E-book
11.99
drukowana A5
57.5
Awans

Bezpłatny fragment - Awans

Objętość:
297 str.
ISBN:
978-83-8414-189-2
E-book
za 11.99
drukowana A5
za 57.5

Prolog

Piątek, 12 marca 2021 r.


Kobieta spędzała dzień w swoim mieszkaniu, w jednej z podpoznańskich miejscowości. Właśnie przygotowywała swoją popołudniową kawę, kiedy w telewizji rozpoczęła się wypowiedź pewnego mężczyzny.

Dzisiaj wszyscy jesteśmy pod wrażeniem przekroczenia kolejnej bariery psychologicznej, jeśli chodzi o liczbę nowych dziennych zachorowań — dobiegał głos z telewizora.

Zainteresowała się dalszym ciągiem wypowiedzi i pospiesznie weszła do salonu. Usiadła wygodnie w fotelu i zaczęła słuchać, co do powiedzenia ma mężczyzna w krawacie koloru nadziei. Tej jednak zaczynało kobiecie brakować z każdym kolejnym wypowiedzianym zdaniem.

…dlatego podjęliśmy decyzję, aby te same obostrzenia wprowadzić na poziomie całego kraju. Zamknięte zostają hotele. Ograniczamy działalność galerii handlowych. Zamknięte zostaną kina, teatry, muzea, galerie i inne obiekty rozrywkowe.

— Nosz kurwa! Znowu to samo! — krzyknęła, rzucając niemal pełny kubek w świeżo pomalowaną ścianę. Skryła swoją twarz w dłoniach i zaczęła gorzko płakać.

Rozdział 1

Piątek, 12 marca 2021 r.


Domofon wydał z siebie charakterystyczny dźwięk. Ktoś przy furtce wpisał właśnie właściwy kod. Minutę później pojawił się pod drzwiami mieszkania i nie pukając otworzył je wchodząc do środka.

— No w końcu jesteś! Myślałem, że już nie przyjdziesz. Co tak długo? — zapytał gospodarz, jednocześnie podając rękę na powitanie.

— Mówię ci Wojtas, ta robota mnie wykończy. Tyle ile ja w tym miesiącu natrzepałem nadgodzin to się w pale nie mieści. Wiecznie jakiś deadline i gaszenie pożarów. Powoli mam tego dość — odpowiedział gość.

— Już dawno ci mówiłem, Jędruś, żebyś rzucił to w cholerę. W tej korporacji tylko osiwiejesz i nic z tego nie będziesz miał. Zresztą, nie będę się powtarzał. Wchodź do środka.

***

Wojciech Wysocki i Jędrzej Twardy byli przyjaciółmi. Poznali się w czasach studenckich. Obaj studiowali na tym samym roku informatykę. Po studiach pracowali nawet razem w jednej z poznańskich korporacji. Wojtek jednak szybko się zwolnił i otworzył własną działalność. Nie żałował. Mimo początkowych trudności udało mu się rozwinąć biznes. Współpracował głównie z małymi firmami, ale niespodziewanie w ostatnich miesiącach podpisał kilka korzystnych kontraktów z większymi przedsiębiorcami. Z tego powodu zatrudnił dwóch dodatkowych pracowników. Interes się kręcił, a coraz większe sumy pieniędzy zasilały rachunek bankowy młodego biznesmana.

Z kolei Jędrzej wciąż pracował w firmie, w której zaczynał swoją karierę po studiach. Co prawda udało mu się awansować, ale nie wpłynęło to znacząco na jego pensję. Za to na poziom stresu i permanentny brak czasu już tak. Przez korporacyjne obowiązki Jędrzeja przyjaciele nie mogli widywać się tak często jak kiedyś. Dawniej regularnie spotykali się na cotygodniowych rozgrywkach w FIFĘ, za każdym razem próbując udowodnić wyższość swojej ulubionej drużyny nad przeciwnikiem. Ich wirtualny pojedynek AC Milanu z Juventusem stał się już tradycją.

***

— Jak myślisz? Ile Zlatan wciśnie dzisiaj brameczek twojemu Szczęsnemu? — zapytał Wojtek wchodząc do pokoju z dwoma piwami.

— Ty! Co to, kurwa, jest? — spytał Jędrzej wskazując na dwa szklane akwaria postawione przy kanapie.

— Jak to co? Fish spa!

— Że co? — Jędrzej ze zdziwienia uniósł brwi nieomal do skraju czoła.

— No fish spa! Taki rodzaj pedicure. Wsadzasz sobie nogi do akwarium z rybkami garra rufa — powiedział wskazując palcem na pływające w zbiorniku stworzenia. — To te takie brunatno-pomarańczowe. Siedzisz tak jakiś czas, a one czyszczą twój martwy naskórek. Rewelacja!

— Wiem co to jest, ale przecież to obrzydliwe. Ludzie wkładają stopy do tego samego akwarium i te same ryby to obgryzają. To niehigieniczne.

— I tutaj zasadniczo się z tobą zgadzam. Też tak zawsze mówiłem, dlatego założyłem swoje własne fish spa. Nikt obcy nie wkłada mi tu nóg, regularnie podmieniam wodę i mam zajebisty system filtracyjny. Pełna kultura. Zresztą nie gadaj tyle tylko ładuj się do środka. Zaraz przyniosę ci ręcznik.

— No chyba cię pogięło!


Chwilę później obaj mężczyźni mocno trzymali swoje pady i wpatrywali się w ekran telewizora. Wojtek moczył nogi w akwarium. Jędrzej odsunął się od swojego. Prawie nie odzywali się do siebie grając w pełnym skupieniu. Milan prowadził już 3—0.

— Co robisz? — krzyknął gospodarz, gdy jego kolega nagle wstrzymał grę.

— Słyszałeś to?

— Ale co?

— Jakiś krzyk. Gdzieś w bloku.

— Ja nic nie słyszałem. Przegrywasz i wymyślasz, żeby przerwać mecz. Może to tu twój Cristiano krzyczy z rozpaczy.

— O! Słyszysz teraz? Znowu ktoś krzyknął i w dodatku zbił coś szklanego. Trzeba iść sprawdzić czy nie potrzebuje pomocy. Wiesz z którego to mieszkania?

***

Wysocki nie znał jeszcze dobrze wszystkich sąsiadów. Do mieszkania wprowadził się niedawno. Domyślał się jednak skąd owe hałasy mogły dochodzić. Pod ósemką mieszkała rodzina Frącków. Monika, Artur i mały Leoś. Wprowadzili się jakiś czas przed nim. Kilkukrotnie zdarzyło się, że kurier zostawił u nich jakąś paczkę dla Wojciecha. Monika nigdzie nie pracowała i spędzała czas głównie w domu ze swoim synkiem. Pewnego razu, gdy Wojtek odbierał przesyłkę od sąsiadów dał się zaprosić na kawę. Stąd dowiedział się, że Artur Frącek był właścicielem hotelu z restauracją i zarabiał całkiem niezłe pieniądze.

Jednak od jakiegoś czasu zdarzało się coraz częściej słyszeć kłótnie z mieszkania sąsiadów. Zwykle krzyki Artura oraz płacz Moniki i Leonka. Wysocki domyślał się, że miało to związek ze zmianą sytuacji materialnej rodziny. Branża, w której działał Frącek mocno ucierpiała na skutek pandemii i nieomal z dnia na dzień rodzina została pozbawiona przychodów. Artur był wyraźnie przybity. Nie zagadywał już radośnie sąsiadów, których mijał na osiedlu. Za to coraz częściej był widywany na samotnych spacerach, pozostawiając za sobą chmurę dymu papierosowego.

***

— I nic z tym nie zrobiłeś? — zapytał Jędrzej nie kryjąc oburzenia.

— A co niby miałem zrobić? Wolność, Tomku, w swoim domku. Każdy ma swoje problemy, a to że się kłócą od czasu do czasu to jeszcze o niczym nie świadczy. Nie będę nikomu się pchał z buciorami w życie.

— Ale z ciebie ignorant! A co jeśli ta Monika potrzebuje pomocy? Albo ten chłopiec? Trzeba to sprawdzić.

Mężczyzna wstał i wyszedł z mieszkania. Wysocki krzyknął próbując go zatrzymać, jednak bezskutecznie. Kiedy wydostał się ze swojego akwarium Twardy pukał już do mieszkania oznaczonego numerem osiem.

Rozdział 2

Poniedziałek, 12 kwietnia 2021 r.

Od kilku tygodni Barbara Kowalik każdy poranek rozpoczynała w ten sam sposób. Gdy budzik zaczynał grać żywiołową muzykę z jej ust wydobywało się soczyste kurwa mać. Następnie sięgała po telefon i zabierała się za poranną prasówkę. Najbardziej ekscytowała się, przeglądając piątkowskie forum na jednym z poznańskich portali.

Na Osiedlu Chrobrego znowu zauważono dzika!

Gdy widziała takie nagłówki, jej serce zaczynało bić mocniej.

Barbara Kowalik, czterdziestoczteroletnia prawniczka z Poznania, która w swoim życiu już nie raz otrzymywała pogróżki od wrogów swoich klientów, panicznie bała się tylko jednego, dzików. Fobia ta trwała od niedawna.

Pewnego wieczoru wyszła wyrzucić śmieci. Kiedy już miała wejść do altany śmietnikowej usłyszała jakieś głosy dobiegające z któregoś pojemnika na odpady. Była pewna, że to miejscowy pan Mietek szukający pustych butelek po alkoholu. Dlatego pewnym krokiem weszła do środka. Wyrzuciła śmieci do najbliższego kontenera i wtedy go zobaczyła. Ogromnego dzika leniwie przeszukującego zawartość przewróconego kubła na śmieci. Nie miała prawa wcześniej poczuć zwierzęcia. Prawniczka niedawno przechorowała COVID- 19 i nie odzyskała jeszcze węchu. Zachowała jednak zimną krew. Nie spanikowała. Spokojnym krokiem opuściła altanę i stanowczym, lecz opanowanym krokiem skierowała się do swojego mieszkania. Trauma jednak pozostała. Od tamtej pory Kowalik przeglądała wszystkie znane sobie lokalne portale. Swoimi telefonami i zgłoszeniami dała się poznać pracownikom Straży Miejskiej jako najbardziej narwana mieszkanka Poznania, a codzienne wyjścia do pracy czy sklepu wydawały się być największą zmorą.

Tego dnia Barbara jednak szybko się uspokoiła. Na dzisiaj zaplanowała sobie przecież home office. Nie miała umówionych żadnych spotkań z klientami, a najbliższa rozprawa w sądzie miała się odbyć dopiero w środę. Zakupy były zrobione, a śmieci wyrzucone. Zapowiadał się beztroski dzień, który miał być spędzony w czterech kątach.

***

Minęło kilka godzin. Barbara cały czas pracowała. Wszystko szło zgodnie z planem. Nagle z laptopa zaczął dobiegać charakterystyczny dźwięk.

Dzwoniła Kornelia, nomen omen, Dzik, pracownica stowarzyszenia Piekło Kobiet, z którym współpracowała także prawniczka.

„Ta rozmowa nie może potoczyć się po mojej myśli” — pomyślała Kowalik, po czym nacisnęła zieloną słuchawkę.

Na ekranie komputera pojawiła się twarz młodej kobiety, z kręconymi rudymi włosami i niebieskimi oczami. Od razu dało się zauważyć, że dziewczyna jest zdenerwowana.

— No co tam Kornelia? — odezwała się Barbara, nie tracąc czasu na zbędne przywitania.

— Baśka! Pomocy! Musisz coś dla mnie zrobić, błagam cię! — piskliwym głosem lamentowała Dzik.

— Co się dzieje?

— Musisz pojechać na komisariat i poprowadzić szkolenie! W końcu udało nam się uzyskać zgodę z ministerstwa, a Jagoda dzisiaj nie może. Tylko ty możesz ją zastąpić!

„Ja pierdolę! To się nie dzieje” — zaklęła w myślach Kowalik.

***

— To by było na tyle. Bardzo dziękuję państwu za udział w tym spotkaniu. Było mi niezmiernie miło spotkać się z państwem. Mam nadzieję, że informacje, które wam przekazałam okażą się pomocne w waszej pracy.

Tymi słowami Barbara Kowalik zakończyła czterogodzinne szkolenie, które przeprowadziła w poznańskiej Komendzie Wojewódzkiej Policji. Niektórzy policjanci, przed opuszczeniem sali szkoleniowej, podchodzili jeszcze do prawniczki, aby podziękować jej za niezwykle interesujące zajęcia.

Pomieszczenie opuścili już niemal wszyscy. Została tylko Kowalik, która cały czas się pakowała i przygotowywała do wyjścia oraz drobna policjantka, o delikatnych rysach twarzy, ciemnych oczach oraz jasnobrązowych włosach, które były upięte w ciasny kok. Najprawdopodobniej była odpowiedzialna za zamknięcie sali i oddanie kluczy do portierni.

Kobieta bacznie przyglądała się Barbarze z drugiego końca pokoju. W końcu podeszła do prawniczki i odezwała się.

— Nazywam się Paulina Czyżyk. Nie wiem czy pani mnie pamięta, ale miałyśmy już chyba okazję się poznać.

Barbara spojrzała na policjantkę. Uważnie się jej przyglądała. Po kilku chwilach odpowiedziała:

— Musi mi pani wybaczyć, ale niestety nie mogę sobie przypomnieć okoliczności, w których miałoby to miejsce.

