E-book
7.88
drukowana A5
20.73
Atak serca

Bezpłatny fragment - Atak serca


4.5
Objętość:
53 str.
ISBN:
978-83-8414-377-3
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 20.73

Dzieciństwo

Mówią, że słowa niewypowiedziane śnią się po nocach,

przesiąknięte żalem — jak pamięć o matce,

w miejscach, gdzie światło kruszeje niczym drzewo życia

na ażurowym wisiorku, a w nim już tylko robaki,

wydrążone kanały, zbutwiałe zdobienia.


Z trudem przełykam kolejny dzień, jak tabletkę.

Wiem, że te wszystkie chwile kiedyś mnie dopadną.

Perspektywa patrzenia za okno — przeraża.

Przesuwam powoli krajobraz — babie lato.

Jesień nabiera kolorów, rdzawych barw.


Utrwalam w pamięci to, co zostało z dzieciństwa:

niedoleczone zatoki i przenikliwy strach przed wodą.

Czy po tamtej stronie płotu też istnieje świat?

Podwórko pełne dzieci, żużlowe alejki dla rowerów,

stara grusza, gdzie zaklepane zostały imiona


mojego pokolenia. Szukam tych postaci jak w zabawie

w chowanego — liczę do stu.

Pośpiesznie odwracam się od drzewa —

to jak przedzieranie się przez gąszcz twarzy,

wyobrażenie sobie świata dziecięcych rozmiarów.

Śnieg

Biel — jakby ziemię ktoś

zapakował w papier biurowy

i na jakiś czas tak zostawił.

A ja piszę śladami scenariusze,

oglądam w myślach filmy

dydaktyczne — na swój temat.

Choć sezony mijają, odcinki

są archiwizowane, to i tak

nie wszystko pamiętam.

Plamy są niczym tropy

na naruszonym śniegu,

ścieżki prowadzące

bezpowrotnie — na biegun.

Bo każde zdanie kończy się — kropką

bądź wielokropkiem. Wtedy należy

znaleźć inną drogę,

miejsce odosobnienia

w granicach rogu kartki,

gdzie śni się to, o czym pisałem,

dokąd szedłem i skąd widać

pojedyncze ślady sań —

jakby życie było ziemistą linią,

a obok leżały bruliony kartek,

tysiące płatków dziewiczego śniegu.

Wyrzucam z siebie jad przez barierkę balkonu

Przywołany rok jest bezduszny

jak pracodawca, który zwalnia

przed Bożym Narodzeniem,

życząc „Wesołych Świąt”.

Po czym siedzisz — i jakoś ci przykro,

bo co miałbyś powiedzieć?

Że po kilkunastu latach pracy

masz ochotę się upić — i jeszcze raz,

upić, i pić aż do upadłego,

aż nie rozpoznasz tego miejsca,

wisząc głową w dół za barierką

balkonu zapytasz: gdzie fajerwerki?

Rozpryskujące się na miliony

świecących iskier. Dokąd poszła żona?

Dzieci? Co z kotką? Gdzie śnieg?

Bałwan przed domem?

A może to miejsce jest jak chodnik,

posypany solą drogową —

ja jestem komuś solą w oku

i nic z tym nie mogę zrobić.

Z balkonu widać kryształki

teraźniejszości, słone kałuże

śladów ludzi, których nie znam

z imienia i nazwiska.

Prawda jest taka, że wystarcza

na ten dzień rzeczony wiersz,

który przyszedł, przemówił —

a teraz odchodzi.

Próbuję przechować się u syna w pokoju

W pokoju syna próbuję przeczekać

koleżankę żony. Oglądam szkice

martwej natury, fotografię dzbanka

wypełnionego do połowy wodą —


bądź do połowy pustego, jak kto woli.

Na twardym blacie szafki nocnej

cebula towarzyszy cytrynie

jako dekoracja do szkicu na egzamin.


Dwa obce sobie przedmioty

leżą obok siebie. Zbliżam się do ciebie.

Myślami mijają godziny. Grawitacja

oddziałuje na nas wszystkich.


Kładę głowę na biurku. Miasto za oknem

coraz bielsze, aż w końcu znika

pod pierzyną puchu — a ty wciąż rozmawiasz.

