Dziwne spotkanie
Co to było za zadupie?! Ojciec nie dał bryki. Te całe Kolce, to było ni to sioło ni to wieś. Ale to tu, nie wiedzieć dlaczego, zyskał dla siebie azyl najlepszy kolega Rafała. Wesele było jak się patrzy. Trzy dni świętowali, ale rodzina panny młodej nie zapewniła transportu do Korony, najbliższego miasta w prostej linii. Adam mu chciał pomóc, mówił nawet coś, że go weźmie Yamahą. Z tym że obaj mieli jeszcze z rana we krwi kilka promili wody życia. Dlatego Rafał grzecznie podziękował. Nie chciał młodej żonce przyjaciela fundować poweselnej stypy, a jej status prawny zmieniać naprędce na: wdowa. Już i tak w całej Polsce na motocyklistów wołali: dawcy organów. To pewnie ze względu na stan naszych dróg. Postanowił, że zostawi Magdę z jej nowym mężem Adamem i skoro ranek wybrał się w nieświeżym już garniturze na najbliższy przystanek. Najbliższy? Było chyba doń z kilometr z wielkim hakiem. Ale Rafał czuł coś wewnętrznie, że musi już podziękować za gościnę. Szedł więc tak po grząskiej drodze. Był chyba w połowie drogi, gdy jakiś autobus, faktycznie, pojawił się na horyzoncie. Krzyczał, wrzeszczał. No, ale i tak nie miał szans, by dobiec, więc z rezygnacją machnął tylko ręką. Pewnie będzie następny — pomyślał. I z tą nadzieją szedł dalej raźno w stronę przystankowej wiaty, która majaczyła już na horyzoncie. Wszędzie wokół ścieżki rozciągały się pola. Wyżej, na przestrzał, asfaltowa droga, szosa. I tam gdzieś w oddali w środku pustej przestrzeni wiata. Ktoś tam chyba jest? — pomyślał. Tak jakby ktoś tam siedział w środku. I co? Nie wziął go autobus? Dziwne — przemknęło mu w myślach. Tu chyba autobusy jeżdżą w jedno miejsce. Do Korony? Nie ma chyba innej opcji?
Poprawił sobie ubrudzony weselnym winem krawat. Podciągnął spodnie. Przeraźliwy gęgot jął się rozchodzić prosto z nieba. Spojrzał w górę. Na tle szarych, spopielałych obłoków klucz dzikich gęsi przemieszczał się z jednego krańca firmamentu na drugi, robiąc przy tym tyle hałasu. Ale już po minucie gęsi były przeszłością, a on był coraz bliżej przystankowej wiaty.
Ten Adam to ma farta — Rafał westchnął do siebie. — Na taki majątek się wżenić. Magda bowiem pochodziła z majętnej rodziny. Do jej wujka należała sieć małych sklepów w całym rejonie. Kilka punktów garmażeryjnych i nawet jedna masarnia. Zaś jej ojciec był głównym menadżerem w firmie wujka. To był jej plus. Niejedyny, boć przecież była też wielce urodziwa. Mogłaby wziąć udział w wyborach Miss Regionu. Mogła, ale nie chciała. Ładne dziewczyny znają swoją wartość. Widzą ją codziennie w oczach mężczyzn. Widzą jak miękną oni przy nich. I to, ten zachwyt, wystarczą. Zupełnie wystarczą. Na takie konkursy decydują się tylko takie, które chcą się wydostać ze swojego zaścianka, albo takie co marzą o jakiejś sławie. Magda taką nie była. Chyba taką nie była. Na tyle, na ile ją poznał przez te kilka dni, taką miał opinię. A człowieka na dobre można rozgryźć już po krótkiej, pięciominutowej rozmowie. To był typ intelektualistki. Nie zdziwiło go więc, gdy się dowiedział od Adama, że Magda studiuje filozofię na UW.
Do wiaty zostało może z pięćdziesiąt metrów. Tak! Tam ktoś siedział. Odwrócony do do niego tyłem. To nie był z całą pewnością jakiś duży mężczyzna. Sylwetka skulona mówiła, że to był ktoś drobny i w ciemnym palcie.
Te ostatnie metry przebył z pewnym trudem. To stara sportowa kontuzja ścięgna w nodze odezwała się teraz. Zawsze, jak się zanosiło na niż i deszcz, odczuwał w łydce dyskomfort. — Dzień dobry! -odezwał się pierwszy. Teraz, z bliska, mógł się przekonać, że to jakaś starsza kobieta była. — A dobry, panie, dobry — odrzekła mu nieco zaciągając mową dalekich kresów. — Nie zdążyła Pani wsiąść do autobusu? Widziałem, że przed chwilą odjeżdżał. — A tam, panie, nigdzie bym nim nie dojechała.- Jak to? Przecież stąd kursują busy tylko do Korony — mocno go to zdumiało. -A ja, panie, nie do Korony — po czym zrobiła minę, jakby już miała dość o tym mówić. Lecz faktycznie, o czym Rafał nie był jeszcze świadomy, miała mu jeszcze wiele do powiedzenia.
Rafał spojrzał na tabliczkę zawieszoną pośrodku wiaty, taką z rozkładem jazdy. — O cholera! — wycedził przez zęby. — Raz na trzy godziny — powiedziała słabym głosem.- Co, panie, za trzy godziny? — Nie czytała Pani? Do Korony autobusy kursują raz na trzy godziny. -Ach tak?! No może, może. Może tak być w rzeczy samej. — A pani nie czytała? — jeszcze raz się spytał. — Młody panie, ja już zapomniała, jak się czyta. Rafał aż pokręcił głową z niedowierzaniem. Toć to przecież przed nim siedziała na plastykowej ławie wiaty normalna analfabetka. Pierwszy raz w życiu mu to było dane. Pierwszy raz w życiu widział na własne oczy dorosłego analfabetę. — Hm… a pani jest chyba dość wiekowa? — zaczął trochę niepewnie. Nie chciał jej bowiem zranić lub jej cośkolwiek uchybić. — A dyć tak jest, młody panie. Ja już zapomniała nie tylko czytania, ale nawet nie wiem ile mam lat, też zapomniałam. — Rafał, żeby ukryć, jak bardzo go to rozbawiło, odwrócił się tyłem do kobieciny, by ta nie widziała uśmiechu na jego licu. Lecz już do końca nie kontrolując tembru głosu ze śmiechem spytał — A pamięta pani, jak się pani nazywa? — Józefina Telka — powiedziała poważnie i tak jakby rozbawienie tego młodego pana, jak go nazywała, nie raziło ją zupełnie. Jednakże Rafał szybko przywołał się sam do porządku. Nie był on z tych, co to bawią się cudzym kosztem. — Trzy godziny? Hm … — mówił do siebie, lecz jednak na głos. -A pani to miejscowa? To znaczy z Kolców? -Tak, panie, ja tutejsza — odrzekła, i podrapała się po nosie. Jej twarz była poorana zmarszczkami. Siwe włosy, mocno już przerzedzone. To wszystko mówiło o jej sędziwym wieku. — To wie pani, czy tu można łatwo złapać stopa do Korony? Trzy godziny to mi się nie widzi tu czekać na busa. — Młody panie, tu jeżdżą tylko ambulanse, karawany, no i busy, no i samochody Kierskich. -Kierskich? Ja właśnie od nich idę. Prosto z wesela. Wydali swoją córkę za mojego serdecznego przyjaciela — aż krzyknął zdumiony. — No to czemu ci nie pomogli, młody panie? Mogli cię odwieźć do Korony? — A, Pani Józefino, dzisiaj tam wszyscy spici i na kacu, nawet kierowcy. Taka była impreza, że hej! — A rozumiem, rozumiem — przyznała. — Toć córkę się wydaje tylko raz z życiu. Przynajmniej tak się zdaje. Młody panie — znów się podrapała po nosie — ja ci rzekłam, jak się nazywam, lecz ty mi nie rzekłeś. Wszak dobre wychowanie wymaga, by się przedstawić — dziwnie jej mowa nabrała szlachetnego krakowskiego tembru. Gdzieś się rozwiały lwowskie naleciałości. — Ach, przepraszam. Ma pani absolutnie rację. Nazywam się Rafał Mniejszysz. Obecnie studiuję matematykę na UW — Rafał rozejrzał się bezradnie. Lecz zdał sobie sprawę z tego w tej sekundzie, że długo będzie musiał czekać na następnego busa do Korony. Pomyślał nawet, iż może dobrym będzie to, jak zostawi za sobą przystanek i piechotą ruszy do Korony. Szybko jednak ten pomysł zdał mu się niedorzecznością. Stąd do korony było bowiem ze dwadzieścia kilometrów i to w linii prostej. — Coś pogoda nam się psuje — zagaił do Józefiny. — O tak, młody panie, tak jest. Fatalnie dziś czuję swoje korzonki. Jak by mnie kto wysmagał batem po plecach. — Niech pani do mnie mówi po imieniu, jakoś się źle czuję, gdy pani mi panuje. — Na te słowa Rafała Józefina szczerze się uśmiechnęła. Odsłoniła przy tym rząd białych i silnych zębów. -Ona ma lepsze zęby od moich — pomyślał — Ach, może to są protezy? — Do niej zaś rzekł. — Coraz cieplejsze mamy dni, to jest tendencja długofalowa. — Co? — Józefina jakby nie zrozumiała. — No mówię, że klimat nam się ociepla — powiedział nieco głośniej. — Aha! Ano tak jest, Rafale. Ja pamiętam już takie lata, gdy o tej porze był śnieg i mróz siarczysty na polu. — Ja też wspomnę takie lata — przyznał jej rację. — Co ty możesz, chłopcze, wiedzieć???! — powiedziała nieco agresywnie. Ale zbiło to Rafała z pantałyku. Na chwilę zapanowała znamienna cisza. Ani Józefina ani Rafał nie chcieli chyba pierwsi się odezwać. Lecz po dłuższej chwili jednak pierwsza tę ciszę przerwała Józefa. — To te atomy. To powoduje, że pogoda jest coraz gorsza, a i ludzie stają się coraz mniej znośni. — Rafał poczuł się nieco zakłopotany, bo wyglądało na to, że kobiecina plecie, co jej na język przychodzi. Ale dla grzeczności przytaknął jej zgodnie: -No tak, Tak to jest teraz. Ten cały postęp psuje ludzi, a i przy okazji całą przyrodę. — Rafał zrobił krok w kierunku drogi. Stanął nawet na obrzeżu asfaltu. I zaczął wypatrywać się, jakby chciał wyczarować stamtąd busa. — To na nic, chłopcze. Jesteśmy teraz skazani tylko i wyłącznie na swoje towarzystwo. Lecz, pomyśl, czyż gorszym dla ciebie nie byłoby to, gdybyś tu stał samotnie niczym kołek w płocie? — Powiedziała nagle Józefa, a tembr jej głosu był śpiewny, barwny i czysty niczym głos telewizyjnej lektorki. Rafał przyznał jej w duchu rację. — Usiądź przy mnie, tu na wiacie. Powiem ci pewną historię, może bajkę. Wszak mamy wiele czasu na to. Uwierz mi, ja już wiele przeżyłam. Wiele widziałam. Pomogę ci więc teraz rozwiać twoje rozterki i wątpliwości. Ja mogę, uwierz mi, wyprostować twoją ścieżkę życia. — Co ona bredzi? -pomyślał. Lecz, czy to, by jej nie uchybić, czy to z dobrego wychowania, bo tak go matka nauczyła, usiadł na plastikowej ławie, może tak pół metra od niej. — Mamy dużo czasu. Więc opowiem ci coś — Józefa mówiła, a Rafał umilkł. Pomyślał sobie, że może ta stara ma coś faktycznie ważnego do przekazania?