— Nieważne. Nawet dobrze, że pani mnie nie pamięta. Nie ma sensu wracać do tamtych wydarzeń. Zastanawiam się tylko… A może miałaby pani ochotę na kawę? Niedaleko podają bardzo dobrą. Weźmiemy dwie na wynos i przejdziemy się na krótki spacer. Proszę, niech pani da się namówić! Dzisiaj w końcu mamy piękną pogodę! Ja zapraszam!

***

Kobiety kierowały się w kierunku Parku Cytadela. Słońce dość mocno przygrzewało. Niebo było bezchmurne. Kawa została dawno temu wypita, a Kowalik i Czyżyk zdążyły wymienić wszystkie uprzejmości i przejść na ty.

— To stowarzyszenie, Piekło Kobiet, w którym działasz… Czym ono się właściwie zajmuje? — zapytała Paulina Czyżyk.

— Przede wszystkim pomaga kobietom. Tym, które doświadczyły przemocy, zarówno fizycznej jak i psychicznej, od swoich mężów, ojców, chłopaków, narzeczonych. To tak w wielkim skrócie.

— No, ale co dokładnie robicie? Jak ta pomoc wygląda?

Prawniczka milczała przez długą chwilę. Po przejściu kilku metrów, w końcu, wzięła głęboki oddech i rozpoczęła przemowę.

— Gdy tego wymaga sytuacja interweniujemy, ale to już jest taka najbardziej radykalna forma pomocy. Przede wszystkim, stowarzyszenie stara się najpierw uratować to co jeszcze można uratować. Prowadzimy terapie dla par, małżeństw, rodzin. Gdy już nic nie da się zrobić w danej relacji to próbujemy pomóc kobietom odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Znaleźć im nową pracę, zdobyć wykształcenie, przeprowadzić postępowanie rozwodowe. Kobiety, które padły ofiarą przemocy mają najczęściej dzieci. Staramy zająć się również nimi. Oferujemy pomoc psychologa i tak dalej. Opiniujemy też akty prawne, od uchwał miejskich po ustawy. Robimy, naprawdę, dużo. Prowadzimy też szkolenia, na przykład takie jak to dzisiejsze. Mocno się nagimnastykowałyśmy, żeby uzyskać zgodę z ministerstwa na przeprowadzenie tego kursu w tradycyjnej formie, a nie w formie online. Ze względu na trwającą pandemię resort długo nie chciał wyrazić na to zgody.

— Wiesz, że to nie było pierwsze tego typu szkolenie, które odbyło się w policji?

— Co ty mówisz?! Nie wiedziałam.

— Naprawdę! Tylko, że to były takie zajęcia, którymi można było podetrzeć sobie dupę. Prowadzone na odległość. A uwierz mi, policyjne łącza są naprawdę beznadziejne. Co chwila zrywało połączenia. Poza tym, zajęcia były prowadzone przez pracowników z administracji państwowej, którzy bardzo dobrze znali przepisy, ale nie umieli ich stosować w praktyce. Policja nic z tych szkoleń nie wynosiła. Przez te kilka godzin spędzonych z tobą wyniosłam więcej niż kiedykolwiek. Zresztą nie tylko ja. Widziałaś co się działo na końcu. Prawie każdy do ciebie podchodził i dziękował. Wykonałaś kawał dobrej roboty!

— Miło mi to słyszeć.

— Jest tylko jedno ale.

— Jakie?

— W obecnej sytuacji priorytetem jest walka z pandemią. Policja ma wytyczne z centrali, że tym głównie ma się zajmować. Sprawdzaniem, czy knajpy są zamknięte, czy ludzie siedzą na kwarantannach. Sprawy dotyczące zgłoszeń przemocy w domach schodzą w tym momencie na drugi plan. Teraz kobiety muszą radzić sobie same z piekłem, które zgotowali im mężczyźni. Na pomoc ze strony państwa nie mają co liczyć.

— To jest chory kraj…

— No jest, dlatego czasem trzeba samemu wziąć sprawy w swoje ręce.

Kobiety wracały już w stronę komendy. Od dłuższego czasu nie zamieniły ani jednego słowa. Delektowały się piękną, słoneczną pogodą. Milczenie wreszcie przerwała policjantka.

— Chciałabym dołączyć do Piekła Kobiet. Co muszę zrobić, żeby znaleźć się w waszych szeregach?

Rozdział 3

Czwartek, 18 marca 2021 r.


— No i na co ci było, Jędruś, to całe łażenie po sąsiadach? Przecież mówiłem ci, że nic dobrego z tego nie wyjdzie i nie ma sensu wtykać dzioba w nie swoje sprawy!

— Nosa! Mówi się nie wtykać nosa w nie swoje sprawy.

— Jak zwał tak zwał! Najlepiej żebyś nic nie wtykał tam gdzie nie trzeba, to nie będziesz się pakował w problemy — odpowiedział Wojtek. — Chcesz piwo? Zaraz zaczyna się tie-break więc nie będę wstawał drugi raz.

— Przynieś!


Mężczyźni spędzali ten wieczór wspólnie w mieszkaniu Wojtka oglądając półfinał siatkarskiej Ligi Mistrzów. Grupa Azoty Zaksa Kędzierzyn-Koźle grała pierwszy miecz w Kazaniu z miejscowym Zenitem. Nie minął jeszcze tydzień od heroicznej próby ratowania sąsiadki przez Jędrzeja. Jego interwencja, mówiąc delikatnie, nie należała do najbardziej udanych. Twardy został wręcz zrugany przez kobietę, która w niewybrednych słowach dała mu do zrozumienia, że ma się nie wtrącać w jej życie i więcej nie pokazywać w jej mieszkaniu. Wojtek przy takim obrocie spraw nie mógł pozostać obojętny. Gdy tylko miał okazję wbijał szpilę swojemu koledze i wyśmiewał jego dobroduszność. Żałował tylko, że nie był świadkiem całej akcji. Zanim zdążył wydostać się ze swojego fish-spa i wytrzeć nogi, było już po wszystkim. Wyszedł na klatkę w momencie gdy Monika z hukiem zatrzasnęła drzwi od swojego mieszkania.

— Gówno tam wiesz! — uparcie trwał przy swoim Jędrzej. — To, że nie chciała wtedy ze mną gadać to wcale nie znaczy, że nic złego się tam nie dzieje. Przecież ona może się bać. Nie pomyślałeś o tym?

— Pewnie, że o tym pomyślałem! Nie myśl sobie, że jestem jakimś troglodytą bez uczuć, ale nie możesz zwykłej sprzeczki domowej brać od razu za jakąś patologię. Jak tak dalej pójdzie to wiesz jakie ja będę miał tu życie na osiedlu? Jeszcze nikt mnie tu dobrze nie poznał, a za chwilę przylgnie do mnie łatka psychola. Do ciebie zresztą też.

— Już wolę, żeby ludzie mieli mnie za psychola, niż żeby miało się coś złego wydarzyć. Chciałbym nie mieć racji, ale wszystkim wam się oczy otworzą, gdy już będzie za późno.

***

— Tak jest! — krzyknął Wojtek, unosząc się z kanapy i rozlewając nieco piwa po podłodze, kiedy Kuba Kochanowski wygrał przepychankę na siatce i w efektowny sposób zakończył to emocjonujące spotkanie. Tablica pokazywała wynik 14—16.

Nagle z sofy poderwał się Jędrzej i szybkim ruchem wyłączył telewizor.

— Zwariowałeś? Włącz to! — krzyknął Wojtek.

— Słyszałeś te wrzaski?

— Jakie wrzaski? Ile razy mam ci powtarzać, żebyś się w to nie wpierdalał? Włącz ten telewizor! Obejrzyjmy ten mecz do końca i wracaj do siebie, bo ja na dzisiaj mam już dość tych twoich teorii spiskowych.

— Rób co chcesz! Nie słyszysz jak to dziecko płacze? To nie jest zwykła kłótnia. Idę tam!

***

— Co to znowu jest za chlew? Nie mogłaś tego posprzątać? Wiecznie syf w tym domu! — wykrzykiwał mężczyzna. Nie czekając na odpowiedź uderzył kobietę w twarz, a ta upadła pociągając za sobą obrus z naczyniami. — I jasne! Najlepiej jeszcze wszystko pozbijaj. Z czego będziemy jeść? Z gara? Masz szczęście, że wprowadzają kolejny lock down. Będziesz miała czas, żeby to wszystko ogarnąć.

Głośne krzyki i odgłosy szarpaniny zagłuszyły dźwięk dzwonka i dobijania się do drzwi. Zniecierpliwiony Jędrzej próbował szarpać za klamkę, jednak i to bezskutecznie. Nagle drzwi otworzyły się. Na korytarzu stał przestraszony kilkuletni chłopczyk.

— Nie bój się. Zaraz pomogę twojej mamie i wszystko będzie dobrze — powiedział Jędrzej po czym wbiegł do kuchni.

Cała scena trwała dosłownie sekundy. Jędrzej bez zastanowienia rzucił się na sąsiada i obezwładniając przycisnął go do podłogi.

— Jak jeszcze raz usłyszę, że dzieją się tutaj takie rzeczy to już nie będzie tak miło jak teraz — powiedział. — Pamiętaj, że mam cię na oku i nie pozwolę żebyś krzywdził tę kobietę i dziecko.

— Co ty robisz? Co ty robisz? Zostaw go! — krzyknął wbiegający do mieszkania Wojtek. — Puść! — dodał szarpiąc kolegę i odciągając go od sąsiada.

— Jeszcze nie wiesz z kim zadarłeś. To jest mój dom i moja sprawa, a ty nie masz prawa tak tu wtargnąć i się rzucać. Lepiej uważaj!

— Słuchaj damski bokserze, nie robią na mnie wrażenia twoje groźby, a to że jesteś w swoim mieszkaniu nie znaczy że prawo tutaj nie obowiązuje — odpowiedział Jędrzej wypychany na siłę z mieszkania przez swojego kolegę. — Gdyby pani czegoś potrzebowała proszę dać znać, ja chętnie pomogę.

Kobieta nie spojrzała w jego stronę. Stała w kącie przytulając do piersi małego Leonka.

***

— Czy ciebie do reszty pojebało? Po co się rzucałeś na niego z pięściami? Człowieku! To jest mój sąsiad, ja tutaj mieszkam. Ty sobie pojedziesz do siebie, a ja z nim zostanę. Po co się wpierdalasz w nie swoje sprawy? — krzyczał Wojtek już w swoim mieszkaniu.

— To chyba ciebie pojebało, że tak nic sobie z tego nie robisz. Po sąsiedzku masz damskiego boksera i w ogóle nie reagujesz? Gdzie twoje sumienie? Przez taką znieczulicę dzieją się tragedie. Rób sobie co chcesz, ja tego tak na pewno nie zostawię — odpowiedział Jędrzej wychodząc z mieszkania.

Rozdział 4

Czwartek, 15 kwietnia 2021 r.


— O drogę nie pytam! Bo ja drogę lubię długą, długą! Bo ja wolę ufać własnym nogom nogom…! — śpiewał wysoki brunet w średnim wieku, który właśnie ze swoim czworonożnym przyjacielem przemierzał kolejne kilometry po poznańskiej Cytadeli.

Co prawda pogoda nie zachęcała do jakichkolwiek aktywności fizycznych. Niebo tego dnia w Poznaniu było całkowicie zachmurzone, a od kilku godzin padał ulewny deszcz. Jednak mimo tych niesprzyjających warunków mężczyzna sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego. Biegacze kończyli właśnie kolejny kilometr, a brunet cały czas śpiewał utwór zespołu Sorry Boys.

— Ale to jest piękny utwór Bruno! — odezwał się z zachwytem do swojego owczarka niemieckiego.

Pies, gdy tylko usłyszał swoje imię, spojrzał na swojego pana i wymownie przekręcił pysk. Jakby dawał sygnał swojemu właścicielowi, że do końca nie wie o co mu chodzi.

Nagle z kieszeni dresu biegacza zaczął dobiegać dźwięk telefonu.

— Bruno stop!

Czworonóg i jego pan zatrzymali się. Mężczyzna wyciągnął komórkę. Spojrzał kątem oka kto dzwonił i nacisnął zieloną słuchawkę.

— Komisarz Adam Sarna, słucham.

Z telefonu odezwał się donośny, męski głos.

— Komisarzu, mamy trupa nad Rusałką. Prawdopodobnie morderstwo. Nasza ekipa jest już na miejscu. Czekają tylko na pana.

— Dobra, rozumiem. Za godzinę tam będę. Dzięki za telefon. Na razie.

— Na razie.

Sarna schował telefon do kieszeni i powiedział do owczarka.

— Dobra Bruno! Koniec tego dobrego. Biegniemy do domu się ogarnąć i pan niestety jedzie do roboty. Ktoś w tym duecie musi przecież zarabiać.

Pies tym razem nie przekręcił pyska, tylko głośno szczeknął w kierunku komisarza. Jakby chciał dać do zrozumienia, że nie był do końca zadowolony z tego co usłyszał.

***

Pogoda w Poznaniu cały czas była barowa i nic nie wskazywało na to, żeby aura w najbliższych godzinach miała się poprawić. Mimo to nad Rusałką zebrał się tłum. Wszyscy zgromadzili się w jednym miejscu, by obserwować pracę policji.

Kilka radiowozów policyjnych jadących na sygnale oraz plotka o trupie znalezionym dzisiejszego poranka przez dwóch wędkarzy wystarczyło, aby pomimo niesprzyjających warunków atmosferycznych, zmotywować lokalną społeczność do odwiedzenia okolic poznańskiego jeziora.

Ciekawscy próbowali zobaczyć cokolwiek. Policja jednak starannie zabezpieczyła swoje miejsce pracy. Ciężko było dostrzec jakie działania w tej chwili podejmowali policjanci.

