Rozdział 1
Początek drogi
Armida
Pamiętam, jak od najmłodszych lat często czułam dziwne mrowienie w dłoniach. Wtedy nie wiedziałam, że to coś więcej niż zwykła przypadłość. Dodatkowo moje dłonie prawie zawsze były zimne.
Bardzo długo wydawało mi się, że to tylko zwykłe problemy z krążeniem krwi w organizmie. Do czasu. Był epizod, gdy miałam około siedmiu lat.
To właśnie wtedy po raz pierwszy zdarzyło mi się….coś niezwykłego. To właśnie wtedy po raz pierwszy udało mi się, w sposób niekontrolowany, użyć… zdolności leczenia dotykiem. Wyleczyłam wtedy drobną rankę, którą miał ktoś z moich bliskich, wyłącznie dotykając jej ręką.
Od tamtego czasu minęło już prawie czternaście lat… a ja dalej nie wiedziałam, jak to się wtedy stało, bo to było zupełnie bez mojej kontroli. Przez czternaście ostatnich lat takie coś zdarzyło mi się jeszcze tylko dwa razy, znowu bez mojej kontroli. I od czternastu lat zastanawiałam się, czy ja w ogóle jestem w stanie jakkolwiek to kontrolować, czy to już zawsze będzie się działo tak samo z siebie w najmniej oczekiwanym momencie.
Jednak lata mijały, a odpowiedź nie nadchodziła. A ja za dwa miesiące kończyłam dwadzieścia jeden lat. I miałam wrażenie, że jeżeli teraz nie poznam odpowiedzi na swoje pytania to nie poznam ich już nigdy.
Wiedziałam jednak, że sama ich nie poznam. Ktoś w poszukiwaniu tych odpowiedzi musiał mi pomóc. I ja już nawet wiedziałam, kto mógłby to być.
Była u nas w mieście taka kobieta; mieszkająca na skraju lasu starsza zielarka imieniem Faustyna. Niektórzy nazywali ją wiedźmą; u niektórych wzbudzała strach. Ja jednak nie bałam się jej zupełnie, nawet już kilkukrotnie z nią rozmawiałam i wydała mi się uroczą osobą.
Podejrzewałam, że jeżeli ktoś będzie znał odpowiedzi na moje pytania to będzie to właśnie ona. Postanowiłam więc niezwłocznie do niej pójść. Choć droga była nieco przydługa, ja mieszkałam bowiem w centrum miasta, ona na skraju lasu a więc na absolutnych peryferiach.
A ja szłam tam na pieszo, bo samochodem dojechać się nie dało. Miałam niezwykłe szczęście, że pomimo zimowej pory roku o tej porze dnia było jeszcze stosunkowo jasno. Cóż…”Uroki” tego, że przyszłam na świat zimą, akurat w dzień przesilenia zimowego, musiały być...Chociażby takie, że im bliżej było do moich urodzin tym wcześniej na dworze robiło się ciemno i zimno.
Miałam jeszcze o tyle wiele szczęścia, że śnieg nie padał. Bo z padającym z nieba białym puchem ta podróż mogła być miliard razy trudniejsza. W końcu jednak po kilku godzinach podróży na piechotę dotarłam na skraj lasu.
Szybko zlokalizowałam chatkę Faustyny i skierowałam się pod nią. Była to stara, drewniana chatka porośnięta mchem, do której przylegał ogród w którym Faustyna hodowała zioła lecznicze na różne napary i inne takie. Sama chatka zaś pozbawiona była jakichkolwiek nowoczesnych udogodnień...No może oprócz łazienki.
Zapukałam do drzwi i...czekałam. Na szczęście jednak niedługo, bowiem już po chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich Faustyna. Kobieta miała pokryte siwymi kosmykami włosy, splecione w grube warkocze, jej twarz zdobiły już liczne zmarszczki, ale oczy były wciąż błyszczące i pełne życia.
Ubierała się w tradycyjne, długie stroje z naturalnych materiałów, które to stroje sama sobie szyła. Na szyi nosiła amulet ziołowy, a na palcach pierścienie z naturalnymi kamieniami. Nosząc amulety, bransoletki i naszyjniki z naturalnych materiałów i ziół, Faustyna emanowała silną energią związaną z naturą.
Jej twarz odzwierciedlała doświadczenie i wewnętrzną siłę. Miała łagodny uśmiech, ale jednocześnie w oczach widać było głęboką tajemnicę i mądrość. Na drewnianej lasce, której używała do spacerowania, znajdowały się wyryte rzeźby przedstawiające rośliny.
W ręku trzymała prawie zawsze zielarski kosz pełen ziół. Wokół Faustyny unosiła się za każdym razem aura tajemnicy, jakby była w jedności z naturą i magią. Jej postawa i ruchy były powolne i pewne, emanując spokojem i zrozumieniem dla sił przyrody.
— Dzień dobry, Faustyno. — powiedziałam radośnie uśmiechając się do „babuni” jak to lubiłam na nią mówić.
— Dzień dobry, dzień dobry kochanie. Nie spodziewałam się ciebie dziś, ale wiesz, że kto jak kto ale ty jesteś u mnie zawsze mile widziana. Wejdź, wejdź, prędziutko. Ciemno się robi i zimno, nie będziesz na zewnątrz stała, przeziębisz się jeszcze.
Weszłam więc do chatynki. We wnętrzu, jak to w chacie zielarki, wszędzie było pełno ziół. Było też palenisko, dzięki któremu zimą w środku było ciepło.
I był też kot. Dachowiec przygarnięty przez Faustynę przed laty imieniem Heban. Pasowało to do niego, nie ukrywajmy, bowiem to urocze kocisko było całe czarne. Jedynie oczy miał zielone.
I pewnie stąd również nazywali Faustynę wiedźmą i czarownicą bo przecież to właśnie takowym przeważnie towarzyszyły czarne koty. Jednak Hebek, jak lubiłam zdrabniać jego imię, nie był taki straszny jak go malowali. Bardzo lubił wskakiwać na moje kolana, gdy tylko odwiedzałam Faustynę i nieustannie dopraszał się o głaskanie.