Słowa toczą się w śnieżne kule,


lepią w zdania, krajobraz w którym białe

niebo błyszczy niczym płatki śniegu.

Śpiąca postać odbija się w lustrze

białej szafy z Ikei.

Plan

Gorzka herbata powinna wystarczyć,

a potem patrzenie w lustro z uśmiechem dziecka.

Ono tkwi we mnie uparcie — jak ta chrypka

od witania nowego roku.


Milczenie jest złotem — ktoś kiedyś powiedział.

Więc milczę. Liczę złotówki po świętach.

Najważniejsze: pogodzić się ze sobą,

nie przegapić kolejnych dni.


Niech wrogie sobie światy walczą,

a ja, zamiast udawać kogoś innego,

udaję siebie. Znam te wszystkie niedoskonałości,

niedoróbki, każdy kawałek skóry.


Ten fragment mnie, który jest bezsilny

wobec nieustających pokus…

W ostateczności wchodzę w nowe

w starym ubraniu, oblizując palce


po zjedzeniu sernika — z postanowieniem

zerwania ze słodkim nałogiem,

uwierzenia, że potrafię w tej gorączkowej transformacji

przejść obok tych wszystkich łakoci,


jednocześnie myśląc, jakie przygnębiające

musi być życie bez słodkości.

Jakie bolesne i cierpkie.

Astronauta

Świat przyłapał mnie na tym, jak oddycham.

Wydalam dwutlenek węgla.

Kim więc jestem — okryty

białą puchową kurtką?

Astronautą w odczuwalnej jasności.


Wierzę w schematy

powtarzających się czynności,

w białe przełęcze snu,

zmienność wszechświata.


Kiedy wyciągam język,

kryształki lodu rozpuszczają się

pod wpływem ciepła,

zamieniając w wodę.


To jak cud, którego doświadczasz

w życiu każdego roku.

Kołatanie

Wyślizguję się nocy,

jakbym się czegoś obawiał.

Nie otwieram oczu,

choć nie sposób zasnąć

przy tym kołataniu serca.

Rozpędzony do prędkości

dwustu dwudziestu uderzeń na minutę —

właściwie to przez chwilę

byłem niedościgniony,

a potem: wyhamowałem.

Pomyślałem, że za tym mostem

nie ma dalszych mostów —

jedynie biało-czarne nekrologi,

ciemność, w której szukam

instynktownie twojej dłoni.

A parkan otacza mnie

coraz bardziej,

oddziela od światła…

Staję się nieobecny,

jak pulsująca gwiazda

na tym małym skrawku nieba.

Zastanawiam się, czy wrócę.

Docisnę pedał gazu,

przemknę obok tych,

co jadą w przeciwnym kierunku —

i nie będę już martwy w środku.

Rozświetlanie

Kiedy jestem sam, patrzę przez oko Kapłona.

Wyobrażam sobie ludzi jako małe robaczki —

tak małe, że przy pełnym wschodzie słońca

można zauważyć co najwyżej bruzdy,

wgłębienia ich domów, dziury w ziemi,

między betonem a kępkami zieleni.


Po czym zamykam i otwieram oczy,

spoglądam w górę — na odległe planety.

Myślę sobie, że ten świat kiedyś raptownie

wyhamuje. I czy będę w pionie, czy w poziomie

na tym absolutnie malowniczym obrazie

końca świata — wyparuję.


Zatem potrzebuję cudu —

chwili dla siebie,

a może nawet calusieńkiego

dziewiczego poranka, kiedy słońce

przesuwa się coraz głębiej za futrynę,

zbliża wolno po ścianie, jakby badało teren,

dotykając chłodnego wnętrza domu,

decydując o swojej alienacji.

Kontent

Chyba umrę w tym hipermarkecie, obok alejki z mięsem,

upadając na kobietę pachnącą słodkimi konwaliami.

Niech patrzy, jak słońce zachodzi powoli,

wylewa się na pobliską półkę z alkoholem.

To ja — autor. Wszystkiego dobrego.