— Przepraszam! Proszę się odsunąć! Proszę mnie przepuścić!

Z tłumu dało się słyszeć donośny głos. Słowa te wybrzmiały takim tonem, że od razu można było odczuć, iż wypowiadane są przez człowieka, który nie znosi sprzeciwu. Ludzie instynktownie ustępowali miejsca wysokiemu mężczyźnie, który pewnym krokiem zmierzał w kierunku policjantów.

— No wreszcie jesteś! — tymi słowami przywitał się z komisarzem Sarną jeden ze stróżów prawa.

— Kurwa, jakie tu tłumy! Ludzie są jednak pojebani. Wychodzić z domu w taką pogodę, tylko dlatego, że… A zresztą, szkoda gadać. Mów Robert co mamy! — komisarz szybko przeszedł do konkretów, nie tracąc czasu na zbędne i niepotrzebne uwagi.

Starszy aspirant Robert Kielich tylko wzruszył ramionami i energicznie podrapał się po swoich bujnych lokowanych blond włosach. Odezwał się dopiero po kilkudziesięciu sekundach.

— W zasadzie gówno.

— Ja pierdolę! Zostawić was na chwilę samych. Nic nie potraficie zrobić. Kompletnie nic nie udało się wam ustalić?

— No coś tam udało… Ciało, które tutaj mamy zostało znalezione dzisiaj wczesnym rankiem przez dwóch starszych mężczyzn, którzy przyszli nad jezioro powędkować. Wiesz jak jest, podobno w czasie deszczu ryby biorą najlepiej.

— Robercik, nie pierdol mi tu o sekretach wędkarstwa! Chcę konkrety!

— Dobra, chce szef konkrety, to będą konkrety. Denat, to młody chłopak. Gdzieś między trzydziestym a trzydziestym piątym rokiem życia. Facet, prawdopodobnie, musiał biegać w okolicach Rusałki. Wskazuje na to strój, w którym został znaleziony. Nic przy sobie nie miał, poza telefonem komórkowym. Pewnie mierzył nim dystans pokonywanych kilometrów. Na głowie chłopaka widoczne są ślady krwi. Przypuszczam, że śmierć nastąpiła na skutek uderzenia w głowę. Telefon zabrali już technicy, a ciało za chwilę zabiorą nasi na sekcję. Udało się już załatwić zgodę od prokuratora.

— No proszę! Czyli jednak coś wam się udało zrobić. Nie jest z wami aż tak źle — zażartował z podwładnego komisarz Sarna. — Przeszukaliście okolice?

— Tak. I cały czas szukamy, ale póki co nic nie udało się znaleźć. Pogoda też nam nie sprzyja. Pewnie wszystkie ważniejsze ślady zostały już zmyte przez deszcz.

— Dobra! Porozmawiajcie jeszcze z ludźmi z okolicy, może coś widzieli albo słyszeli. I zróbcie z ukrycia kilka fotek temu tłumowi. Niektórzy mordercy lubią przychodzić na miejsce zbrodni i oglądać swoje dzieło. Wątpię, żeby w tym przypadku tak było, ale parę zdjęć nie zaszkodzi pstryknąć.

— Ok szefie! Już się robi!

— I spróbujcie ustalić tożsamość chłopaka. Ja tymczasem przejdę się po okolicy i spróbuję zrobić coś po swojemu. Może uda mi się wpaść na jakiś trop.

Komisarz jak powiedział, tak zrobił.

Robert Kielich obserwował oddalającego się Adama Sarnę. Gdy przełożony zniknął mu z oczu starszy aspirant tylko westchnął i powiedział sam do siebie:

— I pewnie jak zwykle mu się uda.

***

Artur Frącek był zły, wściekły, sfrustrowany, przygnębiony, załamany i Bóg jeden wie jakie jeszcze emocje buzowały w mężczyźnie.

Właśnie wracał od lekarza. Prowadził auto z dużą prędkością. W tej chwili znajdował się na ulicy Niestachowskiej na wysokości Jeziora Rusałka i głośno przeklinał.

— Pierdolony laryngolog! Akurat teraz musiało się to wydarzyć?!

Frącka od kilku dni bolało ucho. Myślał, że ból sam minie, ale tak się nie stało. W końcu stwierdził, że należało udać się do lekarza specjalisty. Po wizycie okazało się, że nie dolega mu nic poważnego. Laryngolog stwierdził lekki stan zapalny ucha. Przepisał jakiś antybiotyk w kroplach, ale stanowczo zakazał pacjentowi uprawiania jakichkolwiek czynności, które powodowałyby gwałtowne zmiany ciśnienia w uszach. Do takich należały, między innymi lot samolotem oraz nurkowanie. Właśnie ta informacja najbardziej zabolała Frącka. Mimo przejściowych problemów finansowych planował w najbliższym czasie udać się do Egiptu, aby trochę ponurkować. Nie robił już tego od ponad roku. Bardzo się cieszył na ten wyjazd, a teraz wszystko musiał odwołać i przełożyć na bliżej nieokreślony termin.

Frącka z rozmyślań wyrwała duża liczba radiowozów policyjnych, która znajdowała się w okolicach Parku Sołackiego. Natychmiast zwolnił i obrócił głowę w kierunku tylnych siedzeń. Uważnie przyglądał się temu miejscu w swoim aucie. W końcu w jednym punkcie, na siedzeniu za fotelem pasażera, ujrzał ogromną plamę.

— Kurwa! Myślałem, że po tym co się wczoraj wydarzyło udało mi się zmyć całą krew! — mężczyzna zaklął głośno.

Gdy Frącek minął radiowozy natychmiast dodał gazu. Chciał jak najszybciej znaleźć się w domu i doprowadzić samochód do porządku.


Piątek, 16 kwietnia 2021 r.


Robert Kielich mylił się. Wczorajsze poszukiwania nie przyniosły żadnych efektów. Jednak komisarza to nie zniechęciło. Minął dopiero pierwszy dzień śledztwa. Sarna wiedział, że prędzej czy później musi dojść do jakiegoś przełomu. To nie była przecież pierwsza jego sprawa. Poza tym zdawał sobie sprawę ze swoich umiejętności i profesjonalizmu. Wiedział, że jest dobry w tym co robi. Był pewny, że jeżeli nad Rusałką doszło do zabójstwa, to znajdzie mordercę.

Komisarz właśnie zmierzał do policyjnego patologa, Sławomira Paczkowskiego. Bardzo nie lubił tych momentów w swojej pracy. Co prawda, już dawno przyzwyczaił się do specyficznego klimatu panującego w prosektorium, jednak pewna niechęć pozostała.

Paczkowski, starszy mężczyzna w wieku przedemerytalnym przywitał się serdecznie z policjantem.

— Cześć Sławek! Miło cię widzieć w tak dobrym nastroju. A co ty się tak elegancko wystroiłeś? — Sarna przywitał się ze swoim rozmówcą równie życzliwie.

Rzeczywiście, patolog miał na sobie starannie dopasowany garnitur. Paczkowski na co dzień nie przychodził tak ubrany do pracy.

— A szkoda gadać. Za chwilę muszę jechać za Poznań. Zmarł kolega ze studiów. Też patolog. Wybieramy się z kilkoma innymi kolegami na jego pogrzeb.

— Rozumiem, bardzo mi przykro z tego powodu.

— Adam, nie mam za bardzo czasu na dłuższe pogaduszki, także przejdźmy od razu do rzeczy.

— Dobra! To co tam z tym ciałem znad Rusałki? Masz coś ciekawego dla mnie?

— W zasadzie nic, co może doprowadzić do przełomu w sprawie. Denat zmarł w środę wieczorem, między 22 a 23. Śmierć nastąpiła w wyniku uderzenia w tył głowy. Ofiara raczej nie spodziewała się ataku, musiała być zaskoczona, ale to nie znaczy, że nie mogła się bronić. Być może z kimś się szarpała, na szyi widoczne są ślady, najprawdopodobniej duszenia. Niestety nie znalazłem żadnego materiału, który nadawałby się do badania DNA. Deszcz wszystko zmył. Mężczyzna musiał mieć jakieś trzydzieści pięć lat.

— Trochę to dla mnie dziwne, że chłopak biegał nad Rusałką o takiej porze. W nocy nie jest tam za ciekawie — zastanawiał się komisarz, drapiąc się przy tym leniwie po brodzie.

— To już ty musisz ustalić skąd się tam wziął. Jutro dostaniesz raport. Wszystko w nim przeczytasz, ale najważniejsze już usłyszałeś.

— Za dużo to mi nie pomogłeś.

— Wiesz, że na to już nic nie mogę poradzić. Zrobiłem, co mogłem.

— Wiem, wiem. I tak bardzo ci dziękuję, że potraktowałeś tę sprawę priorytetowo.

— Coś jeszcze? — Paczkowski w ogóle nie zareagował na miłe słowa policjanta.

— Nie, to wszystko. Jeszcze raz wielkie dzięki i do zobaczenia.

— Do zobaczenia w takim razie. I powodzenia w śledztwie.

Sarna nie podziękował. Szybkim krokiem opuścił prosektorium i znalazł się na świeżym powietrzu. Gdy już miał wsiąść do samochodu zadzwonił telefon.

— Adam Sarna, słucham — odezwał się komisarz.

— Panie komisarzu, znamy tożsamość denata znad Rusałki. To Jędrzej Twardy…

Rozdział 5

Wtorek, 20 kwietnia 2021 r.


Upalny, kwietniowy dzień dobiegał końca. Wreszcie można było wyjść na zewnątrz i odetchnąć pełną piersią. Niestety, prognozy zapowiadały, że taki stan rzecz nie utrzyma się długo. Pogoda wkrótce znowu miała się zmienić, dlatego spragnieni upału chcieli wykorzystać ten czas maksymalnie.

Barbara Kowalik postanowiła dzisiaj pobiegać. Słońce jeszcze nie zaszło, ale w cieniu drzew nad Rusałką było całkiem przyjemnie. Tym razem prawniczka biegła mając jezioro po swojej prawej stronie. Ot, takie urozmaicenie od swoich przyzwyczajeń, a także dodatkowe zabezpieczenie. Kiedy pod koniec biegu zrobi się ciemniej znajdzie się akurat po tej mniej dzikiej stronie, gdzie jest więcej świateł i przechodniów. Zawsze była ostrożna, jeśli chodziło o własne bezpieczeństwo.

W joggingu odnalazła spokój. Sama śmiała się, że brzmiało to dość banalnie, ale w rzeczywistości tak właśnie było. Po śmierci swojego ojca i zupełnie nieudanej relacji z młodszym mężczyzną musiała na nowo uporządkować swoje życie. Wieczorne treningi bardzo jej w tym pomagały. Codziennie miała godzinę dla siebie. Przez ten czas mogła poukładać swoje myśli i pozytywnie się zmęczyć. Była przekonana, że bieganie dobrze wpływało na jej zdrowie psychiczne, a wydzielone podczas aktywności fizycznej endorfiny łagodziły stres, z którym na co dzień musiała się mierzyć w swojej pracy. Planowała zapisać się w przyszłym roku na półmaraton.

***

— Bardzo mi przykro z powodu tego co się stało. Zdaję sobie sprawę, że to niezwykle trudny dla państwa czas, ale to jest niezbędne. Jeśli są państwo gotowi proszę wejść do środka, ja na państwa tutaj zaczekam — powiedział komisarz Adam Sarna do stojącego przed nim małżeństwa.

Wczorajszego wieczoru do mieszkania rodziny Twardych we Wrześni zapukała miejscowa policja. Poinformowali o znalezieniu ciała. Prawdopodobnie należało ono do ich syna — Jędrzeja Twardego. Z samego rana małżeństwo zostało przywiezione do Poznania w celu identyfikacji zwłok.

Zza drzwi dobiegł właśnie głośny krzyk rozpaczy i płacz. Adam Sarna słyszał takie odgłosy już wielokrotnie w swojej karierze. Do tej pory nie potrafił jednak się do nich przyzwyczaić. Te dźwięki zawsze wywierały na nim duże wrażenie. W tych chwilach często myślał o swoim zaginionym synu Sebastianie. Nigdy nie stracił nadziei, że kiedyś go odnajdzie.

Komisarz zdawał sobie sprawę, że szybko nie przeprowadzi przesłuchania z rodzicami denata. Rozumiał to i nie naciskał. Wiedział jednak, że im szybciej śledztwo ruszy, tym większa szansa na ujęcie sprawcy, a póki co nie miał żadnego punktu zaczepienia.

***

Kiedy Barbara Kowalik dobiegła do zakrętu na jednym z końców jeziora zauważyła jakiś ruch w krzakach nieopodal. Zwolniła. Zdjęła słuchawki z uszu. Zatrzymała się. W ułamku sekundy obiecała sobie, że już nigdy więcej nie będzie biegać po parkach i lasach.

„Te cholerne dziki są wszędzie!” — pomyślała.

Nagle spostrzegła strugę światła, która przesuwała się raz w lewo, raz w prawo. Zupełnie tak jakby ktoś rozglądał się z czołówką na głowie. Wycofała się kilka kroków cały czas obserwując sytuację, aż do momentu kiedy światło padło prosto na jej twarz. Teraz zobaczyła wyraźnie, że to jakiś mężczyzna przeczesywał krzaki i czegoś szukał. Odwróciła się i szybko zaczęła biec w drugą stronę.

***

— Kiedy ostatni raz rozmawialiście państwo z synem? — zapytał Adam Sarna jakiś czas później.

