E-book
7.88
drukowana A5
30.08
ASTRAL

Bezpłatny fragment - ASTRAL


Objętość:
85 str.
ISBN:
978-83-8414-874-7
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 30.08

***

— Nigdy nie sądziłam, że mogło to spotkać właśnie mnie… Mimo to zawsze przeczuwałam, że istnieje coś więcej niż to, co można poczuć węchem, dotknąć dłonią czy zobaczyć na własne oczy. Nierealne zdawało się być złudzeniem wykreowanym przez szalony umysł i miało trwać całe moje dotychczasowe życie aż do momentu, w którym to, co niewidzialne dla oka, stało się dla mnie jedyną prawdziwą rzeczywistością. Mając osiemdziesiąt trzy lata i za sobą burzliwe życie, mogłabym już przemilczeć to, co faktycznie zmieniło moje spojrzenie na ten świat. Jeśli jednak komukolwiek moja opowieść sprawi jakąkolwiek ulgę, będę spokojna, że nie żyłam na próżno — powiedziała, uśmiechając się do mnie, brązowooka staruszka gibająca się na niemalowanym od dawna bujanym fotelu.

***

Rozmawialiśmy przez kilka długich godzin na surowym tarasie szkieletowego domu usytuowanego nad bezgranicznie czystym jeziorem. Zawsze będę pamiętał tę osobliwą atmosferę panującą tego dnia.

Wywiad z Werą uświadomił mi, że nie wszystko jest tym, czym wydaje się być w rzeczywistości, że są na tym padole rzeczy niezależne od naszej wyobraźni i jestestwa. Uzmysłowił mi, że otaczająca nas rzeczywistość bogata jest w zjawiska, które nie śniły się największym filozofom, a żadna nauka nigdy nie odważy się o nich orzec całemu światu. W gruncie rzeczy nie potrzebowałem wiele czasu, by się o tym przekonać. Właściwie wiedziałem o tym całe moje życie. Wera przypomniała mi jednak o czymś bardzo ważnym, o czym już dawno zapomniałem. Gdyby nie tamto niecodzienne spotkanie z nią, zapewne do końca swoich dni żyłbym jak ślepiec w platońskiej jaskini. Żaden był ze mnie filozof, lecz przypuszczalnie taka egzystencja byłaby moim świadomym wyborem.

Wera Masckethouse była popularną poetką schyłku XX wieku. Jej charyzma, talent i niesamowite poczucie humoru zawsze napawały mnie cichym optymizmem. Czytałem o niej w gazetach i magazynach z najwyższej półki. Nie miałem śmiałości jednak, by mówić wprost o mym światopoglądowym podziwie. Mógłbym zostać wyśmiany przez kolegów, najogólniej twierdząc. Naszą dewizą zawodową było przecież nie angażować się, nie podziwiać, dystansować, nie ufać i przede wszystkim zarabiać jak najwięcej na czyjejś historii. Interesowały nas czyste fakty, żadne z palca tam wyssane historyjki, a tym bardziej babskie gadanie. To decydowało w firmie o reputacji, karierze, postępie zawodowym, pozycji w hierarchii, a także na rynku wydawniczym. W branży nie rozmawiałeś o niczym innym, jak tylko o tym, jak dokopać się sensacji. Jedynie ona przynosiła w firmie widoczny status, nie wspominając oczywiście o potencjalnym awansie. Jeśli byłeś słaby, miękki lub zbyt emocjonalnie podchodziłeś do sprawy, traciłeś ten ciężko zapracowany prestiż. Taki ktoś był u nas zazwyczaj też pomijany w życiu towarzyskim. A jeśli traciłeś prestiż, lądowałeś na bruku albo zastępowałeś sekretarkę na macierzyńskim. Dla faceta lepiej było więc po męsku znieść to pierwsze. Przynajmniej w nowym miejscu pracy miałeś szansę, by podjąć etat bez etykiety bycia pantoflarzem. Los kolegów, którzy odeszli z pracy w tym charakterze, znacząco wystarczył pozostałym, by skutecznie wybić innym z głowy jakiekolwiek — niestereotypowe w naszym środowisku pracy — zachowania.

