E-book
2.94
Avenedor

Bezpłatny fragment - Avenedor


Objętość:
124 str.
ISBN:
978-83-8221-462-8

Część VII
Avenedor

© Copyright by Krzysztof Bonk

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

Kontakt: bookbonk@gmail.com

I. Wybraniec

Tak więc się dokonało. Ziszcza się rzecz niepojęta, ale jest już za późno, aby odwrócić nieprzewidziany bieg wypadków. Oto porywa mnie zupełnie nowy, dziejowy prąd. I tak, wyrzekam się siebie, swych osobistych pragnień, a nawet miłości. Wszystko to składam na świętym ołtarzu mej boskiej matki i podpalam. Otóż ja, Avezan, na przekór wszystkiemu zjednoczę kontynent, kładąc po drodze u swych stóp wszystkich wrogów, w tym także zdradzieckich Bogów Pendorum. A uczynię to, mając pod swym władaniem samych Allearów, najdoskonalszych w dziejach wojowników. Będą mi wiernie służyć, zawsze gotowi na me rozkazy, albowiem oto staję się ich władcą, najwyższym wodzem, prawdziwym wybrańcem połączonym węzłem małżeństwa z Larien, przywódczynią zjednoczonych, allearskich klanów. I nie wybaczaj mi Nail, bo nie zasługuję na taką łaskę, ale musiałem to uczynić ze w względu na to, kim z urodzenia jestem.


*


— Otóż tak, Ambum… — oznajmiam z ciężkością w głosie do wojownika. Wspólnie zasiadamy w cieniu liściastych drzew nad bystro płynącym strumieniem w okolicy opuszczonego szałasu. — Przyznaję… przyznaję rację dawnym kompanom mej matki, w tym także Viri.

— Viria!

— Właśnie… Ona, Adora, Gabu, Ravel, Exon czy Kalilla… Wszyscy oni byli swego czasu nikim, byli niewolnikami. Lecz podnieśli się i każdy z nich osiągnął naprawdę wiele. Jednak jak to uczynili? Bynajmniej nie służąc wiernie i prawo mej matce. Mianowicie osiągnęli oni sukces po jej śmierci i samodzielnie dzięki zdecydowaniu, bezwzględności czy zwykłym oszustwom. Innymi słowy, cechował ich nieprzejednany pragmatyzm. A ja, Avezan…?

— Avezan!

— Dokładnie… Jeżeli osobiście pragnę osiągnąć cokolwiek wielkiego w mym życiu, to nie mogę uchylać się przed ryzykownymi czynami. Dlatego nie zaprzeczę, tak, dla dobra Pendorum dałem się przekonać, abym splamił się ciężkim kłamstwem. Oto podałem się za syna Anrei i Zana, co jest skąd inąd prawdą. Ale przedstawiłem się nie jako ich najmłodszy syn, którym w rzeczywistości jestem, a najstarszy… odwieczny wybraniec. To była jedyna droga, aby stanąć na czele Allearów, a wskazała mi ją sama Larien…

— Pindżałka!

— Tak i to niczego sobie… Choć po stokroć wolałbym istotę, której już nigdy nie będę w stanie spojrzeć w oczy, moją Nail…

— Nail!

— Otóż to… — Po tym wyznaniu win, pragnień, jak i niecnych występków klepię przyjacielsko syna Gabu po monstrualnych plecach. To bowiem ważne, aby mieć kompana, na którym można niestrudzenie polegać i który mnie naprawdę rozumie.

Myślę tak, a następnie wstaję i kieruję się z powrotem do allearskiego obozu. Świadomie nadkładam drogi, aby ominąć szerokim łukiem teren, gdzie swoje siedziby mają Nail oraz Viria.

Na miejscu wkraczam do najokazalszego zielonego namiotu, do niedawna należącego do Larien, a teraz będącego i moim. Wewnątrz spotykam wspomnianą kobietę, a obecnie i moją małżonkę. Siedzi ona ze skrzyżowanymi nogami na zwierzęcej skórze i uważnie studiuje mapę Pendorum — podarek od Hamri.

Osobiście dłużej zatrzymuję się tuż za progiem i jakby onieśmielony przyglądam się żonie. Jest bardzo wysoka, prawie mojego wzrostu. Dość szczupła, ale ma silną, wytrenowaną sylwetkę. Jej włosy są bardzo jasne, a w świetle słońca aż się złocą. Twarz ma dość surową, ale piękną w tym bardzo szlachetną z wyglądu. Do tego oszczędnie okazuje emocje, niewiele się uśmiechając.

Trochę przypomina mi Atrix, ale czy to ważne? Szybko dochodzę do wniosku, że nie, wcale. Przeszłość bowiem zostawiłem już za sobą, odciąłem ją, jak spróchniałe konary w miłosnym drzewie. Teraz natomiast, w teraźniejszości, zobaczę, co zrodzą obecne, miłosne kwiatostany.