— Ciężko powiedzieć. Jakoś z dwa tygodnie temu.

— Często do państwa dzwonił?

— Niezbyt. Jędrzej jest… to znaczy był bardzo zapracowany. Odwiedzał nas od czasu do czasu, głównie na święta, urodziny imieniny. Wie pan, my się bardzo cieszyliśmy, że mu tutaj dobrze idzie w tym Poznaniu. Pewnie, że wolelibyśmy się widywać częściej, ale byliśmy dumni.

— Gdzie syn pracował?

— Jędrzej był informatykiem. Pracował w jakiejś firmie, nazwy panu nie powiem. Nie pamiętam. Poza tym mocno udzielał się w lokalnej gazecie. Był tam kimś w rodzaju stażysty. Bardzo to lubił i szczerze mówiąc marzył o tym, żeby się przebranżowić w stronę dziennikarstwa. Wie pan, w takiej lokalnej gazecie nie mógł zbyt wiele zarobić, więc musiał normalnie pracować na etacie.

— Co to za gazeta?

— Prawda Wielkopolski — odpowiedział ojciec zmarłego, a komisarz zanotował tę nazwę w swoim notesie.

— Wie pan o czym pisał Jędrzej?

— Na początku to były jakieś drobne rzeczy. O lokalnych koncertach, happeningach, targach. Ostatnio chwalił się, że pracuje nad dużym tematem, który może dać mu etat w redakcji. Nic więcej nie mówił. On zawsze wolał pochwalić się, kiedy już coś zrobi. W trakcie pracy rzadko pokazywał czym się zajmuje. Tak już miał od dziecka.

— A czy syn miał dziewczynę?

— O nikim nam nie opowiadał. Myślę, że nie. On ostatnio naprawdę nie miał czasu.

— A zna pan jakichś przyjaciół Jędrzeja? — komisarz zwracał się już tylko do ojca zmarłego. Matka nie była w stanie rozmawiać.

— Zdaje się, że kumplował się z jakimś kolegą jeszcze ze studiów, chyba… Witkiem, ale nie jestem pewien. Boże! Jak ja mało wiem o moim synu. Może gdybyśmy częściej rozmawiali wiedziałbym, że dzieje się coś złego…

— Proszę się nie obwiniać. Jędrzej był dorosłym mężczyzną. To naturalne, że wielu rzeczy o nim państwo nie wiedzieli.

— Czy coś jeszcze? Wolelibyśmy zostać sami. Za dużo emocji jak na jeden dzień.

— Na razie to wszystko. Tutaj mają państwo moją wizytówkę. Gdyby coś państwo sobie przypomnieli, proszę dać mi znać.

***

Małżeństwo Twardych opuściło salę przesłuchań, a Adam Sarna został sam podkreślając kilkukrotnie dwa słowa, które zapisał w swoim notesie. Prawda Wielkopolski. Nie kojarzył tej gazety, ale na chwilę obecną był to jedyny punkt zaczepienia w tej sprawie. Może w redakcji ktoś będzie wiedział o denacie coś więcej. Drzwi do pomieszczenia lekko się uchyliły, a zza nich wychyliła się Paulina Czyżyk.

— Komisarzu, mogę? — zapytała.

— Wejdź. Co tam?

— Technicy sprawdzili już telefon denata. Niestety nie znaleźli kompletnie nic. Wygląda na to, że to jego druga komórka, którą używał tylko do joggingu. Miał tam aplikacje do biegania, muzyki i tyle. Żadnych kontaktów, żadnych wiadomości, nawet karty SIM tam nie było.

— Może drugi telefon będzie w jego mieszkaniu. Mamy już zgodę na przeszukanie?

— Tak. Przed chwilą przyszła z prokuratury. Chce pan tam jechać?

— Nie. Niech pojedzie ktoś z naszych chłopaków. My musimy jechać gdzie indziej.

Rozdział 6

Wtorek, 20 kwietnia 2021 r.


Telefon stacjonarny zdążył wydać już z siebie ponad pięć sygnałów i cały czas nie przestawał dzwonić. Hubert Roznerski liczył na to, że będzie jak w radiu. Jak w tych teleturniejach, w których można było wygrać niezłe pieniądze, jeśli wybrało się odpowiednią skrzynkę. Radiowcy nie mogąc dodzwonić się do potencjalnego szczęśliwca już po kilku sygnałach rozłączali się i wybierali numer do kolejnej osoby.

Niestety, w tym przypadku wydarzenia przybrały całkowicie inny obrót. Telefon w gabinecie redaktora naczelnego Prawdy Wielkopolski dzwonił nadal. Hubert Roznerski odnosił już nawet wrażenie, że dźwięki, które wydawało z siebie urządzenie, były coraz bardziej natarczywe i agresywne. Jakby telefonujący chciał powiedzieć, że koniecznie musi się dodzwonić pod wybrany numer i żadna siła nie jest w stanie go przed tym powstrzymać.

Dziennikarz nie chciał teraz z nikim rozmawiać. Nie miał na to ani czasu, ani ochoty. Było przed nim jeszcze wiele ważnych spraw do załatwienia, a przecież doba miała tylko dwadzieścia cztery godziny.

W końcu nie wytrzymał. Wreszcie zdecydował się podnieść słuchawkę. Kątem oka zdążył jeszcze sprawdzić kto dzwonił.

— No co się dzieje pani Krysiu? — odezwał się do swojej sekretarki. — Dzwoni pani i dzwoni. Człowiek nie ma nawet chwili spokoju.

— Szefie, dwóch policjantów przyjechało do redakcji. Chcą z panem porozmawiać w sprawie Twardego.

„Kurwa, jeszcze tego tylko brakowało! Dlaczego tak szybko?” — pomyślał Roznerski, a po chwili powiedział już głośno:

— A mają jakieś papiery? Nakaz, czy coś takiego?

— No właśnie nie, tylko legitymacje służbowe, ale bardzo nalegają na krótkie spotkanie.

— Dobrze, niech ich pani do mnie wpuści, ale proszę im powiedzieć, że nie poświęcę im dzisiaj zbyt dużo czasu… Aha, i jak już do mnie wejdą, to proszę zadzwonić do Sobiecha. Proszę mu powiedzieć, że ma natychmiast opuścić redakcję i już dzisiaj się w niej nie pokazywać. Lepiej niech się tutaj teraz nie kręci, gdy policja jest na miejscu.

— Oczywiście, rozumiem.

— No dobrze, to poproś państwa do mnie.


Po chwili do gabinetu redaktora Roznerskiego weszły dwie osoby. Drobna kobieta oraz wysoki, postawny mężczyzna, który niemal natychmiast po przekroczeniu progu pomieszczenia odezwał się do gospodarza:

— Dzień dobry, bardzo dziękujemy, że zgodził się pan nas przyjąć. Pozwolę przedstawić się stanowiskiem. Nazywam się komisarz Adam Sarna, a to aspirant sztabowa Paulina Czyżyk. Wspólnie prowadzimy śledztwo w sprawie śmierci Jędrzeja Twardego. Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań.

— Witam państwa! Nie ukrywam, że doszły do mnie jakieś słuchy o śmierci Jędrzeja. Miałem jednak nadzieję, że to tylko plotki. To ogromna strata dla redakcji. Twardy miał zadatki na dobrego dziennikarza — powiedział Roznerski. — Jak najbardziej, proszę pytać, nie mam nic do ukrycia. Aczkolwiek, będąc z państwem szczery, muszę przyznać, że to nie jest najlepszy moment na tego typu rozmowy. Nie mam zbyt dużo czasu.

— Jasne, rozumiemy. Zajmiemy panu tylko chwilę. Pozwoli, jednak pan, że zostawię pana z aspirant sztabową. Muszę niestety udać się do toalety. Chyba niepotrzebnie jadłem tego trzeciego hot-doga na stacji.

Komisarz w wymowny sposób złapał się za brzuch.

— Oczywiście, żaden kłopot. Wie pan gdzie jest toaleta?

— Chyba tak. W razie czego zapytam pańskiej sekretarki. Proszę się mną nie kłopotać. Zostawiam pana w dobrych rękach, a ja tymczasem opuszczam państwa na chwilę.

Sarna skierował się do wyjścia. Zdążył jeszcze puścić oko do Pauliny Czyżyk. Zrobił to tak, aby gest ten był widoczny tylko dla policjantki.

***

— Powie mi pani, gdzie znajdę toaletę? — spytał panią Krysię komisarz Sarna.

— Pójdzie pan w kierunku wyjścia i tam będzie taki długi korytarz po lewej stronie. Tym korytarzem do końca, a potem w prawo — odpowiedziała sekretarka.

— Super! Bardzo pani dziękuję.

— Bardzo proszę.

— A czy przypadkiem w tych okolicach swojego pokoju nie miał Jędrzej Twardy?

— A skądże! Jędrzej siedział na pierwszym piętrze razem z Pawłem, w sto osiemnaście. Ale teraz tam nikogo nie ma. Paweł musiał wyjechać gdzieś w teren. Pokój jest zamknięty.

— No tak, rozumiem. W takim razie nie przeszkadzam. Jeszcze raz bardzo pani dziękuję za wskazanie drogi.

— Ależ nie ma za co.

Sarna szybkim krokiem udał się na pierwsze piętro.

***

Tymczasem w gabinecie redaktora naczelnego Paulina Czyżyk zdążyła już wygodnie rozsiąść się w fotelu wskazanym przez gospodarza. Policjantka założyła nogę na nogę i delikatnymi ruchami ręki drapała się po swoim lewym udzie. Musiała także chwilę wcześniej rozpiąć dwa guziki od koszuli.

Roznerski próbował się skoncentrować i odpowiadać na zadane pytania, co jakiś czas spoglądając w dekolt aspirant sztabowej.

— Jędrzej ostatnio zakończył pracę nad pierwszym własnym tekstem. Ten artykuł miał być dla niego przepustką do pracy w redakcji na pełen etat… Czy zna może pani profil gazety?

— Powiedzmy. Nie wiem jednak na ile moja wiedza jest rzetelna i prawdziwa. Nie miałam okazji uzyskać takich informacji z pierwszej ręki — odpowiedziała Czyżyk, uśmiechając się przy tym zalotnie.

Roznerski również się uśmiechnął i kontynuował swoją opowieść.

— Prawda Wielkopolski nie szuka łatwych tematów. Szuka czegoś co na pierwszy rzut oka może wydawać się sensacją. Szukamy prawdy, która może zaboleć ważnych ludzi. Lokalnych polityków, celebrytów, urzędników, ale również ludzi wykonujących, tak zwane zawody zaufania publicznego. Księży, nauczycieli, lekarzy, i tak dalej. Twardy napisał artykuł, który opisywał nieprawidłowości przy przetargu. Przetarg dotyczył pewnej inwestycji w Żelazowie. To niewielka miejscowość pod Poznaniem. Jak może się pani domyślić tekst nie spodobał się lokalnemu establishmentowi. Artykuł wywołał jednak duże zainteresowanie wśród czytelników. Sprzedaż gazety dość istotnie wzrosła, a opisaną sprawą zainteresowała się nawet prokuratura. Jak może się pani domyślić, po takim sukcesie planowałem zaproponować Jędrzejowi pracę na pełen etat w redakcji. Niestety nie zdążyłem.

— A nad czym teraz pracował Twardy? Jakie miał plany?

— Niestety, ale nie mam pojęcia. Podejrzewam, że nie pracował nad niczym konkretnym. Jego pozycja w redakcji nie była jeszcze pewna. Czekała go rozmowa z władzami gazety na temat jego przyszłości. Sądzę, że dopiero po nawiązaniu trwałej współpracy zabrałby się za coś nowego.

— A jego komputer? Jest tutaj w redakcji?

— Każdy dziennikarz gazety wyposażony jest we własny laptop. Pracownicy raczej nie zostawiają komputerów tutaj. Podejrzewam, że Jędrzej swój sprzęt trzymał w domu.

— Rozumiem… A może mi pan powiedzieć coś więcej o tym artykule? Co to był za przetarg? Czego dotyczyły nieprawidłowości i komu zostały postawione zarzuty prokuratorskie?

***

— W jakim Kłaju?! Tam przecież jest w maju! — powiedział zdziwiony Sarna.

— Mówię panu, że w Kłaju. Sprawdzałam. Jest taka miejscowość. Stoi tam nawet jeden tramwaj.

Policjanci opuścili już redakcję Prawdy Wielkopolski i zmierzali właśnie w stronę komendy. Z głośników w radiowozie można było usłyszeć piosenkę zespołu Brathanki.

Paulina Czyżyk już od kilku minut próbowała objaśnić swojemu przełożonemu tekst utworu. Komisarz nie starał się nawet ukryć zdziwienia, gdy po tylu latach dowiedział się, że słowa przeboju W kinie, w Lublinie, nie były do końca takie, jakie mu się zawsze wydawały.

Gdy piosenka się skończyła postanowił jednak zmienić temat.

— Niczego więcej ci nie powiedział?

— Niestety. Może, gdybym miała dzisiaj na sobie swoją najbardziej zdzirowatą kieckę, to udałoby mi się więcej wyciągnąć z tego erotomana.

— Być może.

— Skąd pan w ogóle o tym wiedział?

— Zdążyłem trochę poczytać o tej gazecie. W necie było dużo informacji na temat tego, że ten Roznerski miał kilka procesów o molestowanie swoich pracownic. Co prawda, niczego mu nie udowodniono, ale stwierdziłem, że warto było spróbować wykorzystać jego słabość i zyskać trochę czasu, żeby się rozejrzeć. Wiedziałem, że jesteś profesjonalistką i poradzisz sobie świetnie, dlatego poprosiłem ciebie o pomoc.