Wiatr się wzmógł. Lecz oni byli osłonięci wiatą. Jakiś słabiutki deszczyk pojawił się, lecz oni byli osłonięci wiatą. Tylko ten nieco większy ziąb dał się odczuć, i to pomimo tego, iż miał na sobie koszulę i odświętny garnitur. Jak mógł się łatwo zorientować, Józefa była opatulona szarym, o niemodnym już fasonie, paltem. Jej najpewniej było dostatecznie ciepło. Rafał rozparł się wygodnie na tym plastikowym siedzisku wiaty przystankowej. A Józefa zaczęła mówić barwnym i ciepłym tembrem :
Koniec dzieciństwa
…
— W pewnej krainie, daleko stąd, na wielkiej górze miał siedzibę Mag, który zwał się Wolność. Miał on żonę i trzech synów. Żona nosiła dumne imię Sprawiedliwość, najstarszy syn nosił imię Dobro, średni Prawda, a najmłodszy syn Piękno. Jako że był to dobry mag, taki to, co to wie wszystko, co się wokół dzieje, nawet jeśli mieszka odizolowany od innych na olbrzymiej górze, dobrze wiedział, że na ludzi nastał ciężki czas. Coraz więcej było nieprawości wśród śmiertelników. Młodzi nie szanowali starszych, nie szanowali swych rodziców. Dane słowo innemu już nic nie znaczyło, można było nie dotrzymywać ślubów i przyrzeczeń. Wszędzie było pełno drwin i szyderstw. Ludzie niszczyli się wzajemnie. Nie szanowali cudzych emocji, a nawet cudzego życia. Każdy tylko zważał na zawartość własnego mieszka. Mag Wolność z przerażeniem śledził ten stały proces degrengolady. A nocami przesiadywał w swej bibliotece i myślał, intensywnie myślał, co by tu zrobić, jak zaradzić temu upadkowi obyczajów wśród ludzi? A że miał tam w swej bibliotece tysiące książek, nie tylko o magii, lecz również o zwykłym życiu. Więc czytał także i szukał w nich porady. Co by tu zrobić? Jak uratować ludzkość przed samozagładą? Rano zaś patrzał z pewnego rodzaju dumą i satysfakcją, jak jego trzej synowie z każdym dniem rozwijają się, jak uczą się mądrości, jak stają się coraz bardziej mężni.
Mag Wolność zdawał sobie sprawę, iż jest jednym z nielicznych w całej krainie, ba! może i na całym świecie, który może tak cieszyć się ze swoich dzieci. Wiedział bowiem doskonale, że wynika to przynajmniej po części stąd, iż synowie jego żyją na uboczu i nie mają tak bezpośredniego kontaktu z rówieśnikami. Jednakże nie obawiał się o ich rozwój, nie bał się tym samym wypaczenia ich charakterów. Bowiem oni sami dla siebie byli dostatecznym wzorem i oparciem. Więc sami nawzajem, na siebie dostatecznie dobrze oddziaływali. Mag Wolność więc cały czas rozmyślał nad tym, co tu zrobić? Jak pomóc ludziom? Tym ludziom, którzy żyli w dolinach. Pewnej nocy, po długich rozmyślaniach usnął znużony. I wtedy miał znaczący sen. Przyśnił mu się jego awatar opiekuńczy, Feniks, ptak, który rodzi się w ogniu i zniszczeniu. Oto Feniks oznajmił mu w tym marzeniu, by zaprosił do swej siedziby Wróżkę o dźwięcznym imieniu Mądrość. Ona to, wydaje się, znajdzie rozwiązanie tego, do czego nawet sama Wolność nie mogła dojść. Następnego więc rana Mag Wolność udał się do swej ptaszarni i wybrał gołębia pocztowego, który to znał drogę do Wróżki Mądrość. Zaopatrzył go w wiadomość do Wróżki, wypuścił go, i już spokojny poszedł do swych codziennych czynności.
Oto minęło kilka tygodni. Sam Mag prawie zapomniał o całej sprawie z Wróżką Mądrość. Zapomniał, mimo tego, że co noc rozmyślał nadal, jak tu pomóc ludziom. Czasami myślał, że gołąb posłaniec pewnie padł ofiarą jakiegoś drapieżnego orła lub sokoła. Coraz bardziej upewniał się więc, że nie będzie mu dane poradzić się Wróżki.
I trzeba będzie samemu coś wymyślić. I oto do drzwi domu Maga zapukała kołatka. Najmłodszy syn, Piękno, otworzył drzwi przybyszowi. Na progu stała stara, bardzo stara, bardzo, bardzo stara kobieta. Lecz jej poorana zmarszczkami twarz jakaś taka piękna była, paradoksalnie piękna była. Kobieta rzekła: — Ty pewnie Piękno jesteś, młody kawalerze? -Ja? Tak! Skąd Pani wiedziała? —
— Wiedziałam, bo znam was wszystkich synów Maga Wolności, a ty wyglądasz na najmłodszego, więc musi być, iż to ty jesteś Piękno. — Aha! — młody był mocno poruszony. — Pewnie zastanawiasz się, kim ja jestem? I co chcę? — No właśnie, właśnie — dukał Piękno. — Oto, młodzieńcze, dostałam zaproszenie od twojego ojca, więc i jestem. Me miano to Mądrość. — Młody jakby zaskoczył w czym rzecz i krzyknął radośnie. — A tak, ojciec mówił nam. Mówił nam, że zaprosił Wróżkę Mądrość. — Prowadź mnie więc do ojca — rzekła.
Przeszli przeto do części mieszkalnej. Piękno przodem, jakby chciało przewodzić i świecić blaskiem ku Mądrości. Wróżka tylko uśmiechała się i niby syciła się ukradkiem młodością kawalera.
W głównej izbie domostwa przy ławie siedziała pozostała dwójka potomstwa Wolności i Sprawiedliwości. Młodzieńcy jednak wstali, gdy zauważyli gościa. -Mój bracie Prawdo, a gdzie to jest nasz ojciec? — zapytał, wchodząc Piękno. — Czyta księgi w swej bibliotece — odpowiedział Prawda. — Pani, Szanowna Mądrość, pozwól że pójdę po ojca — powiedział najmłodszy. — A ty tu, Pani, rozgość się. Bracia moi, ugoście godnie Wróżkę Mądrość, bo jest ona zaproszona w nasz dom przez ojca. Pani — to mówiąc, zniknął w korytarzu.
Zapanowała cisza. Bracia gestem zaprosili wróżkę do stołu. Dobro rzekł te słowa- Czy Pani napijesz się z nami wina, najsłodszej ambrozji? — O tak. Wielcem ci spragniona. Tu do was dostać się nie jest łatwo. Dom na samym szczycie dość stromej góry. — Tak jest właśnie — powiedział Dobro. — Ale broni nas to od niechcianych intruzów. To nasze odosobnienie, jak mówi ojciec, jest naszym błogosławieństwem. — Wróżka upiła łyk ze złotej czary. — Gdzież wyrabiają tak smaczne i słodkie napitki? — spytała. — To nasza matka, Sprawiedliwość, czyni te cuda — rzekł Prawda. — Jesteśmy tu samowystarczalni. Mamy własne mleko, swój spichlerz. Zaprawdę rzadkim jest, by ojciec nasz wysyłał nas po coś tam w niziny, do śmiertelników. — Wróżka piła wino. Zrobiła gest, niby po dolewkę. — Lecz to wino, jak znam swój fach — powiedziała — wielce zdradliwe jest dla słabej głowy. Nawet Prawdzie z tej rzeczy może się wyda powiedzieć kłam. — My dużo nie pijemy wina.