Tak też było i tym razem. Kiedy tylko ja i Faustyna usiadłyśmy przy palenisku to Hebek natychmiast podszedł do mnie, wgramolił mi się na kolana i zaczął miauczeć domagając się pieszczot. Nie potrafiłam mu odmówić toteż moja ręka bardzo szybko zaczęła przesuwać się po kocim grzbiecie.
W tym samym czasie odezwałam się do Faustyny mówiąc
— Wiesz, co? Mówiłam Ci kiedyś o moich niekontrolowanych epizodach leczenia ludzi dotykiem, prawda?
— Tak, kochanie, tak. Wspominałaś.
— No właśnie. I dalej mnie zastanawia, dlaczego potrafię to robić. I czy to jest jedyne, co potrafię robić...Czy drzemią we mnie jeszcze jakieś moce… i przede wszystkim czy one muszą pozostać niekontrolowane już na zawsze czy jestem w stanie nauczyć się używać ich kiedy tylko zechcę…
— Cóż...To jest faktycznie interesujące. Zwłaszcza, że wspominałaś mi, że w twojej rodzinie nikt inny tego nie potrafi. Tak więc musi to być jakaś twoja cecha indywidualna. Jeżeli zechcesz mogę spróbować pomóc Ci to zrozumieć, jednak nie mogę obiecać, że to się uda bo to jest chyba pierwszy raz w moim długim życiu, gdy widzę taki przypadek.
— Rozumiem...Ale i tak dziękuję za chęć pomocy.
— Wiesz, kochanie. Ty urodziłaś się w przesilenie zimowe, prawda?
— Tak. Dokładnie dwudziestego drugiego grudnia dwa tysiące trzeciego roku.
— Hm… I wiesz, co? Ja myślę, że to może mieć dużo wspólnego z twoimi zdolnościami. Bowiem temu dniu, właśnie dniu przesilenia zimowego, już starożytni przypisywali magiczną moc, więc osoby urodzone w tym dniu też uważali za obdarzone pewną magią, przychylnością odpowiednich Bogów, w zależności od kultury.
— I Myślisz, Faustyno, że moja data urodzenia ma z tymi moimi dziwnymi mocami coś wspólnego?
— Cóż, kto wie…
— A jest jakiś sposób, aby dowiedzieć się tego na pewno? I znaleźć odpowiedzi na resztę moich pytań?
— Cóż...Mam pewną znajomą w Kanadzie, jest jasnowidzką i też ma pewne parapsychologiczne zdolności. Mogę ją tu ściągnąć aby ona fachowym okiem spojrzała na to wszystko, na ciebie w sensie. Może ona będzie znała odpowiedź. Jednak jak wiesz nie mam tutaj nowoczesnych technologii, z przyjaciółką komunikuję się jedynie listownie. A i ściągnięcie jej tutaj może trochę zająć. Alternatywnie to ty możesz polecieć do niej do Kanady i sama ją o to wszystko spytać.
To była ciężka decyzja. Oba warianty miały przecież zarówno swoje plusy jak i minusy. Głównie czasowo-logistyczne.
Po chwili powiedziałam jednak do Faustyny
— Dobra. Powiedz no mnie wszystko o tej Jasnowidzce. Jak ma na imię, ile ma lat, gdzie mieszka, a sama ją w tej Kanadzie znajdę choćbym rok miała szukać!
— Cóż, będziesz musiała pokierować się do miasta Wolstenholme daleko na północ Kanadyjskiej prowincji Quebec. Gdy już tam będziesz to po prostu spytaj miejscowych o Elorę Simon, można powiedzieć że jest dość znana, więc adres zdobędziesz łatwo.
— No dobra. Dziękuję za radę.
Rozdział 2
Podróż w nieznane
Armida
Stałam przed okienkiem na lotnisku, trzymając w dłoni bilet, który miał odprowadzić mnie w podróż, otwierając drzwi do nieznanych mi światów i prowadząc do odpowiedzi na pytania, które od dawna dręczą moje myśli. Chowając swoje blond kosmyki w kaptur kurtki czekałam na swój samolot. W końcu przyleciał i, po odbyciu całej odprawy, mogłam wsiąść na pokład i zacząć podróż w nieznane.
Byłam mimo wszystko nieco zestresowana, to była bowiem moja pierwsza samodzielna podróż w życiu. Sama podróż samolotem z Poznania do Montrealu miała trwać ponad jedenaście godzin. A jeszcze z Montrealu musiałam dotrzeć do Wolstenholme, również samolotem, co miało trwać kolejne prawie sześć i pół godziny.
Miałam więc spędzić w podróży ponad siedemnaście godzin! Miałam jednak nadzieję, że odpowiedzi na moje pytania będą tego warte.
Swoimi oczami, o bardzo nietypowym odcieniu niebieskiego, który wszyscy zawsze komentowali, wpatrywałam się w okno samolotu. Świat z tej wysokości wyglądał niesamowicie, wszystko wydawało się być takie maleńkie.
W końcu po ponad jedenastu długich godzinach zakończyłam pierwszy z etapów swojej podróży. Dotarłam do Montrealu. Teraz pozostawało mi jedynie dotrzeć do Wolstenholme…
A to mogło być trudne, bo tutaj już śnieg sypał na całego, nie to co u mnie w kraju! Byłam tym lekko poddenerwowana, bo to mogło wydłużyć moją podróż. Zwłaszcza, że wydawało mi się, iż z każdą sekundą sypie coraz mocniej.
— Ech! Że też musiałam do Montrealu trafić w środku jakiejś śnieżycy stulecia! I weź tu leć na północ prowincji, gdzie na północy jeszcze zimniej, więc pewnie sypie jeszcze gorzej, drogi pewnie zasypane, w dodatku pewnie dotrę tam po zmroku i wyjdzie na to, że w nieskończoność tej jasnowidzki będę szukać! — wyraziłam werbalnie swoją frustrację. Jednak nie miałam innego wyboru. Kupiłam więc szybko bilet na najbliższy samolot lecący do Wolstenholme i gdy ów samolot nadleciał po prostu do niego wsiadłam i ruszyłam dalej.
Te sześć i pół godziny ciągnęło mi się w nieskończoność, dodatkowo cały czas denerwowała mnie śnieżyca, która cały czas przybierała na sile. W takich warunkach to równie dobrze w ogóle mogłam nie dotrzeć do celu. Miałam nadzieję, że ta jasnowidzka naprawdę da mi odpowiedzi na wszystkie pytania i będę mogła szybko wrócić do kraju.