Od kiedy zaangażowałem się w prasę, wiedziałem jednak, że wywiad z Werą przypieczętuje moją karierę. Liczyłem na to. Niedługo miał się odbyć też coroczny konkurs dziennikarski. Tego dnia w biurze panował gwar jak nigdy. Wszyscy się gdzieś przepychali. Katia zgubiła w pośpiechu jakieś kartki, biegnąc do prezesa. Joshua próbował rozszyfrować drobny druk na kompie. Taki wyścig szczurów irytował mnie, od kiedy pamiętam. Kojarzę, że wtedy znów wylałem na siebie kawę jak co roku. W 1993 roku konkurs wygrał jakiś reporter z Nowego Yorku za nakręcenie makabrycznych scen z ubojni drobiu. Edwin znów przyniósł pączki do pracy i łapczywie je jadł, gdy kierownik wyświetlał po raz kolejny slajdy z zarzynania tych biednych zwierząt. Nie zamierzałem tego oglądać, przejrzałem w domu notatki z pytaniami dla Wery, bo czekało mnie wiele godzin pracy.

Postawiłem w tym roku na kulturę z wielką nadzieją na zwycięstwo. Pomyślałem, że przynajmniej mnie nie zemdli jak Edwina przy ostatnim seansie. Nie miałem pojęcia, że nadchodzący wywiad będzie czymś lepszym od makabrycznej wygranej Johna Midwaya — w sensie sensacyjnym o tyle nie dla innych, co dla mnie samego. Sam do końca wtedy jeszcze tego nie ogarniałem…

Wera była kobietą o bardzo silnej osobowości i nikomu nie udało się przede mną zrobić z nią wywiadu. To stawiało mnie w firmie na bardzo wysokiej pozycji. Już sam fakt, że zgodziła się mnie przyjąć we własnym domu, było w pewnym sensie zawodowym i osobistym tryumfem. Chłonąłem więc wszystkiego, o czym mi opowiadała. Nie spamiętałbym wszystkiego, więc pilnie robiłem notatki. Zgodziła się też bez przeszkód na uruchomienie dyktafonu. Chciałem osiągnąć sukces jako ten, któremu nie tylko uda się przeprowadzić kilkunastominutowy wywiad, ale wyciągnąć z niej wszystko, co tylko możliwe i warte grubej forsy — nawet jeśli miałbym tu zostać przez całą dobę. Miałem zapas kaset w podręcznej torbie. Pewnie mi nie uwierzycie, ale nigdy ich nie użyłem…

Przez kilka długich lat opanowałem praktycznie do perfekcji taktykę: Jedyny wywiad — jedyna szansa. Szekspirowskie życie chwilą stanowiło nie tylko moje życiowe motto. W pracy było moim drugim Ja. To ono powodowało, że niejednokrotnie nie potrafiłem być człowiekiem innym niż mnie wytresowano. Nie umiałem już dawno być sobą, a może, co gorsza, zacząłem być sobą właściwie. Być może ten cham, łgarz i zmanierowany kulturowo prostak bez sumienia zwyczajnie przestał ukrywać właściwą sobie twarz. Po cholerę miałem siłować się na kulturę, skoro funkcjonowałem w środowisku prasowych hien. Tak mi się wówczas wydawało, a dziś mam szczególną pewność. Wobec tego nie potrafiłem spojrzeć na życie z innej perspektywy. Było to w tym okresie nader niewykonalnym zadaniem. To tak jakbyś posiadał okręt ze wszystkimi bajerami, a nie mógłbyś nim nigdzie popłynąć, ponieważ stałby on pośrodku twego podwórka, a morze oddalone byłoby od ciebie o tysiące kilometrów.

Dlatego też bałem się, że Wera mnie wyczuje i odprawi z kwitkiem. Była bystrą kobietą. Im dłuższa jednak była jej opowieść, tym bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, jak mały w stosunku do niej jestem, jak pazerny. Niczym więc nie różniłem się od osób, które tak łatwo oceniałem. Byłem taką samą hieną jak moi współpracownicy, bliżsi lub dalsi koledzy i koleżanki po fachu. Nie byłem jednak głupi. Miałem za sobą ukończone studia politologiczne. Zdało nas na studiach kilkunastu z czterdziestoosobowej grupy. Jak się potem okazało, nie było to sensem mojego życia. Polityka złościła mnie bardziej aniżeli miała interesować. Dlatego też — po otrzymaniu upragnionego dyplomu — zostałem zawodowym dziennikarzem.

