Wstęp — Nie miałem nic poza przeczuciem, że może być inaczej
Nie będzie tu coachingu. Nie będzie „udało mi się, więc Ty też możesz”. Nie będzie sukcesu w 10 krokach, bo sam nie doszedłem tam, gdzie chciałem. Mam tylko historię. Życie w wersji roboczej. I kilka sytuacji, które — choćbym nie wiem jak chciał — nie dają się wymazać.
Nie wiem, po co dokładnie to piszę. Może żeby samemu sobie poukładać. Może żeby ktoś, kto też się miota, przeczytał i pomyślał: „dobra, nie jestem jedyny, który nie ogarnia”. Bo szczerze? Większość ludzi udaje, że ogarnia. Nawet przed sobą.
Miałem dzieciństwo, które zostawia ślad. Miałem kilka zrywów, kilka nadziei, kilka prób, które miały zmienić wszystko. I tak jakoś — nie zmieniły. Coś się działo, potem coś się waliło, potem człowiek znowu wstawał, trochę mądrzejszy… a potem i tak popełniał ten sam błąd, tylko w innym opakowaniu.
Jeśli szukasz historii z happy endem — to nie tu. Nie będzie przemowy w stylu „i wtedy zrozumiałem…". Bo ja nic nie zrozumiałem. A jeśli coś zrozumiałem, to najwyżej na chwilę — zanim życie znowu wjebało mnie na ring bez kasku.
Nie miałem łatwo, ale miałem wybory. Nie zawsze dobre. Miałem szczęście i miałem momenty, kiedy myślałem, że to już koniec. Ale jakoś wciąż tu jestem.
Nie mam zamiaru nikogo do niczego przekonywać. Piszę po prostu, jak było. I to musi wystarczyć.
Rozdział I — Zbyt dużo bólu: Dzieciństwo w cieniu biedy i przemocy
„Nie każdy, kto błąka się w mroku, jest zgubiony” — J.R.R. Tolkien
To nie jest historia o sukcesie. To opowieść o walce, bólu i o tym, jak dorastałem w miejscu, które odbierało nadzieję. Moje dzieciństwo to nie bajka — to survival.
Dom, w którym strach był meblem
Urodziłem się w zapomnianej wiosce, której nazwy nikt nie pamięta. To nie było miejsce na dzieciństwo — to był poligon przetrwania. Nasz dom? Obdrapana rudera, bez toalety, z zapachem wilgoci i rozpadu. Nie tylko ścian — także nas samych.
Ojciec pił. Wracał po północy, zataczając się, z krzykiem lub pięścią. W 1995 roku, gdy miałem siedem lat, rozbił talerz o ścianę, bo zupa była za zimna. Stałem w kącie, licząc sekundy, aż zaśnie. Strach był jak mebel w naszym domu — zawsze obecny, czasem cichy, czasem bijący w twarz. Według raportu Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę (2024), co trzecie dziecko w Polsce doświadcza przemocy domowej. Ja byłem jednym z nich.
Na przekór wszystkiemu ojciec, nawet zalany w trupa, wymagał pacierza co wieczór. Kościół w niedzielę był świętością. Wszystko na pokaz. Modliłem się, ale nie o przebaczenie.
Błagałem o zdrowie dla mamy, babci, rodzeństwa. Dla tych, którzy cierpieli. A oni i tak odchodzili, jeden po drugim.
Modliłem się o zdrowie mamy, ale Bóg miał inne plany. Nauczyłem się wtedy, że modlitwa to czasem tylko sposób, by nie zwariować.
Mama — światło, które zgasło
Mama była inna. Cicha, krucha, ale ciepła. Wieczorami, gdy miałem cztery, może pięć lat, chodziliśmy do obory oporządzać krowy. Opowiadała mi dowcipy — zawsze ten sam, o krowie, która weszła do sklepu. Śmiałem się, jakby to był pierwszy raz. Czasem śpiewała, cicho, żeby ojciec nie usłyszał. Te chwile to jedyne, co w moim dzieciństwie miało kolor.