— Pierdolony zwyrol!

— Spokojnie pani aspirant! Wiem, że nie lubisz takich typów, ale niestety takie egzemplarze też się trafiają. Miejmy nadzieję, że twoje stowarzyszenie weźmie się za takich dewiantów jak ten Roznerski.

— Po pierwsze nie moje, a po drugie jestem w Piekle kobiet dopiero od niedawna. Na razie się tam tylko rozglądam.

— No wiem, słyszałem, że się zaangażowałaś w ten projekt.

— A co panu udało się ustalić? — tym razem Czyżyk postanowiła zmienić temat.

Sarna nie zdążył odpowiedzieć. W tym momencie rozległ się dźwięk telefonu. Dzwonił starszy aspirant Robert Kielich.

— Odbierz i daj na głośnomówiący.

Komisarz podał telefon policjantce.

— No cześć Robert! Paulina z tej strony. Jesteś na głośnym. Komisarz jest razem ze mną, prowadzi.

— No witam! Jesteśmy właśnie w mieszkaniu Twardego.

— I co tam? Udało wam się coś znaleźć? — zapytał Sarna.

— Niestety, ale sprawa nam się trochę skomplikowała. Ktoś nas uprzedził. W środku jest kompletny bałagan. W mieszkaniu musiał być ktoś przed nami. Wygląda na to, że czegoś szukał.

— Ja pierdolę! — zaklął komisarz. — Robert niczego nie ruszajcie! Czekajcie na nas! Już do was jedziemy.

— Jasne szefie, zrozumiałem. W takim razie czekamy.

— Co pan o tym wszystkim myśli? — zapytała Czyżyk od razu po naciśnięciu czerwonej słuchawki.

— Na razie nic o tym nie myślę. Okaże się, gdy zobaczymy co jest na miejscu. Może Robert przesadza i wcale nie wygląda to tak źle, a tymczasem opowiem ci co mi udało się ustalić w redakcji.

Rozdział 7

Środa, 21 kwietnia 2021 r.


Najlepsze miesiące to kwiecień, czerwiec, maj. Tak śpiewał Muniek i kiedyś trudno było się z tym nie zgodzić. Jednak świat się zmienia i również tekst Ajrisz w końcu musiał się zdezaktualizować.

Kwiecień już kolejny rok z rzędu nie był sobą. Miesiąc, który od zawsze był chłodny i zimny, potrafił skądinąd uszczęśliwić człowieka pierwszymi oznakami ciepła, zwiastującymi nieuchronnie zbliżającą się wymianę garderoby. W tym roku jednak tak nie było. Kwiecień nie przeplatał zimy z latem. Kwiecień kuglował aurą niczym największy manipulator. Jednego dnia oferował ulewne deszcze, które uświadamiały wszystkim, że na letnią zmianę odzieży jeszcze trzeba poczekać, by za chwilę lać żar z nieba i zmuszać biednych ludzi do odszukania letnich ciuchów. Ze skrajności w skrajność. Czwarty miesiąc roku pokazywał swoje najlepsze i najgorsze oblicza. Kwiecień nie chciał być już normalny. Kwiecień się zmienił.

To samo działo się z Wojciechem Wysockim. Jego nagłe zmiany nastroju dawały się już we znaki wszystkim: rodzinie, pracownikom, znajomym, przyjaciołom. Choć tych ostatnich miał coraz mniej. Po śmierci Jędrzeja mógł ich policzyć na palcach jednej ręki.

Wysocki wybudzał się właśnie z popołudniowej drzemki, gdy nagle usłyszał donośny głos sąsiada. Zanosiło się na kolejną awanturę u Frącków. Nie wiedział już nawet którą w tym tygodniu. We wtorek rano stracił rachubę. Zdenerwowany zwlekł się z kanapy i udał się do kuchni. Dokończył kawę, której wcześniej nie dopił. Wyjrzał przez okno i ujrzał całkowicie zachmurzone niebo oraz padający deszcz. Pokręcił z niedowierzaniem głową. Następnie skierował się do wyjścia. Po drodze wziął jeszcze kurtkę z wieszaka. Nie miał zamiaru być świadkiem kolejnej kłótni sąsiadów. Wszystko było lepsze od tego, nawet przebywanie pod gołym niebem w taką pogodę.


Wtorek, 20 kwietnia 2021 r.


— Czyli, tak naprawdę, nie mamy żadnych konkretów? — zapytała Czyżyk po tym, gdy Sarna skończył swoją opowieść.

Policjanci zmierzali w stronę mieszkania Twardego. Nawigacja pokazywała, że powinni być na miejscu za około piętnaście minut.

— Konkretów żadnych, ale mamy kilka kawałków puzzli, które mogą nam już coś sugerować — odpowiedział komisarz.

— Ja, póki co, na podstawie tych kawałków nie potrafię niczego dostrzec.

— Paulina, od początku! Twardy w redakcji dzielił pokój z niejakim Sobiechem. W pomieszczeniu nie znalazłem niczego co należałoby do denata. Jego biurko było wyczyszczone, a szafa pusta. Poza tym, w oczy rzuciły mi się dwa czajniki. Po co komuś dwa czajniki w jednym miejscu? Panowie nawet kubki i talerze trzymali w różnych miejscach.

— Czyli co? Sugeruje pan, że nie przepadali za sobą?

— Tak myślę. Musieli, delikatnie mówiąc, nie darzyć się sympatią, skoro każdy gotował sobie wodę na herbatę we własnym czajniku. Twardy mógł też nie trzymać swoich rzeczy w pokoju, bo nie miał zaufania do swojego towarzysza. Niestety nie zdążyłem sprawdzić jak wyglądała zawartość szaf tego Sobiecha. Ktoś już zaczął kręcić się pod pokojem i musiałem się stamtąd ewakuować. Jeżeli jego meble także były puste, to jestem prawie pewien, że trzymali swoje rzeczy tak, aby je ukryć przed sobą nawzajem. Niestety nie zweryfikowałem tego, więc nie możemy wykluczyć, że biurko i szafka Twardego zostały przez kogoś opróżnione. W każdym razie mamy dwa punkty zaczepienia. Musimy przyjrzeć się temu Sobiechowi i koniecznie zdobyć numer gazety, w którym Twardy opisał ten przetarg. No i zobaczymy co nas czeka w mieszkaniu denata. Moim zdaniem sprawa nabiera rumieńców.

— Równie dobrze mógł po prostu pracować z domu. Pamiętaj, że to tylko stażysta i miał pracę na etat w innej firmie. Pewnie nie bywał często w redakcji.

— Być może. Za parę minut będziemy w jego mieszkaniu i może dowiemy się czegoś więcej.


Środa, 21 kwietnia 2021 r.


Wysocki pojawił się pod bramą cmentarza komunalnego. Od znajdującej się przed wejściem kobiety kupił duży znicz i wszedł do środka. Na terenie nekropolii o tej porze znajdowało się niewiele osób. Dobrze znał drogę. Kilka razy skręcił w wąskie alejki i po chwili znajdował się przy grobie.

„Chyba Jędrzej miał rację” — pomyślał odpalając świeczkę. — „Nie mogę tego tak zostawić.”


Czwartek, 22 kwietnia 2021 r.


W Australii warunki były idealne. Wiatr wiał z prędkością prawie 4 m/s. Adam Sarna długo się nie zastanawiał. Odepchnął się z belki i ruszył. Im bliżej było do progu, tym jego serce biło mocniej. Już miał nacisnąć dwa przyciski myszy, aby wybić się w odpowiednim momencie, gdy ktoś energicznym ruchem otworzył drzwi do jego służbowego pokoju i głośno powiedział:

— Mam tę gazetę!

Komisarza ten okrzyk nieco przestraszył. Nie aż tak bardzo, ale wystarczająco, aby wybić się skoczkiem ciut za wcześnie i tym samym w sposób spektakularny zepsuć lot. A w takich warunkach można było tutaj polecieć ponad 270 metrów. Swoją drogą, twórcy tej gry mieli wyobraźnię. Skocznia narciarska w Australii i to o punkcie konstrukcyjnym K240!

— Kurwa, Paulina! Nie strasz ludzi! Próbuję pracować!

— Ojej, bardzo przepraszam, powinnam zapukać. Mam przyjść później?

— Jak już weszłaś, to wchodź. Mam delikatny kryzys i próbowałem trochę oczyścić głowę. Najlepiej mi to wychodzi podczas biegania, ale przecież nie wyjdę w taką pogodę. Więc odpaliłem sobie Deluxe Ski Jump i ustawiłem mały turniej na mamutach, oczywiście podwójny.

— Myśli pan cały czas o tym co zobaczyliśmy w mieszkaniu denata? — aspirant Czyżyk w ogóle nie zareagowała na to w jaki sposób jej przełożony stara się zrelaksować. Widocznie skoki narciarskie to nie był jej konik.

— Też. Staram się ułożyć to wszystko na nowo w głowie. W mieszkaniu Twardego na pewno chodziło o kradzież laptopa. Tam był przecież kompletny bałagan. Wszystko było porozrzucane i wyrzucone z szaf, szuflad, półek. Z pewnością ktoś czegoś szukał. Nie znaleźliśmy żadnego komputera, dysków zewnętrznych, pendrivów. Coś ważnego musiało być tam zapisane i albo włamywacz to dostał albo Twardy dobrze to ukrył. Zastanawiam się tylko co to mogło być? Jakieś kolejne materiały do tego artykułu o przetargu? Może pracował nad czymś nowym i ktoś zdołał się dowiedzieć nad czym i chciał go powstrzymać? Rozważam wszystkie hipotezy, które mi przychodzą do głowy. Ale odłóżmy na razie moje rozmyślania na bok. Mów co masz!

— Dotarłam do tego numeru Prawdy Wielkopolski. Przeczytałam artykuł Twardego.

— No i? — komisarz starał się być spokojny, ale Czyżyk zauważyła, że jej przełożony jest dość podekscytowany i czeka na dalszy ciąg opowieści.

— Sylwiusz Jankowski i Romuald Sadowski. Ten pierwszy to wójt gminy Żelazowo. Ten drugi to lokalny przedsiębiorca. Domyśla się pewnie pan jak wygląda funkcjonowanie urzędów w tak małych miejscowościach? Może nie we wszystkich, ale w bardzo wielu?

— Podejrzewam, że ten Jankowski już od dwudziestu lat jest etatowym wójtem w tej wiosce i trzyma sztamę z tym Sadowskim.

— Dokładnie tak. W zasadzie wszystkie zlecenia zdobywa Sadowski. Początkowo nikomu to nie przeszkadzało, ale w końcu coś zaczęło się zmieniać. Ludzie stali się odważniejsi. Dzieciaki, które znały ten układ od początku zdążyły już dorosnąć. To jest już całkiem inne pokolenie. Patrzą dokładnie wójtowi na ręce. Jankowski z Sadowskim musieli więc kombinować. Sadowski pozakładał jakieś fikcyjne firmy. W zarządzie poustawiał jakichś Ukraińców i Białorusinów. Formalnie zero powiązań, ale faktycznie, to on pociągał wszystkimi sznurkami. Zlecenia od jakiegoś czasu zaczęły trafiać do tych różnych firm. Niby wszyscy powinni być szczęśliwi, ale bystrzejsi widzieli, że coś jest na rzeczy. Jankowski i Sadowski cały czas utrzymywali dobre relacje. Trochę podejrzane, skoro ten drugi nie dostawał już zleceń. Punktem kulminacyjnym był ostatni przetarg na remont szkoły i drogi, która się przy niej znajdowała.

— Co się wtedy wydarzyło?

— Twardy opisał w jaki sposób Sadowski dostawał zlecenia od wójta. Napisał głośno o tym, co już wszyscy wiedzieli. Udało mu się jednak te przypuszczenia podeprzeć twardymi dowodami.

— Jak udało mu się to zrobić?

— Nie uwierzy pan, ale chłopak był nieźle zdeterminowany. Przez kilka miesięcy pracował w jednej z takich firm, która remontowała szkołę. Oczywiście na czarno. Robił zdjęcia, na których widać Sadowskiego i Jankowskiego, nagrywał rozmowy, zbratał się z naszymi wschodnimi sąsiadami i od nich też wyciągał jakieś informacje. Poza tym, dokładnie przeanalizował wszystkie możliwe dokumenty, które można przedstawiać opinii publicznej. Papiery z urzędu gminy, akta z KRS-u. Wszystko dokładnie przestudiował i opisał. Lokalna społeczność zobaczyła to czego się domyślała. Twardy odwalił kawał porządnej roboty. Naprawdę wygląda to na solidny artykuł z serii dziennikarstwa śledczego. Aż jestem zaskoczona, że taki szmatławiec jak Prawda Wielkopolski zgodził się na publikację tego tekstu.

Czyżyk skończyła relacjonować. Zapadła dłuższa cisza. Sarna leniwie stukał palcami lewej ręki o biurko i spoglądał przez okno. W końcu się odezwał.

— Musimy się jak najwięcej dowiedzieć o Sadowskim i Jankowskim. Trzeba dokładnie prześwietlić firmę tego rekina biznesu. Dowiedzieć się o powiązaniach, jego działalności, jakichkolwiek brudach. Warto też sprawdzić najgroźniejszych rywali politycznych wójta. Chyba funkcjonuje tam jakaś opozycja? Do obozów pracy ich chyba Jankowski nie wsadził? Może dowiemy się od nich jakichś smaczków. Zresztą, co ja ci będę mówił. Jesteś profesjonalistką. Wiesz co masz robić. Poproś Kielicha, żeby nam pomógł. Skoro też został przydzielony do tej sprawy niech się na coś przyda.