W końcu lot skończył się. Wysiadłam z samolotu. Niestety śnieżyca dalej trwała w najlepsze.
— No. To teraz tylko znaleźć tę jasnowidzkę… Elora Simon...Mam nadzieję, że szybko pójdzie.
Akurat przechodził ktoś miejscowy, toteż spytałam grzecznie, gdzie panią Elorę znajdę… I dostałam odpowiedź jakiej nie oczekiwałam. Choć oczekiwać powinnam, bo miasto znajdowało się w górach kurczaki… A szanowna Pani mieszkała na nierównym terenie, na klifach tam gdzie morze zbiegało się z lądem.
Ale podobno nawet jeśli uda mi się tam dojść to nie było pewne, czy uda mi się z nią pogadać, bo jako najlepsza jasnowidzka w tej części kraju była podobno obłożona wizytującymi ją ludźmi, którzy prosili o pomoc w rozwiązaniu problemów, dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku!
— Biednemu zawsze wiatr w oczy! Zawsze! Przyleciałam załatwić jedną sprawę to miesiąc będę tu siedzieć, żeby w ogóle się do szanownej pani jasnowidzki dostać! Ale skoro już tu przyleciałam to przecież nie zrezygnuję!
Znowu wyraziłam swoją frustrację drogą werbalną. Ale na szczęście nikt tego nie słyszał. Miałam jednak inny problem.
Teraz bowiem oprócz śniegu zaczął… wzmagać się wiatr.
— No co jest?! Co za anomalia pogodowa mi się trafiła do jasnej anielki?!
Pomimo tego, że świat jakby sprzysiągł się przeciwko mnie w tej podróży postanowiłam iść dalej i szukać. W końcu dotarłam do jakiejś chatynki otoczonej klifami, położonej na terenie, gdzie zbiegały się może i ląd.
— Dobra. Miejmy nadzieję, że pani Elora jest w domu…
To powiedziawszy zapukałam do drzwi i...czekałam. W końcu otworzyły się. Stanęła w nich kobieta. Była dokładnie w wieku Faustyny, czyli starsza...ale nie było po niej tego widać!
Była to kobieta szczupła, z delikatnymi rysami twarzy, wyglądająca na osobę dojrzałą, ale jednocześnie emanującą spokojem.
Jej włosy miały jasnokasztanowy kolor, sięgały jej do ramion, nosiła je po prostu jako rozpuszczone lekkie fale. Cerę miała naturalnie jasną, delikatnie jednak opaloną przez wieloletnie przebywanie na słońcu. Zaś jej oczy, którymi lustrowała mnie od góry do dołu gdy tylko otworzyła mi drzwi, były intensywnie zielone, z nutą tajemniczości. Nosiła też lekkie „szaty” o stonowanych kolorach, które pasowały do atmosfery miejsca, w którym mieszkała. Jej sylwetka i wyraz twarzy wydawały mi się lekko się enigmatyczne.
— Pani Elora Simon? — spytałam z lekka niepewnie.
— Tak, tak. Kochana. We własnej osobie. Wiedziałam, że przyjdziesz, wszystkie znaki na niebie i ziemi mi o tym mówiły. Ale teraz poczekaj proszę chwilkę, bo jestem zajęta. Ale rozgość się, rybeńko. Przyjaciele Faustyny to również moi przyjaciele. Jak tylko skończę rozmowę, którą aktualnie prowadzę; i być może jeszcze jedną, chyba że się inaczej dogadacie, to już do ciebie idę… — powiedziała to wszystko na jednym wdechu, więc zaczęłam wierzyć w to, że musi być naprawdę zapracowana… Po chwili zniknęła za drzwiami jednego z pomieszczeń chatynki. Ja zaś usiadłam sobie wygodnie na kanapie w „korytarzyku”.
Poza mną siedziała tam jeszcze dwójka ludzi, chyba para; którzy też najprawdopodobniej czekali na rozmowę z jasnowidzką. Pewnie byli tu prędzej niż ja, a więc postanowiłam dać im pierwszeństwo. A przy okazji postanowiłam im się co nieco przyjrzeć.
Mężczyzna był w wieku około 45 lat, co sprawiało, że w mojej opinii emanował dojrzałością i pewnością siebie. Był wysoki i szczupłi, a postawa sugerowała pewną elegancję i zdecydowanie. Miał gęste, krótkie czarne, choć delikatnie już podsiwiałe włosy, które dodawały mu pewnego uroku. Jego spojrzenie było inteligentne, głębokie, a oczy wydawały się być barwy niebiesko-szarej. Ubierał się z widoczną klasą, nosząc eleganckie ubrania, które podkreślały jego domniemaną przeze mnie pewność siebie.
Kobieta zaś, jego towarzyszka, miała na moje oko około 40 lat, nie brakowało jej więc pewnej dojrzałości ale też jakiegoś takiego wdzięku. Była kobietą o zgrabnej sylwetce, która emanowała w mojej opinii pewnością siebie. Miała długie, ciemne włosy, które zdobiły jej twarz układając się w delikatne fale.
Jej skóra była jasna, co podkreślało jej naturalną urodę. Posiadała wyraziste rysy twarzy, które nadawały jej enigmatycznego wyglądu. Jej oczy były koloru brązowego, co dodawało jej uroku i tajemniczości.
Styl ubierania miała równie elegancki co jej towarzysz, ale z nutą nonszalancji, co podkreślało jej domniemany przeze mnie silny charakter.
Mimo tej wewnętrznej pewności siebie, którą dało się od nich wyczuć, teraz wydawali się zdenerwowani i to chyba jeszcze bardziej niż ja w trakcie całego długiego siedemnastogodzinnego lotu. Postanowiłam więc, dla rozluźnienia atmosfery po obu stronach, wdać się z parą w miłą pogawędkę.
— Witam, jestem Armida Przyleciałam z Polski do Kanady pierwszy raz w życiu, jestem tu z polecenia przyjaciółki, bo muszę skonsultować z panią Elorą pewną...pewną sprawę. A państwo?