— Larien… — odzywam się łagodnie, aby zakomunikować swą bytność w pobliżu kobiety. Ona przyzywa mnie energicznym ruchem ręki. Kiedy koło niej siadam, wskazuje mi na fragment mapy i z pasją tłumaczy:

— Avenedor niebawem wyruszy na czele Jeźdźców Majanu na królestwo Saladior, to pewne i niewątpliwie będzie podążał tym traktem. To z kolei jest idealne miejsce na zasadzkę na jego pomioty Otchłani. Oczywiście, jeżeli twoja misja u króla skończy się naszym sojuszem. I być może wspólnie nie wygramy bitwy z Avenedorem, ale przynajmniej osłabimy go do tego stopnia, że nie zdoła on zająć całego królestwa.

— Cieszy mnie, że jako nieliczna z Allearów rozumiesz doniosłość i wagę konieczności walki u boku władztw Pendorum z gniewnymi Bogami — mówię, choć dziwiąc się samemu sobie, wypowiadam swe słowa z pewną obojętnością. Na co Larien przeszywa mnie na wskroś spojrzeniem swych błękitnych oczu i ostro oświadcza:

— Na przestrzeni tysięcy lat mój lud wiele wycierpiał od obcych najeźdźców, którzy mienią się na ten czas władcami Pendorum. Ale to nie kto inny, jak właśnie gniewni Bogowie ich tu sprowadzili zza odległych mórz i oceanów. Teraz z kolei dzieci Anrei i Abezzala przybywają do serca krainy, aby niszczyć i zabijać bez opamiętania. A jak znam ich obecną naturę, a znam ją dobrze, to nie poprzestaną oni siać pożogi jedynie we władztwach Pendorum, tylko kiedyś przybędą i tutaj. Dlatego musimy powstrzymać ich jak najszybciej i nie brzydzić się tym, że uczynimy to ramię w ramie z naszymi pomniejszymi wrogami.

— Rozumiem i podziwiam twoją roztropność oraz pragmatyzm. Tutaj nasze myśli, działania i plany są zbieżne. Dlatego…

— Współdziałamy — kończy dobitnie Larien. — Czynimy wspólnie coś dla dobra nas wszystkich, więc racja jest po naszej stronie.

— Zgadza się…

— Zatem, co jeszcze tutaj robisz?! — wybucha nagle kobieta. Spoglądam na nią pytająco, marszcząc brwi, a ona kontynuuje: — Czy nie powinieneś być już w drodze do władcy królestwa Saladior, Rewarda? Wszak sojusz się sam nie zawiąże!

— O to ci chodzi… — oświadczam spokojnie. — Wiedz, że we wspomnianą misję wysłałem właśnie wielką mistrzynię Zakonu Łuki i Strzał Srebrzystej Łani, Hamri.

— Czemu nie pojechałeś sam? — rzuca z wyrzutem Larien.

— Pomny mych zdolności dyplomatycznych, czyli tego, co wyszło z moich negocjacji w księstwie Razzinal, najpierw pragnę wybadać grunt w królestwie — mówię cały czas w sposób opanowany i delikatnie odgarniam złoty kosmyk włosów z lica rozmówczyni. Lecz ona wręcz wzdryga się na mój dotyk i odskakuje do tyłu. — Wszystko w porządku…? — zapytuję zaskoczony tak gwałtowną reakcją na moją niewinną pieszczotę. Do tego skierowaną do własnej małżonki.

— Tak, jak najbardziej, w porządku… — posykuje kobieta i niemal ze wstrętem wyciera ręką twarz po moim dotyku. Ja natomiast, nieco skonsternowany, oświadczam:

— Wybacz, jeżeli mój ruch odebrałaś jako nachalność z mej strony… Jednak podczas naszej pierwszej rozmowy sama wspominałaś, że aby Allearzy trwale zaakceptowali nasz związek, musi zrodzić się z niego nasz potomek. Zatem…?

— Tak, pamiętam o tym, mój mężu… — rzuca kąśliwie Larien, ostatnie słowo wypowiadając niemal z pogardą. A zaraz dodaje: — Wynikiem naszego pierwszego spotkania jest twoja dostateczna, mam nadzieję, wiedza o zasadach panujących wśród Allearów. Wiesz wobec tego, że mimo, iż zjednoczyłam allearskie klany, to mi, jako kobiecie, nigdy nie dane byłoby tutaj do końca przewodzić. Zawsze musiałabym się liczyć ze zdaniem zachowawczej starszyzny. Ponieważ od tysiącleci to jedynie męski wybraniec Allearów, syn Anrei i Zana, może zdobyć nad naszym ludem pełnię władzy, taka jest tradycja i płynące z niej prawo. Dlatego ty i ja musieliśmy wspólnie uciec się do fortelu. Zaś mogliśmy to uczynić przede wszystkim z tego powodu, że masz boskość w oczach. Starszyzna to widzi, że jesteś synem Zana oraz Anrei. I dopóki nie pozna całej prawdy, oby nigdy się to nie stało, dopóty będziemy mogli sprawnie rządzić dla dobra całego Pendorum.

— Wszak… ciągle musimy się podporządkowywać tradycji… — zauważam.