Jeśli już to deszczówkę, której mamy pod dostatkiem — rzekł najstarszy syn. Jakiś rumor dał się słyszeć z korytarza. Męski głos, bas coś tam prawił. I oto po chwili ukazała się wszystkim postać Maga Wolność, który już progu głośno zawołał- Już myślałem, Szlachetna, że wiadomość moja nie dotarła do cię. Jakże się cieszę- dodał szybko. — Jakże się cieszę. Ufam, że poznałaś już, szlachetna, moich wszystkich synów. Oj zmienili się oni, odkąd ich widziałaś w kołysce. — To już młodzi mężczyźni — przyznała, powstała i uścisnęła ręce gospodarza. — Jak i słusznie prawisz, Magu, mocno ci twoi synowie zmężnieli — powiedziała na powitanie. — Musisz być z nich, Panie, dumny i kontent. — Nie bez przyczyny poprosiłem cię tu, Pani. Lecz nim to omówimy w moim gabinecie, pozwól że zaproszę cię na posiłek. Ma małżonka, Sprawiedliwość, już coś tam smacznego dla nas przygotuje. Jeśli zaś teraz chcesz się odświeżyć, to piękno zaprowadzi cię do twej komnaty. Synu — tu zwrócił się do najmłodszego, -niech matka przygotuje komnatę dla naszego szlachetnego gościa.
Następnego dnia, skoro świt, tak jak się już wczoraj umówili z wieczora, Mag Wolność zaprosił Wróżkę Mądrość do swego gabinetu, by omówić wszystko to, co go nurtowało, a na co, tak to sobie Mag wykoncypował, być może tylko Mądrość zna odpowiedź. — Moja droga przyjaciółko — zaczął ostrożnie. Zanurzony w swym głębokim fotelu. — Mam pewien problem. Oto — uważnie obserwował jej reakcję — widzę bowiem, że ludzie stają się z każdym dniem coraz bardziej opryskliwi, niedobrzy dla siebie. — Tam na dole? — spytała. — Otóż to. Właśnie tam na dole. Cóż czynić więc? Nie chcę być bowiem biernym obserwatorem upadku ludzkości. Mniemam, że ten sam proces toczy się we wszystkich krainach, tam wszędzie, gdzie ludzie mają swoje domostwa. Może da się coś zrobić? Może ludzie przestaną sobie dokuczać? Zważ na młodzież. Oni uczą się od swych rodziców. Więc wiele na to wskazuje, że będą podobnie się zachowywać, gdy dojdą swej dojrzałości. — Wróżka głęboko westchnęła. Poprawiła szaty. Zapadła w zadumę. Lecz po po pewnej chwili rzekła — Drogi przyjacielu, jest na to pewien sposób. Przyznam ci się, że i ja obserwuję ze zgrozą to samo zjawisko. Lecz ja nie mam rodziny. Ty masz. I do tego właśnie zmierzam. — Do czego, Szlachetna? — spytał trochę zmieszany.- Co wspólnego z tym ma moja rodzina? — Dużo, przyjacielu. Bo trzeba ludziom dać przykład. — Nadal nie rozumiem. Przecież ludzi jest ogrom, tysiące tysięcy. Wszystkim im dać przykład? — Twoi synowie są już dorośli, choć jeszcze młodzi. A oni, dzięki tobie, posiadają szereg walorów. Musisz, musisz posłać swych synów tam na dół do ludzi. Niech oni swym przykładem pokażą ludziom, że nie jest to dobrze czynić zło i szkody innym bliźnim. — Jak to? — zdumiał się znowu. — Przecież, jak ci mówiłem, ludzi są tysiące, a ja mam tylko trzech synów. — Ale jakich ty masz synów. Wszak Dobro, Prawdę i Piękno — uśmiechnęła się przy tym życzliwie. — Widać było, że Mag Wolność jest wstrząśnięty. — Nigdy o tym nie pomyślałem — przyznał z pokorą. Po czym dodał. -Ale ja boję się o nich. Nie, nigdy na to nie zezwolę. Zapomnij, Wróżko. Zapomnij. Daj mi, ale inną radę. Tej nie przyjmuje. — Innej to rady nie ma — powiedziała z siłą. — Ludzkość długo nie przetrwa bez Dobra, Prawdy i Piękna — gdy to mówiła, aż jakaś aura wewnętrzna promieniowała z jej wnętrza. — Mag chwycił się z jakimś grymasem bólu za głowę. — Nie takiej rady od ciebie oczekiwałem. Nie takiej. Muszę to przemyśleć. O jakże ja jestem biednym ojcem. Mam poświęcić swe dzieci? — Nie bój się, oni — rzekła — oni już są dorośli. Muszą robić to, do czego są stworzeni. Już przyszedł na to czas, byś im pozwolił odejść na swoje. — Było widać wszak jak Wolność bije się z własnymi myślami. Aż cały trząsł się, ręce mu drżały. Lecz wróżka dobrze wiedziała, że jej zasiew, jej słowa, padły na podatny grunt.
Minęło kilka dni. Mądrość już dawno zostawiła swój zaczyn w tym domu. Pojechała w swoje strony. A Mag codziennie, co noc rozważał cały czas jeszcze, to co mu rzekła. Chodził cały struty. I domownicy dostrzegli to dobrze, jak bardzo coś gryzie go, coś go nurtuje stale. Sprawiedliwość pełna obaw, obserwował te zmagania samym z sobą swego męża. Nie minęło wszakże od wizyty Wróżki Mądrości dwa tygodnie, kiedy pewnego dnia po sutej wieczerzy, gdy wszyscy domownicy siedzieli przy stole, wtedy to Mag Wolność odezwał się tymi słowy. — Kochani moi synowie. Kocham was wszystkich, i kocha was wasza matka. Ale już dojrzeliście, już zmężnieliście. Każdy z was osobno na pewno pokonałby mnie na rękę. Krzepę macie bowiem jak mało. Do czego zmierzam? — na te słowa Mag popatrzył na małżonkę, a tamta wodziła za nim wzrokiem, jakby nie wiedziała w czym rzecz. — Dorośliście. I ja sobie to uświadomiłem w te kilka dni po tym jak nas odwiedziła Wróżka Mądrość. Uświadomiłem sobie, że ten świat u nas, u mnie z matką, to już nie jest dobry świat dla was. — Jak to, ojcze? — odezwał się najstarszy syn. — Nie przerywaj, synu. Otóż Wróżka Mądrość uświadomiła mi całą sytuację. Wy musicie sami znaleźć swoje miejsce. Nie tu przy zapiecku u mamy i taty. Tylko tam, w nizinie. Z bolącym sercem mówię wam to. To bardzo mnie boli, ale na was już czas. — Mag przerwał, zamyślił się. Tymczasem jego synowie mieli na swych licach nie tęgie miny. To był chyba strach. Może dezorientacja. Może niepewność jutra. Tak, to była niepewność jutra. Oto rodzinne gniazdo trzeba będzie opuścić. I, po tej krótkiej chwili ciszy, Mag znów się odezwał. — Synowie moi, ja was nie wypędzam. Zawsze, jeśli się wam życie, wam, i każdemu z osobna, życie nie uda, wracajcie wtedy do nas. Lecz teraz, a właściwie jutro z rana opuścicie moje domostwo — Sprawiedliwość zaczęła cicho łkać, zakrywał ukradkiem oczy. — Nie płacz, matka, nie płacz, twoim dzieciom nie stanie się krzywda. — Ale ona coraz mocniej łkała. — Dość tych babskich żalów, kobieto! To są przecież byki. Oni sobie krzywdy dać nie pozwolą — krzyknął Mag. Lecz w jego głosie, w tym krzyku można było wyczuć lęk i obawę. — Matka na te słowa wybiegła z komnaty, ale Wolność nie spuścił bynajmniej z tonu. Cały czas trzymał fason. — Jutro wyjedziecie z domu, jak mówiłem. Zabezpieczę was, uczynię magiczne błogosławieństwa dla każdego. Dam wam odpowiednie środki na życie. To wam wystarczy na jakiś czas. Waszą misją jest poznanie życia wśród ludzi, tych z niziny. Macie coś do wypełnienia. Lecz co? to musicie również poznać tam wśród ludzi. Ja sam nawet nie wiem, co to znaczy. Wiem tylko tyle, co powiedziała mi Mądrość. Dobro, Prawda i Piękno muszą mieszkać między ludźmi. Lecz, co to w konsekwencji oznacza? Sam nie wiem. Nawet się nie domyślam. Nie chcę do końca wiedzieć, choć jestem przecież magiem. I mógłbym tę tajemnicę wydrzeć elementarom z Planu Astralnego. Lecz, jak powiadam, nie chcę nawet wiedzieć. I wy też na siłę nie szukajcie odpowiedzi. Z czasem wszystko się wyjaśni. Spokojnie. Synowie, spokojnie. Wszystko się z czasem wyjaśni. Będzie dobrze. Przecież nie pakowałbym was w zatracenie. Jeśliby bowiem na Ziemi zabrakło Dobra, Prawdy i Piękna, straszne by czasy nastały wówczas.
Teraz zaś idźcie do swych komnat. A jutro skoro świt w drogę. Pamiętajcie, cokolwiek by się nie działo, Moc jest po waszej stronie. —
W te słowa, Mag Wolność aż chwycił się za głowę. A jego dzieci niepewnie ruszyły od gościnnego dotąd rodzinnego stołu. Co ich tam będzie czekać na nizinie? Chyba najmniej bał się najstarszy. To przecież w każdej sprawie, jaka ich spotkała dotąd, to on był ostatnią instancją. To on był ich przywódcą. Najbardziej zaś markotną minę miał najmłodszy. Było znać, że i on zaraz zaniesie się płaczem, jak i jego rodzicielka. To przecież on był najukochańszym pupilem Sprawiedliwości.
