E-book
17.64
drukowana A5
44.81
drukowana A5
Kolorowa
69.99
Armagedon był już wczoraj

Bezpłatny fragment - Armagedon był już wczoraj

Wspomnienia byłego Świadka Jehowy


5
Objętość:
231 str.
ISBN:
978-83-8273-745-5
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 44.81
drukowana A5
Kolorowa
za 69.99

Wstęp

Drogi czytelniku, należy Ci się kilka słów wstępu i opowiedzenia o tym, co mnie zainspirowało do spisania tych wspomnień. Jest to moja, subiektywna opowieść o tym jak kiedyś wyglądało życie zborowe, jest to opowieść o tym co sprawiło, że zostałem świadkiem Jehowy i o tym co sprawiło, że przestałem nim być. Do swojej opowieści dołączyłem wywiady z moim znajomymi, którzy mieli lub dalej mają kontakt ze Świadkami Jehowy, a ich poglądy nie zawsze pokrywają się z moimi. Jestem przekonany, że oprócz oficjalnie zapisanej historii tego wyznania w Polsce, powinny pojawić się na papierze opowieści prywatne, osobiste i oczywiście takie, które nie przeszły przez proces lukrowania. Opowieści szeregowych członków tego kościoła, opowieści starszych zboru, pionierów i „betelczyków”. Nawet jeśli są nacechowane emocjami, to mogą wnieść wartość poznawczą. Czytelnik znający tę religię będzie doskonale wiedział, jak rozróżnić co jest jedynie subiektywnym punktem widzenia, a co jest obiektywnym opisem rzeczywistości. Tej rzeczywistości o której osoby stojące na czele Świadków Jehowy w Polsce chcą pamiętać jak najdłużej i tej rzeczywistości, o której chcieliby zapomnieć.

Zaczęło się od tego, że chciałem się rozliczyć z moją przeszłością, poukładać sobie coś tam w głowie, słowem… taka forma autoterapii. Z czasem zrodził się pomysł, że może ktoś postronny by chciał to przeczytać. Przeredagowałem więc tekst, jakby to było do kogoś adresowane.

Chciałem ująć i dobre strony bycia Świadkiem Jehowy, jak również nie sposób pominąć rzeczy o wydźwięku negatywnym. Których jest więcej? Trudno powiedzieć. Sami ocenicie. Życie nie jest czarno — białe. Pomiędzy tymi dwoma kolorami jest milion odcieni szarości. Tak samo jest w ocenie organizacji religijnej, jaką są Świadkowie Jehowy. Pewne rzeczy były bardzo pozytywne, inne mniej. W każdym aspekcie można znaleźć i blaski i cienie. Trzeba przyznać też, że czasem w moich ocenach stawiam dość ostre stwierdzenia. Jak na przykład: „psychomanipulacja”, czy „pranie mózgu”. Pewien wydawca miał nawet obawy przed wydaniem moich wspomnień, ponieważ obawiał się ewentualnych procesów sądowych z Towarzystwem Strażnica. Pragnę więc z całą stanowczością podkreślić, że nawet jak o czymś piszę ostro, jest to po prostu tylko moja ocena. Ocena, do której mam prawo w ramach wolnej woli i wolności wypowiedzi. Nie ma potrzeby zgadzać się z moją oceną. Nie widzę też powodu z drugiej strony, aby komuś ją narzucać.

Spotkałem się w pewnym momencie pisania tych wspomnień z sugestią, aby napisać do Biura Oddziału Świadków Jehowy w Nadarzynie z prośbą o ustosunkowanie się do mojego tekstu. Argumentem była dziennikarska uczciwość, według której należy dać się wypowiedzieć i drugiej stronie. Po namyśle jednak uznałem, że nie ma to sensu. Po pierwsze podkreślę, że są to moje subiektywne wspomnienia. A po drugie wszyscy znający organizację Świadków, wiedzą, że takiej odpowiedzi nigdy bym się nie doczekał. Przecież wiele osób, nawet będących Świadkami, zgłaszając swoje sprawy i wątpliwości, nigdy się takiej odpowiedzi nie dostały, nawet jeśli napisali co ich bardzo bolało. Co najwyżej trafiały na dywanik Starszych miejscowego zboru. Więc taka prośba o ustosunkowanie się nie ma najmniejszego sensu.

Opisuję tu prawdziwe wydarzenia i te pozytywne i te negatywne. Jednak żadne z imion, czy danych personalnych nie pozostało w formie niezmienionej. Jestem pewien, że część z osób, które tu opisałem nie miałyby nic przeciwko temu, by podać ich prawdziwe dane. Inne jednak mogłyby mieć do mnie żal. Nie robię więc żadnego wyjątku i wszelkie imiona i nazwiska są zmienione. Nie wykluczam jednak możliwości, że osoby, które były uczestnikami opisanych wydarzeń odnajdą tam siebie i zidentyfikują innych. Nie będzie też trudno im zidentyfikować pewnych nadzorców w zborze. Mam nadzieję, że tylko to przyda kolorytu tej książce.

Jakiś czas temu ukazał się na portalu WP.pl artykuł o mojej skromnej osobie i okresie gdy byłem Świadkiem Jehowy. W tekście było zaledwie kilka szczegółów szerzej opisanych w tych wspomnieniach, jakie masz teraz przed sobą. Artykuł przeczytało około 400 000 osób. Taka liczba bardzo mnie zaskoczyła i pokazała jednocześnie, że warto aby te wspomnienia ujrzały tak zwane światło dzienne. Pod artykułem było prawie pięćset komentarzy. Jak się nietrudno domyślić, jedne były dla mnie bardzo pozytywne inne bardzo krytyczne. Nie uniknąłem też wylanych na mnie pomyj. Liczyłem się z tym.

Pozytywne komentarze były o tym jaką mam silną psychikę i potwierdzały, że każde moje słowo jest prawdą. Te negatywne wynikały jednak z wrogości obecnych Świadków w stosunku takich odstępców jak ja, albo wynikały też z braku znajomości tematu, niezrozumienia, czy też zbyt wąskiego omówienia. W moich wspomnieniach dla przykładu opowiadam o negatywnym stosunku Świadków w czasach mojej młodości, do zdobywania wyższego wykształcenia. Kilku komentatorów stwierdziło, że to bzdury, ponieważ znają Świadków, którzy posiadają wyższe wykształcenie. Owszem, jest to prawda. Niemniej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, pójście na studia było bardzo faux pa. Kto wtedy był Świadkiem, to wie, że tak było i tyle. Nie wykluczano wtedy takich osób, ale było bardzo trudno dostąpić przywileju np. Sługi Pomocniczego. W książce tej znajdziesz też czytelniku wspomnienia innych byłych lub obecnych Świadków, którzy zdecydowali się opowiedzieć o sobie. Ich relacje są zbieżne z moimi osądami i przytaczanym stosunkiem na przykład do wyższego wykształcenia.

Pojawiły się też głosy, że się użalam nad sobą i próbuję obwinić Świadków o swoje niepowodzenia. W żadnym wypadku nie było to moją intencją. Każdy jest odpowiedzialny za swoje osobiste wybory, jednak uznałem, że nie sposób pominąć wpływu czynników zewnętrznych na takie właśnie wybory. Kto z Was powie, że jest inaczej? Otoczenie kształtuje nas i pod jego wpływem podejmujemy i dobre i złe decyzje. Bądźmy szczerzy, tak po prostu jest i już…

Zapraszam więc w moich wspomnieniach do lat minionych i do mojej subiektywnej oceny Świadków Jehowy w tamtych latach.

Jak to się zaczęło…

To jest dopiero początek mojej opowieści. Chciałoby się powiedzieć, że „pamiętam jak dziś”. Jednak nie wszystko pamiętam ze szczegółami, ale zarys tej historii drodzy postaram się Wam przedstawić. W trakcie mojej opowieści spotkacie się z wyrażeniami, że tak powiem „branżowymi”, czyli terminologią stosowaną wewnętrznie przez Świadków Jehowy. Będą to takie określenia jak: Starszy, Ciało Kierownicze, Ostatek czy inne tym podobne tajemnicze wyrażenia. Nie sposób takich określeń uniknąć opowiadając o życiu wśród Świadków. Nie sposób też za każdym razem szeroko tłumaczyć o co chodzi. Stąd na końcu moich wspomnień zamieściłem coś na wzór słownika zwrotów i wyrażeń.

Jak to się więc, zaczęło?

To było lato 1986 roku. A ja uczyłem się wtedy w szkole średniej, zatem dla mnie był to okres wakacji, okres szczególnego odpoczynku i możliwości poznania czegoś nowego. Lato było niezmiernie gorące. Byłem razem z moim kolegą, Januszem, na Mazurach, w okolicach Giżycka w pewnej wsi u mojej cioci.

Ciotka nieopacznie zostawiła pod naszą opieką cały dom i razem z wujkiem pojechała na Śląsk do córki. Mieliśmy zajmować się domem i karmić kury. A i jeszcze mieliśmy się opiekować świnką morską!

Nieopodal było jezioro, więc całe dni moczyliśmy się w wodzie, opalaliśmy i wiedliśmy wolny żywot. Raczej generalnie, to się nudziliśmy.

W tej scenerii doszło do mego pierwszego poważnego spotkania ze Świadkami Jehowy. Mieli oni swój obóz, (nazywało się to „ośrodek pionierski”) w pobliskiej wsi. Działalność takich ośrodków była sposobem na spędzenie lata dla młodych i nie tylko młodych wyznawców tej religii. Później wielokroć sam uczestniczyłem w takich obozach. Świadkowie, którzy tam byli, większość dnia poświęcali na głoszenie Dobrej Nowiny, czyli na odwiedzanie ludzi każdego dnia w okolicznych wsiach. Każdy z nich miał teren osobno przydzielony. Po południu mieli czas wolny dla siebie. Ośrodki takie organizowano w miejscowościach gdzie nie było Świadków, albo było ich bardzo mało. Później zapewne opiszę jak i ja brałem udział w takich wyjazdach, ale teraz wróćmy do tego jak to się zaczęło…

Właśnie w taki jeden ze słonecznych wakacyjnych dni zawitali i do nas na wsi Świadkowie Jehowy.

Przyjęliśmy ich z Januszem gościnnie… na ławce przed domem.

Trzeba Wam wiedzieć, że wcześniej też widywałem Świadków w moim rodzinnym mieście Białymstoku, ale były to bardzo krótkie spotkania. Krótkie na tyle, na ile szybko ktoś z rodziców interweniował i zamknął im drzwi przed nosem. Więc raczej nie było takich spotkań ani za dużo, ani za często. Pamiętam, jak pewnego razu udało mi się porozmawiać z miłą i sympatyczną parą głosicieli trochę dłużej na korytarzu, przed moimi drzwiami w bloku, w którym mieszkałem. Ze spotkania tego udało mi się wynieść tyle, że jedną z moich rozmówczyń była pani o niespotykanym imieniu Ofelia. Dowiedziałem się też, że pani Ofelia mieszka gdzieś nieopodal w bloku na moim osiedlu. Ale nie wiedziałem dokładnie, w którym. Piszę Wam o tych szczegółach, ponieważ wkrótce będzie to bardzo istotne.

Wróćmy więc teraz do tego pierwszego spotkania ze Świadkami na serio, pamiętnego roku 1986.