To, czego jednak mnie nie nauczono w żadnej uczęszczanej przeze mnie szkole, to definitywnie była etyka praktyczna. Chorowałem chyba podświadomie na przewlekły brak inteligencji emocjonalnej. Dziś mogę to tak nazwać, ale na tamtą chwilę chaotyczne życie w gonitwie za ułudą materii przesłoniło mi logiczne myślenie i samokrytycyzm. Długo zastanawiałem się, czy to nie aby jakaś choroba psychiczna, ale rokroczne badania to wykluczały. Żyłem na krawędzi normalności psychicznej, na której drugim końcu spoglądała na mnie wyczekująco groźnymi oczyma jakaś forma społecznie nieuświadomionej schizofrenii. Jej ciężki stan ujawniał się każdego dnia, gdy wstawałem do pracy i gdy kładłem się spać, a ostatnimi czasy ogromnie przybierał na sile. Bałem się przeglądać w lustrze, bo nie byłem pewien, co tam zobaczę — może tego skrojonego na siłę dżentelmena pokazywanego w mediach, który szuka byle gorącego tematu, by zarobić na kolejnego Forda. Nie znałem tej osoby, gdy oglądałem samego siebie w telewizji, niejednokrotnie się nią brzydziłem. Nie starałem się jednak poszukiwać lekarstwa. Byłem wówczas pewien, że to niegroźne zjawisko. Jakże potwornie myliłem się. Jak alkoholik zaprzeczałem istniejącym problemom. Dałem ciała połowę swego życia, które przeleciało mi przez palce jak myśliwiec. A myśliwcem tym zabiłem ostatnią formę człowieczeństwa, która uleciała ze mnie, zanim się spostrzegłem.

Dryfowałem nieświadomie, jak we śnie, bezwiednie w swoim wyimaginowanym żywocie jak cmentarna hiena, która czepia swoje zębiska każdej — byle słabszej od siebie — ofiary. Nie gardziłem nawet padliną, o ile mogłem wyszarpać dla siebie jakiś mały kęs. Smak zwycięstwa często miewał gorzki smak. Ale któż by to chciał pamiętać? Było — minęło. Nie miałem czasu, by myśleć o tym, czy postępowałem właściwie, czy grałem fair play, czy odstawiałem farsę. Byłem zbyt zajęty teoretycznym zrywaniem skór z ofiar i serwowaniem ich symbolicznego mięsa moim przełożonym pobratymcom. Co więcej, co miesiąc brałem za to pensję czterokrotnie powyżej krajowej przeciętnej. Wynagradzano moje haniebne zachowania, więc utwierdzało mnie to w ich poprawności. Byłbym głupcem, gdybym to najzwyczajniej w życiu odrzucił w imię jakichś wyobrażeń, ideałów czy zasad moralnych. Miałem rodzinę na utrzymaniu: żonę i dwie córki w wieku szkolnym. Reszty rodziny nie chciałem oglądać. Parszywi byli jak cała masa moich koleżków z roboty. Wciąż mi czegoś zazdrościli. Tymczasem ja samodzielnie zasłużyłem na to, co osiągnąłem. Dość miałem fałszu i obłudy. Myślałem tylko, żeby zarobić i odpocząć w domu. Nie sądziłem jednak w tym czasie, że ta stara, ledwo chodząca o własnych siłach kobieta zmieni moje dotychczasowe życie w tak drastyczny sposób, że odkryje realne podłoże mych stanów i pomoże w zrozumieniu istoty życia i śmierci. Tak! Vera nadała sens mojemu życiu, wskazała mi kierunek drogi, podążanie którą już nie bolało tak jak kiedyś. Wnet zdałem sobie sprawę, że cała masa rzekomych uczonych i naukowców z dziedziny astrofizyki czy mechaniki kwantowej nie była mi w stanie w tak jasny i przejrzysty sposób wytłumaczyć sensu istnienia Wszechświata, jak zrobiła to ta starowinka. Jeśli ktokolwiek wcześniej powiedziałby mi o tym, co mnie czeka za parę lat, zaśmiałbym mu się głośno w twarz i popukał w czoło. Widocznie tego właściwie w owym czasie potrzebowałem. Potrzebowałem sensu życia. Czy bolało? Bardzo. Spania się nie czuje. Ale świadomość i wiedza boli zawsze i nigdy nie ma od tego powrotu. Ale było warto.