Odeszła, gdy miałem dziewięć lat. Rak zjadał ją przez dwa lata. Nie krzyczała, nie narzekała — po prostu gasła, cicha i bezsilna. Pamiętam jej krzyk, gdy dowiedziała się o śmierci mojego brata. Miałem wtedy sześć lat. Stała w kuchni, w starych, podartych szmatach. I dosłownie padła na kolana. Nie ma nic gorszego niż widok matki, która właśnie dowiedziała się, że straciła dziecko. Jej płacz śni mi się do dziś.
„Strata matki to ból, który nie znika, tylko uczy cię żyć z raną.” — Cheryl Strayed
Płakałem po niej tylko raz. Potem sam siebie przekonałem, że tak będzie lepiej. Że już nie cierpi.
Praca, nie zabawa
Mieliśmy małe gospodarstwo. Woda ze studni, krowy, świnie, pole. Dzieciństwo spędziłem na robotach, nie na zabawie. Obowiązki to nie była kwestia wychowania, tylko przetrwania. Według GUS (2023), 20% dzieci na polskich wsiach wykonuje prace gospodarskie przed 15. rokiem życia, często kosztem edukacji czy zabawy. Ja nie miałem wyboru — widły, szpadel i siano były moim światem.
Ojciec, gdy prosiłem o cokolwiek, rzucał z ironią: „Czy ja mam bank?”. Ale na wódkę i papierosy pieniądze zawsze się znajdowały. U nas każdy grosz szedł na gorzałkę, nie na życie.
Samotność i bunt
Kolegów nie miałem. Dzieciaki omijały mnie szerokim łukiem. „Ten od pijaka” — słyszałem to w ich spojrzeniach. Samotność była moim bratem. W domu cichy, w szkole odwrotnie.
Rozrabiałem, pyskowałem, kombinowałem. Chciałem mieć kontrolę choć nad czymś. Choć przez chwilę.
Mimo wszystko nauka przychodziła mi łatwo. Głowa wiedziała, że to jedyny bilet stąd. Na świadectwach pojawiały się paski, a ja przez moment czułem się kimś. Ale wieczorami, gdy z dołu dobiegały wrzaski, leżałem w łóżku i płakałem. W ciszy, żeby nikt nie słyszał.
Już jako dzieciak miewałem myśli samobójcze. Gdy ojciec wysyłał mnie po piwo, brałem rower i jeździłem przez krajową siódemkę, nie patrząc na boki. Liczyłem, że ciężarówka rozwiąże wszystko. Nigdy nie rozwiązała.
Straty i pustka
Ojciec umarł, gdy byłem na studiach. Też po chorobie, też w bólu. Ale nie potrafiłem już współczuć. Za dużo w nim widziałem winy. Za dużo lat zniszczył. Za dużo razy milczał, gdy powinien chronić.
Zanim skończyłem trzydziestkę, nie miałem już nikogo. Mama, babcia, dziadkowie, rodzeństwo — wszyscy odeszli albo rozjechali się po świecie. Każdy leczył rany na swój sposób. Nikt nie miał siły trzymać resztek razem.
Zbyt dużo bólu — Peja
„To kawałek o cierpieniu, moi ludzie znają ból
Zamiast celebrować cud z swych narodzin, robią gnój
Pogubili się w tym życiu, które dało im popalić
Ja też należę do nich, bo zdarzyło się nawalić
Tu się nie ma czego chwalić, nie ma komu się żalić
Zbyt dużo bólu w czasach pierwszych nielegali
Jeszcze wcześniej, za dzieciaka, nie chcę już tego pamiętać
Każde spierdolone Święta, awantury, cały w nerwach
Jak pomóc sobie przetrwać w tak złych okolicznościach
Możesz po tym nas poznać, wychowani na przykrościach”
Ten utwór to nie tylko słowa. To protokół z mojego dzieciństwa. Awantury w Święta, modlitwa na klęczkach przy łóżku mamy, odruch chowania się przed krokami w korytarzu. Brzmi dramatycznie? Dla wielu to codzienność. Według CBOS (2023), 1 na 5 Polaków wychował się w domu z problemem alkoholowym. Ilu z nas wciąż nosi ten kamień w żołądku?
