimne ognie, życzenia „wszystkiego najlepszego”.
A we mnie… to jedno pytanie:
Czy ja w ogóle doczekam kolejnego grudnia?
***************
Wigilia.
Stół jak zawsze ten sam. I ten sam obrus, ten sam zapach barszczu, to samo czekanie, aż ktoś wypowie pierwsze słowo.
Zebraliśmy się wszyscy.
Rodzina, rozmowy, śmiechy, dźwięk sztućców i kolęd grających w tle.
A ja siedziałam wśród nich i chłonęłam każdą chwilę, jakby miała się nigdy nie powtórzyć.
Patrzyłam na ich twarze — dobrze mi znane, czasem zmęczone, ale pełne miłości. Patrzyłam i myślałam: „Czy będą tu za rok? A czy ja będę?”.
I choć nie powiedziałam nic, coś we mnie cichutko pękało.
Ten wewnętrzny głos, który szeptał: „Zapamiętaj to. Każdy szczegół. Każdy uśmiech, każdą potrawę, każde życzenie, każde spojrzenie”.
Jakbym nagrywała te święta we własnym sercu, żeby potem — gdyby przyszło mi odejść — zabrać je ze sobą.
Przy dzieleniu się opłatkiem czułam, że oczy mi wilgotnieją.
„Zdrowia przede wszystkim” — słyszałam od każdego.
Ściskali mnie, życzyli mi siły, ale nie wiedzieli, że słowo zdrowie ma dla mnie zupełnie inny ciężar. Że ono nie jest już pustą formułką — jest moim codziennym zmaganiem.
Chciałam im powiedzieć, że się boję.
Ale nie umiałam.
Nie w taki dzień.
Pod choinką leżały prezenty, które zbierałam tygodniami.
Rozdawałam je z uśmiechem.
Każdy był jak mała wiadomość: „Jesteś dla mnie ważny. Myślałam o tobie. Kocham cię”.
I chociaż serce miałam ściśnięte, cieszyłam się, widząc radość obdarowanych.
Bo mimo wszystkiego, co czułam — chciałam, żeby te święta były piękne.
Dla nich.
Późnym wieczorem, gdy już wszyscy rozeszli się po kątach, usiadłam sama w pokoju.
Z kubkiem herbaty i ciszą.
Spojrzałam na choinkę, na migające światełka. I pomyślałam:
Jeśli to mają być moje ostatnie święta… to dobrze, że były właśnie takie.
Pełne miłości, zapachu mandarynek i prawdziwych życzeń.
Takie, które pamięta się do końca.
******************
Pierwszy dzień stycznia.
Nowy rok.
Nowy kalendarz, czyste kartki, nowe cyfry w dacie… i stare myśli w głowie.
Wszyscy życzyli sobie zmian — że schudną, że rzucą palenie, że znajdą nową pracę, że coś wreszcie odpuszczą.
A ja miałam tylko jedno pragnienie:
Żyć.
Nie planowałam wielkich rzeczy.
Nie wypisywałam noworocznych celów.
Nie kupiłam nowego notesu z motywującym cytatem na okładce.
Po prostu usiadłam przy oknie i patrzyłam na puste ulice.
Świat jeszcze spał po zabawie. A ja czułam się dziwnie trzeźwa — jakby wszystko we mnie już się obudziło.
Zbyt wcześnie.
Myśli przychodziły same:
— Czy doczekam kolejnych świąt?
— Czy będzie jeszcze czas na urodziny, wakacje, lato?
— Czy moje ciało da radę?
Było we mnie wtedy coś pomiędzy ciszą a błaganiem.
Jak modlitwa bez słów.
Jak krzyk zamknięty pod żebrami.
Ale jednocześnie… w tym pierwszym dniu roku — pomimo lęku — pojawiło się też coś, czego się nie spodziewałam.
Mała iskierka.
Nie nadzieja — nie, to jeszcze nie to.
To było coś innego.
Jakby cień decyzji, która powoli we mnie dojrzewała:
Nie wiem, co mnie czeka. Ale dopóki jestem — będę żyć naprawdę.
Bo życie to nie plan.
Nie kartka z celami.
To momenty — ten łyk herbaty, to światło poranka, ten miękki koc na kolanach, czyjaś dłoń na ramieniu.
I to, że jeszcze tu jestem.
Nie muszę dzisiaj wiedzieć, jak będzie wyglądał grudzień.