***

— Byłam naturalną brunetką o szczupłej sylwetce. Nigdy nie narzekałam na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej — zaczęła z uśmiechem swą opowieść starsza pani.

— W to nie wątpię, Pani Wero — odpowiedziałem naprędce z szeroko rozdziawionymi oczyma. Wera, mimo upływu lat i miliona zmarszczek na zapadniętej twarzy, miała w sobie taki urok, który w latach młodości mógłby zakląć chyba każdą żabę w szalonego księcia na białym koniu. — Miała Pani zapewne mnóstwo przyjaciół…

— Wyobraź sobie, Karl, że miałam. To było tylko kilku prawdziwych i sprawdzonych przyjaciół, których poznałam w szkole elementarnej i z którymi utrzymuję kontakty do dziś. Obecnie każdy z nich wącha już kwiatki od dołu — zaśmiała się krótko.

— Moi jeszcze żyją — odrzuciłem z dowcipem, po czym Wera wybuchła śmiechem, widząc moje nieskrywane poczucie humoru.

— To masz duże szczęście, Karl. Szanuj tych, co zostali — odparła.

Kiwnąłem zmieszany. Mogłem się ugryźć w język. Zapomniałem na chwilę, że rozmawiam ze starszą osobą. Nie sposób było z Werą jednak prowadzić inną konwersację niż na luzie. Od początku nabraliśmy wobec siebie pewnego zaufania mimo naszej różnicy wieku.

— Była Pani zakochana? — spytałem, chcąc szybko zmienić temat.

— Oczywiście! Jako dwudziestolatka miałam sympatię, która na zawsze będzie zajmować to szczególne miejsce w mym sercu — uśmiechnęła się zalotnie staruszka. — Jake był starszy ode mnie zaledwie o dwa lata. Dane nam było podążać w życiu tą samą ścieżką. Przeżyłam z nim najwspanialsze chwile, choć były zbyt krótkie, by się nimi w pełni nacieszyć. Dziś już jestem stara i nikomu niepotrzebna. Zanim jednak zamknę ostatni rozdział, muszę z siebie wyrzucić tajemnicę, którą strzegę od niespełna pół wieku…

— Tajemnicę? — odebrało mi mowę. „O czym ona chce mi opowiedzieć?” Czułem, że raz po raz zmieniam kolory tęczy na twarzy. „No wiekowa to ona jest, jak z rodu wampirów”.

— Tak, Karl. Muszę to z siebie wyrzucić, ponieważ już czas. — rzekła kolejny raz dość enigmatycznie kobieta.

— Ale co? Co chce Pani z siebie wyrzucić? — spytałem po raz wtóry, otwierając szeroko oczy.

— Tim i Ariana są dziś już na tyle dorośli, że dadzą sobie beze mnie doskonale radę. Mają swoje rodziny. Nikomu, jak do tej pory, nie opowiedziałam tej historii. — Wera bezwolnie podniosła się z fotela, który bujał się jeszcze po jej odejściu w stronę zewnętrznych drzwi jej domu. Wyglądało to jak w dobrym horrorze z duchami, którymi nacierałem się za nastolatka. Przełknąłem ślinę niepewnie. Zaczynało mnie to powoli przerażać.

— Podejdź, nie bój się, nie gryzę — szepnęła piskliwie z ironicznym drżącym śmiechem wyglądająca na wiedźmę starowinka. „Jeszcze mnie wrzuci do kotła i potem skonsumuje po kawałku”. W głowie kłębiły mi się chaotyczne myśli. „Dość! Teraz to już przesadzam. Taki stary chłop, a babci się boi. Wytrzymaj. Jeśli za chwilę ona nie dokończy tej zagadki, to pospiesznie wyjdę oknem”.