A jednak, w tym syfie, między pracą przy świniach a milczącymi obiadami z ojcem, rodziła się we mnie iskra. Nie wiedziałem jeszcze, do czego mnie zaprowadzi, ale wiedziałem, że muszę stąd uciec. Nie rowerem przez ruchliwą ulicę, ale głową, rękami, życiem.
Rozdział II — Nowy etap: Studia, przebudzenie i naiwność z logo sukcesu
„Każdy, kto ufa własnemu sercu, jest głupcem, lecz kto postępuje mądrze, jest bezpieczny.” — Księga Przysłów 28:26
Po latach w wiejskiej ruderze wylądowałem we Wrocławiu. Uniwersytet Ekonomiczny, kierunek: ekonomia. Bez pasji, bez marzeń, tylko logika — renomowana uczelnia, blisko domu, szansa na stypendium. Dostałem je, do tego rentę po ojcu — razem jakieś 1500 zł miesięcznie. Pierwszy raz miałem własne pieniądze. Nie z łaski, nie z żebrania o 20 zł na bilet. Dla kogoś to drobiazg, ale jeśli dorastałeś w domu, gdzie każdy grosz był zmartwieniem, wiesz, co to znaczy.
Iluzja wolności
Te pieniądze dawały złudne poczucie niezależności. Wynajmowałem pokój na Krzykach, 12 metrów kwadratowych, z widokiem na betonowy blok. Dla mnie to był pałac. Mogłem pójść do Biedronki i nie liczyć, czy starczy na chleb i mleko. Czułem się, jakbym złapał wiatr w żagle.
Studia były formalnością. Nauka zawsze szła mi gładko. W tramwaju przed egzaminem wertowałem notatki i lądowałem w topce rocznika. Zamiast książek wolałem „życie studenckie” — imprezy do rana w klubach na Rynku, rozmowy o niczym przy piwie, seriale w akademiku na laptopie kumpla. „Prison Break” i „Lost” leciały w kółko. To był teatr. Tani spektakl młodych dorosłych, którzy myśleli, że złapali świat za rogi, a nie wiedzieli, kim są.
Młodość to czas, gdy wydaje ci się, że możesz wszystko, dopóki życie nie pokaże ci, że możesz głównie się mylić.
Przebudzenie w sidłach guru
Przełom przyszedł na ostatnim roku. Kolega wrzucił na Facebooka link do wykładu: „Jak wyjść ze schematu i przejąć kontrolę nad swoim życiem”. Brzmiało jak clickbait, ale kliknąłem. Facet w garniturze, z charyzmą kaznodziei, mówił o celach, wizji, sukcesie. To było jak prąd. Nie wiedziałem, że to kliknięcie otworzy drzwi do świata złudzeń i pułapek pod hasłem „rozwoju osobistego”.
Wciągnąłem się. Najpierw powoli, potem jak tonący łapie powietrze. Czytałem wszystko: Brian Tracy i jego „Maksimum osiągnięć”, Napoleon Hill z „Myśl i bogać się”, Tony Robbins i
„Obudź w sobie olbrzyma”, Stephen Covey z „7 nawykami skutecznego działania”, Robert Kiyosaki i jego „Bogaty ojciec, biedny ojciec”. Każda książka obiecywała formułę na sukces. Każda była jak strzał adrenaliny. „Stać cię na więcej.” „Zmień swoje życie.” „Wszystko jest w twojej głowie.” Te hasła były narkotykiem dla kogoś, kto dorastał w chaosie.
Zacząłem jeździć na szkolenia. Najpierw lokalne, we Wrocławiu — „Sztuka osiągania celów” w wynajętej sali konferencyjnej za 200 zł od osoby. Potem większe, w Warszawie, Krakowie, raz nawet w Gdańsku. Sala pełna ludzi, muzyka jak z Hollywood, prowadzący w białej koszuli, z mikrofonem bezprzewodowym. „Kto chce zmienić swoje życie? Ręce w górę!” — krzyczeli. Wszyscy podnosili. Ja też. Atmosfera jak na koncercie rockowym, tylko zamiast gitary były slajdy z cytatami i wykresami. Prowadzący opowiadał o swoim życiu: „Byłem nikim, spałem w samochodzie, a dziś mam willę i Mercedesa.” Wierzyłem mu. Chciałem być nim.