— Tak, to jedno będzie nas zawsze krępować, to cena, jaką musimy zapłacić i… — Larien zawiesza głos, po czym cedząc przez zęby, kończy: — I zapłacę wymaganą cenę… — Dotyka się ręką w policzek, gdzie wcześniej raczyłem ją musnąć. — Zapłacę i poświęcę się… Słowem dziś w nocy będę twoja i… spełnię swoją małżeńską powinność… — Naraz kobieta robi minę, zupełnie jakby zbierało się jej na wymioty. — Przepraszam — mówi, chwyta się za brzuch i szybko wychodzi na zewnątrz.

W odpowiedzi wzdycham tylko z prawdziwym zrezygnowaniem na myśl o naszym miesiącu miodowym oraz przede wszystkim rychłym skonsumowaniu związku. Ażeby się trochę pocieszyć i rozluźnić zarazem, idę w kąt namiotu, gdzie w drewnianej skrzyni leżą w słomie pełne butelki wina. I domyślam się, że w obecnych okolicznościach coraz częściej będzie mi przychodziło tu zaglądać. Czyli szukać ukojenia w bordowym trunku, a nie miłosnych objęciach oziębłej kochanki. Cóż powiedzieć, nikt chyba nigdy nie twierdził, że bycie władcą to droga przez życie usłana jedynie pachnącymi różami.

Resztę jasnego dnia, którego pozostaje już niewiele spędzam na rozmowach z Allearami. W końcu jako allearski władca pragnę poznać mój lud, wydaje mi się to ze wszech miar naturalne. Jednak kontakt z tutejszymi mieszkańcami napotyka na specyficzną barierę, do której nie jestem przyzwyczajony. Zamiast swobodnej wymiany myśli, co raz doświadczam dystansu i czołobitności w moją stronę. W me uszy nieustannie wlewają się kwieciste pozdrowienia, oddające cześć wielkiemu wybrańcowi Allearów, którym wszak wcale nie jestem. Słyszę za to, iż jam jedynym obrońcą i wybawieniem, kimś, kto w żaden sposób nie może jawić się zwykłym człowiekiem. Być może tak w rzeczywistości jest, myślę sobie. Ale czy to przekreśla szansę na to, aby nawiązać ze mną naturalny tryb rozmowy? Wygląda na to, iż właśnie tak.

Ta swoista sztuczność, choć może i niewymuszona, jednak szybko mnie nuży. Dlatego nawet z pewną ulgą zjawiam się po zmroku w moim obecnym namiocie. Wewnątrz stoją dwa żelazne kosze z płonącymi w nich drwami rozświetlające i ogrzewające nieco przestrzeń. W środku niej, na zwierzęcej skórze, zgodnie z zapowiedzią, spoczywa pod ciemnym kocem Larien.

Kobieta nie rusza się i ma zamknięte oczy. Można by pomyśleć, że śpi, albo nawet nie żyje… gdyby nie to, że po zbliżeniu się do niej czyni krzywy wyraz twarzy, zupełnie jakby doszedł ją nieprzyjemny swąd lub nawiedziły koszmarne myśli. Cóż powiedzieć, na pewno nie jest to zachęcająca gra wstępna ze strony mej małżonki. Lecz jak zauważyła sama Larien, wspólnie podjęliśmy się gry, której reguł musimy przestrzegać. Allearskiej tradycji musi stać się zadość, czy nam się to podoba, czy nie.

Dlatego rozbieram się do naga, powoli zdejmuję zasłaniający kobietę koc i tym samym odkrywam również jej nagość. Ukazuje mi się doskonale zrównoważone ciało, którego widok wręcz zapiera dech. I to sprawia, że po raz pierwszy rodzi się we mnie zarzewie pożądania, które wraz z wodzeniem wzrokiem po piersiach, łonie i udach kobiety, systematycznie narasta. Aż jestem już gotowy spełnić swoją powinność.

Kładę się ostrożnie na Larien, która ciągle nie otwiera oczu, a jedynie potęguje odpychający wyraz na swej pięknej, dostojnej twarzy. A skoro tak, to więcej nie spoglądam na jej wykręcane odrazą lico, tylko kładę głowę ponad kobiecym ramieniem, obejmuję Allearkę mocniej i staram się zainicjować cielesną miłość.

Niebawem czuję, że jestem już na drobnej drodze. Gdy raptem kobieta gwałtownie bije mnie w plecy pięściami. W pierwszym momencie zastanawiam się, czy nie jest to objaw nagle rozbudzonego, dzikiego pożądania. Lecz gdy moją twarz dosięgają ostre paznokcie, raniąc mnie do krwi, zdaję sobie sprawę, że jako kochanek niewątpliwie czynię zawód kobiecie. Dlatego zsuwam się z niej, celem uniknięcia kolejnych razów. Kucam i przyglądając się z rezerwą Larien, gładzę się po pokancerowanej twarzy. W tym czasie kobieta zajmuje pozycję analogiczną do mojej. Przyjmuje ona gardę, jakby gotując się do walki i w iście bojowym duchu z siebie wyrzuca:

— Nie śmiej mnie więcej dotykać, bydlaku!