Wystarczy, że czuję ciepło tej chwili — styczniowej, cichej i prawdziwej.
Rozdział 7 — „Własne ciało — największy wróg”
Nienawidziłam swoich objawów.
Nie rozumiałam, co się dzieje z moim ciałem, a jeszcze bardziej — z moją głową.
Nie potrafiłam zapanować nad gniewem.
Wybuchałam — dosłownie — na wszystkich, bez powodu.
Hormony szalały, a ja nie umiałam powiedzieć sobie „dość”.
Potem płakałam… bo wiedziałam, że krzywdzę najbliższych swoją frustracją.
Słowa, które wypowiadałam w złości, były jak kolce — raniły i zostawały w nich na długo.
Moje huśtawki nastroju były przerażające.
Ból głowy — codzienny, przewlekły — doprowadzał mnie do szału. Czułam, jakby miażdżyło mi czaszkę od środka.
Suchość skóry była tak duża, że przy zdejmowaniu spodni w powietrzu unosiły się jej kawałki.
Drapałam się godzinami.
Nie z nerwów. Po prostu nie mogłam inaczej — swędzenie było nie do zniesienia.
Z potem walczyłam tak, jak mogłam.
Antyperspiranty, perfumy, codzienne zmiany ubrań.
A i tak nie czułam się komfortowo.
Nie mogłam znieść nawet zapachu z ust — bałam się rozmawiać blisko z ludźmi.
Czułam się zawstydzona. Zamknięta w sobie.
Bóle pod żebrami były coraz gorsze.
Raz z jednej strony, raz z drugiej.
Czasem tak silne, że z oczu same leciały łzy. Wstrzymywałam powietrze, próbowałam wszystkiego — nic nie pomagało.
A gdy śledziona zaczęła się powiększać…
Zrozumiałam, że to dopiero początek.
Czułam się, jakby moje wnętrze powoli się rozpadało.
Jakby wątroba miała z czasem zniszczyć wszystko, co we mnie jeszcze żyło.
Noce przynosiły jeszcze większy lęk.
Budziłam się, dusząc — brakowało mi powietrza, lał się ze mnie pot, czułam strach, leżałam bez sił.
Nie wiedziałam, co robić.
To była choroba podstępna…
Jak tykająca bomba wewnątrz mnie.
A potem — zmiany w wyglądzie.
Nie poznawałam siebie w lustrze.
Z ładnej, drobnej dziewczyny zostało coś, co przypominało cień.
Przybrałam na wadze dziesięć kilogramów — częściowo przez rzucenie palenia, ale głównie przez wodę zatrzymywaną przez organizm.
Mój brzuch… ogromny.
Drugi podbródek.
Zatarte rysy twarzy.
Włosy wypadały. Rzęsy się kruszyły.
Wszystko słabe. Jakby gasło razem ze mną.
Biegałam od lekarza do lekarza, od badania do badania.
Krew pobierano mi tak często, że śmiałam się gorzko, że powoli wyglądam jak narkomanka.
Ręce miałam całe posiniaczone.
I to czekanie…
Wieczne czekanie na wyniki, które nigdy nie przynosiły spokoju.
Zamiast tego — więcej pytań. Więcej strachu.
Rezonans był dla mnie koszmarem.
Godzina w zamkniętej tubie, hałas tak przeraźliwy, że trzy razy miałam atak paniki.
Ale wytrwałam. Nie poruszyłam się.
Chciałam mieć to za sobą.
Podczas gastroskopii trzęsłam się ze strachu, byłam cała mokra z nerwów.
To tylko kilka badań, ale każde z nich wykańcza psychicznie i fizycznie.
A najgorszy był strach przed wynikiem.
Zawsze.
Nie badanie — ale to, co może po nim nadejść.
Wiedziałam, że muszę się do tego przyzwyczaić.
Że tak będzie już do końca życia.
Że ta walka się nie skończy.
Moi rówieśnicy wrzucali zdjęcia z imprez — śmiech, młodość, wakacje, wino.
A ja…
Ja czułam, że zostałam obdarta z normalności.
Że ktoś mi ukradł najlepsze lata.
Byłam zmęczona.
Od rana.
Od momentu, kiedy otwierałam oczy, czułam się tak, jakbym całą noc pracowała fizycznie.
Zdarzało się, że wyjście do sklepu kończyło się powrotem w ubraniu mokrym od potu.
Tak duży wysiłek.