Rano chyba niebo płakało, a wraz nim matka Sprawiedliwość. Oto trzej synowie stali przed bramą domu. Dobro dosiadało białego ogiera. Prawda ogniście czerwoną kasztankę. A Piękno miało pod siodłem czarnego niczym węgiel rumaka. Stali tak w strugach deszczu, cali zmoknięci, a ojciec, Mag Wolność, stał na własnych nogach wsparty laską. — Synowie moi — mag przemówił. — Już wczoraj w nocy odprawiłem odpowiednie ceremoniały, tak iż by wam szczęście zawsze sprzyjało. Ale teraz chcę wam dać, każdemu z osobna, jego kamień opiekuńczy. Masz, Dobro — podał najstarszemu złocisty kamień wielkości przepiórczego jaja — oto twój kamień. To szlachetny topaz. Chroń go dobrze. A wskaże ci on zawsze takiego człeka, który chce was skrzywdzić. Ty Prawdo — zwrócił się do średniego, podając mu nad siodłem iskrzący się skrami kamień. Był on wielkości wielkiego migdału. — Oto masz oszlifowany brylant. On zawsze wam wskaże tego, co was zwodzi, chce i zadaje kłam. Zmatowieje wtedy ten kamień. Pilnuj go wielce, bo to cenny kamień. I ty masz, mój najukochańszy Piękno, kamień — podał synowi zielony jak liście wiosną duży kamień. Był tej samej wielkości co muszla winniczka. — Oto awenturyn. On zawsze ściemnieje, gdy ktoś będzie chciał przed wami skryć swój paskudny i brzydki charakter i naturę. Pilnuj go, bo piękna duszy i charakteru trudno się od razu doszukać w innym człowieku. A ten kamień wam w tym dopomoże. Synowie moi, i na koniec chcę wam jeszcze rzec. Trzymajcie się razem, zawsze razem. Bo Dobro, Prawda i Piękno razem pokonają każdą przeszkodę, każde zagrożenie. Oddzielone zaś od siebie, stają się łatwą ofiarą przeróżnej maści złoczyńców. A wy dwaj najstarsi. Miejcie szczególne baczenie na Piękno, bo on z was jest najsłabszy i najczulszy, boć przecież on i najmłodszy. — Na chwile przejaśniało się. Deszcz jakby osłabł. A potem zupełnie przestało padać. Słońce promieniami oznajmiło, że znów oto panuje. Ojciec dał ostateczny sygnał, zakreślił nad swymi synami starożytny znak swastyki. A tym samym dzieci Wolności i Sprawiedliwości z wolna ruszyły przed siebie w ten szeroki świat. Po chwili zniknęli za drzewami z oczu swym rodzicielom. Mag Wolność westchnął ciężko. I ujął za rękę swą drogą małżonkę, która o dziwo w tej samej chwili przestała łkać. — Dobrze będzie, matka, dobrze będzie z nimi.
Ku przeznaczeniu
Przeklęte miasto
Ten świat, tu na dole, zdał się im zupełnie inny i nieznany. Wielość roślin, bogactwo fauny i flory, to wszystko wręcz oszołomiło ich na początku. Tylko ludzie byli jacyś tacy zawzięci. Widać to było po ich twarzach. Po ich oczach. Szczerzyli oni tylko do wszystkich wokoło swoje ostre zęby. Więc na razie bracia nie wdawali się z nimi w żadne rozmowy. Nie zaczepiali mijanych. A i sami nie byli indagowani. Może to i z tej przyczyny, iż na razie spotykali tylko wiejską biedotę. Dla tych zaś widok ich rasowych rumaków zdawał się mówić, iż właściciele takowych muszą się wywodzić z tych lepiej sytuowanych.
Po deszczowym poranku już nic nie zostało. Szaty już dawno im wyschły. Słońce w zenicie przyjemnie grzało. A oni jechali powoli na swoich koniach i przypatrywali się mijanej okolicy. Wzgórze z domem rodzinnym zostało daleko w tyle. Nie było już odwrotu. Została tylko ta droga w nieznane. Lecz świat wydawał się być przyjazny, szeroko przed nimi otwarty. I przede wszystkim szalenie kuszący. Może też chcieli rzeczywiście przeżyć jakieś przygody? Może odnaleźć swoje powołanie, cel życia, misję do spełnienia? W końcu z tej to przyczyny ojciec ich wyprawił z domu. Droga, po której jechali, to był zwykły żwirowy trakt. Lecz w miarę jak oddalali się od wzgórza, na którym był dom Maga Wolności, i ta droga się zmieniała. Oto mogli zauważyć, iż nagle żwirowa nawierzchnia zmieniła się w koci bruk. Więcej też domostw zdało się trafiać wzdłuż tej trasy. I więcej ludzi szło jej poboczem. Oto też po kilku minutach wjechali najwyraźniej do jakiegoś miasta. Dziwnym to jednak było, że ludzie tu po czerni najwidoczniej chodzili. Żadnego śladu uśmiechu i radości życia w nich nie było. Posępne miny i zacięte usta. Jeszcze bardziej zacięte niż ci spoza miasta. — Coś mi się tu nie podoba, bracia — powiedział Piękno, ten najmłodszy. — Masz najzupełniej rację — przyznał mu najstarszy. — Bracia, bierzmy się stąd jak najszybciej — mówił najmłodszy. — Hm … A mnie się to wydaje ciekawe — rzekł Prawda. — Co ci się zdaje ciekawym? — spytał najmłodszy. — No to, co mogło spowodować takie zachowanie się obywateli tego miasteczka? — Słuchaj, ja tu wyczuwam zagrożenie — swoje mówił Piękno. — Cicho — uciął rozmowę Dobro. — Zobaczymy w czym rzecz i być może zaraz wyruszymy w dalszą drogę. Nie będziemy tu, zdaje się, nocować. — Ruszyli więc dalej brukową drogą. Rychło też dojechali do małego ryneczka. Pustego zupełnie. Na samym środku był tam dostojny gotycki kościół. A na drzwiach kościoła, mogli to doskonale dojrzeć, wisiało jakieś ogłoszenie. Podjechali z godnością przed sam kościół. — Zaczekajcie — powiedział najstarszy, i zeskoczył z konia. Podszedł pod samo ogłoszenie. Dwaj pozostali bracia rozglądali się niecierpliwie wokół z wysokości swych wierzchowców. A Dobro czytał pilnie ogłoszenie. — Bracia, tu pisze, że zaraza w mieście. — Co? A nie mówiłem! — krzyknął najmłodszy. — Zbierajmy się stąd, póki nie za późno — dodał pośpiesznie. — Ale to jakaś dziwna zaraza, co nie przenosi się przez ludzi i zwierzęta — rzekł Dobro. — Przynajmniej tak tu piszą — wskazał ręką na obwieszczenie. — A powiem wam więcej, wyznaczona jest nagroda, worek złotych dukatów, dla tego, kto znajdzie przyczynę tej pandemii. — Jak to nie przenosi się przez ludzi i zwierzęta? — Prawda wydawał się mocno zdziwionym. — No ja nie wiem, ale tak tu piszą. Piszą też, iż zaraza ta kosi ludzi i zwierzęta już od ponad pół roku. Chyba przez ten czas już dobrze wiedzą, że zaraza nie przenosi się przez ludzi?! — No tak, no tak. Pełna racja — przyznał Prawda. — Więc co robimy, bracia? — Hm… Zmieniłem zdanie i myślę, że przenocujemy tu jednak. Wolę spać w łóżku nawet w mieście zarazy, niż w szczerym polu na gołej ziemi — rzekł Dobro. — Proponuję, zostańmy tu dwa, trzy dni, popytajmy się miejscowych, co to za dziwy się tu dzieją. Gdzieś znajdziemy nocleg, może w jakimś szynku? Co wy na to? — Dobro już dosiadł swego wierzchowca. — No dobrze, dobrze. Jeśli to nie jest typowa zaraza, to myślę, że te kilka dni nic nam nie grozi. — powiedział najmłodszy, czuć jednak było w jego głosie obawę.