— Ale… — jęczę na dobre zafrapowany.

— Milcz! — krzyczy z kolei Larien. — Nawet nie wiesz, z kim masz tu do czynienia!

— Z moją żoną, która podobno ma dać mi dziecko… — stwierdzam z nad wyraz kwaśnym uśmiechem.

— Otóż to się nie może wydarzyć! Nie w moim przypadku!

— Skąd ta nagła zmiana…? — pytam coraz bardziej zrezygnowany. Na co Larien unosi dumnie pierś z idealnym biustem i ostentacyjnie wypala:

— To ja, ja sama jestem odwiecznym wybrańcem Allearów, a twoim starszym bratem, rozumiesz?! Właśnie ja!

— Ale… eee… — Kompletnie mnie zatyka. Larien wręcz przeciwnie, wpada ona w prawdziwy słowotok skierowany prosto we mnie niczym niszczycielski oręż:

— Jestem wybrańcem Allearów, tak! Lecz jakimś niezrozumiałym przekleństwem narodziłam się w tym żywocie w ciele kobiety! I… I… nienawidzę tego! Nie akceptuję, rozumiesz?! Te szerokie biodra, obfite piersi, ta upokarzająca, dojmująca pustka pomiędzy nogami… To nie do zaakceptowania, to nie ja! Nie ja! — Rozkłada dramatycznie ramiona.

— Aha… zatem…? — jęczę z miną zbitego psa.

— Zrobimy to inaczej — odpowiada raptem całkiem spokojnie Larien.

— Jak, od tyłu…? — zapytuję niewinnie, spoglądając na zarys krągłych, kobiecych pośladków. W odpowiedzi moją twarz dosięga siarczyste uderzenie dłonią, a mych uszu wściekle wypowiadane, kobiece słowa:

— Nie kpij! Nigdy nie będziesz mnie miał, jako kobiety. Ani ty, ani nikt inny, bo nie czuję się kobietą i nie dam się… — Słowa więzną Larien w gardle.

— A co z tradycją…? — pytam z rezerwą.

— Stanie się jej zadość — pada dumna odpowiedź. — Najważniejsze jest Pendorum, to dla niego istnieję i wszystko mu podporządkuję.

— Czyli… dalej będziemy knuć, tak…? — zgaduję.

— A i owszem, nie pozostawiono nam bowiem wyboru! — rzuca dziarsko Larien. — Dlatego jutro zorganizuję wszystko, co trzeba, aby począć… nasze dziecko… A teraz idź się przewietrzyć i nie wracaj przed świtem. Nie przeszkadzaj mi i przestań mnie tu nachodzić! Mnie, jedynego wybrańca Allearów!

Czarną noc spędzam w opuszczonym szałasie nad strumieniem, które to schronienie zauważam wcześniej podczas odbywania w okolicy dysputy z synem Gabu. Natomiast rześkim rankiem myję się dokładnie w płynącej, lodowatej wodzie i powracam do obozowiska.

Na miejscu oświadczam krzątającym się tubylcom, że medytowałem w samotności po upojnej nocy spędzonej z Larien. Tymi kłamstwami zyskuję jeszcze większy szacunek i raczony jestem pieczoną strawą, a także gotowanymi warzywami oraz przetworami z leśnych owoców. Nasycony udaję się, nie bez obaw, do namiotu Larien, który aż do wczoraj w nocy brałem również za swój.

W środku wita mnie widok mej świeżo upieczonej, zniecierpliwionej żony ubranej w białą suknię, która to kobieta rzuca mi lekceważące spojrzenie. Następnie wskazuje ona jakąś postać stojącą na czworakach tyłem do nas w rogu namiotu i wtedy padają znamienne słowa Larien:

— Będę udawała ciążę, systematycznie wypychając sobie ubranie na łonie odpowiednim materiałem. I będę to czyniła do czasu, aż nastąpi rozwiązanie tej oto dziewczyny, która powije twe dziecko.

— Ty tak poważenie…? — Spoglądam skołowany na dziewczynę, to na małżonkę.

— Jak najbardziej, poważnie — oznajmia ta ostatnia. — Przyszły allearski dziedzic musi mieć w sobie krew potomka Anrei inaczej starszyzna się zorientuje.

— Czyli nie mam wyboru… — stwierdzam zrezygnowany.

— Żadnego — pada oschła odpowiedź. A skoro tak, to idę do wskazanej mi dziewczyny. Patrzę na nią dłuższy czas z krzywym uśmiechem, aż w końcu mówię do przyglądającej mi się Larien:

— Mogłabyś się odwrócić…? To trochę… krępujące, kiedy tak patrzysz.

— Oczywiście, przepraszam — rzuca lodowato i kieruje swój wzrok za poły namiotu. A zaraz zapytuje: — Skończyłeś już?

— Jeszcze nie zacząłem…

— Więc nie daj się prosić. Roksin jest moją zaufaną służką i sama się poświęca, uszanuj to.