Szkolenia miały schemat: najpierw historie sukcesu („Zacząłem od zera, teraz mam miliony!”), potem pseudotechniki („Wizualizuj cel! Pisz afirmacje! Medytuj!”), na koniec sprzedaż — droższych kursów, mentoringów za 5000 zł, „pakietów premium”. Płaciłem. Raz 500 zł, raz 1000 zł. Raz pożyczyłem od kumpla, bo „to inwestycja w siebie”. Według raportu IBISWorld (2024), globalny rynek rozwoju osobistego wart jest 40 mld dolarów rocznie, a w Polsce w 2023 roku wydano na szkolenia motywacyjne ok. 2 mld zł. Ja dorzuciłem do tego swoją cegiełkę — i długi.
Budziłem się o 5:00, biegałem 5 km, jadłem owsiankę, zapisywałem cele w zeszycie:
„Zarobić 10 tys. zł miesięcznie.” „Kupić mieszkanie.” „Być wolnym.” Napisałem magisterkę w tydzień, obroniłem na piątkę, wysłałem jedno CV i dostałem pracę. Bank. 1200 zł brutto — mniej niż stypendium z rentą, ale to była moja praca. Wynajmowałem pokój, jadłem parówki i chleb, ale czułem się godnie. Zacząłem trenować krav magę, chodziłem na salsę, żeby być „otwartym”. Organizowałem wyjścia, byłem duszą towarzystwa. Czułem się mocny. Ale to była tylko rozgrzana iluzja.
„Rozwój osobisty może być jak latarnia morska — prowadzi, ale czasem oślepia.” — Klaudia Pingot
Manipulacja w przebraniu sukcesu
Iluzja zaprowadziła mnie do MLM. „Monetyzuj swoje możliwości” — mówili. „To nie piramida, to system dla ludzi sukcesu.” Najpierw kosmetyki — „naturalne, rewolucyjne”. Potem suplementy — „dla zdrowia, każdy potrzebuje”. Na końcu polisy — „zabezpiecz przyszłość”. Schemat zawsze ten sam: wielkie prezentacje w hotelowych salach, muzyka jak z
„Gladiatora”, slajdy z Lamborgini, historie o „mamie, która teraz zarabia 30 tysięcy miesięcznie”. Prowadzący, zwykle facet w za drogim garniturze, opowiadał: „Byłem bankrutem, a dziś mam jacht.” Wierzyłem mu. Chciałem być nim.
Rzeczywistość? Zimne telefony do obcych ludzi. Chodzenie po domach, pukanie do drzwi:
„Dzień dobry, mogę opowiedzieć o produkcie, który zmieni pani życie?” Odmowy, trzaskanie drzwiami, czasem wyzwiska. Pamiętam jedną kobietę, która rzuciła: „Chłopcze, idź do normalnej pracy.” Team leaderzy klepali mantry: „Nie poddawaj się!”, „To tylko liczby, dzwoń więcej!”, „Wizualizuj sukces!”. Szkolenia MLM były jak msze — dużo emocji, zero konkretów. Uczyli, jak „budować relacje”, ale tak naprawdę — jak manipulować. „Zacznij od pytania o marzenia klienta.” „Używaj historii o sukcesie.” „Nie mów o produkcie, mów o emocjach.” Manipulacja była wszędzie. Na jednym szkoleniu w Warszawie, za 800 zł, prowadzący kazał nam stać i krzyczeć: „Jestem zwycięzcą!” przez 5 minut. Czułem się jak idiota, ale krzyczałem, bo wszyscy krzyczeli. Innym razem kazali nam pisać „listy do przyszłości” — „Kim chcesz być za 5 lat?”. Napisałem: „Milionerem.” Prowadzący poklepał mnie po ramieniu: „To w tobie jest!”. Potem sprzedał mi kurs za 2000 zł. Według badań Direct Selling Association (2024), tylko 1% uczestników MLM osiąga dochód powyżej 10 tys. zł miesięcznie. Reszta? Płaci, by marzyć.
