Dzieciństwo
Mówią, że słowa niewypowiedziane śnią się po nocach,
przesiąknięte żalem — jak pamięć o matce,
w miejscach, gdzie światło kruszeje niczym drzewo życia
na ażurowym wisiorku, a w nim już tylko robaki,
wydrążone kanały, zbutwiałe zdobienia.
Z trudem przełykam kolejny dzień, jak tabletkę.
Wiem, że te wszystkie chwile kiedyś mnie dopadną.
Perspektywa patrzenia za okno — przeraża.
Przesuwam powoli krajobraz — babie lato.
Jesień nabiera kolorów, rdzawych barw.
Utrwalam w pamięci to, co zostało z dzieciństwa:
niedoleczone zatoki i przenikliwy strach przed wodą.
Czy po tamtej stronie płotu też istnieje świat?
Podwórko pełne dzieci, żużlowe alejki dla rowerów,
stara grusza, gdzie zaklepane zostały imiona
mojego pokolenia. Szukam tych postaci jak w zabawie
w chowanego — liczę do stu.
Pośpiesznie odwracam się od drzewa —
to jak przedzieranie się przez gąszcz twarzy,
wyobrażenie sobie świata dziecięcych rozmiarów.
Śnieg
Biel — jakby ziemię ktoś
zapakował w papier biurowy
i na jakiś czas tak zostawił.
A ja piszę śladami scenariusze,
oglądam w myślach filmy
dydaktyczne — na swój temat.
Choć sezony mijają, odcinki
są archiwizowane, to i tak
nie wszystko pamiętam.
Plamy są niczym tropy
na naruszonym śniegu,
ścieżki prowadzące
bezpowrotnie — na biegun.
Bo każde zdanie kończy się — kropką
bądź wielokropkiem. Wtedy należy
znaleźć inną drogę,
miejsce odosobnienia
w granicach rogu kartki,
gdzie śni się to, o czym pisałem,
dokąd szedłem i skąd widać
pojedyncze ślady sań —
jakby życie było ziemistą linią,
a obok leżały bruliony kartek,
tysiące płatków dziewiczego śniegu.
Wyrzucam z siebie jad przez barierkę balkonu
Przywołany rok jest bezduszny
jak pracodawca, który zwalnia
przed Bożym Narodzeniem,
życząc „Wesołych Świąt”.
Po czym siedzisz — i jakoś ci przykro,
bo co miałbyś powiedzieć?
Że po kilkunastu latach pracy
masz ochotę się upić — i jeszcze raz,
upić, i pić aż do upadłego,
aż nie rozpoznasz tego miejsca,
wisząc głową w dół za barierką
balkonu zapytasz: gdzie fajerwerki?
Rozpryskujące się na miliony
świecących iskier. Dokąd poszła żona?
Dzieci? Co z kotką? Gdzie śnieg?
Bałwan przed domem?
A może to miejsce jest jak chodnik,
posypany solą drogową —
ja jestem komuś solą w oku
i nic z tym nie mogę zrobić.
Z balkonu widać kryształki
teraźniejszości, słone kałuże
śladów ludzi, których nie znam
z imienia i nazwiska.
Prawda jest taka, że wystarcza
na ten dzień rzeczony wiersz,
który przyszedł, przemówił —
a teraz odchodzi.
Próbuję przechować się u syna w pokoju
W pokoju syna próbuję przeczekać
koleżankę żony. Oglądam szkice
martwej natury, fotografię dzbanka
wypełnionego do połowy wodą —
bądź do połowy pustego, jak kto woli.
Na twardym blacie szafki nocnej
cebula towarzyszy cytrynie
jako dekoracja do szkicu na egzamin.
Dwa obce sobie przedmioty
leżą obok siebie. Zbliżam się do ciebie.
Myślami mijają godziny. Grawitacja
oddziałuje na nas wszystkich.
Kładę głowę na biurku. Miasto za oknem
coraz bielsze, aż w końcu znika
pod pierzyną puchu — a ty wciąż rozmawiasz.