— Dobrze, wybrańcu Allearów… — drwię z lekka i zsuwam sobie do kolan spodnie. Następnie kucam za dziewczęcymi pośladkami i odkrywam ich nagość, podnosząc koc. Jednak tym razem jest mi tak dziwnie, że za nic nie mogę wzniecić w sobie nawet iskry pożądania. Zrezygnowany spoglądam na Larien i zauważam, że z ukosa ciągle mi się przygląda. A widząc mą niemoc, jadowicie posykuje:

— Dotknij ją, Roksin. Niestety ja za ciebie tego, co trzeba, nie zrobię, choć chciałabym, możesz mi wierzyć.

— Wierzę… — mruczę i od niechcenia dotykam kobiecych krągłości. Gładzę je, aż w końcu jestem w stanie rozpocząć fizyczne zbliżenie. Lecz po kliku nieśmiałych próbach, niepewnie oświadczam: — Coś jest nie tak… Nie daję rady…

— Roksin jest dziewicą, a kobiece miejsca Allearek są wyjątkowo… ciasne — pada wyjaśnienie. — Po prostu musisz użyć męskiej siły… Chyba jesteś mężczyzną?!

— Jestem — powarkuję i tym razem z nieco urażoną, męską dumą, czynię nad wyraz silny ruch biodrami. Od tego momentu doznaję do tego stopnia intensywnego odczucia cielesnej miłości, że dosłownie po chwili jest już po wszystkim.

Pełen pomieszania, gdzie rozkosz miesza mi się z ulgą oraz upokorzeniem, wstaję i podciągam spodnie, po czym bez słowa kieruję się do wyjścia z namiotu. W progu łapie mnie za ramię Larien i o dziwo ciepło do mnie szepcze:

— Dziękuję ci w imieniu mego ludu i pamiętaj, że wszystko to robimy dla dobra Pendorum. Ale po drodze nie możemy zapominać, że Pendorum to przede wszystkim jego mieszkańcy. Dlatego, proszę, okazuj należny szacunek Roksin, za jej poświęcenie. Mów jej miłe rzeczy, dawaj podarki, a nie tylko poklepuj po tyłku jak klacz do rozpłodu! — kończy ostro kobieta.

— Dobrze — wyrażam zgodę i próbuję wyjść z namiotu. Ale Larien mnie przytrzymuje i dodaje:

— Jest coś jeszcze.

— Tak?

— Roksin jest niemową. Powinieneś to wiedzieć.

II. Polowanie

Roksin jest uroczą, allearską dziewczyną, która jest piękna i wydaje się niewinna niczym dopiero co zakwitający, delikatny kwiat. I chociaż łączy nas doprawdy nietypowa znajomość, to zawsze napotykam skromny uśmiech oraz zrozumienie na jej drobnej twarzy. Sprawia to, iż kolejne nasze zbliżenia w dotychczasowej formie pod czujną pieczą Larien, są dla mnie coraz łatwiejsze do zaakceptowania. Nie powiem też, dla mężczyzny, jak ja, który na dobre posmakował już fizycznej miłości, jest to również jakiś rodzaj zaspokojenia zsyłającego spokój ducha i swoiste odprężenie dla ciała.

Ponadto zgodnie ze słusznymi wskazaniami mej małżonki, mieniącej się prawdziwym wybrańcem Allearów i, o zgrozo, moim bratem, nie szczędzę Roksin czułych słów czy upominków. Tym samym widzę, jak kierowane do niej miłe słowa jeszcze poszerzają jej uroczy uśmiech. Natomiast kwiaty, pierścionki i inne drobne ozdoby traktuje ona jako wspaniałe dary i przyjmuje z prawdziwym pietyzmem.

Dzięki nawiązaniu takich relacji coraz łatwiej znoszę swoją nową rolę, mianowicie fałszywego wybrańca Allearów, u boku żony, która wyrzeka się zarówno bycia kobietą, jak i przeznaczonej jej roli macierzyństwa. Z kolei czas w oczekiwaniu na powrót Hamri pomiędzy próbami spłodzenia potomka, a wizytowaniem obozu Allearów, chętnie spędzam na polowaniach w otaczającej nas puszczy.

Na kolejną taką wyprawę wyruszam właśnie teraz skoro świt. Urocza Roksin posyła mi ukradkiem skromny, ze wszech miar szczery uśmiech. Natomiast do kompletu Larien zasadza potężnego klapsa w zad dosiadanego przeze mnie karego rumaka. Tak oto wyrywam dziarsko do przodu, a tuż za mną podąża niezłomnie Ambum, mój obecnie najwierniejszy towarzysz. Resztę grupy uzupełnia czterech allearskich wojowników w pełnym rynsztunku.

Dzień jest chłodny i tradycyjnie rześki jak to w tutejszych, gęstych kniejach. Słońce nieśmiało przebija się przez szare, kłębiaste chmury na niebie, a my zmierzamy wąską dróżką na wschód. Tradycyjnie wyglądamy na ziemistym trakcie śladów większej zwierzyny, jeleni czy łosi. A gdy tylko takowe namierzymy, wówczas zacznie się prawdziwa zabawa i podążymy tropem przyszłego posiłku.