Pamiętam, że jeden z odwiedzających nas miał na imię Henio. Imię bardzo dźwięczne i łatwo je zapamiętałem, bo dla wygłupów z moim kolegą, właśnie takiego imienia w stosunku do siebie używaliśmy. Mówiliśmy do siebie: „Heniu, chcesz herbaty?”, „Dziękuję Heniu” itp. Trudno mi powiedzieć nawet, o czym wtedy rozmawialiśmy z Heniem Świadkiem Jehowy, ale pozostało… wrażenie. Dobre wrażenie. Szczegół, jaki pamiętam to, że ze zdziwieniem dowiedziałem się o imieniu Boga — Jehowa. Wcześniej nigdy o tym nie słyszałem, a nazwa Świadkowie Jehowy kojarzyła mi się z jakąś egzotyczną religią dalekiego wschodu. Coś tak egzotycznego jak Budda, Kriszna i Jehowa razem. Zdziwienie moje nie miało granic, gdy okazało się, że Świadkowie są chrześcijanami. Trzeba Wam też wiedzieć, że byłem takim trochę mędrkującym chłopakiem. Fascynowały mnie zagadnienia związane z rzeczami nieznanymi i tajemniczymi, z UFO i trójkątem Bermudzkim, ezoteryką, radiestezją i takie tam. Lubiłem o tym rozmawiać i spodziewałem się, że Świadkowie też lubią takie tematy, bo przecież opowiadali między innymi o końcu świata. Trochę się jednak pomyliłem.

No, może więcej niż trochę.

Po kilku dniach doszło do kolejnej wizyty Świadków u nas, a w zasadzie u ciotki, bo to przecież był jej dom.

Tym razem skład był odwiedzających był inny choć znów było ich dwoje. Dziś wiem, że jednym z rozmówców był Starszym zboru. Starszy zboru to taka funkcja w organizacji Świadków. Trzeba Wam tu wyjaśnić, że w zborze Świadków nie ma księży w rozumieniu religii katolickiej, czy pastorów jak w religiach protestanckich, ani popów czy baciuszek jak w religiach wschodniego obrządku chrześcijańskiego. Są za to mężczyźni tzw. dojrzali duchowo, z odpowiednim stażem w tej religii. Jest wiele wymagań, jakim owi Starsi muszą sprostać, ale o tym opowiem przy innej okazji. Może opowiem o tym, gdy dojdziemy do chwili, gdy sam zostałem Starszym.

Wracając do rozmowy z tym Starszym, za „Chiny ludowe” nie pamiętam jak on miał na imię, było coś, co mnie w tym człowieku ujęło. Wcześniej, gdy z kimś prowadziłem dyskusję i udało mi się tego kogoś „zapędzić w kozi róg” w dyskusji, to taki ktoś wił się i kombinował jak mógł, a ja miałem satysfakcję widząc, że pokonałem go na słowa. Tak zawsze wyobrażałem sobie dysputy. Podczas tej pamiętnej rozmowy ze Świadkami, też oczywiście próbowałem tego samego sposobu. Sprowadziłem dyskusję do tematów mi najlepiej znanych, być może chodziło o możliwość znalezienia życia poza Ziemią, czekałem na znany i sprawdzony scenariusz, gdzie mój rozmówca będzie kluczył i kombinował jak koń pod górkę. A tym czasem Starszy ten zadziwił mnie zupełnie. Nie żeby w sposób zadowalający znał odpowiedzi na zadane przeze mnie pytania, wręcz przeciwnie. Powiedział po prostu, że nie wie jak mi odpowiedzieć na te zagadnienia. Dodał, że nikt nie jest alfą i omegą i on też nie. Uzupełnił chęcią odwiedzenia mnie jeszcze raz i udzielenia odpowiedzi, gdy się do tego przygotuje. To był dla mnie cios! Szczerość tego człowieka była czymś niespotykanym! Niestety nie mogło dojść do następnej rozmowy, ponieważ czas ich ośrodka pionierskiego już dobiegał końca. Wziął mój zatem mój adres domowy w Białymstoku i obiecał, że przekaże ten adres komuś z miejscowych Świadków. Wymienił nawet nazwisko Andrzeja S. mówiąc, że na pewno wspomniany Świadek mnie odwiedzi. Nie wiem w końcu czy przekazał mój adres tak jak obiecał, ale Andrzej S. nigdy się u mnie nie pojawił. Coś nie zagrało wtedy jak trzeba, bywa.

Później miałem okazję z Andrzejem być w jednym zborze. A nawet uczestniczyć razem z nim w pozbawianiu przywileju (inaczej degradowaniu) innego Starszego. Ale to oczywiście już zupełnie inna historia.

Po pamiętnej pierwszej rozmowie ze świadkami w Sołtmanach odkryłem na półkach z książkami u ciotki kilkanaście starych „Strażnic” i „Przebudźcie się!” (periodyków wydawanych przez Świadków). Widocznie moja ciocia od czasu do czasu spotykała się ze Świadkami i przyjmowała ich literaturę. Wśród jej innych książek znalazłem też małą książeczkę pod tytułem: „Prawda, która prowadzi do życia wiecznego”. Właśnie ta mała pozycja zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Oprócz wielu nauk Świadków zaprezentowanych w tej książce, szeroko omówiony był temat „dni ostatnich” i końca świata, zwanego „Armagedonem”. Doskonale pamiętam argumentację, jaka była tam przedstawiona. Wyobraźcie więc sobie taką sytuację: leżałem w słońcu na pomoście nad jeziorem i czytałem, że koniec świata nastąpi zanim przeminie pokolenie ludzi pamiętających rok 1914. Jako, że był wtedy już rok już 1986, więc z moich wyliczeń jasno wynikało, że Armagedon już tuż tuż. Ilustracją w książce „Prawda, która…”, do tej argumentacji była otwarta Biblia, gdzie z jednej strony widniała data 1914, a drugiej hasło Armagedon. Nad otwartą książką rozciągał się napis: „Za jednego pokolenia”. Wszystko to wzbudzało mój niepokój! Oczywiście w książce przedstawiona była cała masa dowodów, iż żyjemy w dniach ostatnich obecnego świata i już wkrótce zostanie on zniszczony w strasznej pożodze gniewu bożego.

Dowody te opierały się głównie na wybranych fragmentach w Ewangelii Mateusza z 24 rozdziału, gdzie mowa jest o wojnach, trzęsieniach ziemi i chorobach, jakie miały nawiedzać ludzkość przed planowanym przez Boga, końcem świata. Wskazywano tam na wojny światowe, jako jeden z pierwszych znaków dni końca, których pierwsza wybuchła właśnie w roku 1914. Przemawiało to do mnie. Inne fragmenty Biblii, na jakie się powoływano to między innymi 2 list do Tymoteusza z 3 rozdziału, według, których w dniach ostatnich ludzie mieli być zawistni, samolubni, nieposłuszni rodzicom, niemiłujący dobra oraz mieli przejawiać masę negatywnych cech, jakie spotykamy, na co dzień. Moje obserwacje ludzkich zachowań z punktu widzenia niedoświadczonego nastolatka również potwierdzały, że w myśl tej argumentacji żyjemy w dniach ostatecznych tego świata.

Nie jest w tej chwili istotne czy argumenty te były prawdziwe, czy zgodne z danymi historycznymi. Wrócimy do tego tematu przy innej okazji. Ważne jest, że w mojej świadomości wycisnęły piętno. Uwierzyłem tym słowom i byłem przekonany, że koniec świata jest tuż za progiem! Bez najmniejszych wątpliwości.

Oczywiście książka „Prawda, która prowadzi do życia wiecznego” dawała odpowiedź jak uniknąć zagłady. Jednoznacznie wskazywała, że przyłączenie się do zboru Świadków Jehowy jest symbolicznym wejściem do Arki zapewniającej ocalenie. Analogicznie jak w opowieści z księgi rodzaju o Noem i jego rodzinie, która została uratowana z ogólnoświatowego potopu. Pamiętacie tę biblijną opowieść?

Jak już wspomniałem, leżąc na kocu gdzieś na pomoście ponad leniwie pluskającymi falami mazurskiego jeziora, uświadomiłem sobie, że zginę wkrótce w Armagedonie! Bo przecież nie jestem Świadkiem Jehowy! A tylko ich organizacja zapewnia ocalenie! Poraziła mnie myśl: „a co będzie, jeśli Armagedon rozpocznie się przed końcem wakacji??? Zginę jak ruda mysz!”

Owładnięty tą myślą postanowiłem poszukać Świadków Jehowy i dowiedzieć się jak najwięcej o ich naukach, o Biblii… i o tym jak uratować swoją skórę. Co tu dużo mówić.. Strach jest najlepszym motywatorem do działania. Tak było i w moim przypadku.

Wakacje trwały nadal, ale ja postanowiłem je skrócić i wrócić do mojego rodzinnego miasta, do Białegostoku. Zadziwiające, jakie szczegóły czasem tkwią w ludzkiej pamięci. Jednym z takich szczegółów jest moment, gdy wszedłem do mieszkania tuż po powrocie do mego rodzinnego domu. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem siedzącą w fotelu moją mamę. Czytała książkę. Mama książki nie tylko czytała, ale je wprost „pożerała”. Tygodniowo potrafiła przeczytać do ośmiu książek, bo tyle na raz można było wypożyczyć w bibliotece, a mama do biblioteki chodziła raz w tygodniu. Chyba zamiłowanie do czytania jako takiego mam właśnie po matce. Dzięki temu później z wielką ochotą czytałem Biblię i literaturę Świadków. Czyniłem to też wnikliwie, co zaowocowało głębszą znajomością historii świadków i nauk dogmatycznych. Właściwie wiedza ta była głębsza niż przeciętnego Świadka, to nie przechwałki a raczej przyczynek do późniejszych wydarzeń. Mojej dość szybkiej kariery w zborze Świadków, a także późniejszego odejścia. Ale o tym opowiem później. Nic, więc dziwnego moim oczom się nie ukazało, gdy zobaczyłem matkę pogrążoną w lekturze. Mama podniosła wzrok i spytała pewnie bardziej z grzeczności niż faktycznego zainteresowania:

— Co słychać?

— Nic. — Odpowiedziałem lekko, ale za chwilę dodałem — Zostanę Świadkiem Jehowy!

Mama zareagowała trochę dziwnie. Roześmiała się i wzięła to za dobry żart. Pewnie w owym czasie miałem wiele ciekawych pomysłów i była przyzwyczajona. Rozpakowałem się i wyszedłem czym prędzej z mego domu. Oczywiście nie mogłem usiedzieć w miejscu, chciałem szybko znaleźć Świadków Jehowy!

Jak już wcześniej wspomniałem, wiedziałem, że gdzieś w pobliżu mieszka kobieta Świadek o imieniu Ofelia. Chodziłem, więc od klatki, do klatki schodowej okolicznych bloków i przeglądałem spisy lokatorów szukając tego imienia. W tamtych czasach nie było jeszcze ustawy o ochronie danych osobowych i spisy lokatorów były kompletne.

Poszukiwania nie trwały długo, znalazłem to niecodzienne imię w pierwszym bloku do jakiego wstąpiłem. Nie pamiętam dokładnie, czy dotarłem do samych drzwi czy nie, ale pomyślałem, że może jednak jest już trochę za późno na odwiedziny. Było około 21.00. Postanowiłem przyjść nazajutrz rano.