— Nie boję się, Pani — odpowiedziałem kłamliwie. — Zastanawia mnie tylko, dlaczego nigdy wcześniej nie udzieliła Pani nikomu wywiadu?

— Nie było sensu… — ucięła krótko. Znowu biło mi serce. Czułem, jak wtapia swoje żarłoczne oczy w moją mikrą posturę. „Nie zrobiła wywiadu, bo albo wszystkich pożarła, albo nikt nie miał odwagi tu przyjść. O mój Boże! Jaki ze mnie dureń! Po co ja tu przyjechałem?! Na babeczki z kremem?”.

Zaprosiła mnie do środka. Wskazała starą skórzaną kanapę w salonie, sama odchodząc w stronę wyraźnie już nieaktywnego kominka. „Wejdę tylko na chwilę. Drzwi zostawiła otwarte. Zawsze mogę uciec gdzie pieprz rośnie. Poczekam, co się stanie. W końcu jestem facetem. Nie dam się łatwo przestraszyć. Co by o mnie powiedzieli w firmie? Reporter, który zjedzony został podczas wywiadu? Co ja bredzę?”.

Sunęła powoli po drewnianej szorowanej świeżo i już odbarwionej jak tandetnego westernu podłodze. Z wnętrza kominka wyjęła metalowe puzdrełko kształtem przypominające płócienny kordonek. Otworzyła je wolno kościstymi trzęsącymi się dłońmi, zakończonymi purpurowymi paznokciami, z których gdzieniegdzie odpadał jeszcze lakier. Siadając po drugiej stronie kanapy, podała mi je, uważnie mi się przyglądając.

— Dotknij, śmiało! To ten przedmiot — powiedziała krótko Wera, nadal przeszywając mnie wzrokiem.

— Boję się popsuć, bo jeśli to coś bardzo cennego, to wolałbym nie dotykać — odparłem z przekonaniem. „Ciekawe, co tam ma. Jeśli swoje stare zęby, to nic tu po mnie”.

— Bez przesady — zaśmiała się staruszka. — Ja jestem dużo starsza niż to pudełko, a jeszcze się nie rozsypałam! I na pewno nie moje zęby!

„Teraz już przesadziła. Zdrętwiałem. Wiedźma czyta w myślach. Kto wie, co mi jeszcze w głowie wyczytała, gdy tu wchodziłem. Będzie miała ubaw do końca życia, czyli kolejnych dwustu lat”. Poczułem się, jakbym balansował po linii wysokiego napięcia.

Ująłem to pudełko w swojej dłoni, najpierw niepewnie, potem otworzyłem ostrożnie przedmiot, który zaskrzypiał, gdy odpinałem zamontowaną na nim zardzewiałą klamrę. W środku, na atłasowej poduszce leżał pierścień ze starego złota, na którym niewyraźnie dostrzegłem wygrawerowany samolot z lat, jak się domyślałem, czterdziestych.

— Od kogo go Pani dostała? — spytałem z nieskrywaną ciekawością. „Tego się nie spodziewałem. Kobieta nie jest żadną wiedźmą. To wysoko postawiona osoba, skoro posiada taki przedmiot. Mieli go tylko zasłużeni piloci tamtych czasów. Trzeba to dokładnie zbadać”.

— Od mego zmarłego męża — powiedziała tajemniczo staruszka. — Zaraz po jego śmierci….

— Nie rozumiem — odpowiedziałem zdziwiony. Znowu przeszły mnie te same dreszcze. Wiedziałem, że coś w tej historii nie jest tak, jak się spodziewałem, ale ciekawość była silniejsza. — Chętnie posłucham — dokończyłem z nadzieją w głosie, że za chwilę mi to wyjaśni.

— To długa historia, chłopcze. Potrzebuje ona jednak odpowiedniego zrozumienia. Nie każdy je w sobie posiada, mój drogi. Wydaje mi się jednak, że jesteś inny niż wszyscy. Twoje oczy są zagubione, ale jeszcze nie ślepe — dokończyła mistycznie Wera.