Słowa toczą się w śnieżne kule,
lepią w zdania, krajobraz w którym białe
niebo błyszczy niczym płatki śniegu.
Śpiąca postać odbija się w lustrze
białej szafy z Ikei.
Plan
Gorzka herbata powinna wystarczyć,
a potem patrzenie w lustro z uśmiechem dziecka.
Ono tkwi we mnie uparcie — jak ta chrypka
od witania nowego roku.
Milczenie jest złotem — ktoś kiedyś powiedział.
Więc milczę. Liczę złotówki po świętach.
Najważniejsze: pogodzić się ze sobą,
nie przegapić kolejnych dni.
Niech wrogie sobie światy walczą,
a ja, zamiast udawać kogoś innego,
udaję siebie. Znam te wszystkie niedoskonałości,
niedoróbki, każdy kawałek skóry.
Ten fragment mnie, który jest bezsilny
wobec nieustających pokus…
W ostateczności wchodzę w nowe
w starym ubraniu, oblizując palce
po zjedzeniu sernika — z postanowieniem
zerwania ze słodkim nałogiem,
uwierzenia, że potrafię w tej gorączkowej transformacji
przejść obok tych wszystkich łakoci,
jednocześnie myśląc, jakie przygnębiające
musi być życie bez słodkości.
Jakie bolesne i cierpkie.
Astronauta
Świat przyłapał mnie na tym, jak oddycham.
Wydalam dwutlenek węgla.
Kim więc jestem — okryty
białą puchową kurtką?
Astronautą w odczuwalnej jasności.
Wierzę w schematy
powtarzających się czynności,
w białe przełęcze snu,
zmienność wszechświata.
Kiedy wyciągam język,
kryształki lodu rozpuszczają się
pod wpływem ciepła,
zamieniając w wodę.
To jak cud, którego doświadczasz
w życiu każdego roku.
Kołatanie
Wyślizguję się nocy,
jakbym się czegoś obawiał.
Nie otwieram oczu,
choć nie sposób zasnąć
przy tym kołataniu serca.
Rozpędzony do prędkości
dwustu dwudziestu uderzeń na minutę —
właściwie to przez chwilę
byłem niedościgniony,
a potem: wyhamowałem.
Pomyślałem, że za tym mostem
nie ma dalszych mostów —
jedynie biało-czarne nekrologi,
ciemność, w której szukam
instynktownie twojej dłoni.
A parkan otacza mnie
coraz bardziej,
oddziela od światła…
Staję się nieobecny,
jak pulsująca gwiazda
na tym małym skrawku nieba.
Zastanawiam się, czy wrócę.
Docisnę pedał gazu,
przemknę obok tych,
co jadą w przeciwnym kierunku —
i nie będę już martwy w środku.
Rozświetlanie
Kiedy jestem sam, patrzę przez oko Kapłona.
Wyobrażam sobie ludzi jako małe robaczki —
tak małe, że przy pełnym wschodzie słońca
można zauważyć co najwyżej bruzdy,
wgłębienia ich domów, dziury w ziemi,
między betonem a kępkami zieleni.
Po czym zamykam i otwieram oczy,
spoglądam w górę — na odległe planety.
Myślę sobie, że ten świat kiedyś raptownie
wyhamuje. I czy będę w pionie, czy w poziomie
na tym absolutnie malowniczym obrazie
końca świata — wyparuję.
Zatem potrzebuję cudu —
chwili dla siebie,
a może nawet calusieńkiego
dziewiczego poranka, kiedy słońce
przesuwa się coraz głębiej za futrynę,
zbliża wolno po ścianie, jakby badało teren,
dotykając chłodnego wnętrza domu,
decydując o swojej alienacji.
Kontent
Chyba umrę w tym hipermarkecie, obok alejki z mięsem,
upadając na kobietę pachnącą słodkimi konwaliami.
Niech patrzy, jak słońce zachodzi powoli,
wylewa się na pobliską półkę z alkoholem.
To ja — autor. Wszystkiego dobrego.
Dlaczego wciąż myślę o tym,
zamiast słuchać muzyki,
która oddziałuje na zmysły klientów?