Następnego dnia rano, po śniadaniu postanowiłem pójść do pani Ofelii. Wziąłem swój specjalny zeszyt w którym miałem zanotowane pytania, jakie mi się nasunęły w trakcie czytania lektury książki „Prawda, która prowadzi do życia wiecznego”. Oczywiście jednym z pytań był problem Armagedonu i mojego losu. „Co się stanie ze mną gdyby Armagedon był już dziś? Zginę, czy też już nie?”

W tym miejscu zróbmy malutką pauzę. Nie jest tajemnicą, że głównym motywatorem moich poczynań, nie była głęboka miłość do Boga, a raczej strach przed zagładą we wspomnianym Armagedonie. Od czegoś trzeba zacząć, prawda? Były to pierwsze dni mego kontaktu z tzw. Prawdą. Później przyszło głębsze zrozumienie, dojrzałość i prawdziwa miłość do Boga. Ale to później, po jakimś czasie.

Co więc zdarzyło się tego pamiętnego poranka?

Wyszedłem na klatkę schodową i zacząłem zamykać drzwi na klucz. W tym momencie usłyszałem jak na moim piętrze zatrzymuje się winda. Mieszkałem w wieżowcu, na siódmym piętrze. Z windy wysiadła Ofelia!!! Oniemiałem na chwilę. Gdy zbliżała się w moją stronę pierwsze, co powiedziałem to:

— W tym jest chyba palec boży!!!

Kobieta ta była chyba nie mniej zaskoczona niż ja. Wyjaśniłem jej, że właśnie wybierałem się do niej do domu, że przeczytałem „Prawdę, która prowadzi do życia wiecznego”, że chcę być Świadkiem Jehowy i że mam mnóstwo pytań na temat o Biblii!!!

Zaprosiłem ją do mieszkania i zarzuciłem następnymi pytaniami.

Ofelia po pierwszym szoku i przyjęcia gradu moich pytań, odetchnęła i powiedziała mi, że najlepszym wyjściem będzie rozpoczęcie domowego studium biblijnego. Zapewniła mnie, że wtedy dowiem się wszystkiego i w krótkim czasie sam będę znał odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie zadałem. Opowiedziała też o zebraniach, jakie mają trzy razy w tygodniu Świadkowie Jehowy i zaprosiła mnie na najbliższe. Było tego samego dnia wieczorem. Nazywano je domowym studium książki.

Oczywiście byłem już na tym zebraniu wieczorem. Niezłe tempo, co? To było moje pierwsze takie zebranie. Nie pamiętam, o czym była mowa, nie pamiętam, jaką publikację omawialiśmy, pamiętam, że podobało mi się wszystko! Wszyściutko!

Trzeba Wam wiedzieć jak wyglądają zebrania Świadków. Albo jak wyglądały w tamtych czasach. To moje pierwsze zebranie, jak już nadmieniłem to było domowe studium książki. Spotkania takie odbywały się w kameralnym gronie kilku, kilkunastu, czasem trochę ponad dwudziestu osób. Była jedna osoba, która prowadziła to spotkanie. Zaczynało się modlitwą. Jakże inną od modlitw, które możecie usłyszeć w kościele katolickim. Były to modlitwy wypowiadane własnymi słowami. Często płynące z serca. Potem lektor odczytywał poszczególne kolejne akapity z książki, a po każdym z nich osoba prowadząca zadawała pytania odnoszące się do przeczytanego tekstu. Żeby było łatwiej, oczywiście na dole każdej strony te pytania były dołączone. Prowadzący nie musiał ich wymyślać samemu. Oczywiście pytania takie były banalnie proste. Była to taka socjotechnika, która pozwalała nie tylko na szybkie przyswojenie wiedzy, ale również na szybką indoktrynację. Wtedy jeszcze oczywiście o tym nie wiedziałem.

Pamiętam też z tego pierwszego zebrania, że lektorem była pewna dziewczyna o mieniu Wiesia. Miła dziewczyna, która po latach wyszła za mąż za Aleksandra. Człowieka, który wybierał się do nieba…, Ale o tym opowiem później.

Następnego dnia było moje pierwsze studium biblijne w mieszkaniu Ofelii.

Cóż to takiego jest to studium biblijne? Będzie jeszcze okazja opowiedzieć Wam o moich osiągnięciach i losach. Ale w tym miejscu nadmienię, że jest to seria spotkań z taką osobą, jaką ja wtedy byłem, czyli tzw. zainteresowanym. Podczas każdego z takich spotkań czytana jest rozdział po rozdziale publikacja wydana przez Świadków. Oczywiście zadawane są pytania nawiązujące do podanego materiału tą samą techniką co na zborowych studiach książki. Książka, którą się studiuje w poszczególnych rozdziałach dotyka głównych nauk Świadków. Poszczególne akapity naszpikowane są wersetami biblijnymi. W ten sposób osoba studiująca odnosi wrażenie, że studiuje Biblię. Przecież nazywa się to studium biblijnym. W rzeczywistości jest to jednak jest studium danej książki. W moim przypadku była to książka pod tytułem: „Będziesz mógł żyć wiecznie w raju na ziemi”. W późniejszych czasach używano już innych publikacji, bo znaczna część nauk prezentowanych w tym dziele uległa zmianie. Ale to już inna para kaloszy…

I tak to się zaczęło…

Ośrodki pionierskie

Jak już wcześniej opisywałem, mój pierwszy kontakt ze Świadkami Jehowy nastąpił w czasie wakacji, na Mazurach. Obozowali oni wtedy w pewnej miejscowości niedaleko wioski, gdzie spędzałem wakacje. Obozy takie nazywano „ośrodkami pionierskimi”. Było to jak dla mnie fantastyczne i ciekawe przedsięwzięcie, które łączyło przyjemne z pożytecznym zapewniając uczestnikom wypoczynek gdzieś nad jeziorem, w górach czy innych atrakcyjnych miejscach a zarazem umożliwiało tzw. opracowanie terenu oddalonego. Dziś gdy piszę słowo „opracowanie”, brzmi mi to jakoś dziko i obco, ale wtedy w nomenklaturze Świadków brzmiało to normalnie. Chodziło oczywiście o działalność głoszenia Dobrej Nowiny i odwiedzenie mieszkańców danego obszaru czyli terenu.

Teren oddalony był to pewien obszar obejmujący najczęściej wsie oraz małe miejscowości, gdzie Świadków nie było lub było ich bardzo mało. Tereny takie obejmowano głoszeniem, czyli kampanią odwiedzania ludzi po domach i głoszeniem Dobrej Nowiny. Odbywało się to oczywiście najczęściej w okresie letnim. Czasem takie ośrodki zlokalizowane były też w miastach, ale oczywiście nie cieszyły się takim powodzeniem jak ośrodki w lasach, nad jeziorem czy morzem. Najczęściej uczestnicy byli zakwaterowani w namiotach, czasem udostępnionej stodole, a czasem w domach miejscowych Świadków Jehowy. Warunki bytowania czasem były bardzo skromne czy spartańskie a warunki sanitarne na obecne czasy nazwalibyśmy skandalicznymi, ale w tamtych czasach nikt nie narzekał i wszyscy byli bardzo zadowoleni. Na obozie zainstalowana była kuchnia polowa gdzie posiłki były przygotowywane przez dyżurnych zmieniających się rotacyjnie. Średnio podczas dwutygodniowego pobytu na ośrodku dyżur taki wypadał dwa razy dla każdego uczestnika.

Jak wyglądał dzień pobytu na takim ośrodku?

Pobudka o godz. około 6.00 — 7.00 rano i poranna toaleta. Ładnie to się mówi „poranna toaleta”. Myliśmy się w jakimś strumieniu. Czasem był kran z bieżącą wodą. Goliłem się też przy strumieniu przeglądając się w lusterku zawieszonym gdzieś na gałęzi. Gdy byliśmy już ładni, przychodził czas na śniadanie, ale nie było to tak hop-siup. Przed śniadaniem, przy stołach omawiany był „tekst dzienny”. Tekst dzienny był to pewien fragment Biblii wraz z komentarzem dołączonym przez Organizację. Mieliśmy je w takich malutkich książeczkach i na każdy dzień był wyznaczony fragment. Następnie była odmawiana modlitwa i śniadanie spożywaliśmy ze smakiem. Później ruszaliśmy w teren. Najczęściej na jeździliśmy rowerami, czasem jednak piechotą lub samochodami.

Jeden z moich pierwszych ośrodków pionierskich. Gdzieś pod Suchowolą.

Odwiedzano wtedy po domach mieszkańców wsi i miasteczek na przydzielonym terenie. Podczas takiego głoszenia kolportowano literaturę wydaną przez Towarzystwo Strażnica czyli organ wydawniczy Świadków Jehowy. Zapisywano adresy osób, które wyraziły chęć przeczytania takiej literatury lub nawet jednoznacznie określiły się, że są chętni rozmawiać ze Świadkami Jehowy. Według moich odczuć zapewne wiele z takich osób mogłoby potencjalnie wstąpić kiedyś w szeregi Świadków, ale w praktyce, rzadko potem odwiedzano takie osoby ponownie. Była to praca dla samej pracy. A może raczej praca dla zebrania odpowiedniej ilości godzin spędzonych w służbie głoszenia. Stąd nazwa „Ośrodki pionierskie”, ponieważ od uczestników wymagano złożenia odpowiedniej deklaracji, że w danym miesiącu spędzą w „służbie” minimum 60 godzin. Osoby takie, które złożyły taką deklarację, nazywano pionierami pomocniczymi. Deklarację taką składało się na jeden miesiąc. Byli też pionierzy stali, dla których limitem miesięcznym było 90 godzin. Z tym, że w ich przypadku deklaracja spędzania takiej ilości w służbie nie odnosiła się do jednego miesiąca, ale do roku. Napisałem, że było to 90 godzin miesięcznie. Nie jest to do końca prawdą. Formalnie takie zobowiązanie było na 1000 godzin w ciągu roku. Jednak nie zawsze trzeba było aż tyle czasu spędzić w służbie. Gdy w skali roku wyszło to 750 godzin, to też takiego gorliwego Świadka nazywano pionierem stałym. Oczywiście powszechnie i na głos się tego nie mówiło. W społeczności Świadków pionierzy cieszyli się poważaniem i szacunkiem. Gdy nie byłem jeszcze Świadkiem i przedstawiano mi kogoś, to oczywiście pionierzy byli przedstawiani z odpowiednim namaszczeniem. Z pietyzmem nawet, bym powiedział.

Co tu dużo mówić, kochani. Ja też gdy byłem Świadkiem wiele lat spędziłem w stałej służbie pionierskiej. Podobało mi się to! Zawsze lubiłem robić coś na 100%, a nie na pół gwizdka, jak to się mówi.

W późniejszych czasach limity godzinowe dla pionierów stałych i pomocniczych zostały radykalnie zredukowane. Było więc o wiele łatwiej wypracować swoje godzinki.

Temat godzinek oczywiście będzie się przewijał w trakcie mojej opowieści. Było i jest to dla Świadków bardzo ważne. Czasem może ważniejsze niż treść niesionego orędzia. Niemniej, jest to już inna para kaloszy…

Wróćmy do ośrodków pionierskich.