— Bardzo mi miło, że Pani mnie tak ocenia — poczułem się nieswojo, gdy tak o mnie mówiła, a ja wziąłem ją przy wejściu za Babę Jagę. Postanowiłem się uspokoić i racjonalnie myśleć. — Dziękuję za zaufanie, ale rozumie Pani, że takie nieprawdopodobne informacje podane w prasie mogą być przyjęte niepoważnie, nie może przeze mnie, ale choćby przez większość czytelników, społeczeństwo. Jak więc mam interpretować tę historię?

— Historia ta nie potrzebuje żadnej interpretacji, Karl. Interpretacja ją zniszczy. Musi zostać zrozumiana wprost. Ludzie nie rozumieją wielu rzeczy, a może nie chcą rozumieć. Jeśli czegoś nie pojmują, interpretują po swojemu. Interpretacje interpretacji rodzą kolejne sfałszowane fakty, w których nie ma nawet ziarenka prawdy. Jeśli już niczego nowego nie potrafią wnieść, znowu interpretują stare kanony, by na powrót zyskać pochlebstwo mas. To błędne koło, które prawdy do życia nie wnosi, jeno zamęt, chaos i wieczną chaotyczną oraz kłamliwą walkę — odparła kobieta.

— Ja Panią doskonale rozumiem. Mogę zostać jednak źle zrozumiany, gdy oddam wywiad do drukarni — próbowałem się wytłumaczyć. „Nie pojmowałem, jak miałbym czytelników przekonać, że kobieta upiera się, iż pierścień lotników otrzymała od męża dopiero po jego śmierci z jego własnych rąk. Jeśli zacznę ją bronić, razem z nią trafię do lokalnego szpitala psychiatrycznego, a w najlepszym razie obsmarują nas w prasie tak, że ona zostanie sama jak palec, bez rodziny, a ja trafię na bruk, stracę pracę. Żona mnie zostawi, dzieci znienawidzą, a my będziemy sobie wegetować i śmiać się po wsze czasy w kaftanach na psychotropach… No ładne zakończenie…”.

— Pamiętaj! Możesz zostać źle zrozumiany, więc sam zdecyduj. Mnie naprawdę niedużo obchodzi, co pomyślą o mnie. Zostało mi niewiele czasu, dlatego tym bardziej chciałabym pomóc komuś, kto tej pomocy potrzebuje. W życiu jest za wiele destrukcji, małostkowości, grubiaństwa i kłamstw. Ludzie przestali prawdziwie kochać samych siebie i świat, który ich do istnienia powołał. Na świecie jest niewiele tych, którzy dzierżą w dłoniach pochodnie. Człowieka trzeba szukać w ciągu dnia z taką latarnią w dłoni. Rola tych nielicznych prawdziwych ludzi jest jednak największa, a wdzięczność żadna. Pamiętaj o tym, chłopcze, zanim dokonasz w swoim życiu jakiegokolwiek egzystencjalnego wyboru. A wybory te są przecież najtrudniejsze w życiu.

— Proszę się o nic nie martwić, Pani Wero. — odpowiedziałem. „Poniekąd ją rozumiałem, ale jej ideały mają niestety niewiele wspólnego z rzeczywistością walki o przetrwanie, w której albo się jest wilkiem, albo owcą. Postanowiłem jednak wyjątkowo tym razem postawić wszystko na jedną kartę. Lepsze paranormalne przeżycia od ubojni drobiu”. — Opublikuję to, co Pani uzna za stosowne.

— Nie, Karl. Opublikujesz wszystko albo nic — odrzuciła prędko. — W życiu trzeba być konsekwentnym i nieprzekupnym. Jeśli zrozumiesz przekaz, opowiesz innym. Jeśli nie pojmiesz, odrzucisz, poszukasz bardziej sprzedajnych tematów — odparła, jakby mnie znała na wylot. Jej oczy przeszywały moje intencje jak rentgen. — Chciałbyś ode mnie pewnie jakieś niepublikowane zdjęcia z gangsterskimi vipami czy ściśle tajne dane. A może kilka ukrytych w szufladach starych poematów odziedziczonych po królewskich przodkach? Rozczaruję Cię, Karl. Nie mam królewskich przodków. Jednak to, o czym Ci dziś opowiem, jest więcej warte. Tamte rzeczy są niczym w porównaniu z tymi informacjami, które pragnę Ci przekazać.