Właśnie w tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł starszy aspirant Robert Kielich.

— O wilku mowa! — tym okrzykiem przywitał policjanta Sarna. — Dobrze, że jesteś. Jest robota do zrobienia.

— Nie uwierzycie co przed chwilą do nas wpłynęło — Kielich w ogóle nie zareagował na słowa komisarza.

— Co znowu? — zapytała Czyżyk.

— Właśnie trzymam w dłoni anonim. Ktoś zawiadamia nas, że wie kto zamordował Twardego. Wskazuje nawet podejrzanego z imienia i nazwiska.

— Kto to taki? — zapytali jednocześnie.

Rozdział 8

Czwartek, 22 kwietnia 2021 r.


Na dźwięk dzwonka Monika Frącek od razu zerwała się z fotela. Jej mąż nienawidził kiedy ktoś dobijał się do mieszkania. Chciała uniknąć niepotrzebnej awantury. Po kilku sekundach była już przy drzwiach. Gdy je otworzyła ujrzała drobną kobietę w towarzystwie trzech mężczyzn mających na sobie policyjne stroje.

— Dzień dobry pani! Moje nazwisko Paulina Czyżyk, jestem pracownikiem policji. To moja odznaka.

Policjantka wyciągnęła z tylnej kieszeni spodni przedmiot, który pokazała Frącek.

Faktycznie, wyglądało to na legitymację służbową. Świadczyła o tym charakterystyczna gwiazda z numerem identyfikacyjnym, która znajdowała się na czarnej blaszce.

Monika Frącek była zaskoczona niespodziewaną wizytą. Przez dłuższą chwilę nie odzywała się. W końcu jednak przerwała milczenie.

— Dzień dobry! W czym mogę państwu pomóc?

— Poszukujemy Artura Frącka. Czy zastaliśmy go w mieszkaniu? — zapytała Czyżyk.

— Tak, to ja. A o co chodzi?

Odezwał się mężczyzna, który pojawił się za swoją żoną niemal natychmiast po tym, gdy usłyszał z ust policjantki swoje nazwisko.

— Pojedzie pan z nami na komendę. Proszę, oto nakaz przesłuchania.

— Ale w jakiej sprawie? Nie rozumiem.

Artur Frącek był całkowicie zaskoczony. Przeglądał dokument, który wręczyła mu policjantka. Wynikało z niego, że ma złożyć zeznania w sprawie zabójstwa jakiegoś Twardego. Kompletnie nie wiedział o co chodzi.

— Wszystkiego dowie się pan na komendzie. Mamy również nakaz prokuratorski przeszukania państwa mieszkania. Pojedzie pan ze mną i z kolegą na komisariat, a moich dwóch pozostałych współpracowników przeszuka w tym momencie państwa mieszkanie.

— Ale jak to?! Co tu, do cholery, się dzieje?! Chcę rozmawiać ze swoim adwokatem! To jest jakieś nieporozumienie!

— Proszę, niech pan nie utrudnia. Oczywiście, może pan zadzwonić do swojego adwokata, ale może zrobi to pan w drodze na komendę? — odezwał się jeden z policjantów, który podszedł do Frącka i zdecydowanym ruchem chwycił go za ramię.

Mężczyzna widząc i czując zdecydowaną postawę stróża prawa zrozumiał, że jakikolwiek opór jest daremny.

— Proszę mi dać kilka minut.

Frącek zniknął na parę chwil we wnętrzu mieszkania, by w końcu ponownie się pojawić w nieco zmienionej stylizacji. Domowe kapcie zostały zamienione na buty, a na t-shirt mężczyzna założył kurtkę przeciwdeszczową. Czwartek cały czas był deszczowy.

— Jestem gotowy.

Gospodarz opuścił mieszkanie z jednym z policjantów, a dwóch pozostałych mundurowych rozpoczęło przeszukiwanie lokalu.

— Paulina, idziesz, czy nie? — odezwał się policjant, który wyprowadzał Frącka.

— Daj mi chwilę! Zaraz do ciebie dołączę — odezwała się Czyżyk.

Aspirant sztabowa od jakiegoś czasu przyglądała się Monice Frącek, która była kompletnie zdezorientowana tym co się właśnie wydarzyło. Kiedy straciła męża z pola widzenia usłyszała głos policjantki.

— Co się pani stało w rękę?

Frącek spojrzała na swoje lewe ramię, na którym znajdował się ogromny siniak i natychmiast zakryła je bluzą, którą do tej pory miała zarzuconą na plecach.

— To nic takiego, uderzyłam się w szafkę.

Czyżyk jeszcze przez chwilę uważnie przyglądała się kobiecie. Po chwili jednak opuściła mieszkanie, aby udać się na komendę w celu przesłuchania Artura Frącka.


Piątek, 23 kwietnia 2021 r.


W kuchni rozległ się dźwięk tłukącej porcelany. Ceramiczny kubek w kształcie beczułki, dekorowany ręcznie przy użyciu stempli i pędzli, bogato zdobiony, w którym przeważały przede wszystkim motywy florystyczne rozbił się na kilka sporych kawałków.

Z naczynia nie zdążono jeszcze wypić zbyt wiele kaw. Przedmiot leżał przez kilka lat w szafie, głęboko schowany za innymi kubkami. Dopiero od niedawna rozpoczął swoją służbę. Nie trwała jednak zbyt długo. Zresztą jak kilku innych kubków, które Oliwia Dziedzic zdążyła już rozbić w tym tygodniu.

Zaczęło się od tego ukochanego, w którym od dziesięcioleci piła poranną kawę. Kubek ten pamiętał jeszcze czasy, gdy na ulicę Wierzbięcice mówiło się Gwardii Ludowej. Kres tego przedmiotu przeżyła najbardziej. Zniszczenia kolejnych kubków nie zrobiły na niej takiego wrażenia. A zbiła takich już pięć.

Sięgnęła po zmiotkę i szufelkę, aby sprzątnąć bałagan, który spowodowała. Następnie odkręciła wodę w zlewie i przemyła swoją starą, zmęczoną twarz. Po jej wytarciu spojrzała przez okno. Tramwaj numer 10, jadący w kierunku centrum, zatrzymał się na przystanku Wierzbięcice. Zmęczeni ludzie wsiedli do pojazdu. Z pewnością jechali do pracy. Te miny zdradzały wszystko.

Oliwia Dziedzic zaczęła myśleć o Jędrzeju Twardym. Nie wiedziała który to już raz w tym tygodniu. Czy chłopak jechał teraz do pracy? Czy może siedział już od kilku godzin w firmie, aby móc wyjść z niej wcześniej i pojechać do redakcji? Martwiła się o niego. Miał pojawić się u niej w poniedziałek. Nie przyszedł. Co więcej, Jędrzej w tym tygodniu ani razu się do niej nie odezwał. Nie uprzedził, że coś mu wypadło i nie jest w stanie przyjść. To nie było jego w stylu. Coś musiało się wydarzyć.

Już kilkakrotnie próbowała zgłosić ten fakt na policji, ale za każdym razem bezskutecznie. Numer 997 wybierała o każdej porze dnia i nocy, lecz zawsze ze słuchawki dało się słyszeć automatyczną sekretarkę, która nakazywała cierpliwie czekać na połączenie z pracownikiem komendy. Trudno jej było uwierzyć, że policyjne linie telefoniczne są aż tak bardzo oblegane.

Nie mogła jednak dłużej czekać. Musiała działać. Udała się w stronę swojej garderoby, aby wybrać odpowiednią kreację. Zamierzała odwiedzić poznańską komendę.

***

Policyjna siłownia świeciła pustkami. Ćwiczących można było policzyć na palcach jednej ręki. Paulina Czyżyk kończyła właśnie intensywny trening cardio. Z ekranu bieżni wynikało, że zbliżała się do dziesiątego kilometra.

Od zawsze bardziej preferowała bieganie na siłowni niż na otwartym terenie. Bieżnia była amortyzowana, dzięki czemu nie musiała zbyt mocno obciążać stawów. Poza tym bieganie na sali było niezależne od warunków pogodowych. Bieżnia umożliwiała również łatwiejsze utrzymanie równego tempa podczas wysiłku. Właśnie dlatego wolała uprawiać jogging w klubach fitness niż w terenie. W przeciwieństwie do Adama Sarny, który od zawsze był zwolennikiem biegania pod gołym niebem.

Tego dnia komisarz nie miał jednak wyboru. Musiał się zmęczyć. Był spragniony porządnego wysiłku fizycznego, a pogoda cały czas nie była łaskawa. Nie było innej opcji, musiał wybrać siłownię.

Zajął stanowisko znajdujące się obok bieżni, na której ćwiczyła Czyżyk. Widział, że policjantka była zdenerwowana. Domyślił się także, że intensywny wysiłek miał ją uspokoić i uporządkować myśli. Dzisiejszy dzień był dla niej pełen wrażeń. Chcąc trochę ostudzić jej emocje odezwał się:

— Paulina, wiem że jesteś zdenerwowana, ale wrzuć trochę na luz. Jeżeli ten Frącek miał coś wspólnego ze śmiercią Twardego, to prędzej czy później coś na niego znajdziemy.

Policjantka nie zareagowała na słowa swojego przełożonego. Zwiększyła tylko prędkość klikając w odpowiedni przycisk na maszynie i kontynuowała swój trening. W tym momencie biegła tempem 4 minuty 45 sekund na kilometr. Sarna tymczasem kontynuował swój monolog.

— Musieliśmy przecież odpuścić to przesłuchanie. Frącek nie chciał nic mówić bez obecności swojego adwokata. Poza tym, do tej pory mamy na niego tylko jakiś anonimowy donos, a przeszukanie póki co nic nie dało. Chłopacy niczego do tej pory nie znaleźli. Nie mamy więc na tego typa żadnych obciążających dowodów. Wiem, że chciałaś już dzisiaj go docisnąć, ale na spokojnie. Przesłuchamy go jutro w obecności jego papugi. Przez ten czas może coś jeszcze znajdziemy. Nasi technicy mieli przeszukać jedno z aut Frącka, które jest u mechanika. Może tam coś znajdą. Zobaczysz, jeżeli jest winny, to go jeszcze dojedziemy!

Czyżyk w tym momencie skończyła swój trening. Sięgnęła po ręcznik, którym otarła pot z twarzy i w końcu się odezwała:

— Pan nic nie rozumie! Tu nie chodzi o to, że nic na niego nie mamy. Pana tam nie było. Nie widział pan jego żony. Ta kobieta była przerażona. A ten ogromny siniak na jej ręce?! Nawet sąsiedzi potwierdzili, że w ostatnich tygodniach u Frącków często dochodziło do kłótni. Jestem prawie pewna, że ten chuj znęca się nad tą biedną kobietą.

— Paulina! Wiesz, że nic nie możemy z tym zrobić. To są tylko słowa, które póki co nie mają żadnego pokrycia w rzeczywistości. Poza tym, czy ty trochę nie przesadzasz? Czy czasem twoje zaangażowanie w tym stowarzyszeniu nie ma na ciebie negatywnego wpływu? Nie zaczynasz trochę świrować?

— Ale pan pierdoli! Dopiero otworzą się panu oczy, gdy coś się złego wydarzy, a wtedy może być już za późno! W dodatku… A zresztą, nieważne. Ja już jestem po treningu. Poza tym, muszę do kogoś zadzwonić. Miłego biegania!

Zdenerwowana Czyżyk zeszła z bieżni i udała się w stronę szatni.

***

Barbara Kowalik zaczęła już drugi raz okrążać Rusałkę. Mimo deszczowej pogody biegło jej się bardzo dobrze. Co prawda, obiecała sobie, że już nigdy więcej nie będzie biegać po parkach i lasach, zwłaszcza późnym wieczorem, jednak jej postanowienie nie przetrwało próby czasu. Pani mecenas była zbyt ambitną osobą. Tak łatwo się nie poddawała. Musiała kiedyś pokonać swoją traumę. Przecież nie mogła bać się dzików do końca życia.

Padało już trochę mniej, a księżyc próbował przebić się swoim blaskiem przez zachmurzone niebo, oświetlając nieco trasę.

Barbara spostrzegła nagle strugę światła. Dokładnie w tym samym miejscu co ostatnio. Zwolniła i ostrożnym krokiem ukryła się za najbliższym drzewem, aby dokładniej móc obserwować otoczenie. Jakiś mężczyzna kręcił się w pobliżu krzaków. Ewidentnie czegoś szukał.

Niespodziewanie rozległ się dźwięk telefonu. Przestraszona Barbara zaczęła biec. Chciała jak najszybciej oddalić się od nieznajomego. Przebiegła kilkaset metrów. Komórka cały czas dzwoniła. Gdy uznała, że była już wystarczająco daleko, sięgnęła po urządzenie. Spojrzała na wyświetlacz. Dzwoniła Paulina Czyżyk. Barbara uspokoiła oddech i nacisnęła zieloną słuchawkę.

***

Było już po 20, a Oliwia Dziedzic cały czas przebywała na komendzie poznańskiej policji. Mijała już szósta godzina od kiedy przekroczyła próg budynku. Na początku chciała być miła i życzliwa. Próbowała zgłosić zaginięcie Twardego, ale dyżurny policji tego dnia miał mnóstwo ważnych rzeczy do zrobienia. Nawet nie zwrócił uwagi na uśmiechniętą staruszkę. Odburknął jej tylko coś niegrzecznie pod nosem i kontynuował swoją robotę, która polegała głównie na dzwonieniu i odbieraniu telefonów. Od czasu do czasu zdarzało mu się obsłużyć kilku petentów, którzy przychodzili z o wiele prostszymi sprawami do załatwienia.