— Miło poznać, Prince jestem, a to moja partnerka, Ligia. My akurat tutejsi, nie pierwszy raz u Elory, ale też chcieliśmy skonsultować z nią pewną ważną dla nas sprawę. — powiedział do mnie mężczyzna, a jego partnerka tylko przytaknęła.
Wydawali się bardzo sympatyczną parą. Nie chciałam jednak wnikać w szczegóły ich wizyty, wydawało mi się bowiem, że to mogło być coś bardzo osobistego, a ja nie byłam taka, żeby nos w cudze sprawy wtykać. Pozwoliłam sobie tylko na jedno pytanie
— A który to już raz tutaj jesteście? Bo coś wspomniałeś, że nie pierwszy…
— Ja wiem? Z dwudziesty? — odparł krótko Prince. Teraz jeszcze bardziej stwierdziłam, że nie powinnam pytać…
Rozdział 3
Cierpliwość popłaca?
Armida
W końcu pani Elora wyszła z pokoiku, w którym prowadziła rozmowy z, nazwijmy to, „petentami”. Odprowadziła swojego rozmówcę do drzwi i spojrzała w kierunku moim oraz moich nowych znajomych. Po chwili spytała mnie niepewnie
— Zaczekasz jeszcze chwilę, rybeńko?
— Jasne… Oczywiście.
Kiedy to powiedziałam to Prince i Ligia poszli za panią Elorą. A ja zostałam sama w tej nietypowej „poczekalni”. Zastanawiałam się, co stanie się dalej. I chyba mimo wszystko coraz mocniej ciekawiło mnie, dlaczego byli tutaj Prince i Ligia… jaki był cel ich wizyty u jasnowidzki?
W pewnej chwili zauważyłam, że kominek ustawiony w rogu pokoju zaczął przygasać. Zastanawiałam się, czy wypada mi podejść i dorzucić nieco drewna, w końcu nie byłam u siebie a nie chciałam zostać uznana za niegrzeczną. Jednak w momencie, w którym się podniosłam, jakoś musiałam ruszyć ręką i… kominek rozpalił się na nowo!
To było absurdalnie dziwne. Spojrzałam więc na swoją rękę a następnie znowu na kominek… i znowu na swoją rękę i na kominek...Patrzyłam tak na przemian na rękę i kominek dłuższą chwilę, aż w końcu usłyszałam skrzypnięcie drzwi. To oznaczało, że Prince i Ligia musieli skończyć rozmowę z Elorą i nadeszła moja kolej.
Spojrzałam na stary zegar na ścianie. Wybijał dwudziestą. A jak Prince i Ligia wchodzili za Elorą do pokoju to była piętnasta...Naprawdę rozmawiali pięć godzin? A ja prawie pięć godzin gapiłam się na swoją rękę i kominek?
Z rozmyślania wyrwał mnie, dość przyjemny zresztą, głos pani Elory.
— No chodź, rybeńko. Teraz w końcu my sobie pogadamy.
Wreszcie! Nadeszła moja kolej, czyli zaraz mogłam uzyskać odpowiedzi na wszelkie swoje pytania! Prince i Ligia pożegnali się z nami, ja zaś poszłam za panią Elorą do pokoiku, w którym stały… Dwa krzesła? I jedno w kącie.
Zaczęło mnie zastanawiać, czy Pani Elora faktycznie jest jasnowidzką czy po prostu średnio rozgarniętą psychoterapeutką od siedmiu boleści. Postanowiłam jednak jej zaufać. Po chwili ona powiedziała
— Wiedziałam, że do mnie przyjdziesz, gdy tylko wzmogła się śnieżyca i wichura. To były znaki dawane mi przez Naturę, bo wydaję mi się, że jesteś z nią silnie połączona. Powiedz mi, urodziłaś się w czasie przesilenia zimowego, prawda?
— Eh… Tak. Skąd pani to wie?
— Jestem jasnowidzką, zapomniałaś?
— Eh… Tak. Trochę tak.
— Dobrze, rybeńko. A teraz pokaż mi proszę swoje ręce.
Nie bardzo wiedziałam, co to da ale postanowiłam uwierzyć jasnowidzce, toteż wyciągnęłam ręce w jej kierunku. Ona po chwili ujęła je w swoje dłonie i… zamknęła oczy. Nie wiedziałam, co powinnam teraz robić…
Ona jednak uparcie trzymała moje ręce. Znaczy nie to, że mocno aż do bólu; ale zdecydowanie. Chociaż jej dotyk był bardzo przyjemny.
Miała bardzo ciepłe ręce. A po chwili powiedziała
— A ten incydent z kominkiem to jak się wydarzył?
— Okej...Jednak jest pani świetną jasnowidzką, bo faktycznie był incydent z kominkiem ale pani nie miała prawa go widzieć!
— Widzieć a i owszem nie widziałam, ale poczułam przepływ sporej ilości energii.
Opowiedziałam więc kobiecie od początku incydent z kominkiem a także moje incydenty z uzdrawianiem drobnych ran u innych ludzi za pomocą dotyku. Nie wyglądała na zszokowaną, wręcz przeciwnie.
— Mhm...To mi wygląda na klasyczny przykład silnych wrodzonych zdolności psychokinetycznych. Nawet jeśli mówisz, że nikt w twojej rodzinie takich nie miał to nie wyklucza tego, abyś ty je miała. I powiem Ci więcej, te wszystkie warunki pogodowe to Ty wywołałaś, swoimi emocjami. Ale ty je możesz kontrolować, zarówno emocje jak i moce w sensie...ale trening potrwa nieco dłużej niż myślisz i...niestety ja ci w nim nie pomogę. Musisz odbyć ten trening sama...no, dobra. Jest jedna osoba, która w pewnym sensie mogłaby ci pomóc...Jest nią Prince, poznałaś go już, był tu dzisiaj. On też w pewnym sensie jest nieco nadnaturalny, bo gdyby nie ja to jego by na świecie nie było… Dawna historia… Ale przy nim twój trening może pójść nieco szybciej. Mogę ci nawet załatwić czasowe zameldowanie u nich w domu...Ale musisz mi wyświadczyć pewną przysługę.
— Jasne, jaką? Zrobię naprawdę wszystko aby dowiedzieć się jak używać moich mocy w bardziej kontrolowany sposób.
— Cóż...nie mogę Ci jeszcze powiedzieć co to za przysługa. Dowiesz się w swoim czasie.