— Zamieniam się w słuch, Pani Wero — odparłem i poprawiłem się w miękkim wysokim fotelu.

***

I tak oto zaczęła swoją niemal niekończącą się opowieść.

— Jake od dzieciństwa był nieznośnym kompanem. Bujał się na trzepaku, żeby mi pokazać, że potrafi to lepiej ode mnie, a kiedy samotnie skakałam w gumę przy kamienicy, w której mieszkaliśmy z rodzicami, z okna swojego domu z trzeciego piętra potrafił napluć mi na głowę, żeby tylko mnie zaczepić. Jakże ja go nie znosiłam! Były jednak chwile, gdy musieliśmy bez przekory zostawać razem. Nasi ojcowie pracowali dla jednego człowieka. Ich praca była niebezpieczna, ale dochodowa w tamtym czasie. Rozwozili nielegalny alkohol dla jakiegoś macho, a gangi Al Capone radziły sobie ze wszelkimi problemami we własny niezawodny sposób. Bałam się o tatę każdego dnia. Tymczasem Jake stracił matkę, mając dwa lata. Umarła na gruźlicę. Nami opiekowała się moja mama, poniekąd i jemu zastępując matczyną czułość. Do dziś czuję w ustach jej miętowe litewskie pierogi. Była cudowną kobietą. Ojciec poznał ją na polskiej wycieczce. Bardzo ją kochał. A ja nie przeżyłabym spokojnie tego trudnego okresu, gdyby nie jej ciągłe zapewnienia i mocne przekonanie, że wszystko, co złe, kiedyś się kończy.

Całymi dniami chodziliśmy z Jake’iem jako dzieci na kolanach, poszczekując na siebie. Gdyby założono nam wtedy kagańce, ktoś mógłby rzeczywiście pomylić nas z rozwydrzonymi bezpańskimi psami i zadzwonić po hycla. Tak nasze dzieciństwo zleciało na beztroskiej zabawie nieograniczonej problemami okresu politycznego, w którym przyszło nam żyć.

Po kilku długich latach chadzaliśmy do tej samej szkoły. Jake, o dwie klasy starszy, służył mi radą i pomocą przy lekcjach, a ja wdzięcznie wzdychałam do niego w ukryciu. Do kamienicy wracaliśmy razem, bo tak było bezpieczniej. Rozmowy były ogólnie o niczym, ale były zabawne. Zawsze było się z czego pośmiać. Nikt na świecie nie opowiadał takich dowcipów jak Jake. W drodze popychaliśmy się, zaczepialiśmy, opowiadaliśmy zakazane historie. Z nim każdy dzień wyglądał wyjątkowo i był pełen barw.

Pamiętam, jak pod koniec mojej szkoły, gdy on uczęszczał już do liceum, spoglądał na mnie z nieskrywanym zaskoczeniem, jak podrosłam. Wcześniej traktował mnie jak kumpla albo młodszą siostrę.

— Kochała go Pani? — wtrąciłem śmiało, czując jej rozdrażnienie, że niekulturalnie przerywam połowę opowieści.

— Oj, tak, bardzo. Trudno to opisać jednym słowem. To jednak nie była miłość dorosłych osób, jaka się zazwyczaj zdarza. To było coś… piękniejszego — uśmiechnęła się szybko, a jej irytacja zmieniła się szybko w rozmarzenie. — Inaczej kocha młodzież, bo autentycznie, duszą kocha, nie tak, jak dorośli.