Obozy takie były też doskonałą okazją do wypoczynku, ponieważ po powrocie z kilkugodzinnego głoszenia był obiad, po którym następował czas wolny. Wieczorami odbywały się w wyznaczone dni zebrania takie jak we wszystkich zborach na świecie.

Jedno z takich zebrań na ośrodku pionierskim. Pokazujemy jak proponować nasze publikacje. Nikt się nie przejmował wtedy krawatami. Trampki i dres były dobrym strojem.

W czasie wolnym organizowano rozmaite gry i zabawy. Jeśli był w pobliżu zbiornik wodny była możliwość kąpieli, stąd chętniej ośrodki takie organizowano w miejscach turystycznie atrakcyjnych.

Czas wolny. Śpiewaliśmy. Gadaliśmy…. Ale wszystko musiało być w chrześcijańskim duchu.

Jeśli uczestnicy takiego ośrodka mieli małe dzieci, to najczęściej zajmowali się nimi dyżurni, którzy zostawali w obozie, gdy pozostali jechali na głoszenie. Zdarzały się też przypadki fanatycznych organizatorów takich obozów. Nie pozwalano wtedy jechać na taki ośrodek małym dzieciom niezdolnych jeszcze do głoszenia. Osoby takie twierdziły, że „ośrodek pionierski” jest tylko dla pionierów, a nie są to kolonie dla dzieci. Gdy byłem Starszym i miałem możliwości decyzyjne nigdy nie przyjmowałem takiego sposobu myślenia. Wychodziłem z założenia, że małe dzieci mogą z powodzeniem zostawać w obozie, a w tym czasie ich rodzice wezmą udział w szlachetnym dziele głoszenia. Gdy zabraniano jechać na taki obóz dzieciom, nie jechali też rodzice i było mniej uczestników, a tym samym mniej rąk do pracy. Według mnie, nieoceniona była też pomoc doświadczonych żon i matek w przygotowywaniu posiłków. Nie chodzi o to, że zaraz były tylko kucharkami. Wyobraźcie sobie jakby wyglądało żywienie, gdyby polegać tylko na młodych i niedoświadczonych osobach. Z głodu byśmy poumierali. Nie były to czasy, kiedy można było zadzwonić i zamówić pizzę, czy wiaderko kurczaczków w KFC.

Po za tym w kwestii wyżywienia w tamtych czasach, nie było niczym niezwykłym, gdy jakiś czas przed ośrodkiem pionierskim, siostry ze zboru skrzykiwały się aby przygotować jedzenie jeszcze przed samym obozem. Kupowano na wsi świniaka, albo dwa, w zależności od planowanej ilości uczestników. A potem wieczorami, gdzieś u kogoś w garażu czy piwnicy trwała produkcja żywności na obóz. Przygotowywano wędliny. Smażono kotlety mielone i zamykano je w słoikach. Co prawda czasem te kotlety się psuły… ale to już zupełnie inna historia.

Zdarzały się też wpadki w materii kulinarnej. Nie zawsze posiłki nadawały się do zjedzenia, szczególnie przygotowane przez osoby z mniejszym doświadczeniem lub zupełnie bez doświadczenia. Cóż, nie zawsze dobre chęci wystarczają.

Przypominam też sobie historię z dużą puszka pasztetu. Pasztet ten pochodził z tzw. darów, ofiarowanych przez Świadków Jehowy z krajów bardziej zamożnych niż Polska. Przynajmniej w owym czasie. Puszka była dość sporych rozmiarów i nie udało się jej „wysmarować” na kanapki podczas jednego posiłku, a że pogoda była upalna i z lodówkami w takich spartańskich warunkach było, że tak powiem średnio… to mówiąc kolokwialnie pasztet „dostał nóżek”. Dyżurnym żal było wyrzucić pozostałości puszki, no bo taki smaczny był dzień wcześniej i w dodatku jeszcze „z darów”. Zużyto więc resztę pasztetu podczas śniadania na następny dzień. Skutek był taki, że wszyscy uczestnicy ośrodka dostali sensacji żołądkowych i biegali po krzakach. Przynajmniej jedna dziewczyna musiała poddać się gruntowniejszemu leczeniu szpitalnemu i dla niej pobyt na ośrodku pionierskim się zakończył. Z wysoką temperaturą odwieziono ją do Białegostoku.

Obieranie ziemniaczków dla wszystkich uczestników ośrodka. Od tamtej pory już umiem obierać ziemniaki. Wcześniej było różnie. W tle foliowe zabezpieczenie nad paleniskiem, żeby deszcz nie padał do zupy.

Mój pierwszy ośrodek pionierski, w którym uczestniczyłem był w miejscowości Suchowola. Kilkadziesiąt kilometrów na północ od Białegostoku. Przy wjeździe do tego miasta możecie się natknąć na bilbordy informujące, że miejscowość ta jest geograficznym centrum Europy.

Ten pierwszy obóz był już w 1987 roku, tuż po moim chrzcie. Później były inne ośrodki, które dziś już ciężko mi wyliczyć. Na pewno były w okolicy Goniądza (dolina Biebrzy), Knyszyna, Moniek, Sokółki czy Supraśla. Przed oczami we wspomnieniach przesuwa mi się mnóstwo obrazów z takich ośrodków. Zakurzone drogi, namioty w słońcu i namioty w deszczu. Lasy, zacienione zagajniki, krowy na polu, mnóstwo szczerych ludzi na wsi z zainteresowaniem obserwujących „tych jehowych”, co chodzą od domu do domu. Poranna toaleta w rzece czy jeziorze, golenie się przy użyciu zimniej wody. Ach jak wtedy po zimniej wodzie skóra jest gładka! Spróbujcie kiedyś. Nie ma takiej wody po goleniu, która by była tak skuteczna w zamykaniu porów skóry.

Pamiętam dokładnie stres towarzyszący naszym wysiłkom w obozie. Czy zdążymy ugotować obiad zanim bracia i siostry wrócą z głoszenia? Zaniepokojenie, czy będzie wszystkim smakowało?

Wspominam też tony literatury, które pozostały w domach ludzi. Wyświechtana stara Biblia z żółtymi brzegami od ciągłego przewracania, z podkreślonymi wersetami długopisem, ołówkiem, mazakiem…

Kochani. Na pewno potraficie sobie teraz wyobrazić te nasze wspólne ogniska wieczorami. Nad głowami niebo pełne gwiazd i iskry z ogniska wzbijające się w niebo. Śpiew ptaków i szumiące nad nami drzewa. W takiej scenerii snuliśmy opowieści o spotkanych ludziach, o ich problemach i o tym jak problemy te wkrótce rozwiąże nadchodzące Królestwo Boże. Wymienialiśmy się doświadczeniami. Śpiewaliśmy przy gitarze Pieśni Królestwa (pieśni religijne stworzonych przez Świadków Jehowy). W pełgającym blasku od płomieni ogniska z trudem odczytywaliśmy słowa tych pieśni w małych śpiewnikach odbitych gdzieś na powielaczu. Później pojawiły się już nowe, kolorowe śpiewniki wydrukowane w jednej z drukarni Świadków Jehowy w Selters w Niemczech. Miały nuty, miały wpisane chwyty gitarowe, ale te pierwsze malutkie z powielacza miały gigantyczny ładunek emocjonalny. Czujecie to?

Jednym z tematów takich wieczornych spotkań było opowiadanie o tym, jak kto poznał Prawdę… Czyli jak kto został Świadkiem. Byliśmy jak jedna wielka kochająca się rodzina. Dla wielu z nas była to jedyna prawdziwa rodzina. Opowiadaliśmy jakie życie wiedliśmy przed tym zanim przyszliśmy do zboru. Niektórzy opowiadali o problemach z alkoholem, inni nawet o uzależnieniu od narkotyków. Często ktoś podsumowywał taką opowieść, że gdyby nie Biblia, nie zbór, nie Jehowa… to pewnie by już nie żyli. Może czasem historie te były trochę podkolorowane. Może świadomie doprawione zbytnim dramatyzmem, ale było to jak najbardziej szczere.

Z perspektywy czasu bardzo miło wspominam takie ośrodki. Była to wspaniała forma aktywnego wypoczynku i możliwość „nabicia” dużej liczby godzin w głoszeniu. Dodać też trzeba, że odpłatność za możliwość uczestnictwa w takim ośrodku była niewielka. Najczęściej obejmowała koszt wyżywienia i wynajmu terenu, gdzie rozbite były namioty. Później, gdy działalność Świadków Jehowy została zalegalizowana, dochodziły koszty ubezpieczenia, ale nadal były to pieniądze raczej symboliczne.

Kilka lat później już krawaty na ośrodku były konieczne. Czytam z Biblii podczas mego przemówienia.

Trzeba Wam też wiedzieć, że zanim zostałem Świadkiem, przez kilka lat bardzo aktywnie uprawiałem karate. Mówię Wam o tym teraz w kontekście kosztów uczestnictwa w ośrodku pionierskim, bo przypominam sobie pewne zdarzenie…

Zbliżało się lato i potrzebowałem pieniędzy na opłacenie takiego obozu. Prosiłem moją mamę o jakąś tam kwotę. Nie pamiętam ile to było. Tak jakby dziś powiedzmy trzysta złotych. Moja mama trochę narzekała, że to dużo pieniędzy, że po co itd. Wtedy powiedziałem jej, że mój kolega ze szkolnej ławki Konrad, jedzie na obóz karate. Koszt tego obozu był kilkakrotnie większy. Relacja była taka, jak nie przymierzając za mocno, moje trzysta złotych na ośrodek pionierski i tysiąc trzysta złotych na obóz karate. Po tym argumencie mama przestała narzekać. Może bardziej nie podobało się jej moje zaangażowanie w działalność Świadków, niż faktyczna wysokość opłaty za obóz.

Warto wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie. Takie obozy doskonale izolowały młodzież od wakacyjnego odpoczynku w gronie osób, które nie były Świadkami Jehowy, „były ze świata”. Miało to chronić młodzież od zgubnego wpływu rówieśników, którzy mogliby kogoś namówić na pójście do dyskoteki, na palenie papierosów czy też, nie daj Boże, namówić na zdobywanie wykształcenia na studiach.

W mojej opowieści staram się Wam, drodzy przekazać jak to było naprawdę. Blaski i cienie. W następnych rozdziałach opiszę trudniejsze sprawy. Kwestie doktrynalne, które mogą zaszkodzić zdrowiu i życiu. Niech nikt jednak nie zarzuci mi, że podczas takich obozów nie byłem szczęśliwy. Czułem po co żyję i czułem, że to co robię jest dobre, że ma to głęboki sens.

Jak często odczuwacie coś podobnego?

Gdzieś w głoszeniu na wsi. W tle Polonez słynny „Porucznik Borewicz”.

Wyobraźcie sobie, jak pewnego razu na rowerach jechaliśmy zmęczeni wracając do naszego ośrodka w Suchowoli. Dookoła falowały zboża czekające na żniwa. Wiatr rozwiewał nasze włosy. Tak jest! Miałem wtedy jeszcze włosy. A my w tym zachwycie rozmawialiśmy jak wkrótce cała Ziemia będzie rajem i jak wspaniale wygląda nasza przyszłość. To co, że dziś wiem, że to była kompletna utopia? Ale byłem wtedy naprawdę szczęśliwy.