Zapach przepoconych ciał. Na zewnątrz żywego ducha, lecz tu, w knajpie Delfin, było dość gwarno i pełno. Bracia rozsiedli się przy wolnym stoliku. Prawda skinął na obera. Jak się mogli szybko zorientować, tutaj piwo zamawiało się na łokcie. Do tego obowiązkowo śledzik po holendersku. — Co podać? — rzekł ober na powitanie. — Łokieć najlepszego piwa jakie tu macie — odrzekł mu Dobro, wyciągając równocześnie z sakwy srebrnego talara. — Czyli piwo Honza? — ober był mocno domyślny. — Czy tyle starczy? — Dobro podał mu monetę. — Ależ tak, panowie. Starczy też dla was wszystkich nawet na specjalność naszej knajpy, na gorące flaki. — To podaj pan. Aha — Dobro jakby sobie przypomniał coś. — Czy jest tu teraz w knajpie jakiś muzyk, rybałt albo bajarz? Bo przez ten gwar nie umiemy dojrzeć. — A jest, dostojni panowie, jest. Siedzi tam — ober wskazał im przeciwległy kąt. — Stroi gitarę. To stary Jendyger. Niech tylko gwar nieco przycichnie i będzie śpiewał szansony. — I, jak tylko ober poszedł po zamówione piwo, Dobro rzekł do swych braci. — Tacy grajkowie wiedzą najwięcej co się dzieje w okolicy. Myślę, że postawimy mu kufel albo dwa Honzy i porozmawiamy z nim. Może coś będzie wiedział o tej zarazie w mieście? Jest taka szansa. — Toć gdyby coś wiedział, już by ten worek złotych dukatów należał do niego — przytomnie odparł Prawda. —
Niekoniecznie, bracie — zareagował Dobro. — Niekoniecznie. Bowiem to daleka droga, zaprawdę daleka, od skarbca rajców miasta do miski biednego włóczęgi. Piękno, idź i zaproś go do naszego stolika. Obiecaj mu grajcara albo nawet dwa za tę fatygę. I nie mów mu na razie, po co go prosimy do siebie. — Najmłodszy z pewnym ociąganiem wstał, niby mu to nie było w smak. Lecz poszedł w przeciwległe naroże sali. To tam, już to mogli dobrze widzieć teraz, jakiś łachmaniarz kręcił strunami swej leciwej gitary. — Bracie — Dobro odezwał się do Prawdy — słuchaj tylko i nie przerywaj, jak będę rozmawiał z tym grajkiem. Weź swój kamień i obserwuj go. Ale nie wtrącaj się w to, co będę do niego mówił. — Bracie, zrobię, jak sobie życzysz. Tylko powiedz mi, co ty chcesz przez to osiągnąć? — Przez tę rozmowę z grajkiem Jendygerem? — Dobro chciał się upewnić. — No właśnie, z nim. — Bracie, mi się zdaje, że on nas może naprowadzić na właściwy trop. — Dobro aż był cały czerwony na licu — myślę, że to my, już niebawem, będziemy bogatsi o worek pełen złocistych dukatów. — Cały czas, Dobro, ty myślisz, jak rozwiązać tę zagadkę z zarazą, czyż nie tak? — Tak, bracie, tak. Choć nam ojciec dał odpowiednie środki na życie, nim wyprawił nas w szeroki świat. Ale co worek dukatów, to worek dukatów. Słuchaj, a może naszą misją życiową jest wzbogacić się? — Nie, Dobro, chyba jesteś w błędzie. Szkoda, że tu teraz nie ma Piękna, on ma z nas najlepszą intuicję. On by cię wyprowadził z tego błędu. — Tymczasem do ich stołu przyszedł właśnie ober z całym łokciem piwa. Było tego bez mała siedem pełnych kufli. Postawił je na stole, ukłonił się i grzecznie odszedł. Dobro i Prawda chwycili łapczywie za kufle i niby to mocno spragnieni zanurzyli usta w złocistym trunku. Nie zrobili jeszcze dobrze trzech pełnych łyków, kiedy to razem z grajkiem wrócił do nich najmłodszy. Piękno usiadł na swym miejscu, a Jendyger stanął niepewnie u stołu. — Siadaj razem z nami, napijesz się piwa? — rzekł do niego najstarszy z braci. — Mogę, Szlachetni panowie, mogę — tamten dość śmiało zgodził się. Usiadł pomiędzy Dobrem a Prawdą. Człek ten był mocno zapuszczony i zaniedbany. Lecz cóż też innego można się było spodziewać po kimś, kto wędrował po całej krainie od karczmy do karczmy, od szynku do szynku. Jedyną jego własnością była ta leciwa i zgrana gitara, i te połatane portki, co nosił na sobie. Nie golił się, i z tej to przyczyny miał zapuszczoną brodę niemal do szyi. Z lat to nawet nie można było określić, czy był stary, a może stosunkowo młody, tylko taki zaniedbany. — E tam, Jendyger, teraz to chyba trudno o zarobek w twym fachu? — powiedział Dobro. — Dlaczego tak myślicie, Panie? — No bo przecież czas żałoby jest w mieście. Zaraza. Teraz to ludzie przychodzą do szynku żeby zapić te smutki, a nie dla zabawy, nie żeby posłuchać twoich szanson. Tak myślę. — mówił Dobro. — No tak, macie, Panie, rację. Dlatego też teraz śpiewam jedynie smutne piosenki. — Słuchaj więc. Możesz dużo zarobić. — prawił Dobro. — Chodzi nam o pewną informację. — Dobro zrobił znaczącą minę do swych braci. — Możesz zarobić nawet trzy srebrne talary. Całe trzy talary. Rozumiesz? — No tak, panie. Więc pytajcie — powiedział Jendyger. — Mogę? — grajek zrobił gest w kierunku kufla z piwem. — To dla ciebie, bierz na zdrowie — Piękno podał mu piwo. — Jendyger wziął piwo i prawie jednym haustem upił połowę kufla. — Spokojnie, drugi kufel też jest dla ciebie — powiedział uradowany tym widokiem Piękno. — No więc, panowie, słucham, co chcecie wiedzieć? — Wiesz, człowieku, że rajcy miasta ustanowili nagrodę, wysoką nagrodę dla tego, kto wyjaśni zagadkę tej zarazy? — powiedział Dobro. — No tak, wiem. — Nie będę więc kluczył i lawirował, przecież ty możesz coś na ten temat nam powiedzieć, jestem tego prawie że pewny — mówił Dobro. — Dlaczego tak myślisz, Panie? Ja jestem tylko skromny grajek. Nie mieszam się w te sprawy. — Widzę, że ty, człowieku coś ukrywasz. Zważ że możesz wielu ludziom pomóc. Czy tego nie uczył cię twój ojciec? Tego, by pomagać bliźnim? — Na te słowa mina rybałty jakby wykrzywiła się w grymasie, niby dostał pięścią prosto w szczękę. — Ja? Ja? — wystękał. — No ty, ty! — Dobro napierał. Braciom zdało się jasnym, iż ten Jendyger z pewnością musi coś wiedzieć. Dobro widząc konfuzję rybałty nieco łagodniej rzekł. — Powiedz mi, może to jest niebezpieczne dla ciebie? Mów, mów. Dołożymy jeszcze dwa talary. Pięć talarów pozwoli ci wygodnie żyć przez kilka miesięcy. Może kupisz sobie nowy instrument? — Hm?… — Jendyger zamyślił się. Tak jakby walczył wewnętrznie z sobą. — Dostojni panowie. Za te pięć talarów powiem wam, kto zna tajemnicę zarazy w mieście. Ale… — No widzisz, bardzo dobrze, o to nam chodziło — ucieszył się Dobro. — Dobrze damy ci te talary. Lecz jak nas oszukasz, pożałujesz że się urodziłeś.- Szukacie kontaktu ze starą Elwirą. Ona wie wszystko w tej sprawie. Lecz powiem wam, że grzebanie się w tym nie jest bezpieczne. To dotyczy niebezpiecznych rzeczy. Ona przesiaduje godzinami w kościele i modli się za łaskę dla miasta. Tam ją znajdziecie. — Bracie, jak tam twój kamień? — Dobro zwrócił się
do Prawdy, który trzymał swój brylant w ręce. — Możemy mu zaufać. Nie zadaje kłamu — odrzekł Prawda.
Ten ryneczek był cudny. Małe, kolorowe kamienice niby nie przejmowały się tym, iż w mieście rządzi śmierć. A ten kościół gotycki, to już była perła. Stał tak dostojnie pośrodku rynku i zapraszał do siebie, tak jakby namawiał do modlitwy, do rozmowy z Bogiem. Bracia zostawili swe wierzchowce w stajni przy szynku Delfin. To najmłodszy, Piękno, otwierał pierwszy mosiężne drzwi kościoła. W środku panował półmrok. Barwne witraże przepuszczały mało światła. I to tylko wielkie świece, palące się przy ołtarzu, rozświetlały mrok jaki panował w środku. Jest raczej pewne, że podczas odprawiania mszy tych świec było znacznie więcej. Teraz jedynie bracia mogli dojrzeć trzy albo cztery sylwetki, sylwetki kobiet klęczących przy ławach, które to kobiety modliły się, widać było, dość zapalczywie. Jedną z tych kobiet musiała być Elwira. — To chyba ta najstarsza, tam w pierwszym rzędzie — powiedział szeptem Piękno. — No, zobaczymy — rzekł równie cicho Dobro. — Poczekamy chwilę, i zagadniemy do niej. Może jak będzie wychodziła z kościoła?! — No to możemy sobie długo poczekać — wyszeptał na to Prawda. — No to co robić? — spytał Dobro. — Niech Piękno podejdzie do niej, i do niej zagai — odrzekł Prawda. — Ja? Dlaczego ja? — No ty, ty, wszak Piękno nigdy nie budzi u ludzi konfuzji, więc nawet, gdy się mylimy, i to nie jest Elwira, nie sprawisz u niej żadnej złej emocji — odrzekł mu Prawda. — Co racja to racja — przyznał najstarszy — Idź więc bracie, i jeśli to jest Elwira spróbuj namówić ją, by wyszła z kościoła i zechciała z nami porozmawiać. — Dobro już zdecydował, jak ma to być. Piękno więc przeżegnał się, uklęknął i powoli, tak by nie rozbić zbędnego hałasu podszedł do tej staruszki. Tej to kobieciny, która to, im się zdało, modliła się, jak to rzekł im Jendyger, by zaraza opuściła miasto i nie siała już śmierci. Oto po chwili, Dobro i Prawda doskonale widzieli, Piękno coś tam mówił niewieście, a i ona też coś tam do niego mówiła. Nic to nie było słychać, nawet szept nie dochodził do najstarszych braci, lecz zaraz to i ona sama, i Piękno przeżegnali się przed ołtarzem i najwidoczniej ruszyli do wyjścia. Piękno pokazał im na migi z daleka, że i oni mają też wyjść z kościoła.