Parę lat później — ciągnęła dalej swą opowieść — gdy spotykaliśmy się gdzieś na korytarzu tej samej kamienicy, a nasze drogi już nieco bardziej się rozeszły, spojrzał na mnie w końcu jak na kobietę. Mając dziewiętnaście lat, wyglądałam na dużo starszą i miałam bardzo duże powodzenie u rówieśników przeciwnej płci — rzuciła, wskazując na swój przykryty swetrem i apaszkami obwisły biust z wdzięcznym uśmieszkiem byłej nastolatki. — Kandydatów było co niemiara: studenci, budowlańcy, straganiarze. Mimo trudnej sytuacji stać nas było, bym studiowała angielski. Miałam jednak głowę pełną innych pomysłów. Pisałam swoje pierwsze wiersze do szuflady i nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by później ktoś mnie po wielu latach wspominał jako zdeterminowaną patriotkę czy wieszcza w kobiecej postaci. Nie miałam tych elitarnych szkół teatralnych czy aktorskich, nie byłam też jakoś bardzo wykształcona. Byłam sobą, w swoim żywiole, pragnęłam krzyczeć i bronić ojczyzny, praw człowieka i jego wolności. Byłam bardzo zajęta i odganiałam męczących adoratorów. Zresztą nie byli w moim typie — mrugnęła do mnie jednym okiem, głośno się śmiejąc.

— To dziwne — rzekłem znów. — Młoda dziewczyna, która zamiast się bawić i korzystać z życia, myśli o wzniosłych ideach.

— Dla mnie to było coś normalnego. Nie czułam potrzeb błyszczenia w towarzystwie. Byłam skrytą nastolatką, ale pewną swoich celów, jakbym od zawsze wiedziała, że mam coś do zrobienia cenniejszego niż wszelkie dobra znanego mi świata, które były mi tak potrzebne jak umarłemu kadzidło — odpowiedziała.

Gdy o tym wszystkim zapominałam — ciągnęła opowieść Wera — na pierwszym planie był Jake, młody mężczyzna o ciemnych i prostych, ale dłuższych włosach, które niezdarnie okalały mu beżowo zabarwioną twarz. Zielone wyraźne oczy, gdy wpatrywały się we mnie, to wpatrywały się wyjątkowo, a ja mogłabym się w nich bez tchu zapomnieć, bez słów mówiły mi wszystko, o czym chciałam tylko usłyszeć. Nie był najprzystojniejszym facetem na Ziemi. Był po prostu wyjątkowy, magnetyzujący dla mnie. W istocie bardziej urzekł mnie swoją niezwykłą osobowością. To jest coś takiego, co czuje się naprawdę tylko raz w życiu, czasem przypadkowo jakby i nigdy nie powtarza. Jego zainteresowania zawsze kręciły się wokół samolotów myśliwskich i pasażerskich. Miał pasję. Kolekcjonował modele, zbierał informacje o przelotach. Jego pragnieniem było zostać pilotem. Był inny niż wszyscy. Miał ten nieposkromiony w sobie zapał, któremu był wierny do końca.

— Czy wzięliście ślub? — spytałem.

— Tak, pobraliśmy się skromnie, ale bez pompy, wiesz… Kilka lat później tworzyliśmy już rodzinę w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie wyobrażałam sobie inaczej. Musieliśmy być razem. Byliśmy sobie przeznaczeni. Nasza młodość spędzona już wspólnie była burzliwa w sensie pozytywnym. Ta część naszego żywota tworzyła romans jak w niejednej idyllicznej książce dla starych panien. Było w niej sporo pikanterii, burz, żarliwej namiętności, które jednak trwały dość krótko. Ale takie jest życie. To były cudowne lata. Zachowam je w mej pamięci na zawsze.

Potem przyszła ta szara codzienność. Jake pracował na lotnisku w Bostonie dla linii lotniczych Continental, a ja próbowałam swoich sił w dziennikarstwie, ale skończyło się na pisaniu lokalnych darmowych artykułów. Odrzucano też moje podania do redakcji, twierdząc, że nie spełniam warunków z powodu braku doświadczenia.

W międzyczasie zdecydowaliśmy z Jake’iem, że czas powiększyć rodzinę. Bardzo tego pragnęliśmy. Czuliśmy, że gdzieś w nas wykluł się instynkt przetrwania gatunku, przed którym staraliśmy się egoistycznie ukrywać przez ostatnie miesiące. Najpierw w 1935 r. na świat przyszedł Tim, a trzy lata później — ku naszemu zaskoczeniu — śliczniutka Ariana. Byliśmy szczęśliwi. Dzieci wzbogaciły nas o kolejne piękne doświadczenia. Za nic na świecie nie oddałabym tych chwil.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 30.08