ja nielot
naiwnie i po ludzku obrastałem w piórka
wtedy nie wiedziałem jeszcze, że niebo nie musi być
niebieskie, a moje halo widać z drugiego końca dnia
wprawdzie już nie mam skrzydeł, za to władam cieniem
tu możesz ukryć swoje zaklęcia, motki, suszone kwiaty
zwiastuję ci poranek bez deszczu i wieczór bez rechotu
wciąż liczę, że na samym zwiastowaniu się nie skończy
strzeż mnie od nadużywania mojej świętości i samogonu
jednak jeśli nie wierzysz w anioły, to nic tu po mnie
spojrzenie inaczej
cisza w Czarnym Kocie
wygięcie dłoni — pauza
nad krzyczącymi włosami
jak poza rodem z d’Orsay
marzy mi się
by nie poznać cię bardziej
wyobrażać sobie
wzbierające źrenice
wyprostowanie palców
czekam na akt
przymkniętych powiek
S E K U N D A
myślę o tym zdaniu z radia Stuttgart przygotowaliśmy dla niewiernych ogień płonący
kawiarniany szept, półmrok ukrywa szczegóły, jedynie wyraźnie widać zegar
podejrzanie duży zegar, ba, olbrzymi zegar na przeciwległej ścianie, jest dokładnie
dziewiętnaście sekund po dwudziestej — położenie wskazówek to jak celownik mercedesa
tak się zastanawiam, a co jeśli sekundnik przeskoczy o jedną kreskę, a mechanizm
zewrze elektryczne styki, te styki zainicjują zapalnik prawdziwej bomby tam w środku
gdyby tak ładunek wybuchowy rozsadził zegar na drobne ostre ponadczasowe kawałki
wskazówki poszybują w kierunku moich oczu, drzazgi i części metalowe powbijają się
w policzki i usta, a co jeśli runie ściana i przygniecie rozmawiających beztrosko ludzi
zasypie gruzem ich kawę i ciasteczko gratis, skąd wzięła się bomba w zegarze
dlaczego tutaj, w przemiłej kawiarence przy Königstraße o tej godzinie eksploduje
może umieścił ją szaleniec ale inteligentny, jakiś wschodni miłośnik zachodniej motoryzacji
skąd ta perfidia ze wskazówkami, nie odpowiem na to pytanie, w takiej chwili człowiek
przeważnie robi podsumowanie, żałuje, bo tyle jeszcze zostało do zrobienia, modli się
lub tylko woła matko boska, może nie zdążę nawet paść na podłogę jak uczą, bo zostało
za mało czasu do wybuchu, Chryste, na sekundę zamykam oczy, kawa o posmaku krwi
radio, kiełbasa i koparko-ładowarka
stary Prosiecki pracował w świniarni Enterprise
dojeżdżał ze dwadzieścia kilometrów rowerem
cięcie rapyt piłowanie zębów wynoszenie gówien
muzyka leciała z tranzystora
gdy go przygniatała koparko-ładowarka marki volvo
zajadle konsumował bułkę z kiełbasą rzeszowską
smak tracił powoli jako miłośnik wędlin krajowych
zdążył jeszcze usłyszeć holenderskie przepraszam
stary Prosiecki pracował w świniarni Enterprise
tak napisano w akcie zgonu w trzech egzemplarzach
rower украина przekazano rodzinie z wyrazami
w sumie to świnie też szykowały się do pogrzebu
nie było orkiestry — muzyka leciała z tranzystora
podróż
ten rok jest jakiś płaczliwy
uciec przed pochmurnością
GPS niezdecydowany
przestajemy liczyć krople
na szybie dzieło Pissarra
bulwar Montmartre w nocy
szkło pełzających świateł
to tylko mokry Budapeszt
noc w hotelu Omnibusz
zdecydowanie suszymy flaszkę
my
w stanie zbliżonym do deszczu
o niczym
powiedzieć coś o pustce
pustce prawdziwej i monumentalnej
gdzie nawet światło się nie załamuje
gdzie jeden-wielki-brak budzi rozpacz
a zaniechanie to klucz do sukcesu
chciałbym powiedzieć o pustce
o zwykłym braku czasu
oczach wpatrzonych za ścianę
pustce w kieszeniach i w głowie
próżnej butelce
w stanie pustki lustro robi grymasy
udaje, że nie jest lustrem
chciałbym powiedzieć o niczym
takim zwykłym przeciętnym nic-a-nic
gdzie echo odpowiada milczeniem
a słowo jest dopiero zygotą
moda na łyse włosy
jako dobra chrześcijanka nadstawia drugi pośladek
raz dziennie zachodzi w ciążę z jednorękim bandytą
podobnie jak wszystkie współczesne żyjątka
nie zawraca sobie głowy tendencjami w pogodzie
wystarczy że słońce zaświeci przez ślepą kuchnię
zaczynają się wtedy poszukiwania faktora
drenaż środków do tycia wliczając w to smakowe kondomy
malutkie zawieszki do telefonu w kształcie serduszka