W końcu Oliwia Dziedzic nie wytrzymała i zrobiła awanturę. Zrugała dyżurnego na całego i oznajmiła z całą stanowczością, że nie ruszy się stąd, dopóki policjant nie przyjmie jej zgłoszenia i nie rozpoczną się pierwsze działania, mające na celu odnalezienie Jędrzeja. Z kolei policjant także popisał się swoją asertywnością. Odpowiedział kobiecie, że potencjalny zagubiony pewnie gdzieś zabalował i zapomniał o swojej starej znajomej, z którą nawet nie był spokrewniony. Zwymyślał ją od starych szajbusek i oznajmił, aby pojawiła się na komendzie w przyszłym tygodniu, jeśli chłopak nadal nie będzie dawał znaku życiu.

Wściekła Dziedzic jak powiedziała, tak zrobiła. Usiadła na miejscu przeznaczonym dla petentów i nie opuszczała komendy od kilku godzin. Powoli jednak traciła już siłę i nadzieję. Była głodna i zmęczona, poza tym było jej strasznie niewygodnie. Miała już dać za wygraną i zbierać się do wyjścia, gdy na komendzie pojawił się postawny mężczyzna w cywilnym ubraniu, do którego dyżurny policji odezwał się tymi słowami:

— Dobry wieczór panie komisarzu! Jak tam dzisiejsza siłownia? Mam dla pana korespondencję, która dzisiaj do pana wpłynęła.

„Co za przydupas!” — pomyślała staruszka.

Nie miała pojęcia dlaczego, ale ten dobrze zbudowany policjant wydawał się wzbudzać zaufanie. Może to przez brak munduru? Musiała wykorzystać tę okazję. Najprawdopodobniej była to ostatnia szansa na to, aby jej dzisiejsza wycieczka osiągnęła jakikolwiek skutek. Energicznym ruchem wstała z krzesła i podeszła do komisarza. Chwyciła go delikatnie za ramię i odezwała się zmęczonym głosem.

— Może pan mi pomoże odnaleźć Jędrusia?

Rozdział 9

Sobota, 24 kwietnia 2021 r.


— Kurwa mać, prokurator nas zajebie. Chyba trochę pospieszyliśmy się z tym zatrzymaniem. Przecież nic na niego nie znaleźliśmy — powiedział komisarz Sarna nerwowo chodząc po pokoju.

— Mamy anonim, który wpłynął do komendy. Ktoś wyraźnie napisał, że to Frącek zabił Twardego — odpowiedziała aspirant sztabowa Paulina Czyżyk. — To jest nasz punkt zaczepienia.

— Przecież dobrze wiesz, że każdy adwokat wyśmieje taki dowód. Jeśli nie znajdziemy na niego czegoś konkretnego to najdalej jutro na biurku komendanta głównego będzie na nas skarga. W dodatku całkiem zasadna.

— Ale przecież prokurator wydał nakaz przeszukania, więc mieliśmy podstawę.

— Wydał, bo go o to bardzo poprosiłem. Stary już się denerwuje, że nie mamy żadnego postępu w sprawie. Musiałem coś ruszyć. Tylko mam wrażenie, że weszliśmy w ślepy zaułek. W dodatku cwaniak nie chciał zeznawać bez adwokata, a ten przyjechał dopiero dzisiaj. Wiesz, że jeśli spędził ponad dobę w celi zupełnie bezpodstawnie to nas zniszczy.

— Bardziej mnie martwi co zrobi swojej żonie jak wróci do domu.

— O czym ty mówisz?

— Nieważne. Dzwonię do chłopaków. Cały czas się kręcą wokół jego mieszkania, może w końcu coś znaleźli. Za ile będzie ten adwokat?

— Za pół godziny.


Paulina Czyżyk nie zdążyła wybrać numeru. Jakby sama myślami przywołała rozmówcę, bo telefon sam odezwał się głośnym dzwonkiem. Komisarz Sarna stanął obok. Nie słyszał całej rozmowy, ale z odpowiedzi aspirant sztabowej wnioskował, że może jednak nie będzie aż tak źle.

— No co tam? Macie coś? Krew? No to zabezpieczajcie i wysyłajcie do laboratorium. Przyślij mi zdjęcie.

***

W pokoju przesłuchań siedziało trzech mężczyzn. Po jednej stronie stołu komisarz Sarna z założonymi na piersiach rękoma, po drugiej zaś zatrzymany Artur Frącek ze wzrokiem wbitym w blat biurka oraz wyraźnie poddenerwowany adwokat, który dopiero co wszedł do pomieszczenia.

Paulina Czyżyk nieomal wybiegła z komendy jeszcze przed przybyciem mecenasa. Oznajmiła tylko swojemu przełożonemu, że musi coś pilnie załatwić i będzie pod telefonem. Nie zdążył zareagować. Młoda policjantka błyskawicznie opuściła biuro i popędziła w kierunku swojego prywatnego samochodu.


— Może mi pan wytłumaczyć, jakim prawem przetrzymujecie mojego klienta tutaj całą dobę? Przecież nie macie prawa.

— Panie… — zaczął komisarz Adam Sarna spoglądając na wizytówkę, którą chwilę wcześniej otrzymał od mecenasa. Jakub Leszczyński, skądś znał to nazwisko, ale nie potrafił przypomnieć sobie skąd. — … Jakubie, pański klient został przywieziony na komendę w celu złożenia wyjaśnień w sprawie zabójstwa Jędrzeja Twardego. Być może już wczoraj byłoby po wszystkim, ale pan Frącek odmówił składania wyjaśnień. Dostaliśmy zgłoszenie, co prawda anonimowe, w którym ktoś jako sprawcę wskazuje właśnie pana klienta. Dodatkowo w jego samochodzie znaleźliśmy spore ślady krwi. Nasi technicy zabezpieczyli już próbki i czekamy na wyniki. Przyzna pan, że to wystarczająco dużo, abyśmy chcieli porozmawiać. Tutaj chodzi o morderstwo.

— Przecież to nie są żadne dowody. Nie możecie oskarżyć mojego klienta o morderstwo na podstawie jakiegoś świstka papieru.

— Oczywiście, że nie. Nikt nie oskarża pana klienta o zabójstwo. Przynajmniej na razie. Póki co chcieliśmy porozmawiać i uzyskać wyjaśnienia. Być może pan Frącek ma dla nas jakieś cenne informacje, które mogą rzucić nowe światło na zbrodnię. Im szybciej zaczniemy, tym szybciej będziemy mieli to za sobą. Panie mecenasie, czy możemy zaczynać? — odpowiedział Sarna z przesadnym spokojem. Adwokat wymienił się spojrzeniami ze swoim klientem i skinął delikatnie głową.

— Czy zna pan tego mężczyznę? — zapytał komisarz, pokazując fotografię, przedstawiającą Jędrzeja Twardego.

Przesłuchiwany chwycił zdjęcie do ręki i przyglądał mu się chwilę.

— Nie znam, ale chyba wiem kto to jest. Widziałem go raz, czy dwa u mnie w bloku. Zdaje się, że jakiś jego kolega mieszkał na naszej klatce. Nie rozumiem skąd pomysł, że to ja go zabiłem.

— To próbujemy dopiero ustalić. Czy nie miał pan z nim żadnego konfliktu? Może pokłóciliście się o coś?

— Przecież mówię panu, że ja go w ogóle nie znałem. O co się niby miałem pokłócić? Ze wszystkimi sąsiadami żyję w dobrych relacjach, również z tym Wysockim, do którego czasem wpadał Twardy. Nie było z nim problemów, nie robił imprez, nie hałasował po nocach. W ogóle mi nie przeszkadzał. Skoro dogaduję się ze swoimi sąsiadami, to dlaczego miałbym być skonfliktowany z ich znajomymi?

— A pana żona? Czy ona znała lepiej Jędrzeja Twardego?

— Nie. Co to za pytanie? Znała go tak samo jak ja.

— A kiedy pan jest w pracy? Być może wtedy bliżej się poznali. Może mieli romans, pan to odkrył i postanowił się zemścić?

— Co za bzdury! — krzyknął Frącek podnosząc się z krzesła. Adwokat natychmiast zareagował i uspokoił swojego klienta. — Skąd panu to przyszło do głowy? Nie zabiłem tego człowieka. Ktoś próbuje mnie wrobić.

— Kto?

— Nie mam pojęcia. Może tym byście się zajęli, a nie zatrzymywaniem niewinnych ludzi.

— A czy jest pan w stanie wytłumaczyć taką ilość krwi w swoim samochodzie? — zapytał komisarz, kładąc na stole zdjęcia przedstawiające wnętrze toyoty corolli.

— Oczywiście, że jestem — odpowiedział, nie patrząc na fotografie. — Ale to długa historia.

***

Kobieta nie dawała za wygraną. Pomimo kilku minut oczekiwania na klatce schodowej wciąż czekała na otwarcie drzwi.

— Pani Moniko, wiem że jest pani w domu — powiedziała Paulina Czyżyk, kiedy usłyszała jakiś głos w korytarzu mieszkania. — Proszę otworzyć. Obiecuję, że pani mąż się o tym nie dowie. Na pewno minie jeszcze przynajmniej kilka godzin zanim wróci do domu. Ja chce z panią tylko porozmawiać.

— Proszę stąd odejść — odpowiedział głos zza drzwi.

***

To był wspaniały dzień. Pomimo sporych fal, rejs był całkiem przyjemny dla jego uczestników. Część turystów wesoło rozmawiało na dolnym pokładzie statku. Pozostali natomiast opalali się na sun decku, wsłuchując się w dźwięk rozbijanych o łódź fal Oceanu Indyjskiego. Na horyzoncie widać już było cel podróży — niewielką wyspę należącą do Indonezji — Nusa Penida.

— Dopływamy do Crystal Bay. Za jakieś 5 minut zakotwiczymy i będziemy gotowi do nurkowania. Możecie schodzić i powoli przygotowywać sprzęt — powiedział nurkowy przewodnik do swoich dwóch podopiecznych, wychylając głowę powyżej górnego pokładu.

Artur i Sławek tylko na to czekali. Za chwilę miało się rozpocząć ich pierwsze nurkowanie podczas wakacji na Bali. Byli niezwykle podekscytowani. Czekali na ten dzień od wielu miesięcy i wprost nie mogli się nacieszyć swoim szczęściem. Oni są teraz tutaj, podczas gdy ich koledzy w Polsce za kilka godzin w deszczu, ponurej i chłodnej pogodzie wstaną z łóżek i pojadą do pracy. Temperatura powietrza wynosiła 30 stopni. Temperatura wody 28. Czego chcieć więcej?

— Ok. Przypomnę jeszcze raz nasz plan. Wskakujemy do wody i robimy buddy check. Jeśli wszystko jest ok na znak zanurzamy się i płyniemy wzdłuż skał. Schodzimy na maksymalną głębokość ok. 20—25 m. Wracamy tą samą drogą, ale na głębokości ok. 15—10 m stopniowo się wynurzamy do przystanku bezpieczeństwa. Jakieś pytania? — poinstruował dwóch Polaków divemaster, o imieniu Dewa, kończąc tym samym przygotowania do nurkowania.

— Spotkamy mola-mola? — zapytał Sławek i uśmiechnął się.

— Bardzo bym sobie tego życzył, ale mówiłem wam jakie są szanse. Niemniej jednak powodzenia! Gdyby ktoś z was miał to szczęście i gdzieś ją wypatrzył, pamiętacie sygnał? — zapytał, pokazując rękoma umówiony wcześniej znak.

Rzeczywiście, gdy wypływali z portu Dewa opowiadał, że w prawdzie Nusa Penida to jedno z niewielu miejsc na całym świecie, na którym istniała szansa spotkania z mola-mola, jednak była ona niewielka. On sam po raz pierwszy spotkał tę rybę dopiero po roku pracy na wyspie, przy czym nurkował tutaj niemal codziennie.

Arturowi i Sławkowi zrobiło się wtedy nieco przykro, bo mola-mola to jeden z głównych powodów dla których tu przylecieli. Od kiedy pierwszy raz natknęli się na tę rybę w internecie koniecznie chcieli się z nią spotkać w jej naturalnym środowisku. Mola — mola, inaczej samogłów, to ryba, która robi wrażenie swoją wielkością. Dorosłe osobniki mogą osiągać rozmiar 3 metrów i wagę ponad 2 ton. W prawdzie jest najbardziej płodną rybą ze wszystkich i występuje niemal w każdym morzu, spotkanie z nią należy do rzadkości.

Teraz, kiedy obaj byli ubrani w cały sprzęt ich nadzieje wróciły. Dewa wskoczył do wody, a za nim pozostali. Minęło raptem kilkadziesiąt sekund, a już zanurzali się w ciepłe wody Oceanu Indyjskiego i zgodnie z planem ruszyli wzdłuż skały. Na początku minęli inną grupę nurków, która płynęła w przeciwnym kierunku. Ku ich radości i zaskoczeniu kilka osób z mijanej ekipy pokazało umówiony wcześniej znak. To stało się jasne — musieli się spieszyć, bo gdzieś tam płynął mola-mola i mieli szansę się z nim zetknąć. Przyspieszyli z całych sił i ruszyli w kierunku, z którego przypłynęli tamci. Opłacało się! Ich oczom ukazał się powoli zanurzający się w toni samogłów. Był wielki, brzydki, lecz zarazem majestatyczny. Obaj nurkowie byli w pełni usatysfakcjonowani i radośni. Chociaż spotkanie trwało kilkanaście sekund — było warto. Spojrzeli na swoje komputery nurkowe — ta pogoń kosztowała ich dużo sił i powietrza. Wynurzyli się na niewielką głębokość i razem z divemasterem ruszyli w kierunku łodzi.