— No dobrze… A jeśli mogę o coś spytać...Prawda to, że Prince i Ligia byli tutaj już dwadzieścia razy? W jakim celu tu przychodzą?
— Tego również nie mogę Ci zdradzić...Ma to związek z przysługą, o której wyświadczenie Cię proszę...Ale nie mogę zdradzić Ci nic więcej…
— No dobrze. A jeszcze pytanie… W rozmowie Prince powiedział iż on i Ligia są, cytuję, „tutejsi”. Ale to nie oznacza, że mieszkają w tym mieście, prawda?
— Gdzież tam. „Tutejsi” znaczy z Kanady. Ale mieszkają na południu prowincji, setki kilometrów stąd.
Świetnie. Niczego w tej chwili nie potrzebowałam tak bardzo jak kolejnej kilkugodzinnej podróży w zupełnie drugim kierunku! Nikt jednak nie mówił, że zdobywanie prawdy o sobie i swoich umiejętnościach będzie łatwe. Mogłam się wręcz spodziewać jakichś ekstremalnych trudności…
Jeszcze tego samego wieczoru kupiłam sobie więc bilet na samolot lecący do Montrealu. I poleciałam. Czekało mnie więc kolejnych ponad siedem godzin podróży.
W końcu jednak dotarłam do Montrealu. Teraz musiałam tylko iść pod adres, który zdążyła przekazać mi Pani Elora. A patrząc na to, jaki wielki był Montreal to byłam pewna, że zdążę się zgubić co najmniej piętnaście razy, zanim pod ów adres dotrę.
Nawigacji w telefonie nie ufałam, bo już nieraz w pole mnie wyprowadziła. Jednak w pewnym momencie… poczułam dziwny przypływ energii…
— Okej. No to laska, czas najwyższy zaufać swojej intuicji. Bo chwilowo nic innego cię nie poprowadzi w dobrym kierunku… — powiedziałam sama do siebie. I tak też się stało.
Zaufałam tylko i wyłącznie swojej intuicji i podążałam w kierunku, z którego poczułam, że płynie ta energia, czymkolwiek ona nie była. Zajęło to co prawda trochę czasu, jednak...Dotarłam pod dobry adres! Czyli Prince najwyraźniej również musiał wykazywać jakieś zdolności parapsychiczne, tak jak wspominała pani Elora.
W tej chwili wyglądało mi to co najmniej na jakąś telepatię. Jednak nie roztkliwiałam się nad tym dłużej. Weszłam po schodach na szczyt urokliwego budynku w zabytkowej części Montrealu.
Zapukałam do drzwi i...czekałam, znowu.
W końcu jednak drzwi otworzyły się i stanął w nich...Prince. Przywitałam się krótko
— No witam, my już się zdążyliśmy poznać…
— Tak, tak. Pamiętam...Nawet Elora poinformowała nas, że będziesz...nie powiedziała tylko, po co.
— No cóż, ja nie pomogę, bo tak po prawdzie to...sama nie jestem tego do końca pewna. Ale...Mogę wejść?
— A, tak, jasne. Wchodź, wchodź…
To powiedziawszy mężczyzna odsunął się od drzwi, abym mogła wejść. To też zresztą uczyniłam, zamykając za sobą drzwi. Po chwili Prince powiedział
— Chodź, usiądźmy na kanapie. Napijesz się czegoś? Herbaty? Kawy może?
— Jejku, dziękuję...nie chciałabym robić kłopotu… większego niż pewnie i tak robię…
— Nie, no co ty. Żaden problem. To czego się napijesz?
— To może herbaty…
— Jasne, rozgość się, ja za minutę wracam.
To było...Dziwne? Znaliśmy się przecież bardzo krótko a Prince był dla mnie bardzo miły… podejrzanie miły nawet może…
Niepokoiło mnie to nieco, zaczęłam mieć wrażenie że zamiast odpowiedzi na swoje pytania to wplączę się tylko w kłopoty. Po chwili mój nowy niespodziewany sprzymierzeniec rzeczywiście przyszedł z dwiema filiżankami herbaty. Wręczył mi jedną po czym sam wziął drugą i usiadł naprzeciwko mnie.
— Słuchaj...Musimy sobie coś wyjaśnić.
No i zaczęłam opowiadać mu o swoich dziwnych zdolnościach, o incydencie z kominkiem u Elory, o tym iż ona stwierdziła, że drzemią we mnie silne wrodzone zdolności psychokinetyczne, że mogę je kontrolować jeśli będę kontrolować swoje emocje, ale że jest mi do tego potrzebny trening, powiedziałam mu też, że Elora stwierdziła, że w pewnym sensie to właśnie on może mi pomóc w treningu, argumentując to tym, że On też w pewnym sensie jest nieco nadnaturalny, bo gdyby nie Elora to jego by na świecie nie było, ale że w zamian za tę poradę ja jej muszę wyświadczyć pewną przysługę, która z nim i Ligią ma coś wspólnego.
— Aha… A mówiła co to za przysługa? — spytał, wysłuchawszy mojej historii.
— No i to jest największy problem, bo właśnie kurcze nie…
— I pewnie liczyłaś na to, że ja będę wiedział, co to za przysługa?
— No...Troszeczkę. — odpowiedziałam szczerze.
— No to muszę cię rozczarować bo bladego pojęcia nie mam, choć po twojej opowieści sam się chętnie dowiem.
— Czyli mogę liczyć na twoją pomoc w tym całym „treningu”?
— Jasne...Chociaż jeszcze nie wiem, na czym ten cały trening, a więc i moja pomoc, ma polegać. Ale możesz na mnie liczyć.
Rozdział 4
Nieznane są wyroki losu
Armida
Zasiadłam na kanapie w obcym mieszkaniu w Montrealu, myśląc o tym, jak niewiele wiem o losie, który poprowadził mnie do tej chwili, gdzie każdy krok zdaje się prowadzić do nowych tajemnic. Siedziałam i piłam herbatę z zupełnie obcym dla mnie mężczyzną, którego przelotem poznałam kilka godzin wcześniej. O takim czymś nie śniłam nawet w najdziwniejszych snach.