wieczorami czas na przygładzenie rozczochranych myśli
degustację dojrzewających chwil z marketingowym mottem
bądź ogólnie dostępna bądź jedną z nich
„be free of charge”
Templum
wierzę, że na początku były usta
dym z papierosa unosił się nad gazetą
szanowny panie Bruegel
malarstwo? to zwyczajna zdrada słowa
podkolorowana wymowna cisza
pod koniec człowiek odnawia freski
Wielkiej Wytwórni Kijów Do Mrowiska
wyciekanie wina przez dziurę w boku
rozmazana ślina, odrzucony kamień
oto krzyż, a może zwykła litera T
po krótkim namyśle
starzy ludzie gadają
że ten czas zbliża wszystkich
do końca
cały rok do opowiedzenia
umówić by się na ulicy
przecież czynna całą dobę
przysiąść w ciepłej kolekturze
czekając na kumulację
mam już temat milczenia
gesty będą na chybił-trafił
nie chowaj się za uśmiechem
mogę pójść o zakład
wierz mi
pośpiech niepotrzebny
zima poradzi sobie bez nas
nieświeże wiadomości
od czasu, gdy kiwanie głową przebiega poziomo
jedyną pewną rzeczą jest brak pewności
bardzo przykro jest, gdy najświeższa wiadomość
z kuchni to przeterminowany obiad z garmażu
jedyny świeży gulasz pędzi łąką na Animal Planet
pozostaje przylgnąć uchem do wolnej Europy
pod Gazą wdało się pustynne zakażenie
pełne obłożenie stolików przy grobie pańskim
ziomkowie Goldy proszą wzgórza na wynos
w tym roku już tylko jaja lecą na południe
pijana gorączka niedzielnych nocy
buduje zapory ogniowe pląsom języka
tylko drzewa ocieplają atmosferę spotkań
przy kominkach ordnung muss nicht sein
podciągamy paski o jedną dziurkę
żegnając spasionego kota gasimy światło
przysiadamy pod wielkim totemeM
w upodleniu pałaszując zaborczego wieśmaka
kończymy skecz hrabi w barze turystycznym
na koniec pójdziemy jak zwykle tam, gdzie
elektryczne gwiazdy mają zawsze komplet
kopyta i grzywy przypływu zdobywają pałac
po pewnym czasie wszystkim maski stygną
spada bagaż zwisający kamieniem w przełyku
mogę poczuć się bezwzględnym masochistą
marzeniem gondoliera o charonowej twarzy
jeszcze gołębie są po kostki w wodzie
kałuże uświadamiają ulotną fotogeniczność
prowokując obiektywy i resztki hamburgerów
il messaggero donosi o ławicach ptaków bez portu
wysuszonym przez diablęta Canal Grande
rdzewiejącym złocie z różnych stron świata
nad tłumem posiwiałych peruk
chmury zbierają się na mozaikach bazyliki
targam krwawiące walizy na przystań
szczurze mordy szeregiem na falochronie żegnają
ostatni autokar z turystami tonący w lagunie
rzucam ciche przekleństwo przypływowi
wiersz
uznany poeta schodzi niespiesznie do piwnicy
wybiera kilka ziemniaków z ciemności bo nie świeci
z kredensu wyjmuje specjalny nóż do obierania
wydłubuje oczka kroi myje pod bieżącą wodą
leżą ułożone w garnku z dawno obitą emalią
odkłada tomik wyławia kurczaka z gromadki
rzucone trochę ziaren pszenicy na zwabienie
gdy ptak zajmuje się dziobaniem poeta chwyta go
głowa przyciśnięta do pieńka siekiera wzniesiona
kurczakowi przelatuje całe życie przed oczami
chciałby jeszcze uciec lecz tylko nogami przebiera
uznany poeta wydostaje kapustę z beczki
dodaje oleju lnianego marchewki pokrojonej cebuli
powstaje wiersz o uznanym poecie szykującym obiad
przegląda adresy kilku obiecujących wydawnictw
czuje ssanie w dołku
zmyślenie
przed burzą
bąki tną a stare baby grymaszą
że gdzie im tam do Emmanuelle Seigner
ostentacyjnie walą packami po muchach
tymczasem mężowie przytulają weny
przed burzą wiatr nerwowo zamiera
wszelki przeciąg oddech wstrzymuje
wilgoć dziewczynom włosy wykręca
przelotne klucze wędrownych żurawi
otwierają kufry puchnących obłoków
gdy burza nadchodzi
autochtoni sprawdzają kurs obola
wszczynają serię wyuczonych bojaźni
wyciągając wtyczki ładowarek z gniazdek
wyzywają nadaremno imiona
z pierwszych stron nieświeżych gazet
tuż przed wszyscy popierdoleni poeci
wykupują dodatkowe ryzy papieru
wydzwaniają do wydawców
zmyślają tytuły
SIÓDEMKA PIK
Nieznany Pokój. Ustawiony pośrodku stół, na którym leży równo talia kart.