System wyglądał profesjonalnie: struktura, poziomy, koszulki z logo, aplikacje do śledzenia sprzedaży. Ale pod spodem? Przymus kupowania co miesiąc pakietów produktów — 500 zł, 1000 zł, czasem więcej. Nie sprzedasz? Kupujesz sam, żeby „utrzymać poziom” i nie stracić prowizji. Według raportu FTC (2023), 95% uczestników MLM zarabia mniej niż 500 zł miesięcznie, a 70% traci pieniądze. Większość nie wie, że jest trybikiem w piramidzie, tłem dla zysków tych na górze. Ja byłem tłem.
Najgorsze były techniki manipulacji. Uczyli nas „trójkąta sprzedaży”: buduj zaufanie, wywołuj emocje, zamykaj transakcję. Na szkoleniach mówili: „Nie pytaj, dlaczego nie zarabiasz.
Pytaj, co robisz źle.” „Jeśli nie wychodzi, to brak ci determinacji.” To nie była nauka sukcesu — to była nauka obwiniania siebie. Wmawiali nam, że każdy nieudany telefon to nasza wina, a nie ich systemu. Wmawiali, że wystarczy „wierzyć”, a pieniądze same przyjdą. Wierzyłem, bo miałem „wizję”. Mówiłem sobie: „Każdy milioner zaczynał od dna.” Tyle że ja nie zaczynałem od dna — ja je wynajmowałem na kredyt. I dopłacałem ZUS-em.
„Ludzie nie kupują produktów. Kupują historie, które chcą o sobie opowiedzieć.” — Seth Godin
Upadek z hukiem
Rzuciłem pracę w banku. Miałem być przedsiębiorcą. Założyłem działalność gospodarczą, związałem się z firmą MLM, która obiecywała „rewolucyjny model działania”. Robiłem wyniki — sprzedawałem suplementy, budowałem zespół, zdobywałem klientów. Na jednej prezentacji podpisałem 10 osób. Czułem, że to moja szansa.
Nie zobaczyłem ani złotówki.
Firma zwlekała z wypłatami. „Finanse w toku”, „jutro przelew”, „chwilowe zamrożenie środków” — takie teksty słyszałem tygodniami. W końcu przyszła wiadomość: upadłość. Bez ostrzeżenia, bez zabezpieczeń, bez „dziękuję”. Zostałem z długami:
— 10 tys. zł zaległego ZUS-u
— Faktury za materiały promocyjne — 2 tys. zł.
— Telefony od znajomych, których wciągnąłem w projekt i którzy stracili po 1000—2000 zł.
Według BIG InfoMonitor (2024), 2,7 mln Polaków ma niespłacone długi, średnio 20 tys. zł na osobę. Ja byłem jednym z nich, tylko z dodatkowym bagażem — poczuciem, że znowu dałem się zrobić. Tym razem z logo sukcesu na koszulce i uśmiechem na twarzy.
„Sukces to nie brak przeszkód, ale odwaga, by iść dalej, gdy wszystko się wali.” — Winston Churchill
Nie miałem jeszcze tej odwagi. Byłem tylko naiwnym chłopakiem, który pomylił rozwój z manipulacją. Ale coś we mnie pękło. Zacząłem zadawać pytania — nie tylko firmie, ale sobie.
Rozdział III — Wielkie liczby, puste konto
„Z wierzchu pięknie pomalowany grób, a wewnątrz pełen kości i zgnilizny.” — Ewangelia Mateusza 23:27
Zawsze wierzyłem ludziom bardziej, niż powinienem. Naiwnie myślałem, że przekonanie w głosie to dowód uczciwości. Jakby pewność siebie gwarantowała prawdę. I przez to potykałem się nie o swoje błędy, tylko o zaufanie, które oddawałem w nie te ręce.
Złudzenia prowizji