Ja sam, uzbrojony jedynie w broń białą, z reguły z góry skazany jestem jedynie na podziwianie allearskich umiejętności strzelniczych przyczyniających się do wieńczenia polowań sukcesem. Lecz bynajmniej mi to specjalnie nie przeszkadza, fakt, że na polowaniach, i nie tylko zresztą, nie odgrywam wiodącej roli.

Do pewnego stopnia godzę się już z tym, że nie jestem i nie będę wielkim czempionem porywającym tłumy oraz brylującym we wszelakich dziedzinach. Taką osobą jest niewątpliwie dla przykładu Larien, postać niezwykle dumna i charyzmatyczna. Zaś osobiście, będąc u władzy, orientuję się szybko, że nad wyraz ochoczo chowam się za plecy małżonki i daję jej samodzielnie przewodzić.

Jest to swego rodzaju wygoda, zrzucenie brzemienia odpowiedzialności na kogoś bardziej doświadczonego i posiadającego na wyposażeniu znamienite atrybuty. Z podobnych względów daję grać pierwsze skrzypce Allearom w przypadku łowienia zwierzyny, do której pochwycenia niezbędne są łuki i strzały.

Jednak sam nie zamierzam być zawsze jedynie biernym obserwatorem wydarzeń, bynajmniej. Dlatego, kiedy napotykamy nietypowego przeciwnika, a mianowicie ślady masywnego tura, wówczas sam postanawiam wziąć sprawy we własne ręce, by pochwalić się męską siłą oraz odwagą.

W związku z tym odbieram od syna Gabu podłużny worek z oszczepami i zakładam sobie na plecy. Następnie wskazuję Allearom, że ścigamy tym razem naprawdę grubego zwierza, lecz obecnie to oni mają pozostać w odwodzie. Oczywiście się godzą i tak zaczynamy leśne podchody.

W ciągu ostatnich miesięcy sporo uczę się na temat odczytywania tropów i teraz, podążając konno leśnymi bezdrożami, z uwagą wpatruję się w ściółkę pod końskimi kopytami. Zauważam złamane gałązki, subtelnie zmięte liście, to ordynarne odciski racic na ziemi. Te ostatnie pojawiają się coraz częściej i są coraz wyraźniejsze, a wniosek stąd płynie tylko jeden — zbliżamy się do celu.

I oto jest. Na sporej polanie zasnutej z lekka poranną mgłą, jak gdyby nigdy nic pasie się olbrzymi tur. Zwierzę przypominające znacząco byka, lecz z jeszcze masywniejszymi muskułami, oraz znacząco bogatszym porożem. Do tego z grubszą, niemal czarną skórą i szarymi pręgami po bokach. Swoim widokiem doprawdy budzi respekt i podziw niemal niczym krwiożerczy xeratoks z Otchłani.

Sam zatrzymuję się na linii liściastych drzew i nie zsiadając z rumaka, dobywam jeden z oszczepów, po czym powoli przymierzam w kark dzikiego zwierza. Domyślam się, że jeden rzut, nawet celny, nie wystarczy. I w sumie całkiem mnie to cieszy. Zaraz bowiem zacznie się zapewne prawdziwa, dająca emocje gonitwa. A może wręcz otwarta walka?

Z tą myślą i naprawdę podniecony, a na pewno bardziej niż w obecności mej żony, Larien… ostatecznie przymierzam i rzucam! Oszczep wiruje z zawrotną prędkością, szybując z prawidłową parabolą lotu i wręcz z elegancją wbija się w masywny kark potężnego tura. Ten wydaje z siebie gardłowe charczenie, jedno i drugie, od którego to dźwięku podrywają się raptownie spłoszone ptaki. Następnie zdezorientowany, dziki zwierz zaczyna miotać się po polanie, wierzgając zawzięcie racicami. Aż naraz jego boku dosięga mój drugi oszczep.

Lecz w tym samym momencie, dosiadany przeze mnie rumak niefrasobliwie rzuca łbem, przebiera kopytami w ziemi i poddenerwowany wysuwa się z linii drzew. To zaś wystarcza, aby zraniony tur namierzył go swymi ciemnymi ślepiami i skierował ku niemu ostre poroże, by wyładować na nim nieokiełznaną furię.

Sam próbuję jeszcze cofać wierzchowca, ale czuję, że tracę nad nim kontrolę. Dlatego pospiesznie wysuwam nogi ze strzemion i wyskakuję w kierunku ziemi.

Czynię to w chwili, gdy szarżującego tura dosięga kilka allearskich strzał, a on sam zderza się przeraźliwie z mym rumakiem. Ten zostaje uśmiercony niemal na miejscu, przewracając się z potężnymi ranami w korpusie od imponującego poroża. Z kolei w zastopowaną, dziką rogaciznę wbija się jeszcze jedna salwa strzał. A na masywny łeb zwierzęcia spada miażdżące uderzenie wojownika Ambum wykonane okutym żelastwem młotem bojowym. Osobiście również nie pozostaję bierny, tylko zawzięcie rzucam oszczepem w zad przeciwnika.