W pewnym momencie poczułam, że muszę odwiedzić toaletę. A raczej najpierw dowiedzieć się, gdzie takowa w tym mieszkaniu jest. Toteż spytałam Prince’a
— Prince, przepraszam za pytanie, ale czy mógłbyś mi wskazać drogę do łazienki?
— A, jasne. Jasne, na końcu korytarza, drugie drzwi po lewej. — to powiedziawszy wziął mnie pod rękę i pod owe drzwi zaprowadził aby chwilę później dyskretnie się ulotnić.
Weszłam więc do łazienki, Zrobiłam to, co trzeba i już miałam wychodzić, gdy...coś przykuło moją uwagę. Test ciążowy leżący na blacie w łazience. Test z jedną kreską, czyli wynikiem negatywnym.
Gdy rozejrzałam się dokładniej to spostrzegłam, że w koszu na śmieci opakowań po takich testach, i zresztą samych testów też, jest jeszcze całkiem sporo… Testy wszystkie negatywne…
To rzucało pewne nowe światło na historię Ligii i Prince’a oraz ich wizyty u Elory...Choć musiałam dla pewności dowiedzieć się więcej. Wyszłam więc z łazienki i wróciłam do salonu, do Prince’a. Zastanawiałam się, jak zacząć tę rozmowę.
Po chwili jednak spytałam
— Hej, słuchaj… Ja wiem, że to może być...Bardzo delikatne pytanie, ale… Jak długo ty i Ligia jesteście razem?
— Ech, parą jesteśmy od trzynastu lat, narzeczeństwem od ośmiu.
— Musisz ją bardzo kochać, co? I ona ciebie pewnie też…
— Tak. Oczywiście, że ją kocham i ona mnie też… pomimo tego, że...nie potrafię jej uszczęśliwić.
Słowa mężczyzny nieco mnie zdziwiły i… zmartwiły, mimo iż dalej był mi prawie obcy. Spytałam więc
— Co masz na myśli? To znaczy...jeśli oczywiście mogę wiedzieć.
— To jest dziwne pytanie zważywszy na to, że dalej jesteśmy dla siebie prawie obcy, ale… w jakiś dziwny sposób Ci ufam, więc odpowiem Ci. A chodzi po prostu o to, że… oboje bardzo byśmy chcieli mieć dziecko. Od prawie dziesięciu lat się o to staramy, ale...na marne. Przechodziliśmy już po wszystkich możliwych lekarzach, klinikach i wszelkich tego typu miejscach w całym kraju. Ale medycznie podobno nie ma przeciwwskazań, oboje zdrowi jesteśmy. No to zaczęliśmy chodzić po psychiatrach i tak dalej… w psychice żadnych blokad nie stwierdzono...No to chwyciliśmy się zielarzy i jasnowidzów… I stąd nasze dwadzieścia wizyt u Elory, z tym, że ona też nic nie widzi więc nie jest w stanie nic zdziałać. A Ligia bardzo się z tego powodu smuci… I ja też, bo jedyne na czym mi zależy to jej szczęście; szczęśliwa byłaby gdyby w końcu zaszła w ciążę… A ja nie potrafię jej tego dać…
— Jej...To przykre. I naprawdę nikt nie potrafi stwierdzić, czemu tak się dzieje? — spytałam z troską.
— Nikt! Absolutnie nikt! W całym kraju! — wykrzyczał w końcu mężczyzna, wyraźnie rozżalony. Pomyślałam chwilę i spytałam
— Nikt w kraju mówisz? A za granicą próbowałeś szukać?
— Też...Chwytałem się każdej możliwej okazji. Ale skutek zawsze taki sam. A czemu pytasz?
— Cóż...Mam znajomą zielarkę, Faustyna ma na imię, może ona mogłaby pomóc. Tylko musiałabym ją ściągnąć z mojej ojczyzny, a to może kilka dni zająć… O ile w ogóle się uda bo z tym niestety też może być różnie.
— A dobra jest ta twoja znajoma?
— Cóż… W leczeniu wszelkich przypadłości fizycznych i psychicznych niezastąpiona. Choć nie wiem, czy kiedykolwiek miała do czynienia z takim przypadkiem jak wasz...Ale hej, spróbować warto.
— No cóż...Próbuj, jeśli uważasz że to słuszna droga.
Wysłałam więc list do Faustyny z wyjaśnieniem całej sprawy i zapytaniem, czy mogłaby się pojawić w Kanadzie. Po kilku dniach, podczas których nocowałam w domu Prince’a i Ligii; która dowiedziawszy się o mojej obecności nie miała w sumie nic przeciwko, przyszła odpowiedź.
I to była jedyna dobra wiadomość, bowiem odpowiedź była odmowna. Faustyna stwierdziła, że ona miała raz kiedyś taki przypadek i że bardzo jej przykro ale jest w stanie zdziałać tyle, co Elora...Czyli w tym wypadku nic. Chyba nie trzeba mówić, że Prince nie zareagował na to za dobrze.
A Ligia...Kiedy przeczytałam im odpowiedź Faustyny Ligia uciekła do łazienki i… zaczęła płakać. Prince też płakał, podejrzewałam, że z bezsilności. Pierwszy raz widziałam tak mocno płaczącego faceta.
Postawiłam sobie więc za cel honoru, że jeżeli ani Elora ani Faustyna nie mogą im pomóc...to zrobię to ja. Choć nie do końca jeszcze wiedziałam, jak mam tego dokonać…
Wiedziałam jednak, że skoro medycyna konwencjonalna i niekonwencjonalna nic tu nie mogły pomóc bo żaden specjalista żadnych przeciwwskazań nie widział...to ewidentnie była tu potrzebna jakaś interwencja nadprzyrodzona.
Nie wiedziałam jednak, czy moje moce; których w końcu przecież nawet nie byłam w stanie świadomie kontrolować, na coś się tu zdadzą, czy dadzą radę pomóc. Nie byłam w końcu cudotwórcą, więc w razie ryzyka niepowodzenia będę musiała znaleźć kogoś innego, bardziej doświadczonego kto byłby w stanie naprawić ewentualny zostawiony przeze mnie bałagan…
Ewentualnie mogłam w pierwszej kolejności odbyć ten trening, w którym to Prince miał mi pomóc a dzięki któremu zyskałabym świadomą kontrolę nad swoimi mocami. Ale tu były dwa problemy. Po pierwsze ani ja ani on nie wiedzieliśmy, jak ten trening ma właściwie wyglądać a po drugie jak długo ma trwać.