Codzienność stała się górą do wspinaczki.
Długo tak to wyglądało.
Ale dziś…
Dziś bywa różnie. Raz lepiej, raz gorzej.
Ale mam w sobie więcej siły.
Aby chociaż próbować.
Aby nie pozwalać, żeby brak energii wygrał.
Bo życie — nawet takie pokancerowane — nadal trwa.
Były dni, kiedy miałam dość wszystkiego.
Patrzyłam w sufit i myślałam, że to już — więcej nie uniosę, nie podniosę się, nie dam rady.
Ale coś w środku… jakaś cicha siła, jakby głos, który szeptał: jeszcze trochę, jeszcze tylko dziś, wytrzymaj…
To nie był cud.
To nie była nagła zmiana.
To było małe ziarenko, które zaczęło wreszcie kiełkować pośród wewnętrznego rumowiska.
Ziarenko sensu.
Bo nawet w największym chaosie — gdzieś tam, pod stertą bólu, frustracji i łez — można znaleźć coś, co da oddech.
Choćby na chwilę.
Zaczęłam dostrzegać rzeczy, których wcześniej nie widziałam.
Może przez ból wszystko staje się ostrzejsze.
Światło lampek w oknie.
Zapach świeżo zaparzonej herbaty.
Delikatność czyjejś troski.
Szczerość zwykłego „jestem przy Tobie”.
Nie rozwiązywało to moich problemów.
Ale dawało mi momenty wytchnienia.
Kilka minut spokoju.
I to wystarczało, żeby wytrwać do kolejnego poranka.
Byłam zmęczona, ale nie chciałam się już poddać.
Za dużo przeszłam, żeby teraz się przewrócić i nie próbować wstać.
Nie musiałam być silna każdego dnia.
Ale mogłam próbować co dzień od nowa.
W tym całym wirze choroby i samotności zaczęłam uczyć się, że nawet jeśli moje życie wygląda zupełnie inaczej niż to, które planowałam — to wciąż jest moje.
I że może być warte przeżycia, nawet jeśli nie zawsze jestem szczęśliwa.
Bo sens nie zawsze przychodzi z wielkich słów.
Czasem objawia się w najprostszych rzeczach.
W tym, że się nie poddałam.
W tym, że znów wstałam.
W tym, że piszę tę historię.
Rozdział 8 — „Bez prawa do nadziei”
Pojechałam na wizytę do lekarza. Rozmowa toczyła się swobodnie… do czasu, aż usłyszałam te słowa:
„Nie może pani zajść w ciążę. Nigdy nie będzie miała pani dzieci”.
Na moment oślepłam. Jakby ktoś jednym zdaniem odebrał mi resztę nadziei.
Moja dusza rozdarła się z bólu.
Zawsze gdzieś odsuwałam od siebie myśl o dziecku.
Byłam zajęta — próbowałam ułożyć swoje życie, ciężko pracowałam, założyłam firmę, kupiłam dom.
Rodzina? Myślałam, że mam czas. Że wszystko przyjdzie w odpowiednim momencie.
Chciałam być rozsądna. Najpierw stworzyć stabilne życie, a potem… potem miał pojawić się ktoś.
Ktoś, kogo pokocham bezgranicznie. Mała istotka, która przyniesie światło i ukojenie.
Która sprawi, że zapomnę o tym, co było trudne.
Ale wtedy wszystko runęło.
Dwanaście lat temu rozstałam się z narzeczonym.
A tak naprawdę — uciekłam. To nie był dobry partner.
Wyjechałam za granicę. Zaczęłam od nowa.
I wierzyłam, że jeszcze wszystko przede mną. Że jeszcze zdążę.
A teraz… to marzenie uleciało. Zostało wyrwane i wyrzucone gdzieś w nicość.
Zostałam z niczym.
Bez złudzeń, że może mnie jeszcze czekać coś szczęśliwego.
Ból w sercu zabijał mnie każdego dnia.
Nie potrafiłam mówić o tym, co czuję, bo brakowało mi słów.
Czułam się, jakby ktoś odebrał mi coś najcenniejszego.
Coś, czego potrzebowałam jak tlenu.
Byłam załamana.
Całe dnie myślałam tylko o tym.
Ta wiadomość bolała bardziej niż sama diagnoza.
Nie umiałam patrzeć na dzieci. Na mamy, które tuliły swoje pociechy.
Czułam żal tak ogromny, że się we mnie nie mieścił.