Tur, coraz bardziej oszołomiony, od licznych razów się cofa i przez moment zaczyna biec na środek polany. Aż czyni nawrót i w niewypowiedzianej furii gna prosto na mnie.

Zatem dobywam z pleców jeszcze jeden oszczep i przymierzam w czarne oko bestii. Rzucam z prawdziwym zapałem, ale minimalnie chybiam, trafiając w kość oczodołu. Grot oszczepu odbija się od zwierzęcia, zadając mu jedynie ból i sprawiając, że jeszcze przyspiesza. Dlatego wyczekuję tura do ostatniej chwili i rozpaczliwie uskakuję w bok. Udaje mi się uniknąć ataku porożem, jednak zwierz raptem hamuje i po wytraceniu prędkości nastawia łeb znowu ku mnie.

Wobec tego zdejmuję z pleców dwuręczny miecz i z pasją atakuję króla tej puszczy, aby zmierzył się w pojedynku ze mną, czyli allearskim uzurpatorem. Mierzę zawzięcie w oczy, ale nie udaje mi się ich dosięgnąć. Za to tura dosięga z boku, prosto w żebra, młot bojowy wojownika Ambum. I jestem za to doprawdy wdzięczny synowi Gabu, bo tym samym ściąga on na siebie uwagę przeciwnika, co zapewne ratuje mi życie.

Tymczasem w chłodnym powietrzu ponownie pomykają allearskie strzały i jedna z nich trafia zwierza w oko. Dotkliwa rana, obok innych już zadanych, sprawia, że tur wreszcie traci nieco animuszu i kotłując racicami w ziemi, się cofa.

Ja sam daję ręką sygnał do wojownika Ambum, jak i Allearów, aby wstrzymali pościg oraz kolejne ataki. Patrzę bowiem z pewnym podziwem na potężne zwierzę, które tak walecznie postawiło się licznym myśliwym i ciągle nie dało się pokonać. A zatem niech będzie wolne, jeżeli wybierze życie, nie zaś zemstę za doznane rany — taką w duchu podejmuję decyzję.

I rzeczywiście. Tur powoli przemieszcza się tyłem aż na środek polany. Tutaj staje do nas bokiem i dłuższy czas zastyga w bezruchu, porykując gardłowo. Przejmujący dźwięk odbija się szerokim echem po wielkiej puszczy. Potem król tych kniei, niepokonany, dostojnie odchodzi.

Mój podziw jest dla niego coraz większy. Przeto całuję dwa, złączone razem palce, unoszę wysoko i pozdrawiam waleczne zwierzę. Gdy raptem na przeciwległym skraju polany wyje ono przeraźliwie. Zastyga w miejscu i przewraca się na bok.

Kompletnie zaskoczony zauważam w jego imponującym cielsku kilka nowych, wyjątkowo masywnych oszczepów. A zaraz z przeciwległej linii drzew wychodzą potężne istoty. Są nimi ludzie z głowami lwów. Najpierw ukazuje się ich trzech, a za chwilę sześciu. Potem staje przeciw nam cała dziewiątka i przygląda się nam w gotowości.

Dłuższy czas mierzymy się podejrzliwie czujnym wzrokiem. Natomiast jeden z półludzkich wojowników zdejmuje z pleców broń na podobieństwo maczety, po czym szlachtuje gardło powalonego tura. Cały spryskuje się jego czerwoną krwią, którą rozciera sobie po nagim torsie i zrasza swoją obfitą, lwią grzywę.

Po tym pokazie bezwzględności podnoszę rękę i wykonuję znak ku Allearom, aby podjechali do mnie. Jednak gdy to czynią, bynajmniej nie kieruję ich do straceńczej walki. Zamiast tego wskakuję na rumaka dosiadanego przez jednego z jeźdźców i pokazuję kierunek drogi do odwrotu. Ambum także dosiada swego wierzchowca i wspólnie wracamy do allearskiego obozu.

Dochodzę bowiem do wniosku, iż to, co powinienem teraz zrobić, to zdać Larien sprawozdanie z mojego nietypowego spotkania. Niewątpliwie będzie to lepsze niż dać się ponieść młodzieńczej fantazji, wątpliwej jakości bohaterstwu i zaatakować z marszu nierozpoznanego do końca przeciwnika, by zapewne głupio zginąć.