— Czego chcecie ode mnie? — kobieta rzekła do wychodzących z kościoła Dobra i Prawdy. — Czy Pani to Elwira? — spytał na to Dobro. — No tak, jam jest. Ale czego chcecie ode mnie, przybysze? — Jest pewna kwestia. Może pani zarobić. — Tak? — kobieta jakby się zaciekawiła. — Lecz chodźmy stąd. Czy jest tu jakieś spokojne ustronie? Możemy w drodze porozmawiać. — Ale ja z nieznajomymi nigdzie nie pójdę. Albo rozmawiamy tu, przed kościołem, albo żegnam i wracam do środka. Muszę się jeszcze pomodlić. A do swego domu was nie zaproszę. Aha! I jeszcze poproszę o te trzy grajcary, co to mi ten człek obiecał — pokazała na Piękno- za to że wyjdę z kościoła. A byłam wtedy w środku mych modłów. — Dobrze, niewiasto — Dobro wyciągnął z kieszeni skórzany mieszek. — Trzy grajcary, oto one — podał kobiecie miedziaki. Tamta, wydać było to po niej wyraźnie, mile się tym zdziwiła. — Czy zechce więc pani z nami porozmawiać? — prawił Dobro. — Jak pani chce, możemy nawet tu porozmawiać. — Kobieta nie wierząc najwidoczniej swemu szczęściu, jakby w rękach ważyła te miedziaki. — Co chcecie wiedzieć, szlachetni? — w końcu się odezwała. — Widzę że mam do czynienia z ludźmi dobrze wychowanymi, a to w tych czasach nie często się zdarza — szybko dodała. — Zna pani Jendygera? — spytał Dobro. Kobieta się niby żachnęła. Skrzywiła się, jakby się cytryny napiła. — A kto go tu nie zna? Łajza taki. I co on wam o mnie nagadał? — Dobro zrobił porozumiewawczą minę do Prawda, ale tak żeby kobiecina tego nie dostrzegła. — Otóż Jendyger nam powiedział, iż to pani może znać odpowiedź na zagadkę związaną z zarazą w mieście. — A to skur… — wymsknęło się tej bogobojnej kobiecie. Szybko się jednak opanowała i wypaliła. — To łajza jest i pijaczyna. Co on może wiedzieć? Ja nic nie wiem — dodała szybko z zaciśniętymi zębami. — Dlaczego pani się boi? Bo pani się czegoś boi, nieprawda? — Ja? A skąd? Ja się boję tylko Boga. No panowie to tyle. Muszę już iść się modlić. — Dobrze, zaraz pani damy spokój — powiedziała Dobro. — Ale w takim razie niech nam pani powie, o co się pani modli do Boga? — Kobieta aż cała pokraśniała na licu, tak jakby Dobro dotknął jej czułego punktu. — Muszę już iść — kobieta zrobiła krok w stronę kościoła, lecz wtedy Dobro rzucił w jej kierunku — Dobro musi zawsze zwyciężyć. Prawda zawsze na jaw wypływa, a Piękno jest wyrazem doskonałości. — Co? Co? — kobieta się zawahała. -Coś ty powiedział? — jakby ją raziło w głowę. — Może pani się miastu przysłużyć, uratować wielu ludzi, i zarobić przy tym, wtedy też pani modlitwy zostaną wysłuchane. — Kobieta stanęła w miejscu. Jakby ją jakaś siła trzymała za kieckę. Dobrze to mogli zobaczyć, spazm szlochu szarpnął nią, ledwo się nie przewróciła. — To Pietek, to Pietek… To wszystko Pietek … — zaczęła szlochać. — Modlę się o jego duszę — płakała.
Piękno wziął ją w ramiona. Kobieta wręcz wtuliła się w jego barki i płakała. Płakała. Płakała. Trwało to dłuższą chwilę. Bracia milczeli. W końcu się uspokoiła. Stanęła przed Dobrem, twarzą w twarz, i rzekła. — To wina Pietka, mojego zięcia. Przeklął to miasto klątwą największą. I to bez to tyle ludzi i zwierząt pomarło. Ale nie ma z tego żadnego dobrego wyjścia. Tak to już będzie aż wszyscy pomrzemy. — Gdzie możemy spotkać tego Pietka? — Dobro był konkretny. — Musielibyście, Panie, zstąpić do piekieł. Bo to tam Pietek po śmierci trafił, jak wierzę w Boga. — Aha, czyli nie żyje? — - Tak, Panie, już dwa roki minęły jak skonał. Zapił się na śmierć. Ale wprzódy przeklął miasto klątwą straszliwą. Klątwa ma w samej rzeczy straszliwą siłę, bo wprzódy ukrzywdzono go mocno. Przez decyzję rajców miasta i samego mera Byrety stracił dom, żonę, dziecko. — No, niech nam pani to powie. — A co tu opowiadać? Jest jak wam powiedziałam. Pięć roków temu rajcy uchwalili, że koryto naszej rzeczki, Kieny, będzie poszerzone. Moja córka Andeta i Pietek, jej mąż, mieli domek prawie przy samym starym korycie Kieny. Wyrzucono ich na bruk, zamieszkali w moim małym mieszkaniu ze mną. Lecz córka to tak mocno przeżyła, że się tym zamęczyła na śmierć. A była wtedy ciężarna. Oni to długo czekali na dziecko, lecz ze śmiercią Andety i płód również pomarł. Pietek zaczął wariować. Żeby nie poszaleć z rozpaczy zaczął pić. Dużo pić. I w końcu w tym upodleniu i on pomarł na bruku. Lecz, dobrze to wiem, bo mi sam powiedział, zdążył jeszcze przekląć miasto, rajców
i mera Byretę. Przeklął tak, by każdy człek w tym mieście sczezł jak jego dziecko sczezło, i każdy zwierz, każdy ptak. Nie wiem, zaprawdę nie wiem, czy jest taka siła na świecie, która byłaby w stanie cofnąć tę klątwę. Dlatego nikomu nie mówiłam, no… może oprócz Jendygera. Jendyger to mój daleki krewniak. Całą zaś prawdę dzisiaj dopiero wam rzekłam. I czuję, naprawdę czuję ulgę. Dziękuję wam za to — kobiecina jakby faktycznie odetchnęła pełną piersią, a nawet uśmiechnęła się lub bardziej próbowała się uśmiechnąć — Nie, nie chcę za to żadnej zapłaty. To ja bym wam musiała zapłacić za tę ulgę. Ale ratunku dla nas, mieszkańców miasteczka, zaprawdę nie ma.
Dobro cały dzień chodził mocno przybity. Pozostali bracia widzieli to doskonale, choć Dobro nawet nie wspominał, co go tak trapi. Znowu pomarło się dziś kilku mieszkańcom Rytssy. Było o tym głośno, ludzie w szynku komentowali. Odeszli oni, ci co dziś umarli, jak wszyscy przed nimi. Zaczynało się silną gorączką, potem były wymioty, a finał był zawsze jeden. Po dwóch, trzech dniach choroby serce stawało z przeciążenia.
Wieczorem siedzieli w małym pokoiku nad szynkiem, który wynajęli od właściciela. Dwie lampy naftowe rozpraszały mrok. Bracia siedzieli przy wspólnym posiłku. Jedli wędzone węgorze. Piękno jak zwykle ledwo dziobał strawę. Za to Prawda wcinał z wielką ochotą. W pewnym momencie, jak już kończyli posiłek, Dobro odezwał się: -Myślę cały czas o tej nieszczęsnej klątwie. — To widać, bracie, widać — przerwał mu Prawda. — Ja nie mam pojęcia, jak im tu pomóc? — rzekł Dobro. — A co tu można pomóc? Zbierajmy się z tego miasta, póki sami jesteśmy jeszcze zdrowi, bo może i nas ta tajemnicza choroba dopaść. — Co ty mówisz, Prawda? Przecież przeklęci są tylko mieszkańcy Rytssy — wtrącił Piękno. — Ja tam nie wierzę w żadne klątwy, ale choroba szale i to jest fakt. Obawiam się, że narażeni są na nią wszyscy, także i my — powiedział Prawda. — Hm … Myślę jednak, że to Piękno ma rację. Nasz ojciec uczył nas przecież, co to są klątwy i uroki, i jaką one mają siłę. Przypomnij sobie, bracie. — - No tak, masz rację — przyznał Prawda. — I co tu z tym fantem zrobić? Ja sam nie wiem- zastanawiał się cały czas najstarszy z braci. W pewnym momencie jednak rzekł: — Przecież ty, Piękno, masz z nas najlepszą intuicję. Pomyśl więc, zdaj się na swój wewnętrzny głos. Może coś wymyślisz? — Ja? — Piękno był tym zaskoczony. — Ale tak na poczekaniu nic nie wymyślę — dodał szybko. — No możemy w miasteczku zostać jeszcze dzień, może dwa. — odrzekł Dobro. — Czy tyle czasu ci wystarczy? — Nie wiem, bracie, naprawdę nie wiem. Ja nad swoją intuicją zupełnie nie mam władzy, nie panuję nad nią. To prawda, czasami mnie coś olśni, lecz jest to zupełnie poza moją wolą. Jest tak, iż gdy się na siłę spinam, by wywołać intuicję, ta akurat nie przychodzi w tym pożądanym czasie. — No, zobaczymy. I ty, Prawdo, spróbuj też coś wymyślić. Może wspólnym wysiłkiem dojdziemy do czegoś — powiedział Dobro. — A swoją drogą, żal mi tego Pietka. Już jego los, a właściwie los jego duszy, jest przesądzony. Miotając tak strasznym przekleństwem, skazał swą duszę na wieczne męki w piekle. Choćby nawet był przez rajców miasta mocno ukrzywdzony. I nic tu modlitwy starej Elwiry nie pomogą. — Co racja to racja — zgodził się z nim Prawda.