Ponieważ boję się bardziej niż inni.
Wieczne odpoczywanie na dziale z owocami —
to tu czuję się jak w sadzie,
spacerując dróżkami z nią, bądź za nią,
mówiąc: spotkajmy się jeszcze,
przechodząc nieznanymi mi dotąd przesmykami.
Aż trudno uwierzyć.
Próbuję złapać swój ostatni oddech,
idąc promenadą z chemią.
Jest w tym jakaś okazja,
ale coś się urywa w kolejce.
Może to paragon, na którym wyblakł numer telefonu.
Imię, mówione przez przerwę w regale.
Świadomość śmierci wykracza poza ten sklep.
Spotkajmy się jeszcze,
zanim nadejdzie pora nowych gazetek,
z resztą pieniędzy,
mówiąc sobie przy wejściu: dzień dobry.
Czasy które nigdy nie nadeszły
Krzyknąłem w pustym pokoju.
Głos rozszedł się i wrócił, jak wspomnienie
o meblach na raty — najlepsze czasy, które nie nadeszły.
Wyszły z mody niczym stół i cztery krzesła,
jak numer archiwalny gazety.
W życiu codziennym: aktualności
o stanie miłości do żony,
rodziny, kochanki, a może koleżanki,
która nic o tym nie wie.
Ogłoszenie przyklejone do szyby —
nie parafialne, gminne, kazuistyczne,
finalne, niczym dym z papierosa.
Po wszystkim szepnąłem,
jakbym obawiał się czegoś,
pamiętał niecenzuralne słowa
wypowiedziane w złości, z miłości, z bólu.
Wszystkie gesty, machnięcia,
odciski palców na blacie, telewizorze, lusterku,
siedząc na krześle.
Przemilczałem ten dzień.
Zlekceważyłem głos z samej góry,
który rozszedł się i wrócił —
jak najlepsze czasy, które nie nadeszły.
Biały, (sor)
Rozmyślam, jaki szturm mógłbym przypuścić,
jaki huragan w niebie obudzić,
by w białej zamieci znów zobaczyć świat,
bo biały to kolor duchowej perfekcji —
symbol początku, a może nawet rewolucji.
I jeśli gdzieś umrę,
to tu — za tymi bielutkimi drzwiami,
w tym pokoju, na tym łóżku,
wśród śnieżnych mebli,
marznąc w blasku tej mlecznej jarzeniówki,
która zza pleców świeci niczym księżyc.
A świat się nie dowie o mojej śmierci,
dopóki jest biały —
otwarty na nowe, jak kolor kowidowej maski,
która odbija się w łazienkowym lustrze.
Dwudziesta po piątej.
Idę po omacku, starając się
nie uronić ani jednej kropelki,
ani jednej myśli,
opierając dłonie o zimne, ceramiczne,
białe płytki w toalecie szpitalnej.
Myślę, jak długo powinno się patrzeć w lustro,
żeby swój mrok w jasność obrócić.
By się wykopać z ciemności,
byle tylko — w aurze,
biały kolor zobaczyć,
jak ten wybuch światła nad głową.
Nieżyt
Czym jest przeziębienie wobec zawału serca?
Ten moment, kiedy leżysz,
a krajobraz rozmazuje się w oczach.
Wtedy ta i tamta strona
jest jedynie w deszczu —
jakby nie było ciemnej toni,
ani granicy między życiem a śmiercią.
Wyłącznie mokry obraz,
przywołany jak wspomnienie z dzieciństwa,
przed którym nie uciekniesz.
Kojarzysz go z zażywaniem leków,
wydmuchiwaniem nosa,
z tamtejszą ulicą i domem,
rozległym podwórkiem,
dużą, dziką gruszą za oknem,
pod którą mieściło się serce.
Otaczający świat — jak wianuszek —
oddzielał od problemów.
Stres, który po wejściu w dorosłość
wnikał w ciało aż po uczucie,
kiedy czas się zatrzymał,
a zimne wody potu
wylały się strugami rzek
na szare, bawełniane prześcieradło.
Tajemnice alkowy.