W siedzibie Allearów, zgodnie z pierwotnym postanowieniem, kieruję się prosto do Larien. Zastaję ją w jej namiocie i opisuję napotkanych napastników. Kobieta bardzo przejmuje się zasłyszanymi wieściami i każe mi niemal natychmiast rozesłać we wszystkie strony liczne patrole jeźdźców. Jednakże, zanim to uczynię, zmusza mnie ona do spełnienia jeszcze jednej powinności. Zaiste bycie władcą jest pełne ustawicznie ponoszonego trudu…

— Nie obchodzi mnie to, że jesteś zmęczony, poraniony i być może prawie straciłeś życie — rzuca władczo moja urocza małżonka i w tym samym tonie dodaje: — Nasz potomek, przyszły dziedzic Allearów, sam się nie pocznie. Roksin już czeka, zatem nie czyń nam zawodu i po prostu zrób swoje, jak na mężczyznę przystało!

— Mężczyzna pada na pysk… — oświadczam znużony i krnąbrnie padam plecami na zwierzęcą skórę w namiocie. A wraz ze zmianą pozycji na horyzontalną, czuje prawdziwą ulgę po ostatnich trudach. Z kolei Larien najwyraźniej nie daje za wygraną, ponieważ coś energicznie gestykuluje do stojącej na czworakach dziewczyny w kącie namiotu.

W efekcie już zaraz doświadczam odpinanego mi paska od spodni. I nie mija dłuższa chwila, a ubrana w suknię Roksin, jedynie bez przepaski biodrowej, siada na mnie okrakiem pod czujnym okiem swej pani, po czym wchodzi w rytm miarowego kołysania.

Wobec zaistniałej sytuacji czuję się doprawdy dziwnie, choć skłamałbym, twierdząc, że nie doznaję przyjemności. A i owszem, ta zaś się systematycznie powiększa. Oddaję się zatem temu miłosnemu uczuciu, a jednocześnie wbijam spojrzenie w stojącą tuż z boku Larien, która cały czas, niczym zahipnotyzowana, się nam przygląda. Aż naraz nadziewa się na moje spojrzenie i jak zbudzona ze snu wyrzuca z siebie oschłe „przepraszam”. Następnie pospiesznie cofa się do progu namiotu, gdzie mogę podziwiać już tylko jej plecy.

Lecz zdecydowanie bardziej wolę obdarzać spojrzeniem sylwetkę wspinającej się na mnie Roksin. Fizyczna miłość z nią jest doprawdy tak prosta i niewinna, że zaczynam odnajdywać w niej specyficzne upodobanie. Szczególnie rad jestem, iż dziewczyna bynajmniej nie cierpi katuszy z powodu przymusowych zbliżeń ze mną. A wręcz przeciwnie, gdy posapuję w chwili spełnienia, tak jak w bieżącej, ona wpiera moje szczytowe doznanie, przyspieszając ruchy i mocno wygina się w krzyżu, eksponując pod suknią całkiem obfity biust.

Tak, być może ja sam jestem przeklęty, podobnie, jak moja matka, ale płodzenie dzieci bynajmniej nie wydaje się przekleństwem. W każdym razie daje mnóstwo przyjemności i pozwala oddalić od siebie wszelakie smutki — myślę tak odprężony, kiedy jest już po wszystkim.

W nadchodzące dni Larien dwoi się i troi, aby namierzyć i zlikwidować w allearskich lasach niepożądanych przybyszy w roli ludzi z głowami lwów, popleczników Boga Avenedora. Ale ci przepadają bez śladu. To zaś nie uspokaja mej żony, a nawet przeciwnie. Coraz bardziej niecierpliwie wygląda ona powrotu Hamri z królestwa Saladior, twierdząc, że czas inwazji następnego syna Anrei i Abezzala najwyraźniej nieubłaganie nadchodzi, skoro tak daleko wysyła on swe patrole.

Być może jest w tym sporo racji. Ale ja sam niespecjalnie się tym przejmuję. Zdaje sobie bowiem sprawę, że dwóch allearskich wodzów to przynajmniej o jednego za dużo do skutecznego dowodzenia, więc tradycyjnie świadomie ustępuję pola Larien. Pozostawiam jej sprawę sprawnego pokierowania zarówno polityką, jak i wojskami w celu obrony Pendorum. Sam natomiast wiodę w allearskim obozie względnie spokojne życie, które systematycznie jest mi tu umilane, nie przeczę.

Korzystając z nieobecności Larien, wchodzę do jej namiotu, żeby poczęstować się butelczyną kuszącego mnie wina ze zbiorów małżonki. Ale obok trunku zauważam zaskoczony Roksin. Z kolei moje zdziwienie bierze się poniekąd stąd, że nasze zbliżenia pod czujnym okiem Larien odbywają się cyklicznie jedynie wieczorami, a teraz mamy południe.

Potem moje zaskoczenie jeszcze się potęguje, kiedy dziewczyna z uśmiechem na ustach zdejmuje zębami korek od butelki i bierze łyk wina. A zaraz poi również mnie. I nawet nie wiem kiedy, a spoczywamy nadzy w miłosnym uścisku na zwierzęcej skórze i się kochamy. Lecz tym razem inaczej, bo pobudzeni cierpkim trunkiem i bez nadzorczyni w sposób pełen namiętności oraz w pozycjach, na które nie byłoby przyzwolenia ze strony Larien. Ponadto po raz pierwszy obdarzamy się czułymi pocałunkami.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.