Mer Byret był tym mocno poruszony. Chodził po całej sali niespokojnie z jednego naroża w drugi. Machał przy tym rękoma i sprawiał nawet wrażenie dogłębnie wstrząśniętego. — Nie może być — tak jakby mówił do siebie — nie może. -Chwycił nagle czarę z wodą i upił spory łyk. Zakrztusił się przy tym, i dalej niespokojnie chodził. — A jednak. Mam pewność. To znaczy mamy pewność, ja i moi bracia — powiedział Dobro. Poprawił przy tym szaty. Prawda i Piękno siedzieli milczący. Czuli się tu niby na audiencji u króla. Toć ta sala, w której przyjął ich na posłuchaniu mer, to była olbrzymia komnata. Widocznie mer, jak chciał komuś zaimponować, właśnie w niej przyjmował danego delikwenta. Bogate, wzorzyste kobierce wisiały tu na ścianie. Ogromne kryształowe lustro z jednej strony, z drugiej zaś barwne płótno, z motywem biblijnym, to były dwa te elementy wyposażenia, które najbardziej rzucały się w oczy. Piękno i Prawda mogli w spokoju sycić swe oczy. To Dobru przypada z reguła ta rola lidera, który to w ich imieniu zwykle prowadził rozmowy. — Ale jak można mieć pewność? Może to są tylko mrzonki pijaka, który tym samym chciał nadać sens swojemu przegranemu życiu? — Byret jeszcze próbować podważyć te tezy, które usłyszał przed chwilą. Popatrzał przy tym na Dobro dziwnym wzrokiem, niby chciał się upewnić, że nikt go nie wiedzie na manowce.- Panie, my mamy absolutną pewność. To wszystko stało się przez straszliwą klątwę, klątwę za doznaną krzywdę i cierpienie. — To co robić? Powiedz mi, człowieku. Co robić? Przecież już nikt nie przywróci życia zmarłym — Byret aż westchnął. Z tych nerwów to był aż cały pąsowy po licu. — Lecz resztę można uratować — stwierdził Dobro. — Jak? No jak? Powiedz mi jak?. Damy wam dwa worki pełne dukatów. Aż dwa, aż dwa. Każdy pełen złotych dukatów. — Jest tylko jeden sposób. — rzekł Dobro. — To mów. — Mój brat miał wizję i ona została potwierdzona. Nie pytaj, Panie, jak, ale to rzecz pewna. — No mów, mów. — Musicie, Panie, znaleźć w Rytss ubogą, młodą matkę, wdowę, która straciła w zarazie męża, ale urodziła po tym pogrobowca. Chłopczyka małego. Tej matce musicie dać, Panie, tę całą fortunę. A chłopak ma przybrać odtąd miano Pietek. Po tym to egzorcysta już wam pomoże pozbyć się skutecznie tej straszliwej klątwy, co ciążyła nad miastem. Gdyby zaś było więcej takich matek, to wtedy ma to dotyczyć najmłodszej z tych niewiast. — A wy? Wam się też należy nagroda?! — Byret był trochę oszołomiony. — Kto wy? — zapytał Dobro. — No ty, człowieku, i twoi bracia. — Rozdajcie naszą nagrodę wszystkim młodym wdowom, po równej wadze. — A czy ludzie przestaną umierać? — Byret szukał jeszcze potwierdzenia, lecz jakby się teraz uspokoił. Jego twarz już nie była tak nabrzmiała czerwienią. — I ludzie, i zwierzęta, i ptaki. Zapanuje spokój. Lecz długie jeszcze lata miasto będzie pamiętało tę straszną pandemię i długie lata będziecie leczyć rany. Bowiem co się stało, to się już stało. Wasze miasto zapisane jest już z tej przyczyny w kronice Akaszy. — Dobro niby się zamyślił. — Wam zaś i waszym rajcom radziłbym też odbyć jakąś osobistą i indywidualną pokutę, szczerą pokutę, bo to w dużej
mierze z waszej winy cała ta tragedia. Jeśli tego nie zrobicie i tak los od was, od was rajców, upomni się o rekompensatę. Miejcie tego świadomość. — No dobrze. Więc poradź nam, co my, rajcy, mamy jeszcze uczynić? — W tym przypadku wystarczy już tylko modlitwa i zwykła jałmużna ubogim. To najzupełniej wystarczy.
Piwo zdało się dziś być jeszcze smaczniejsze. W Delfinie było gwarno i ciężki był zaduch. To zapach przepoconych ciał. Bracia siedzieli przy koślawym, drewnianym stoliku w samym roku szynku. Sączyli tam swój napitek. W drugim roku sali Jendyger cicho brzdąkał na swej wysłużonej gitarze. Nucił przy tym jakieś piosnki. Pomimo starań tego zaniedbanego rybałty, mało kto zwracał nań uwagę. — Jutro z rana wyruszamy, bracia. — rzekł Dobro. — Nic już nas tu nie trzyma. — Tak? Ja już trochę przywiązałem się do tego miejsca — powiedział na to Piękno. — Bo ty masz strasznie sentymentalną duszę — wtrącił Prawda. — Zaprawdę urokliwy mają ten ryneczek. — Piękno dopił swój kufel piwa. — W co drugim mieście uświadczysz taki. To na Prawie Brandenburskim budowano tu te miasteczka. One wszystkie są do siebie podobne — Prawda był konkretny. — No tak, no tak, pewnie masz rację — przyznał Piękno. — My mało świata widzieliśmy. Poza naszym rodzinnym wzgórzem mało widzieliśmy dotąd. — Tu się z tobą w całości zgodzę — przyznał Prawda. — Czas to więc, bracia, nadrobić. Cały świat jest dla nas — Dobro mówiąc to, uśmiechnął się od ucha do ucha. — Jeszcze będziemy mieć szczerze dość tej naszej wolności — zaprorokował Prawda. — Cóż chcesz, bracie, dlatego nas wysłał ojciec w szerokie strony, byśmy nabrali życiowej wprawy — powiedział Dobro. — Nie wydaje mi się, bracie, by tym kierował się nasz ojciec — odpowiedział Prawda. — Bracia, jakiekolwiek by nie były motywy naszego ojca, mi się to zaczyna podobać. — Piękno chciał chyba pogodzić braci. — Poczekaj, Piękno, jak nam się tylko skończą talary. Wtedy inaczej zaśpiewasz — rzekł Prawda. — Ty zawsze wyszukujesz cienie w każdej sprawie. — Bo prawda czasami bywa bolesna — rzekł średni wiekiem z braci. — A propos, jak my stoimy z pieniędzmi? — spytał Prawda. — Dość dobrze, sakiewka jeszcze pełna — odpowiedziała mu niemal opryskliwie Dobro. — Może nie słusznym była ta rezygnacja z nagrody? — Może, może, Prawdo, lecz no cóż, sprawa już jest zamknięta. Trudno teraz, byśmy się od rajców domagali swej nagrody. — Bracia, popatrzcie na to z innej strony — rzekł Piękno. — Oto mocno pomogliśmy miastu w tej trudnej sprawie. Jakby nie my, wielu by jeszcze cierpiało. Ba! Wielu by tu jeszcze pomarło. To nasza zasługa. Bracia, czyż to nie jest wspaniałe? A gdybyśmy pojechali z naszego domu inną drogą? Nikt by im tu nie pomógł. — To przeznaczenie — uciął szybko Prawda. — Gdzie tam przeznaczenie — rzucił hardo Dobro. — To przypadek. Najzwyklejszy przypadek. — Bracia, nie pijmy już dzisiaj piwa — rzekł Piękno. — Już tak wypiliśmy dwa łokcie Honzy. Jak jeszcze wypijemy, to wy się tu pozabijacie — Piękno parsknął przy tym śmiechem. — Ha, ha, ha — wszyscy bracia zaczęli się śmiać zgodnie, wtórując sobie i robiąc przy tym głupie miny. — Jak Prawda się kłóci z Dobrem, to nic z tego nie może wyniknąć słusznego. — Jak na komendę Prawda chwycił Dobro za rękę, niby to godząc się z nim. Uściskali się, rechocząc przy tym szczerze do siebie. — - Jakby nie Piękno, to Dobro z Prawdą byłoby wiecznie z konflikcie. Ty nasz najmłodszy beniaminku czuwasz nad nami — rzekł, śmiejąc się jeszcze, Dobro. Chwycili mocno swe kufle i pili piwo. W szynku był niejaki tłok i gwar, lecz pobrzękiwania gitary Jendygera dochodziły do ich stolika. A słychać było też żałosny śpiew rybałty. W pewnej chwili jakby ten śpiew wzmógł się, a potem zgasł. I po chwili usłyszeli za plecami wyraźny głos grajka: — Podobno, szlachetni, wyjeżdżacie z naszego miasta? — A to ty. — Prawda odwrócił się doń. — No i jak? Jak leci? — Dziękuję. Lecz ja mam do was sprawę. — Jaką? — I Dobro odwrócił się teraz w stronę Jendygera. — Radę mam dla was — powiedział i sięgnął ręką po kufel piwa na stole. — Mogę? — spytał się już spijając piankę piwa. — Masz radę? No, dobra rada cenniejsza nad złoto. To mów — powiedział Dobro.
— Nie jedźcie traktem na północ. Dobrze wam radzę. Tam grasują zbóje i nikomu nie odpuszczą. Jedźcie drogą na wschód. Wprawdzie wiedzie ona w dużej mierze przez ciemny las i bagna, ale tam nie uświadczysz żadnego złoczyńcy. Kto tam zbójuje, niech już trumnę szykuje. Jak mówią tutejsi. — Ciekawe rzeczy mówisz — powiedział Piękno. — Tylko dlaczego nas ostrzegasz? Dlaczego? — No za srebrnego talara. Czyż wasze życie i zdrowie nie są więcej warte? — grajek uśmiechnął się sztucznie. — Dobrze, damy ci talara — Dobro sięgnął do sakiewki i wyjął monetę. — Ale nim go dostaniesz, powiedz nam jeszcze, gdzie ta droga na wschód kieruje, do jakiego miasta lub sioła? — Ona wiedzie do zamku hrabiego Wuru. To stara szlachecka rodzina. Lecz gościnni to ludzie. Dzień drogi wam to zajmie. I jeszcze jedno, nie zbaczajcie z głównego traktu, bo w lesie tym pełno bagien i zdradliwych dołów. Lecz na głównym szlaku nic wam nie będzie zagrażało. — Jendyger już dopijał swoje piwo. Postawił pusty kufel i na odchodne rzekł: — posłuchajcie mej pieśni. -Odsunął się bardziej na środek. Zaczął grać na gitarze.
Kędy góry zasłaniają ci twój horyzont
A nie wiesz dobrze, gdzie położysz na noc głowę?
Czy śnić będziesz przy blasku gwiazd i Księżyca? A może ciepła pierzyna ogrzeje twoje kości?
Pamiętaj jedno, na mnie możesz zawsze liczyć
Gdy wróg będzie chciał bagnetem rozciąć twoje członki
Wezwij mnie tylko
Ja przybędę. Ja ci pomogę. Ja, czyli żałość tego świata…
…
Geometra i siedziba hrabiego WuRu
Nim wyjechali z Rytssy, dali porządnie podkuć swoje wierzchowce. Z rana to było, lecz już koło południa zostawili za sobą rogatki miasteczka. Szczególnie to Piękno czuł jakiś sentyment do tej mieściny i nawet wylał łezkę lub dwie nim na dobre zostawili za sobą zapach Rytssy. Może to z tej przyczyny, że to właśnie jego wizja, a precyzyjnie sen dały rozwiązanie tej zagadki zarazy, co szalała tam wśród ludzi i zwierząt, a może to dlatego, iż Piękno jest straszliwie sentymentalne i przywiązuje się nawet do kamienia, gdy z nim poprzestaje jakiś czas. Piękno jest manifestacją doskonałości, a zbyt wielki sentymentalizm wszak jest jej niejakim wykoślawieniem. No cóż to, i doskonałość musi też mieć jakąś usterkę lub feler, wszak bez niej nie byłaby w pełni doskonała.