Dlaczego wciąż myślę o tym,

zamiast słuchać muzyki,

która oddziałuje na zmysły klientów?

Ponieważ boję się bardziej niż inni.

Wieczne odpoczywanie na dziale z owocami —

to tu czuję się jak w sadzie,

spacerując dróżkami z nią, bądź za nią,

mówiąc: spotkajmy się jeszcze,

przechodząc nieznanymi mi dotąd przesmykami.

Aż trudno uwierzyć.

Próbuję złapać swój ostatni oddech,

idąc promenadą z chemią.

Jest w tym jakaś okazja,

ale coś się urywa w kolejce.

Może to paragon, na którym wyblakł numer telefonu.

Imię, mówione przez przerwę w regale.

Świadomość śmierci wykracza poza ten sklep.

Spotkajmy się jeszcze,

zanim nadejdzie pora nowych gazetek,

z resztą pieniędzy,

mówiąc sobie przy wejściu: dzień dobry.

Czasy które nigdy nie nadeszły

Krzyknąłem w pustym pokoju.

Głos rozszedł się i wrócił, jak wspomnienie

o meblach na raty — najlepsze czasy, które nie nadeszły.

Wyszły z mody niczym stół i cztery krzesła,

jak numer archiwalny gazety.

W życiu codziennym: aktualności

o stanie miłości do żony,

rodziny, kochanki, a może koleżanki,

która nic o tym nie wie.

Ogłoszenie przyklejone do szyby —

nie parafialne, gminne, kazuistyczne,

finalne, niczym dym z papierosa.

Po wszystkim szepnąłem,

jakbym obawiał się czegoś,

pamiętał niecenzuralne słowa

wypowiedziane w złości, z miłości, z bólu.

Wszystkie gesty, machnięcia,

odciski palców na blacie, telewizorze, lusterku,

siedząc na krześle.

Przemilczałem ten dzień.

Zlekceważyłem głos z samej góry,

który rozszedł się i wrócił —

jak najlepsze czasy, które nie nadeszły.

Biały, (sor)

Rozmyślam, jaki szturm mógłbym przypuścić,

jaki huragan w niebie obudzić,

by w białej zamieci znów zobaczyć świat,

bo biały to kolor duchowej perfekcji —

symbol początku, a może nawet rewolucji.

I jeśli gdzieś umrę,

to tu — za tymi bielutkimi drzwiami,

w tym pokoju, na tym łóżku,

wśród śnieżnych mebli,

marznąc w blasku tej mlecznej jarzeniówki,

która zza pleców świeci niczym księżyc.

A świat się nie dowie o mojej śmierci,

dopóki jest biały —

otwarty na nowe, jak kolor kowidowej maski,

która odbija się w łazienkowym lustrze.

Dwudziesta po piątej.

Idę po omacku, starając się

nie uronić ani jednej kropelki,

ani jednej myśli,

opierając dłonie o zimne, ceramiczne,

białe płytki w toalecie szpitalnej.

Myślę, jak długo powinno się patrzeć w lustro,

żeby swój mrok w jasność obrócić.

By się wykopać z ciemności,

byle tylko — w aurze,

biały kolor zobaczyć,

jak ten wybuch światła nad głową.

Nieżyt

Czym jest przeziębienie wobec zawału serca?

Ten moment, kiedy leżysz,

a krajobraz rozmazuje się w oczach.

Wtedy ta i tamta strona

jest jedynie w deszczu —

jakby nie było ciemnej toni,

ani granicy między życiem a śmiercią.

Wyłącznie mokry obraz,

przywołany jak wspomnienie z dzieciństwa,

przed którym nie uciekniesz.

Kojarzysz go z zażywaniem leków,

wydmuchiwaniem nosa,

z tamtejszą ulicą i domem,

rozległym podwórkiem,

dużą, dziką gruszą za oknem,

pod którą mieściło się serce.

Otaczający świat — jak wianuszek —

oddzielał od problemów.

Stres, który po wejściu w dorosłość

wnikał w ciało aż po uczucie,

kiedy czas się zatrzymał,

a zimne wody potu

wylały się strugami rzek

na szare, bawełniane prześcieradło.

Tajemnice alkowy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 20.73