W trakcie nurkowania pogoda zmieniła się gwałtownie. Fale przybrały mocno na sile i wydostanie się z wody zaczęło stanowić nieco większe niż zazwyczaj wyzwanie. Pierwszy z grupy do łodzi dopłynął Artur. Przytrzymując się drabinki ostrożnie zaczął odpinać płetwy i podawać je członkom załogi. Powoli wspinał się na pokład, kiedy wyjątkowo silna fala poruszyła gwałtownie całą łodzią i zachwiała wspinającym się nurkiem. Stracił równowagę i wpadając do wody odruchowo chwycił się relingu. Na tyle nieszczęśliwie, że zahaczył obrączką o nakrętkę. Miał wrażenie, że wszystko co wydarzyło się później, działo się już błyskawicznie. Mnóstwo krwi, dużo krzyku, widok palca zwisającego ze śruby.

Załoga okazała się na tyle sprawna, że szybko zawiadomiła odpowiednie służby i zabezpieczyła palec. Mimo świetnej pierwszej pomocy trzeba było nieomal cudu, żeby poskładać rękę. Na miejscu pojawił się śmigłowiec, który przetransportował poszkodowanego wprost do kliniki, w której chirurdzy wykonali ponad ośmiogodzinną operację replantacji palca.

Powrót do pełnej sprawności wymagał jednak wielu miesięcy rehabilitacji i leczenia. Po powrocie do kraju, podczas gojenia rany doszło do wystąpienia martwicy. Tkanki wokół rany obumarły, co wymagało dodatkowej interwencji lekarskiej. Od jakiegoś czasu rana zaczęła okresowo krwawić.

***

— Cieszę się Basiu, że udało ci się tak szybko przyjechać. Tak jak tobie opowiadałam, bardzo chciałabym pomóc tej kobiecie, ale ona nie chce ze mną rozmawiać. Wydaje mi się, że to dlatego, że jestem z policji. Na jej oczach zatrzymaliśmy jej męża — powiedziała Paulina Czyżyk.

— Akurat mam trochę czasu — odpowiedziała Barbara Kowalik. — Cieszę się, że do mnie zadzwoniłaś. Spróbuję pomóc. A za co go zatrzymaliście?

— Dostaliśmy anonim, że zabił jednego chłopaka. Prowadzimy tę sprawę z Sarną. On teraz go przesłuchuje. Wczoraj nie chciał z nami rozmawiać, bo czekał na swojego prawnika.

— Rozumiem. Kto jest jego obrońcą?

— Jakub Leszczyński.

— Matko jedyna!

— Co? Znasz go?

— Kojarzę. Szemrany typ. Bronił jakiegoś hotelarza w sprawie ustawianych przetargów. Nie pamiętam w jakiej gminie, ale wójt też był w to wmieszany. Chodziło o spore pieniądze. Nie wiem jak to się skończyło, ale sprawa śmierdziała na kilometr.

— Jesteś pewna, że chodziło o hotelarza? — zapytała policjantka, wstając od stolika. — Muszę lecieć. Zdzwonimy się — dodała, nie czekając na odpowiedź.

Barbara Kowalik pozostała sama pośrodku jednego z lubońskich osiedli.

***

— No i tyle — zakończył swoją opowieść Artur Frącek, kładąc swoją rękę na stole i pokazując ranę. — Od jakiegoś czasu wszystko się paprze i krwawi. Lekarze jeszcze nie potrafili temu zaradzić.

— Czy to już koniec? Wypuścicie mojego klienta?

— Oczywiście. Pod warunkiem, że to wszystko co zeznał okaże się prawdą — odpowiedział Adam Sarna wstając z krzesła. — Odprowadźcie go z powrotem do PDOZ — dodał do dwóch policjantów stojących na korytarzu pod drzwiami.

Rozdział 10

Sobota, 24 kwietnia 2021 r.


Hubert Roznerski zazwyczaj w sobotnie poranki budził się z ogromnym kacem. Ból całego ciała, nieznośny zapach potu oraz posmak wczorajszej wódki i papierosów, wszystko to przypominało mu o piątkowych wojażach. Piątki właśnie takie były, intensywne. Zresztą jak całe życie redaktora naczelnego Prawdy Wielkopolski. Dziennikarstwo to nie jest łatwy kawał chleba. To zdanie bardzo często powtarzał swoim pracownikom. I faktycznie, patrząc na tryb życia Roznerskiego trudno było się nie zgodzić z tą maksymą.

Jednak ta sobota była wyjątkowa. Roznerski obudził się z ogromnym bólem, ale bez kaca. Bolała go tylko twarz i kilka żeber. Spróbował delikatnym ruchem dłoni dotknąć swojej facjaty, ale niemal natychmiast poczuł ogromny ból. Wstał, aby spojrzeć w lustro znajdujące się na korytarzu. Jego twarz wyglądała fatalnie. Przypominała raczej tęczę. Były na niej chyba wszystkie kolory.

Kiedy już skończył się sobie przyglądać, udał się do kuchni. Cały czas trzymając się za prawy bok i lekko postękując. Żona błagała go, aby udał się do lekarza, ale on stwierdził, że to tylko drobne stłuczenie i zbagatelizował sprawę. Wyciągnął z zamrażarki worek z lodem i przyłożył go do twarzy.

— O kurwa, jak dobrze! — powiedział z ulgą.

Wrócił z okładem do łóżka, po drodze zabierając jeszcze telefon. Wybrał odpowiednią nazwę z książki telefonicznej i nacisnął zadzwoń.

— Sobiech! — powiedział, gdy usłyszał głos w komórce. — Musimy się dzisiaj spotkać i pogadać o Twardym. To jest polecenie służbowe. O 19 nad Wartą, przy Szelągu. Wiesz gdzie to jest? Super, zatem do wieczora!

Odłożył telefon, a potem wygodnie ułożył się w łóżku. Żona dzisiaj pracowała, także jeszcze przez wiele godzin będzie mógł się ze spokojem wylegiwać i regenerować. Po raz kolejny zaczął sobie przypominać wydarzenia sprzed kilku dni.

***

Weszła z impetem, nawet nie pukając do drzwi.

— I co? Wypuścił go pan?! — zapytała.

— Jeszcze nie, ale stąpamy po kruchym lodzie! — odpowiedział komisarz Sarna widząc zdenerwowaną policjantkę. — Zamknij drzwi i siadaj.

Czyżyk energicznym ruchem zamknęła pomieszczenie i usiadła. Gdy nieco się uspokoiła usłyszała głos przełożonego.

— Chciałem ci bardzo podziękować za tego smsa o Leszczyńskim. Wiedziałem, że skądś kojarzę to nazwisko, ale nie mogłem sobie przypomnieć skąd.

— Nie uważa pan, że to nie może być zbieg okoliczności? Twardy pisze artykuł, w którym oczernia najważniejsze osoby w jakiejś gminie. Potem ginie, a głównego podejrzanego broni adwokat, który jest również adwokatem tego Jankowskiego i Sadowskiego?

— Śmierdzi to na kilometr. Dlatego, gdy odczytałem wiadomość od ciebie, stwierdziłem, że gramy o pełną pulę. Mamy jakiś trop i argument, żeby potrzymać tego Frącka w areszcie. Za chwilę wpłynie pewnie jakaś skarga, ale może uda nam się wytłumaczyć staremu nasze działania. Tymczasem ty i Kielich macie bojowe zadanie.

— Jakie?

— Musicie zdobyć jak najwięcej informacji o Jankowkim, Sadowskim i tym całym Leszczyńskim. Trzeba też dokładnie prześwietlić tego Frącka. Na pewno całą czwórkę musiały łączyć jakieś interesy.

— Dobra! Już biorę się do roboty. A pan co w tym czasie będzie robić?

— Ja muszę pojechać na Wierzbięcice i odwiedzić pewną starszą panią. Intuicja mi podpowiada, że od tej wizyty może zależeć sukces naszego śledztwa.

***

Żelazowo było niczym nie wyróżniającym się miastem w Wielkopolsce. Położone niedaleko Poznania, a więc wydawałoby się w bardzo korzystnej lokalizacji. Liczyło kilka tysięcy mieszkańców. W zasadzie każdy znał każdego. W mieście znajdowały się dwie szkoły podstawowe, szkoła średnia, przedszkole, żłobek, pizzeria, ośrodek zdrowia, zabytkowy kościół z XVIII wieku, hala sportowa ze sporą siłownią, a także pub, w którym rozwijało się życie towarzyskie mieszkańców miasta.

Knajpa, ze względu na trwającą pandemię, już od jakiegoś czasu była oficjalnie zamknięta. Jednak, za cichym przyzwoleniem lokalnych władz, w funkcjonowaniu pubu nic się nie zmieniło. No może tylko to, że starzy bywalcy zamiast głównym wejściem wchodzili teraz tym tylnym. Jakieś pozory musiały być przecież zachowane.

Barman Klaudiusz pierwszych klientów spodziewał się dopiero za kilka godzin, dlatego bardzo się zdziwił, gdy już teraz ujrzał w swoim królestwie tak zacnych gości. Podrapał się nerwowo po swojej łysej głowie. Zawsze tak robił, gdy czuł się lekko zakłopotany. Pewność siebie jednak szybko wróciła.

— Panie wójcie, panie Romualdzie! Witam serdecznie!

Barman przywitał dwóch gości niezwykle życzliwie. Jeden z nich, z resztkami siwych włosów na głowie, ogromnym wąsem i nienaturalnie czerwoną twarzą odezwał się mocno zachrypniętym głosem:

— Panie Klaudiuszu! Muszę załatwić z panem Romualdem kilka ważnych spraw służbowych. Rozumiem, że otwiera pan za kilka godzin?

— Zgadza się panie wójcie.

— Wspaniale, poprosimy zatem dwa zimne piwka.

— Już się robi panie wójcie. Proszę może sobie usiąść tam w kącie sali — mówiąc to barman Klaudiusz, wskazał ręką miejsce w rogu pubu. — To jest chyba najbardziej ustronne miejsce w całym pomieszczeniu. Ja zaraz przyniosę piwka i dopilnuję, żeby nikt panom nie przeszkadzał.

— Wybornie panie Klaudiuszu!

Barman zajął się nalewaniem piw, a wójt i jego towarzysz powoli zmierzali w miejsce polecone przez gospodarza lokalu, nerwowo przy tym rozglądając się po pomieszczeniu. Jakby do końca nie wierzyli w to, że są tutaj sami.

***

Barbara Kowalik była wściekła. Nie spodziewała się, że sprawy przyjmą taki obrót. To prawda, zgodziła się pomóc Paulinie Czyżyk. Akurat miała wolną sobotę i mogła niemal natychmiast przyjechać do Lubonia. Tak zresztą zrobiła, ale nie zdawała sobie sprawy, że policjantka zostawi ją z tym problemem samą. Barbara stała gdzieś na lubońskim osiedlu i nie wiedziała co ma robić. Nie dlatego, że brakowało jej doświadczenia i umiejętności. Była przecież świetną specjalistką i wiedziała w jaki sposób pomagać kobietom, które doświadczyły przemocy. Czuła się bezradna, ponieważ nie miała pojęcia gdzie mieszkała osoba, która potrzebowała jej pomocy. Czyżyk nie zdążyła jej o tym poinformować. Ulotniła się tak nagle. Barbara próbowała się do niej dodzwonić, aby pozyskać tę informację, ale policjantka jak na złość miała wyłączony telefon.

— Ja pierdolę, dlaczego nigdy nie może być łatwo! — Kowalik zaklęła pod nosem. — No nic, trzeba będzie improwizować.

Usiadła na najbliższej ławce. Zastanawiała się co robić. Trwało to kilka minut, gdy nagle ujrzała młodego rowerzystę, który z ogromną torbą dostawczą na plecach zatrzymał się pod jedną z klatek. Chłopak zabezpieczył rower i udał się w kierunku wejścia.

„Nie zaszkodzi spróbować” — pomyślała Barbara, a potem krzyknęła w kierunku rowerzysty:

— Przepraszam pana! Proszę chwilę poczekać!

Chłopak spojrzał niepewnie w jej kierunku, a gdy Kowalik zbliżyła się do niego zapytał:

— O co chodzi?

— Pewnie ma pan moje zamówienie. Moje nazwisko Frącek.

Rowerzysta wyciągnął z torby paczkę i spojrzał na jej dane, aby się upewnić czy zamówienie faktycznie było zaadresowane na nazwisko Frącek.

— Pani Monika?

„Kurwa, nie wierzę!” — zaklęła w myślach Barbara, by następnie głośno potwierdzić.

— Tak, pani Monika.

— Super! Nie będę musiał wchodzić do środka. Proszę bardzo, oto pani sushi. Jedzenie było już opłacone, także pozostaje mi tylko życzyć smacznego. Do zobaczenia!

— Bardzo dziękuję, do zobaczenia!

Gdy rowerzysta się oddalił Barbara spojrzała na adres zamówienia, a następnie wybrała na domofonie odpowiedni numer mieszkania.

— Tak, słucham? — odezwał się kobiecy głos.

— Dzień dobry, przywiozłam sushi.

— Już otwieram, proszę wejść.

Gdy Kowalik usłyszała charakterystyczny dźwięk otworzyła drzwi do klatki i weszła do środka.

***

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.99
drukowana A5
za 57.5