Zgodnie ze wskazówką Jendygera, na rozstajach dróg, zaraz za miastem, nie pojechali drogą na północ, lecz wybrali trakt wiodący na wschód. Dość szybko też wjechali w ciemny las. Po obu stronach drogi wielkie drzewa rosły. To nie były dęby
lub buki, lecz raczej to były majestatyczne platany, ale zdało się, że jakieś zapuszczone i zdziczałe. Chłodniej się też od razu wydało. Prawda czuły na to założył wełniany sweter. Chłodniejsze też było powietrze. Lecz nie świeże było, tylko z nutą zbutwiałego torfu. To tu wszak, po obu stronach drogi, bagniste trawy były i doły niebezpieczne. Jechali już dobrą godzinę przez ten ciemny las. Milczeli, nikt nie chciał pierwszy rzec. I nawet ich cudne wierzchowce, tu między wielkimi drzewami, zdały się jakieś takie mniejsze i mało szlachetne, można rzec: pospolite. Jak im to Jendyger prawił, zdało się, że do zamku hrabiego Wuru pozostało jeszcze szmat drogi. I oto nagle Piękno wstrzymał konia. — Słyszycie? — rzekł do braci. — Co? -spytał Dobro. — No ktoś woła. Jakby wołał o ratunek. — A gdzież tam — Dobro też zatrzymał wierzchowca. — No, nie słyszycie? Tam, z tamtej strony — Piękno wskazał na gęstwinę lasu. — Zaraz, zaraz, i ja też coś słyszę, lecz bardzo słabo — Prawda potwierdził słowa Piękna. — O czym wy mówicie? Może to są zwykłe odgłosy lasu? — upierał się przy swoim najstarszy. — O! Ja widzę dróżkę tam między drzewami, ruszajmy tam, kilka minut zwłoki wszak nam nie zaszkodzi — rzekł do braci Piękno. — - Jestem za — przyłączył się doń Prawda. Przeto i Dobro musiał uznać rację braci. — Tylko ostrożnie i powoli — rzekł im jako ich lider.
Prowadził Piękno. Ostrożnie wjechali końmi w zieliste zarośla. Paprocie omiatały kłęby końskie. A oni tak pomału, pomału wtapiają się gęstwinę leśną. Nie ujechali nawet połowy wiorsty, gdy to jakiś hałas jął się dobywać jeszcze głębiej. I to tak, że nawet Dobro mógł już to dosłyszeć. Potem już wyraźnie słyszeli, iż ktoś słabym głosem krzyczy: Pomocy! Pomocy! Ratunku!
Lecz w miarę jak wgłębiali się w gęstwinę leśną, coraz więcej było tam bagiennych grzęzawisk. Jeden nieopatrzny ruch i można było się wkopać koniem po pas po szyję.
Dlatego jechali też coraz wolniej, uważając by nie zrobić błędu.
W końcu jednak ich oczom ukazał się niezwyczajny widok. Oto przed nimi było wielkie torfowe grzęzawisko, a pośrodku jakiś człowiek, uwięziony po szyję w bagnie, miotał się i krzyczał ile mu starczało siły. I on ich też ujrzał. Dlatego tym głośniej starał się wykrzykiwać: -Ludzie, pomocy! Pomocy! Ratujcie mnie! Nie dajcie zginąć! — Bracia jak jeden zsiedli ze swych koni. Dobro rozejrzał się wokół, jakby czegoś szukał. Potem to rzucił w stronę Prawdy — ty masz jakiś ostry i silny nożyk? — Mam — To daj mi go. Widzisz tę osikę po lewej? — No — usłyszał od Prawdy. — Trzeba naciąć gałęzi. W ten sposób może, chyba to jest jedyny sposób — dodał — będziemy chyba mogli pomóc temu biedakowi. — A może paskiem? — rzucił Piękno. — - Zobaczymy. Daj bracie ten kozik. — Dobro wziął od Prawdy nożyk, podszedł do zarośli i zaczął nacinać nim odrosty osiki. Nie szło mu to początkowo sprawnie, lecz już po chwili udało mu się odciąć kilka dość grubych gałęzi. — Ubezpieczajcie mnie — Dobro chwycił te gałęzie i ruszył w kierunku uwięzionego w bagnie mężczyzny. Już po chwili darń pod jego nogami zaczęła się niebezpiecznie uginać. Kroczył niby na cyrkowej batucie. Tak do końca nie mógł być pewnym, czy sam nie wpadnie w tą bagnistą topiel. Dwaj pozostali bracia stworzyli ze skórzanych pasków niby zabezpieczenie. Tym samym Dobro uchwycił jeden koniec, tak utworzonej linki, lewą ręką, prawą starał się podrzucić mężczyźnie zbawcze gałęzie. Topornie to początkowo szło. Lecz Dobro uczynił jeszcze większy wysiłek i podszedł niemal na cztery łokcie do mężczyzny. I wreszcie. Wreszcie. Jakimś cudem mężczyzna rozpaczliwie, lecz jednak skutecznie, chwycił się, tak podanych, gałęzi. Dobro, widząc to, zaczął ciągnąć mężczyznę ku granicy topieli. Cały czas czuł jak darń pod nim faluje. Lecz jednak nie zapada się ona i utrzymuje go. Dobro nawet pomyślał, iż gdyby był ciut grubszy, z pewnością zapadłby się. A wtedy to i on potrzebowałby ratunku. Pomału, pomału, zdało się, że niemal minimalnie, ale jednak mężczyzna, trzymając się gałęzi, zaczął przybliżać się do granicy bagiennego dołu. Prawda i Piękno asekurowali Dobro. I oto po zgoła kilkunastu minutach tej walki, mężczyzna w końcu chwycił już za wyciągniętą rękę Dobra. Jeszcze mały wysiłek, i mężczyzna, cały przemoczony stanął na swych nogach. Słaniając się, w końcu wyszedł już na pewny grunt, tam gdzie stali bracia. — O matko moja! — mężczyzna ciężko westchnął. Lecz dużą ulgę czuć było w jego głosie. — Panowie, uratowaliście mi życie. — Co Pan tu robił? Przecież miejscowi wiedzą, że tu wkoło bagna są, że tu niebezpiecznie. — Dobro odrzucił osikowe gałęzie prosto w to bagno, które jeszcze niedawno więziło teraz już uratowanego. — Na grzyby się udałem z rana. Wydawało mi się, że znam tu każdy zakamarek, i wiem, jak się pilnować. — A jednak wpadł Pan w to bagno — stwierdził Piękno. — No tak. Może to mój wiek. Jestem bardzo stary. Bardzo stary. Coś mi się widocznie pomyliło, albo te bagna się przemieszczają. — A nie wygląda Pan — powiedział Prawda. — Panowie, komuż to zawdzięczam ratunek? — mężczyzna zaczął czyścić się, doprowadzać swoje szaty do względnego porządku. — My jesteśmy Dobro, Prawda i Piękno — rzekł najstarszy z braci. — Więc dziękuję wam, z całego serca dziękuję. Wiecie — mężczyzna spojrzał tajemniczo wysoko w górę, w błękitne niebo, bo stali na nieosłoniętej drzewami polance. Uśmiechnął się sam do siebie. -Chcę się wam jakoś odwdzięczyć. Bo, choć może nie wyglądam, ja dużo mogę, naprawdę dużo mogę. Weźcie to — mężczyzna wyjął zza pazuchy, mokrej jeszcze, jakąś dziwną monetę albo krążek. — Schowajcie to dobrze i nigdy nie wyjmujcie, do czasu, gdy los sprawi, że będziecie w beznadziejnej sytuacji. Wtedy wyjmijcie to i ja się zjawię. Pamiętajcie, jeśli wyjmiecie na światło dzienne tę monetę, ja się zjawię, uczyńcie więc to tylko w ostateczności. Pomogę wam i spłacę swój dług. — A jak ciebie zwą, człowieku? — Dobro wziął monetę. Nie była ona ani ze słota, ani ze srebra, lecz dziwnym blaskiem biła do oczu. — Nazywają mnie często Geometrą- usłyszeli bracia.
W tym lesie, przez który jechali, nie było chyba żadnej zwierzyny. Przynajmniej takie mogli odnieść wrażenie. Było cicho, i tylko zapach zbutwiałego torfu unosił się gęsto w powietrzu. A może to przez te pułapki bagienne? Może przez zjadliwe opary? Nawet łosie unikały tych okolic.
A wydawałoby się, że powinien tu być raj zwłaszcza dla łosi. One przecież lubią bagna i mokradła.
Po dalszych kilku godzinach zdało się, iż las się trochę przerzedził. Więcej słońca trafiało na drogę, zrobiło się wyraźnie cieplej, i Prawda zdjął w końcu wełniany sweter. Potem też ten uporczywy zapach torfu przepadł gdzieś zupełnie bez śladu. Milczeli, może cały czas myśleli o nieznajomym Geometrze. Dobro zupełnie nie rozumiał, jak Piękno i Prawda mogli dosłyszeć wołanie o pomoc tego biedaka? Wszak sam nie skarżył się na jakieś problemy z uszami. Jeszcze kilka, może kilkanaście minut zwłoki i byłoby po Geometrze. Tylko że wtedy to, gdy uratowali człowiekowi życie, Dobro jakimś wewnętrznym głosem odebrał, z czym nie zdradził się przed braćmi, że to jakieś takie sztuczne było, cała ta sytuacja. Może zaaranżowane? A może to przeznaczenie? Ten Geometra też dziwny był. Tak, właśnie, jak tak sobie o tym myślał, to uświadomił sobie, że ten Geometra dziwny był. Gdzie na bagnach grzyby? Gdzie on tam grzybów szukał? Tam, gdzie na każdym kroku czaiło się niebezpieczeństwo.