I wiecie co…? Super były te ośrodki.

Budowa Sal Królestwa

Sale Królestwa są miejscami gdzie spotykają się Świadkowie Jehowy na cotygodniowych spotkaniach. Gdy „poznawałem Prawdę” takich sal w moim mieście było tylko dwie. Oczywiście były to miejsca, które nie funkcjonowały pod szyldem Sal Królestwa. Nie były w żaden sposób oznaczone jako miejsca kultu czy religii, ponieważ działalność Świadków w owym czasie była oficjalnie zakazana. Jedna z sal formalnie była gabinetem dentystycznym. A druga? Do dziś nie wiem, jakie było jej o nominalne przeznaczenie. Był to w pewnym sensie barak, w którym się mieściło się na zebraniach do 150 osób. Wszyscy siedzieliśmy jak śledzie w puszce! Siedzenia były dość wygodne… Pochodziły z odzysku ze starych autobusów. Pamiętacie takie czerwone siedzenia ze sztucznej dermy? Z pewnością występowały w starych Autosanach zwanych w całym kraju „ogórkami”. Co ciekawe w sali tej był też kaflowy piec do ogrzewania a komin od tego pieca, który wznosił się ponad niski dach zbudowany był w kształcie strażnicy. Przypominacie sobie? Strażnica to naczelne czasopismo wydawane przez organizację Świadków. Po latach dowiedziałem się, że w owych czasach gdy ja stawiałem pierwsze kroki w zborze, komin ten był pewnego rodzaju kością niezgody. Jakiś gorliwy Świadek, murarz, wykonał ten komin właśnie w kształcie strażnicy. Wyglądało identycznie jak logo głównego czasopisma Świadków. Natomiast Starsi obawiali się, że taki komin jest zbytnią manifestacją obiektu przeznaczonego na zebrania Świadków Jehowy, a przecież nadal byliśmy w Polsce organizacją nielegalną. Niezarejestrowaną.

Latem panował w tej Sali — baraku niesamowity upał i zaduch. Nie było czym oddychać. Ale wszyscy byli zadowoleni, ba, wręcz szczęśliwi! Po skończonym zebraniu nikt nie szedł do domu przez godzinę, albo i dłużej. Przed salą staliśmy i rozmawialiśmy, wymienialiśmy doświadczenia, mówiliśmy o tym, co usłyszeliśmy przed chwilą na zebraniu. Wszyscy bardzo przeżywali uczestnictwo w takim zebraniu.

Często też spotykaliśmy się w wynajętych salach klubów osiedlowych oraz oczywiście spotkania odbywały się też w domach prywatnych. Niektóre z tych zebrań z zasady powinny się odbywać w mieszkaniach tzw. grupowe studium książki, ale często zgromadzaliśmy się na zebraniach, które powinny być tylko w Salach Królestwa a jednak z powodu trudności lokalowych zbieraliśmy się po domach. W późniejszych czasach, gdy powstało więcej Sal Królestwa zebrania takie odbywały się dwa razy w tygodniu już w obiektach do tego przeznaczonych.

Frekwencja obecności na zebraniach Świadków była bardzo wysoka. Był to okres, kiedy do zborów Świadków Jehowy napływało masę ludzi. Między innymi i ja. Sytuacja polityczna i gospodarcza stworzyła dogodne warunki, ludzie z różnych powodów przychodzili do Świadków. Oczywiście nie wszyscy przychodzący na zebrania zostawali Świadkami. Niektórzy byli obecni tylko na jednym takim spotkaniu i tyle. Inni przychodzili nawet przez dłuższy czas a potem znikali. Jeszcze inni zostawali w zborze już na długie lata. Tak czy inaczej z pewnością był to okres bardzo udanych „żniw” dla Świadków!

Z biegiem czasu zborów w mieście przybywało. Stawało się to w taki sposób, że gdy jeden ze zborów stał się bardzo liczny to był dzielony na dwa. Koniecznym warunkiem było oczywiście zapewnienie odpowiedniej liczby Starszych, aby mogli prowadzić zebrania i zapewnić odpowiednie funkcjonowanie zboru. Czasem tworzono trzeci zbór z dwóch sąsiednich.

Nie pamiętam dokładnie ile zborów było w roku 1986. Pięć? Sześć? Na pewno po kilku latach było ich około dwudziestu. Oczywistym zatem była potrzeba budowy nowych miejsc spotkań. A z każdej sali oczywiście korzystało kilka zborów. Najczęściej trzy lub cztery, czasem nawet pięć.

Pierwszą salą, jaką pomagałem budować była sala na dzielnicy Wygoda. Ulica, przy której stanął ten obiekt, miała wdzięczną nazwę Zgoda. Nie wiem czy sala ta funkcjonuje do dziś. Taką mam przynajmniej nadzieję, bo oznaczało by to, że budowla była dobrze zrobiona. Jej budowę rozpoczęliśmy w 1987 roku po moim powrocie z pierwszego ośrodka pionierskiego. Pracowałem tam od samego początku. Jeszcze podczas wakacji, ponieważ uczyłem się wtedy w szkole średniej.

Pożyczyłem od innego Świadka siekierę. Pamiętam, że miał na imię Krzysztof. Przez cały dzień wycinaliśmy krzaki i drzewa na posesji, gdzie później powstała sala. W krótkim czasie zaczęliśmy też kopać fundamenty. Na tej budowie spędzałem wiele czasu. Praktycznie były to wszystkie soboty oraz wiele popołudniowych godzin. Oczywiście nie zaniedbywałem też służby głoszenia od drzwi do drzwi. Czułem się zaszczycony, że mogę brać udział w tak doniosłym przedsięwzięciu. Oczywiście wszelkie prace przy budowie sal, czy innych obiektów (później brałem też udział w budowie domu Betel, centralnego ośrodka działalności świadków w naszym kraju), były wykonywane społecznie. Nie pobierano żadnego wynagrodzenia. Bardzo często była to dość ciężka praca. Niestety też o warunki bezpieczeństwa i higieny pracy pozostawiały bardzo wiele do życzenia. Oczywiście nikt nie narzekał, bo wszyscy wiedzieliśmy w jak dobrej sprawie się poświęcamy. Pracowaliśmy nie jak dla kogokolwiek z ludzi, ale jak dla Boga.

Sala Królestwa na Wygodzie powstała mniej więcej w przeciągu roku, co było sporym wyczynem. Przed oczami przesuwają się migawki z tej budowy. Pierwsze stawiane cegły przez Świadka z małej miejscowości pod Białymstokiem. Stawianie tych pierwszych cegieł wymagało szczególnych umiejętności. Nazywało się to wychodzeniem z winkla! Później murowanie. Ściany szybko pięły się do góry. Następnie montowaliśmy zbrojenie i zalewaliśmy strop. Wszystko ręcznie i za pomocą taczek. Jeśli dobrze pamiętam szczególnie długi był okres prac wykończeniowych. Dopieszczaliśmy każdy malutki szczegół. Ściana za podium pochłonęła masę godzin pracy wielu ludzi. Miała szczególną fakturę w drobną falę, ale gdy ją pomalowano na biało efekt był piorunujący!!! Nie tyle wyglądało to szczególnie ładnie, ale niezamierzonym efektem było szybkie meczenie się oczu wszystkich, którzy na nią patrzyli. Można było dostać jakiegoś oczopląsu! Skończyło się, więc na tym, że całą ścianę później zasłonięto kotarami.

Ciekawostką tej Sali był też mały basen zlokalizowany pod głównym podium. Zrobiony został z przeznaczeniem udzielania chrztu nowym Świadkom Jehowy. Czy był później w tym celu wykorzystywany? Z mojej wiedzy wynika, że nie więcej niż dwa razy. Uroczystości chrztu odbywały się już raczej przy okazji zgromadzeń, często nawet na murawie stadionu, w specjalnych przenośnych basenach. Najczęściej takie zgromadzenia odbywały się właśnie na stadionach sportowych lub dużych halach widowiskowo — sportowych. Wzięciem cieszyły się też duże sale sportowe szkół w naszym mieście. Zatem basen ten pod podium nie specjalnie się przydał. Przynajmniej na tym basenie nauczyłem się tynkować.

Mam też inny ciekawy szczegół, który wiązał się z tą Salą Królestwa na Wygodzie. Na początku mojej opowieści wspominałem o bracie Andrzeju, który miał mnie odwiedzić otrzymawszy mój adres od Świadków z obozu pionierskiego. Pamiętacie? Jakoś tak wyszło, że chyba dane te nie zostały przekazane, bo wspomniany Andrzej mnie nie odwiedził. Co wcale nie znaczy, że się nigdy nie spotkaliśmy.

Pewnego razu wylaliśmy posadzkę w tej nowobudowanej sali. Niestety było już tego dnia późno i nie mogliśmy uzyskać odpowiedniej gładzi. Umówiliśmy się więc, że na następny dzień rano przyjdziemy, a była to niedziela i dokończymy pracę. No i dokończyliśmy. Całą powierzchnię sali wykonaliśmy we dwójkę. Moim współpracownikiem, a może raczej ja jego, był oczywiście, jak się domyślacie brat Andrzej.

Ale wróćmy do zasadniczego tematu tego rozdziału, Sal Królestwa jako takich.

Zbliżał się termin oddania do użytku Sali na Wygodzie. Jak już wspomniałem nie był to obiekt wybudowany, jako oficjalna Sala Królestwa. W owych czasach nie było takiej możliwości. Formalnie była to suszarnia owoców. Tak została zarejestrowana budowa w odpowiednim państwowym urzędzie.

Pewnego razu byłem na budowie tylko w towarzystwie jednego brata. Na imię było mu Tadek i był Starszym zboru. Wykonywałem jakąś malutką pracę wykończeniową, a Tadek spodziewał się inspektora nadzoru, który miał „odebrać” obiekt i zezwolić na jego eksploatację. Oczywiście, nadal jako suszarnia owoców.

Pamiętam jak bardzo był zdziwiony inspektor, gdy zobaczył budynek wykończony na wysoki połysk, z lustrami, płytkami, wykładziną dywanową i podium do przemówień! Sam nie wiem jak kupił „ten kit” z suszarnią owoców. Fakt faktem, że sala została odebrana i nieoficjalnie została otworzona, jako miejsce spotkań Świadków Jehowy.

W tej Sali później miałem nie jedno przemówienie na zebraniach zborowych oraz przy okazji różnych okoliczności takich jak ślub czy pogrzeb Świadków. Tam też zdobywałem pierwsze szlify na wyższych szczeblach hierarchii organizacji. Najpierw, jako Sługa Pomocniczy a później jako Starszy zboru.

W kolejnych latach w naszym mieście oraz w okolicznych miejscowościach budowane były inne sale. Przy wielu z nich czynnie pomagałem.