Ktoś ułożył karty idealnie; jedna na drugiej, by było widać tylko jedną.
Niezależny obserwator powie, że to zwykła talia kart. Być może taka
z wizerunkami nieznanych nam osób i znakami zwróconymi ku dołowi.
Widzę już, jak wyciągam rękę po kartę i czas się zatrzymuje.
Jeśli odkryję pierwszą kartę, a będzie na niej symbolika z przesłaniem,
wszystko stanie się wiadome — trzeba będzie z tym żyć aż do następnej odsłony.
A co, jeśli ta pierwsza karta zdeterminuje moje działania, wywróży,
odczytam jej znaczenie, wbiję sobie do głowy nieuchronność znaków?
Później już tylko będę czekał na wypełnienie przepowiedni, karmę,
na realizację zamówienia policzonych z dokładnością do sekundy dni.
Zapewne, gdy już wypełni się to, co wyznaczone przez pierwszą kartę,
łapczywie sięgnę po drugą. Chyba, że następnego „odkrycia” nie dożyję,
bo zabraknie dni. A może jako starzec podjadę na wózku do blatu stołu
w Nieznanym Pokoju i sięgnę po kartę z talii leżącej wyjątkowo równo…
Czy czas zatrzyma się ponownie, bym nie zdążył umrzeć?
pejzaż mojej twarzy
po południu sitowie bywa zatopione w myślach
konsekwentnie ignoruję wszelkie zmiany w pogodzie
ducha nie tracę jedynie ciało oddala się stopniowo
trzeba się wychylić by dowieść że ma się twarz
powierzchnia wody zmarszczona na myśl o konfrontacji
trochę wódki i punkt widzenia zgrabnie sięga dna
przyłapuję się na marzeniach o deszczu i burzy
po których powrócę tęczą w tygodniku wieczornym
czarno na białym uskrzydlone wersy miną się z prawdą
wydając łoskot guana kaczek dziennikarskich
nocą lampa przed wejściem zapala się automatycznie
przynajmniej wiem że ktoś na mnie czekał
strategiczne milczenie — zapachowa świeczka próbuje
odwrócić uwagę od pogorzeliska
pytasz gdzie w tym wszystkim jest haczyk
myślę że nawet nie dbam o to czy był
czoło gęstnieje od dymu na horyzoncie wbity wzrok
podświadomie wracam nad jezioro bo nocą nie widać
czy ma jeszcze warunki brzegowe
gra w ciemność
kleszcz używa wielu wyrazów
żeby czegoś nie powiedzieć
kładzie ci głowę na ramieniu
potem uśmiecha się do środka
spijasz słowa wypływające z nocy
pełzające cicho po podłodze
kleszcz wpija kły w sumienie
uśmiech kleszcza jest mroczny
niedopowiedziane zaszczyty
chłoniesz tępo brzmiące kryształy
ochłapy z jego prywatnej kolekcji
nie chciej przygarniać mroku
najlepiej wyjść poza cudzysłów
wygrać parę jaśniejszych metafor
jak Emily Dickinson
gdyby tak mogła
dzisiejsze myśli odłożyć na jutro
byłoby szczęśliwiej
kobieta samotna ma wiele książek
i jest w tym naprawdę dobra
modli się do wiatru
by dał spokój jej włosom
kobieta samotna mówi dzień dobry
resztę słów przechowuje w lustrze
kiedy spotkasz kobietę samotną
rzuć jej dwa pensy uśmiechu
powróci do domu
przytuli geranium w zamian za
chwilę amnezji
dzienny raport o zabiciu
wersy na kartce to dla nich cały habitat
podmiot liryczny, autor i czytelnik
spotykają się tutaj właśnie, w tym tekście
wiadomo, że autor uśmierci podmiot liryczny
być może powodem jest chwilowy kaprys
wewnętrzny imperatyw lub rozsądny wybór
nie wiem, bo jestem tylko narratorem
mam, wbrew pozorom, najmniej do powiedzenia
lecz mój współudział w zbrodni jest oczywisty
uśmiercenie to niełatwa decyzja dla poety
w utworze lirycznym jest to całkiem legalne
wprawdzie budzi oburzenie — w końcu jednak
wszyscy są zadowoleni z takiego obrotu sprawy
śmierci wywołują odruch litości i empatii
dla czytelnika najważniejsze jest użalenie się
bez jakiegoś zgonu nie byłoby tematu
gdy podmiot liryczny szykuje się do likwidacji
czasem, nie daj boże, zacznie prosić o odroczenie
czytelnik chce krzyknąć „zamknij się, podmiocie!
pan autor wie, co robi”, jednak tego nie czyni
przemilczenie to ważna dla dramaturgii sprawa