A więc w tym wypadku nie tylko moja cierpliwość zostałaby wystawiona na próbę, ale także ich; a oni czekali już przecież dziesięć lat… A co jeśli trening potrwałby kolejne kilka lat? Musiałam jednak szybko podjąć jakąś decyzję. I… Zdecydowałam się na opcję z próbą pomocy dopiero po zakończeniu treningu, bo jeśli próbowałabym im pomóc nie kontrolując jeszcze dobrze swoich mocy to mogło by to przynieść pewnie o wiele więcej szkody niż pożytku… a nie o to w tym wszystkim chodziło.
Poinformowałam więc Prince’a i Ligię o swojej decyzji. Mężczyzna, który niedługo wcześniej zobowiązał się pomóc mi w treningu mimo tego iż żadne z nas nie wiedziało, jak ten ma wyglądać, jeszcze raz zapewnił mnie o swojej chęci pomocy. Ligia zaś przyjęła to wszystko z zadowoleniem i spokojem.
Teraz jednak ja i Prince musieliśmy dowiedzieć się, jak cały ten trening ma wyglądać, bo bez tego ani rusz! Jednak kolejny problem był taki, że ani ja ani mężczyzna nie wiedzieliśmy, kto mógłby nam powiedzieć, jak mój trening ma niby wyglądać… Elora? Faustyna? Ktoś inny? Czy mieliśmy dojść do tego sami? Choć ta ostatnia opcja graniczyłaby pewnie z cudem…
Jednak, jak się okazało, Prince wiedział o psychokinezie i parapsychologii w ogóle nieco więcej niż mi się od początku wydawało. A na pewno więcej ode mnie. Choć ja znowu wcale nie byłam aż taka zielona.
Wiedziałam, że Parapsycholodzy wyróżniają typy psychokinezy takie jak telekineza, czyli oczywiście zdolność przesuwania przedmiotów siłą umysłu. Prince też to wiedział, więc po chwili spytał mnie
— Dobra, pamiętasz czy zdarzył ci się w życiu jakiś epizod telekinetyczny?
— Pfff...Chyba się nie zdarzył.
— Ehe...Co my tam mamy dalej...teleportacja, wiadomo, przenoszenie przedmiotów, ściąganie przedmiotów i to nawet z bardzo odległych miejsc bez strat czasowych.
— Nie, żadnych epizodów teleportacji, chociaż przydałyby się czasem… — zaśmiałam się. Mężczyzna o dziwo też. Po chwili jednak kontynuował ten „wywiad”, który pewnie miał go upewnić w tym, jakie ja moce w ogóle mam.
— Kolejną odmianą psychokinezy jest bilokacja, to jest zdolność bycia widzialnym w dwóch miejscach naraz.
— Tego też nie potrafię, choć też by się czasem przydało.
— Okej… pirokineza czyli psychokinetyczne działanie mikro polegające na zwiększaniu temperatury obiektu, prowadzącego do jego zapalenia, samozapłonu po prostu. Poprzez zwiększenie częstotliwości drgań cząsteczek zwiększa się temperatura obiektu. Cóż sądząc po epizodzie z Kominkiem o Elory to akurat potrafisz, choć nie wiem, na jakim poziomie.
— Czyli to jest umiejętność do przetrenowania… jak tylko ogarniemy jak ją trenować.
— Mhm… Dalej skoro pirokineza nie jest ci obca to kriokineza pewnie też nie. Jest to psychokinetyczne działanie mikro polegające na zmniejszeniu temperatury obiektu. Poprzez zmniejszenie częstotliwości drgań cząsteczek, zmniejsza się temperatura obiektu.
— Cóż… Takich epizodów akurat nigdy nie zanotowałam, ale masz rację. Skoro potencjalnie umiem posługiwać się pirokinezą to kriokinezy pewnie też jestem w stanie się nauczyć.
— Być może. Myślę, że hydrokineza też jest dla ciebie osiągalna. W sensie umiejętność tworzenia lub zwiększania ilości wody w stanie ciekłym używając psychokinezy do powielenia cząsteczek w niej zawartych. Polega także na umiejętności manipulacji wodą.
— Myślisz?
— Ehe. Być może biokineza, czyli modyfikowanie kodu DNA za pomocą psychokinezy, także.
— To mogłoby być ciekawe, a kto wie; pewnie i też przydatne…
— Z pewnością. Ale wiesz, co? Kiedy opowiadałaś o tych zmianach pogody podczas twojej podróży to pomyślałem, że możesz też posiadać umiejętność aerokinezy, czyli psychokinetyczną kontrolę nad powietrzem na poziomie cząsteczkowym za pomocą manipulacji energią; a także atmokinezy. Jest to umiejętność kontroli pogody.
— Cóż...brzmi to zaskakująco prawdopodobnie zważywszy na moje przygody w czasie podróży tutaj.
— Oj tak. A to nie jedyne ciekawe umiejętności, jakie możesz posiadać. Być może jesteś w stanie nauczyć się także geokinezy czyli kontroli nad ziemią, przewidywanie i powodowanie trzęsień ziemi; magnetokinezy; umiejętność kontroli nad siłami magnetyzmu i metalami; gyrokinezy — umiejętności kontroli grawitacji na danym obszarze; audiokinezy; to jest umiejętność manipulowania falami dźwięku; a także inokinezy — umiejętności kontrolowania przestrzeni, zakrzywiania jej i tworzenia obiektów.
— Myślisz, że nauczę się tego wszystkiego?
— W jakiś sposób na pewno. A z umiejętności, które potencjalnie już masz ale które jeszcze musisz się nauczyć kontrolować mamy witakinezę; jest to umiejętność samoleczenia i sterowania własnym zdrowiem oraz szybkością starzenia się...Choć nie wspominałaś o epizodzie, gdzie wyleczyłaś sama siebie...ale wspominałaś o leczeniu innych więc mam podstawy aby sądzić, że witakineza nie jest Ci całkiem obca… A także chronokineza — kontrola nad przepływem czasu, zatrzymywanie go; w końcu wtedy u Elory minęło od momentu gdy Ja i Ligia zaczęliśmy z nią rozmawiać do momentu, gdy ty zaczęłaś minęło pięć godzin a tobie wydawało się, że upłynęło znacznie mniej czasu… A więc może nad czasem też masz jakąś kontrolę i sama go wtedy przyspieszyłaś.