Jednym z piękniejszych wspomnień była budowa Sali Królestwa w Hajnówce miejscowości leżącej prawie na skraju Puszczy Białowieskiej. Dlaczego szczególnie miło wspominam tamtą budowę? Sam do końca nie wiem. Może, dlatego, że wyjazd wypadł w piękny, słoneczny, wiosenny dzień? A może z powodu mentalności mieszkańców Hajnówki, którzy zostali Świadkami Jehowy? Mieszkańcy tamtych terenów w zdecydowanej większości wyznają religię prawosławną. Ludzie ci cieszą się opinią bardziej życzliwych i serdecznych niż katolicy wyznania zachodniego, rzymskiego. Być może ta reguła nie sprawdza się w stu procentach, ale coś w tym jest. Zapewne z tego powodu ludzie, którzy stali się Świadkami Jehowy, a mają korzenie prawosławne też są bardziej serdeczni, bardziej życzliwi i ciepli.

Na budowie Sali w Hajnówce ta ciepłość była szczególnie widoczna. W każdym słowie i geście. A może tamtejsi bracia i siostry też okazywali nam szczególną wdzięczność z powodu naszego poświęcenia i przyjazdu do ich miasta by pomóc w budowie obiektu, z którego w końcu oni mieli korzystać.

Po ciężkiej pracy od rana, zaproszono nas na obiad przygotowany przez starsze kobiety będące Świadkami. Były to czasy, gdzie nikomu się nie przelewało. Więc nie zdziwił nikogo posiłek, który składał się z kiszonej kapusty i chleba obłożonego słoniną. Być może dziś kręcilibyście nosem na takie menu. Może wydawałoby się obciachowe. Słonina? Fuuu! Jakie to niezdrowe…

A jak było wtedy?

Kochani, w życiu nie jadłem takiej słoniny! Dziś pewnie mało, kto próbował zjeść słoninę. Ale w tamtym czasie i miejscu było to na porządku dziennym. Jeśli mogę chwilę się porozwodzić na tą słoninką, to chyba była ona podwędzana, pokrojona w cieniutkie plastry, położona na genialnym świeżym chlebie rozpływała się w ustach. Gdybym dziś mógł gdzieś kupić taka słoninkę uczyniłbym to bez wahania bez względu na cenę!

Zobaczcie drodzy, jakie piękne wspomnienie z budowy Sali Królestwa. Podwędzana słonina…

Skoro już jesteśmy przy tematach kulinarno — budowlanych, to chcę wyjaśnić, że podczas budowy sali zawsze można było liczyć na posiłek. Zawsze były chętne osoby, najczęściej kobiety, które nie mogły pomagać w ciężkich pracach fizycznych na przykład przy noszeniu cegieł, czy mieszaniu jakiegoś betonu, ale siostry te, też chciały mieć swój wkład w budowę poprzez przygotowanie posiłków. Było to potrzebne i chwalebne do czasu, gdy nie przekroczyło granicy absurdu.

Taki absurd miał miejsce podczas budowy Sali Królestwa na osiedlu Słoneczny Stok. Budowaliśmy salę, która zastąpiła wspomniany wcześniej barak z krzesłami z autobusu. Podczas tej budowy podjęto decyzję o finansowaniu posiłków z funduszy przeznaczonych na zakup materiałów budowlanych. Nie byłoby to niczym złym, bo podczas tej budowy była zaangażowana masa ludzi i przygotowanie choćby obiadu przez jedną rodzinę mogło być bardzo dużym obciążeniem finansowym. Problem polegał na tym, że zaczęły się pojawiać na budowie sali, osoby, które przychodziły tylko na chwilę i zawsze było to przypadkiem w porze posiłków. Nie były to osoby biedne i potrzebujące wsparcia materialnego, ale osoby dość dobrze usytuowane. Robiły się z tego powodu niesnaski i niepotrzebne plotki. Robiła się, jak to się mówi gęsta atmosfera. Osobiście byłem świadkiem sytuacji gdy dobrze znany mi Starszy, ówczesny Sługa Miasta (osoba w pewnej mierze odpowiedzialna za działalność zborów w danym mieście), przychodził tylko na chwilę, kroki kierował do kuchni, zjadał co lepsze artykuły i kąski a potem znikał. Być może jestem tendencyjny i czepiam się głupich szczegółów, ale zawsze ze szczegółów składa się cały obraz. Po pewnym czasie obraz był taki, że budowa przedłużała się. Coraz mniej osób przychodziło pomagać. Pojawiło się narzekanie, utyskiwanie i wyraźne spowolnienie tempa prac. Do tego doszły też trudności finansowe. Brakowało środków na budowę. Pozyskiwane one były w większości z dobrowolnych datków. Natomiast w atmosferze niezadowolenia i narzekania było coraz trudniej o takie datki. Wobec takiej sytuacji zaciągnięto olbrzymi kredyt w centrali naszego kraju z tzw. Funduszu Budowy Sal Królestwa. Jako Starsi liczyliśmy, ze ten zastrzyk gotówki pozwoli na dokończenie budowy i oddanie w końcu sali do użytku. Niestety prace nadal szły jak krew z nosa. Wobec tego odwiedzili nas „wujkowie” z centrali zobaczyć, co się dzieje. Pamiętam spotkanie ze Starszymi zborów, które brały udział w budowie (byłem wtedy już Starszym od kilku lat). Powiedziano nam jasno, że jeśli budowa nie przyśpieszy, to Towarzystwo Strażnica, zarejestrowany już wtedy prawnie organ Świadków Jehowy w Polsce, sprzeda niedokończoną budowę, a środki ze sprzedaży zostaną przekazane do miast, gdzie budowa idzie pełnym tempem. Oczywiście w ten sposób przepadłyby datki, które zostały przekazane przez miejscowych Świadków, a zainwestowane środki były naprawdę pokaźne. Na szczęście taki scenariusz się nie ziścił, ale przyniosło nam to sporo zmartwień. Jako osoba na tzw. przywileju miałem dostęp do informacji niejawnych. Wtedy to też się dowiedziałem o poważnych nieprawidłowościach przy dysponowaniu pieniędzmi przeznaczonymi na budowę. Okazało się, że materiały były kupowane w sposób niegospodarny, a część funduszy zdefraudowano w tajemniczych okolicznościach. Pieniądze przeszły z ręki do ręki. Sprawę wyciszono i zamieciono pod dywan. Według mnie powinna się zakończyć wykluczeniami z organizacji, ale że dotyczyła osób wysoko postawionych skończyło się jak się skończyło. Po cichu i bez skandalu. Wyszło też na jaw, że sama inwestycja była znacznie przeinwestowana. Niestety skończyły się już czasy, gdy w zborach panował entuzjazm i szczery duch.

W końcu jednak sala została ukończona i oddana do użytku. Była to chyba pierwsza sala, która oficjalnie i formalnie służyła, jako miejsce spotkań Świadków Jehowy w Białymstoku.

Oczywiście sala przez wiele lat była obarczona gigantycznym jak na owe czasy długiem. Nie mam wiedzy czy został on do dziś spłacony i ewentualnie, kiedy. Pamiętam tylko, że przez wiele lat po zakończeniu budowy Starsi często nagabywali członków zboru do zwiększenia tak zwanych dobrowolnych datków, aby dług ten spłacić. Ja pewnie też brałem udział w tym niechlubnym nagabywaniu. No cóż drodzy, znacie pewnie przysłowie, że „jak popadłeś między wrony, musisz krakać jak i ony”. Krakałem więc i ja…

Inny przykład niefrasobliwości Starszych i osób odpowiedzialnych za budowę Sal Królestwa miał miejsce przy budowie na ulicy Zuchów również w Białymstoku. Salę wybudowano na parceli gdzie sytuacja prawna nie była uregulowana. Wybudowano ją oczywiście z materiałów podarowanych przez świadków i za pomocą funduszy z dobrowolnych datków. Gdy sala była ukończona prawowity właściciel gruntu przejął ukończony obiekt. Nie wiem nawet czy zdążyło się tam odbyć jakieś zebranie zborowe. A jeżeli tak, to na pewno nie wiele. Praca wielu szczerych świadków poszła na marne jak i pieniądze przez nich podarowane. Zaiste wspaniały prezent dla kogoś, gotowy budynek pod klucz! Właściciel tej posesji podobno później prowadził tam działalność gospodarczą. Jakbyście się czuli, gdyby Waszą pracę na rzecz wielkiego dzieła tak zmarnowano?

W tym miejscu nachodzi pewna refleksja. W zborach odpowiedzialni za organizację i pracę społeczności są oczywiście Starsi. W przypadku tej budowy jednak widać, że zapał i szczere chęci nie zastąpią kwalifikacji. W żaden sposób nie kwestionuję szczerych chęci tych Starszych, byłoby to wierutne kłamstwo. Zapału też nie kwestionuję, bo w tamtych czasach nie było takiego skostnienia w zborach jak widzę to dziś. Zatem kwalifikacje wielu Starszych w tematach prawno-formalnych, pozostawiły wiele do życzenia. Podobnie w innych sprawach, na przykład sądowniczych. Starsi, z wykształcenia budowlańcy i hydraulicy zabierają się za sprawy, w których nie dałby sobie rady wykształcony psycholog czy psychoterapeuta. Porozmawiamy o tym przy okazji Starszych jako takich i o tym jakim ja byłem Starszym.

Będąc przy temacie entuzjazmu i zapału opowiem Wam też o budowie Sali Królestwa w Sokółce.

W tamtych czasach w Strażnicach czytaliśmy czasem o budowie Sal Królestwa w sposób szybkościowy. Co to dokładnie oznaczało? Grupa specjalistów przygotowywała materiały budowlane, wszystko planowano w najdrobniejszych szczegółach, a potem w wyznaczony weekend budowano taką salę. Oczywiście ilość ludzi, którzy byli zaangażowani w to przedsięwzięcie była ogromna. Dochodziła do kilku tysięcy osób.

Podobnie było i z budową sali we wspomnianej Sokółce, miejscowości położonej nie daleko od Białegostoku.

Przygotowania rozpoczęto wiele miesięcy wcześniej. Wybudowano tak zwany stan zerowy czyli wysoką piwnicę przykrytą stropem, który miał się stać podłogą sali. W osobnym miejscu były też przygotowane panele ścienne, elementy konstrukcyjne dachu itd. W owym czasie pracowałem w jednej z białostockich firm, która zajmowała się między innymi wywożeniem nieczystości. Zatem udziałem jaki mi przypadł było zorganizowanie wywozu śmieci i ogólna dbałość o czystość i porządek na placu budowy. Oczywiście nie miałem robić tego w pojedynkę, ale zarządzałem grupą ochotników, którzy brali udział w całym przedsięwzięciu.

Pewnego słonecznego poranka wystartowaliśmy. Naprawę podczas budowy była nas kupa luda! Niemniej bałaganu i chaosu nie było. Każdy wiedział co ma robić. Błyskawicznie postawiono panele ścienne. Wtedy jedna ekipa od razu z czterech stron zaczęła murować zewnętrzne klinkierowe elewacje. Inni pracownicy od wewnątrz układali instalacje, a kolejni ocieplali budynek wełną mineralną. W tym samym czasie jeszcze inna brygada montowała konstrukcję dachową. Naprawdę wszystko to posuwało się bardzo szybko, dzięki doskonałej organizacji i zgraniu w czasie. Moja ekipa na bieżąco usuwała niepotrzebne opakowania po materiałach budowlanych, a brukarze bez zwłoki układali chodniki z kostki brukowej.

Pamiętacie może czarno-białe filmy z czasów powojennych? Odbudowa Warszawy i innych miast? Jednym z ulubionych ujęć operatorów Polskiej Kroniki Filmowej były taśmociągi zrobione z ludzi, gdzie pracownicy z rąk do rąk podawali sobie cegły. Pamiętacie? Nasza praca przy budowie w Sokółce wyglądała podobnie. Takie sznury ludzi ustawiano by podawać wszystkie elementy nowej sali. Wyglądało to fantastycznie! Podczas całej budowy atmosfera była wspaniała. Wszyscy uśmiechnięci, wszyscy w kaskach i nie przesadzę jak powiem, że czuliśmy jak duch boży unosi się nad nami.

Jak już wcześniej wspominałem choć pracę tę wykonywali ochotnicy, którzy nie pobierali za to wynagrodzenia, to jednak pracowników takich trzeba było nakarmić. Stąd podczas trwania całej budowy pracowała kuchnia polowa i wszyscy dostawali ciepłe posiłki.

Na tamte czasy w miejscowości takiej jak Sokółka nasze przedsięwzięcie było sporym wydarzeniem. Dlatego też przychodziły spore grupki gapiów, zobaczyć jak „ci jehowi” pracują. Dla mnie osobiście było to trochę utrapienie. Od czasu do czasu przyjeżdżał samochód ciężarowy z firmy, w której na co dzień pracowałem i zostawiał pusty pojemnik a zabierał pełny odpadów po opakowaniach cegieł, workach po cemencie itd. Musiałem więc co chwilę prosić gapiów, aby się odsunęli, by nie stała im się krzywda. Kłopot więc był z tymi ludźmi, ale z drugiej strony było fajnie, że zrobiliśmy na nich wrażenie. Pamiętam też pewnego starszego pana z rowerem, który obserwował postęp prac i w pewnym momencie powiedział: „Panie, u nas tu dwa miesiące stawiali przystanek pekaesu, a wy w dwa dni taki wielki dom stawiacie!” Przyznajcie drodzy, miło było słuchać takich komentarzy.

Budowa w Sokółce. Wszyscy pełni ducha i uśmiechnięci. Stoimy w kolejce po posiłek.

Pewnie się zastanawiacie jak finansowano takie przedsięwzięcia.

Budowę sal sposobem tradycyjnym finansowano ze środków zebranych w zborze raz podpierano się kredytem z Biura Oddziału. Biuro prowadziło specjalny fundusz, na który pieniądze wpływały z większości zborów w kraju. Dla każdego zboru nie były to wielkie pieniądze, ale w skali kraju to już się zbierały całkiem poważne kwoty. Bywały też zdarzenia, że prywatne osoby, Świadkowie, miały jakieś większe oszczędności i przekazywały je na taki szczytny cel. Bywały też przypadki, że niektórzy sprzedawali swoje cenne rzeczy i również pieniądze te dawali na budowę sal.

Podobnie było w przypadku budowy w Sokółce. Całość tej szybkościowej budowy sfinansowała jedna osoba. Był to Świadek z Francji, który podobno wywodził się z Polski i właśnie terenu Sokółki. Miał facet gest, przyznajcie! W tamtym czasie w mieście tym nie było wielu Świadków Jehowy i słyszało się głosy, że o wiele lepiej by było pieniądze, które poszły w tę szybkościową budowę przeznaczyć na budowę sal w Białymstoku. Moim zdaniem pewnie byłby z nich w ten sposób większy użytek. Niemniej z drugiej strony, były to fundusze jednej prywatnej osoby i jeżeli osoba ta miała życzenie zbudować Salę Królestwa, to mogła to zrobić, gdzie się jej rzewnie podobało.

Ciekawostką też jest fakt, że firma od wywozu nieczystości, o której wspominałem, oprócz mnie zatrudniała sporo innych Świadków i choć właściciele nie byli Świadkami, to zarówno kontenery jak też i ich wywóz z budowy zostały podstawione bezpłatnie. Ciężarówką wywożącą odpady kierował też pewien Świadek, na co dzień zatrudniony w tej firmie i co prawda wypłaty za ten dzień nie dostał, ale wóz został nam udostępniony za darmo. Było to bardzo miłe ze strony moich szefów.

Może jesteście ciekawi, czy budowa została faktycznie ukończona w dwa dni? Została! Wystartowaliśmy rano w sobotę. Praca trwała nieprzerwanie również i w nocy z soboty na niedzielę. Pamiętam, że w sobotę w nocy już był dach pokryty dachówką ceramiczną i to było bardzo dobrze, bo w nocy spadł deszcz i już niczemu nie zaszkodził. W niedzielę od rana trwały kolejne prace wykończeniowe. Trwały mniej więcej do popołudnia a pierwsze zebranie odbyło się właśnie w tę niedzielę po południu.

Zobaczcie kochani ileż emocji się uwalnia przy takich wspomnieniach. I tych pozytywnych i tych negatywnych. Z jednej strony opowiadam o wspaniałej organizacji pracy, o zaangażowaniu, o entuzjazmie i wspaniałej atmosferze. A z drugiej niestety była też niegospodarność, trwonienie pieniędzy czy kompletny brak kwalifikacji.

Tak czy inaczej te Sale Królestwa, przy których pracowałem stoją do dziś. To miłe wspomnienie.

Nadzorcy obwodu

W organizacji Świadków Jehowy funkcjonuje przywilej, czyli funkcja człowieka, który jest nazywany Nadzorcą Obwodu. Wynika to ze struktury całej organizacji. Poszczególne lokalne zbory połączone są w większe obszary zwane obwodami. Stad też funkcja Nadzorcy Obwodu. Zborów w jednym obwodzie jest od kilkunastu do około dwudziestu. Z kolei obwody połączone są w okręgi wraz ze stojącym na czele Nadzorcy Okręgu. W naszym kraju funkcjonuje kilka okręgów. Obwodów jest ponad sto. Oczywiście moje dane mogą odbiegać od danych obecnych, ponieważ upłynęło kilka lat od czasu, kiedy opuściłem organizację. Z drugiej strony z pewnością te dane radykalnie nie uległy zmianie, jeśli w ogóle uległy, ponieważ liczba wyznawców w naszym kraju nie zmieniła się znacznie od czasów, gdy przestałem być Świadkiem Jehowy. Z ostatnich wieści jakie do mnie docierają, a nie jest to szczególnie wielka tajemnica, wynika, że liczba Świadków w Polsce zmniejsza się. Mimo wielkich kampanii promocyjnych i agresywnemu prozelityzmowi, mimo, że każdego roku Świadkowie chrzczą nowych członków, jednak więcej osób przestaje należeć do organizacji, niż do niej przychodzi. Taki znak czasów…

Wracając do tematu Nadzorców Obwodu, w ich szeregi werbowane są wyróżniające się osoby z grona Pionierów Specjalnych, czyli Świadków, którzy każdego miesiąca spędzają w służbie głoszenia nie mniej niż 140 godzin w miesiącu. Oczywiście zagadnienie Pionierów Specjalnych a z nimi Pionierów Stałych i Pomocniczych omówię przy innej okazji.

Zadaniem Nadzorcy Obwodu jest monitorowanie pracy podległych mu zborów. W tym celu nadzorca taki cyklicznie odwiedza wszystkie zbory. Taka wizyta odbywa się dwa razy do roku. Każda z takich wizyt trwa od wtorku do niedzieli w danym tygodniu wizyty. Podczas tego tygodnia zbór jest bardziej mobilizowany do pracy. Odbywa się zazwyczaj większa liczba zbiórek do służby polowej. Nadzorca Obwodu wygłasza też przemówienia „extra”, skupiając się na szczególnych potrzebach danego zboru. Pozostałe punkty cotygodniowych zebrań są skrócone. A przynajmniej tak bywało za czasów mojej działalności.

Podczas takiej wizyty starsi zboru zgłaszają też kandydatury mężczyzn, których chcieliby zamianować na „przywileje” takie jak Sług Pomocniczych oraz innych Starszych. Nadzorca akceptuje takie propozycje albo je też odrzuca.

Nadzorca Obwodu ma też wiele do powiedzenia w kwestii organizacji zgromadzeń Obwodowych i Okręgowych. W szczególności, jeśli chodzi o przydział punktów na zgromadzeniu, czyli wyznaczenie osób, które będą wygłaszały przemówienia na takim zgromadzeniu. W praktyce oznaczało to, że Starsi, którzy cieszyli się uznaniem takiego nadzorcy, innymi słowy „dobrze z nim żyli”, częściej na zgromadzeniach wygłaszali przemówienia. A to z kolei podnosiło ich prestiż w organizacji. Byli bardziej widoczni na świeczniku. Zatem jeśli chciałeś być widoczny, trzeba było „dobrze żyć” z Nadzorcą Obwodu. Była to świetna okazja do symonii. Czyli sprzedawania „przywilejów”. Właśnie przed organizacją jednego z takich zgromadzeń obwodowych spotkałem się z propozycją (nie do odrzucenia, jak się później okazało) wygłoszenia przemówienia na zgromadzeniu w zamian za zasponsorowanie wyjazdu do Francji dla obecnego Nadzorcy Obwodu. Szerzej opiszę to za chwilę.

W mojej karierze Świadka spotkałem wielu Nadzorców Obwodu. Ludzi o różnym temperamencie i różnych zdolnościach. Niektórzy z nich byli bardzo dobrymi mówcami. Inni kiepskimi. Niektórzy byli bardzo „ciepli” i serdeczni, inni srodzy i z bardzo służbowym stosunkiem do wszystkiego. Jedni z dużym poczuciem humoru, inni całkowicie go pozbawieni. Choć nadzorcy tacy są osobami publicznymi i chyba mógłbym bez problemu posługiwać się ich nazwiskami to jednak nie będę przytaczał ich personaliów. Części z nich nawet już nie pamiętam, a część z nich nie jest już Nadzorcami Obwodu. Niektórzy nie są już nawet Świadkami Jehowy i być może nie życzyliby sobie, aby ktoś wspominał ich nazwiska, jako stojących na świeczniku w zborze.

Przypominam sobie pewnego obwodowego (czyli w żargonie Świadków, Nadzorcę Obwodu) z Zakopanego, który był porywającym mówcą. Zawsze dbał, aby jego przemówienia były pełne soczystych przykładów i ciekawych porównań. Doskonale się go słuchało i zebrania się nie dłużyły a wręcz były bardziej ekscytujące. Kolejny obwodowy, który po nim nastał (nadzorcom takim, co pewien czas, najczęściej co dwa lata zmieniano obwód) nie dość, że nie był dobrym mówcą, to strasznie kaleczył język polski i przekręcał wyrazy. Do smaczków w jego wykonaniu należały wyrażenia: „zwrok duchowy”, „kubieta”, „kunkretnie”, „kozirodztwo” itp. Jak na ironię właśnie ten nadzorca potrafił publicznie wytykać innym mówcom (Starszym w naszym zborze) ich przejęzyczenia. A nawiasem mówiąc przejęzyczenia czasem się zdarzały podczas wykładów i nie ma w tym niczego złego. Jednym z takich było odesłanie do „bilijnego listu do galotów”, które do dziś wzbudza uśmiech na twarzy.