— No dobra, czyli prawdopodobnie wiemy, jakie umiejętności potencjalnie we mnie drzemią...Ale dalej nie wiemy, jak mam je trenować!
Rozdział 5
Pierwszy krok na ścieżce do harmonii
Armida
Śnieżny poranek w Montrealu przywitał mnie niewypowiedzianym spokojem, gdy postanowiłam, że nadszedł czas na odkrywanie potencjału, który tkwił gdzieś głęboko w moim wnętrzu. Prince powiedział kilka dni temu, że skontaktuje się ze swoją przyjaciółką, która być może będzie w stanie pomóc mi w treningu. I tego właśnie dnia powiedział
— Dobra, przyjaciółka powiedziała mi, że chętnie z tobą pogada na temat twoich zdolności, ale nic nie obiecuje.
— No i świetnie.
— Ale powiedz mi jeszcze tylko, bo prosiła aby spytać...jesteś bardzo religijna?
— Eh...Nie, jakoś nie bardzo, w sensie wiesz… wierząca jestem...ale nie jakoś tak fanatycznie. A co to ma do rzeczy?
— Bo można powiedzieć, że styl życia mojej przyjaciółki...nie wszystkim osobom wierzącym się podoba…
Zaciekawiło mnie to, więc postanowiłam spytać
— Tak? A to dlaczego?
— Cóż...nie mogę ci powiedzieć. Jak się z nią spotkasz to sama się zorientujesz.
— No okej, czaję. A jak owa przyjaciółka ma na imię? I gdzie mieszka?
— Ma na imię Willow, mieszka tu niedaleko. Kilka minut drogi.
Poszliśmy więc. I rzeczywiście, po kilku minutach drogi doszliśmy do jakiejś...niewielkiej chatynki. Wyglądała ona z pozoru zwyczajnie.
Jedynym, co ją odróżniało od innych w otoczeniu był znak na drzwiach. Kojarzyłam ten znak. Była to Triquetra.
—Ech...Prince?
— Tak?
— Willow jest Wiccanką, prawda?
— Ta. Jak zgadłaś?
— Symbol na drzwiach znajomy.
— Cóż. W środku tych symboli jest więcej… W tym jeden katolikom kojarzący się...niezbyt dobrze, tak to nazwijmy, choć całkowicie niesłusznie, bowiem jego pierwotne znaczenie było niegroźne całkiem.
— Masz na myśli pentagram? Z tego, co wiem w niektórych Wikkańskich tradycjach pojawia się wiara w pięć klasycznych żywiołów, jednakże w przeciwieństwie do antycznej Grecji, są one postrzegane symbolicznie, nie dosłownie — innymi słowy, są to reprezentacje faz materii. Pięć żywiołów może być przywoływane poprzez magiczne rytuały, przy użyciu magicznego kręgu. Są nimi — powietrze, ogień, woda, ziemia i eter; akaśa, „tchnienie” albo „duch”, jednoczący pozostałe cztery. Pojawiało się podobno na przestrzeni wieków wiele analogii by wytłumaczyć koncepcję pięciu elementów — na przykład, wiccanka Ann-Marie Gallagher objaśniała posługując się metaforą drzewa, składającego się z ziemi na której rośnie i z materii której składają się części stałe, wody- żywica i wilgoć, ognia- poprzez fotosyntezę, powietrza-przetwarzanie dwutlenku węgla na tlen), zaś wszystkie cztery są zjednoczone duchem. W tradycji gardneriańskiej dodatkowo; jak czytałam, każdy z żywiołów został połączony z kierunkiem głównym na kompasie — powietrze ze wschodem, ogień z południem, woda z zachodem, ziemia z północą, zaś duch, ze środkiem. Jednak niektórzy wiccanie, jak Frederic Lamond, twierdzili, że powiązanie żywiołów z kierunkami świata jest właściwe tylko dla południowej Anglii, w której Wicca ewoluowała, jak również, że każdy wiccanin powinien samemu dokonać dopasowania, które najlepiej oddaje charakterystykę jego regionu. Mieszkaniec wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej powinien kojarzyć wodę raczej ze wschodem, Atlantykiem, niż zachodem. Inne grupy dokonują zgoła jeszcze innych połączeń — Clan of Tubal Cain, Roberta Cochrane’a, prócz odmiennego szeregowania, oddał strony świata i żywioły we władanie różnych bóstw, dzieci Rogatego Boga i Bogini. Pięć żywiołów jest symbolizowane przez pięć kątów pentagramu, najwyraźniejszego symbolu Wicca.
— No, no. Dużo wiesz, młoda. Ale tak. Masz rację. W domu Willow na ścianie jest wymalowany pentagram. Ale dla Wiccan ten znak nie jest symbolem zła, tylko łączności z naturą, z początkami.
— Aha… Opowiedz mi coś więcej.
— Wielu wiccan wierzy w magię, lub inną siłę, którą można manipulować poprzez czarostwo lub zaklęcia Wielu wiccan zgadza się z definicjami oferowanymi przez magów ceremonialnych, jak Crowley, twierdzący, że magia jest „nauką i sztuką czynienia zmian w zgodzie z wolą”, czy MacGregor Mathers, zakładający, że jest ona „nauką kontroli sekretnych sił przyrody”. Wielu wiccan uważa, że magia jest prawem przyrody, niedocenionym i niezrozumiałym przez współczesną naukę, i jako taką nie uważają jej za ponadnaturalną, lecz jako część „niezwykłych mocy ulokowanych w naturze”, jak twierdził Leo Martello. Niektórzy wiccanie wierzą, że magia jest po prostu pełnym użyciem wszystkich pięciu zmysłów, dającym zaskakujące rezultaty, podczas gdy inni nie zarzekają się, że magia działa, ponieważ widzieli ją w akcji.
— Aha… I dlatego mówiłeś, że Willow może pomóc mi w treningu, ale nic nie obiecuje?
— Tak.
— Ehe… Mów mi dalej, zainteresowałeś mnie.