Jeden z takich nadzorców osiedlił się w moim mieście po zakończeniu służby w obwodzie. Był znany z tego, że „żywemu nie przepuści”, na pewno wiecie co oznacza to stwierdzenie. Właśnie z jego udziałem doszło do wykluczenia pewnej dziewczyny, której z definicji nie powinno się wykluczyć, mimo, że dopuściła się pewnego czynu podlegającego komitetowi sądowniczemu. O tym również opowiem więcej przy okazji tematu „wykluczeń”.

Byli tacy nadzorcy obwodu, których odejście witaliśmy (nawet, jako Starsi) z westchnieniem ulgi, byli też i tacy, których żegnaliśmy prawie ze łzami.

Byli też nadzorcy ze swoimi manierami, albo też tacy, którzy nie liczyli się z uczuciami innych. Gdzieś w tym kontekście mieści się groteskowe zdarzenie z jednej z wizyt Nadzorcy Obwodu w naszym zborze. Pewna starsza wiekiem „siostra” miała podjąć obiadem tegoż nadzorcę. Była oczywiście bardzo tym przejęta. Zasięgała rady innych rodzin, co ugotować mu na obiad? Z czego będzie bardziej zadowolony? Co będzie mu smakowało? No, słowem chciała jak najlepiej! W końcu zdecydowała, że najbardziej odpowiednie będzie na pierwsze danie rosół z kury. Taki prawdziwy wiejski rosół! Włożyła serce w przygotowanie. Z uśmiechem na ustach postawiła przed Nadzorcą Obwodu parujący talerz rosołu posypanego natką zielonej pietruszki. Z całą pewnością zaparło jej dech, gdy jej znamienity gość podszedł w kuchni do zlewu z talerzem. Widelcem przytrzymał makaron a smakowity, wypieszczony rosół wylał do zlewu ze słowami: „rosół to śmierć!!!” I bądź tu mądry i dogódź facetowi! Nikt nigdy nie mówił, że nadzorca ten jest wegetarianinem. Zresztą chyba nim nie był. Chyba po prostu nie lubił rosołu.

Wracając do zagadnienia symonii, czyli kupczenia przywilejami. To spotkał mnie kiedyś, że tak powiem, klasyczny przykład. Wręcz książkowy.

Podczas obiadu w moim domu, gdy byliśmy sam na sam, Nadzorca Obwodu dał mi jednoznacznie do zrozumienia, że mogę na najbliższym zgromadzeniu otrzymać punkt. W tym kontekście „punkt” oznaczał wygłoszenie przemówienia czy poprowadzenie wywiadów. Innymi słowy, punkt w programie. Coś takiego bardzo nobilitowało i stawiało jeszcze wyżej na świeczniku w hierarchii Świadków. Warunkiem jednak otrzymania takiego punktu we wspomnianej rozmowie z Nadzorcą Obwodu, było zasponsorowanie wyjazdu na inne zgromadzenie połączone ze zwiedzaniem, do Francji dla tegoż nadzorcy. Prawdę powiedziawszy byłem w szoku! Nie wierzyłem własnym uszom! Wcześniej nie przyszło mi do głowy, że mógłbym taką korupcyjną propozycję otrzymać tak wprost. Tak bez owijania w bawełnę. Ale jednak usłyszałem…

Niestety dla mnie odmówiłem.

Od tamtej pory, nadzorca ten zaczął się na mnie w pewien sposób mścić. Nasza rozmowa odbyła się w cztery oczy i w żaden sposób nie mógłbym na niego donieść „wyżej”. Gdybym to zrobił, byłoby moje słowo, przeciwko jego słowu. Wiadomo, że w takiej konfrontacji Starszy nie miałby szans przeciwko Nadzorcy Obwodu. Nie ta ranga. Nie ta liga. Czy też nie ta półka. Gdybym chciał sprawę zgłosić np. do Biura Oddziału w Nadarzynie potrzebowałbym dwóch świadków, którzy mogliby poświadczyć, że taka rozmowa w ogóle się odbyła. Takie były „prawne” zasady w organizacji. Oczywistym jest, że takich świadków nie było. Jednak mimo wszystko nadzorca ów chciał mnie na wszelki wypadek zdyskredytować. Mimo, iż przed wspomnianą rozmową nie miał do mnie żadnych zastrzeżeń, to po niej już w jego mniemaniu wszystko robiłem źle. Oczywiście nie omieszkał o tym publicznie mówić! Zbór był chyba serdecznie zdziwiony, gdy usłyszał podczas najbliższej wizyty, że źle prowadzę Szkołę Teokratyczną. Ponieważ w powszechnej opinii robiłem to bardzo dobrze. Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że przebija przeze mnie pycha, ale po wspomnianej krytyce rozmawiałem z wieloma zarówno głosicielami jak też innymi Starszymi i mówili mi, że wyczuwają iż coś jest nie tak. I, że właściwie… o co chodzi? Czemu ten nadzorca tak o mnie mówił? No, a co ja miałem powiedzieć? Gdybym powiedział prawdę, byłbym oskarżony o pomówienie i dopiero wtedy miałbym nie lada kłopoty. Mogło to się skończyć nawet wykluczeniem mnie z organizacji. Milczałem więc, bo miałem zrobić?

Innym razem, nadzorca ten zorganizował spotkanie dla Starszych i Sług Pomocniczych. Wszystkich poinformował o godzinie spotkania wcześniejszej a mnie podał godzinę późniejszą. Zrobił to z premedytacją, by mnie zdyskredytować w oczach innych. Przyszedłem na spotkanie o ustalonej przez Nadzorcę Obwodu godzinie i co? W efekcie, w oczach pozostałych uczestników tego spotkania, na którym oni byli już od godziny, ja się spóźniłem i z ust Nadzorcy Obwodu odebrałem ostrą reprymendę, że nie doceniam wspólnych spotkań. Dacie wiarę, kochani?

Niby nic wielkiego. Niby nie ma czym się przejmować… Ale zabolało! Oj, jeszcze jak! Zwłaszcza, że wiedziałem, co jest prawdziwą genezą takiego postępowania wobec mnie.

Gdy teraz wracam pamięcią do tamtych chwil, to myślę, że chyba gdzieś w okolicy tamtych wydarzeń coś się we mnie przełamało. Od wtedy chyba na poważnie zaczęły się moje wątpliwości, co do kierowania zborem Świadków Jehowy przez bożego ducha świętego. Zrozumiałem, że nadzorca ten od lat mógł praktykować tego typu „sprzedaż” przywilejów, a mimo to cieszył się szacunkiem w organizacji świadków. Gdyby naprawdę duch boży kierował, czy też wpływał na zbór, to proceder ten nie mógłby trwać tak długo. Kierujący zborem „duch święty” rozwiązałby ten problem niewłaściwego zachowania. Tak mnie przynajmniej od lat uczono. A jednak latami nic się nie zmieniało. Gmach idealnej organizacji bożej zaczął się sypać.

Skąd twierdzenie, że tego typu symonia trwała od lat? Musiałbym wejść chyba niepotrzebnie w zbyt dokładne szczegóły. Dla rozważań tych niech starczy informacja, że od lat znałem żonę tego nadzorcy. Zdarzało się, że wielekroć kobieta ta oferowała na sprzedaż różnego rodzaju dobra. Pochodziły one z „prezentów”, jakie otrzymywał jej mąż goszcząc w rożnych zborach. Wtedy, gdy sam otrzymałem taką propozycję dodałem sobie dwa do dwóch, no i mi wyszło, że nadzorca ten nie za darmo, czy ze szczerego serca ofiarodawców, otrzymywał rozliczne prezenty.

Ktoś mógłby powiedzieć, że cóż wielkiego się stało. Owszem w wielu religiach i związkach wyznaniowych tego typu proceder jest powszechny. Ale ja wtedy na serio wierzyłem, że Świadkowie Jehowy są inni. Wierzyłem, że nad wszystkim czuwa Bóg! Okazało się to też złudzeniem. Wróćmy do przykładu, jakim się często posługują Świadkowie: czy wypiłbyś szklankę wody, wiedząc, że jest w niej tylko trochę trucizny? Wtedy w moich oczach okazało się, że tu też jest „trochę” trucizny! Co raz mniej smakowała mi ta „woda prawdy”.

Na koniec tych rozważań kilka słów o Nadzorcach Okręgów.

Jak już wspomniałem, są to nadzorcy grup obwodów połączonych w tzw. okręgi. Na dobrą sprawę nie wielu z nich znałem osobiście. Większość widziałem z daleka podczas dużych zgromadzeń jak wygłaszali przemówienia. Niemniej z kilkoma z nich miałem bliższy kontakt. Postanowiłem w tym wypadku odstąpić od zasady nieużywania personaliów. Choćby z tego powodu, że z tego, co mi wiadomo, żaden z nich nie przestał być świadkiem. Drugi powód jest związany z ich statusem osoby „publicznej”. A trzeci, to taki, że nie zamierzam opisywać nieprawidłowości, w których by uczestniczyli. Nie znaczy, że takich nie było. Po prostu, nie znam wielu szczegółów, dzięki którym moja relacja mogłaby być wiarygodna.

Zatem chcę przytoczyć postać Nadzorcy Okręgu, jakim był Janusz Piątek. Zdarzyło mi się pewnego razu współpracować z nim w służbie od drzwi do drzwi. Udaliśmy się do malowniczej miejscowości nieopodal Białegostoku, jaką jest Supraśl. Tam zaprosił nas do swego mieszkania emerytowany nauczyciel z miejscowego technikum ( czy też innej szkoły średniej, ale to nie jest istotne). Okazało się, że nasz rozmówca i Janusz Piątek są w jednym wieku. A był to już wiek panów już około 82. lat.

Jako człowiek o wiele od nich młodszy, nie za wiele zabierałem głos. Ale dzięki temu mogłem być obserwatorem w tej rozmowie. Refleksja, jaka mi się wtedy nasunęła i zresztą trwa do dziś, była intelektualna przepaść pomiędzy Nadzorcą Okręgu a tym nauczycielem. Podobno narząd nieużywany zanika. Nie wiem, czy to jest do końca prawda, ale w przypadku umysłu to na pewno twierdzenie takie jest prawdziwe! Janusz Piątek intelektualnie błyszczał. Jego umysł był jasny i lotny. Prowadził ciekawą rozmowę a jego argumenty dawały wiele do myślenia. Jego współrozmówca charakteryzował się nieporównywalnie mniejszą sprawnością intelektualną. A przecież też był to człowiek niegłupi. Oczytany i odpowiedzialny za kształtowanie, czy wychowywanie w pewien sposób młodzieży.

Oczywiście nie pamiętam wszystkich szczegółów rozmowy. Zapamiętałem z tego spotkania, że warto zawsze zajmować się myśleniem, bez względu na wiek. Jestem pewien, że działalność w organizacji Świadków Jehowy a szczególnie, jako Nadzorca Okręgu nie pozwoliła, temu nadzorcy zapaść w umysłową degenerację czy stagnację. Ciągłe studium Biblii czy publikacji wydawanych przez Towarzystwo Strażnica, ciągłe sprawy do załatwienia, problemy zborowe do rozwiązania ćwiczyły umysł Janusza Piątka.

Inny Nadzorca Okręgu, który cieszył się moim szacunkiem to Janusz Paliwoda (prawda, że też oryginalne nazwisko?) Zawsze ceniłem jego zaangażowanie, a także serdeczność i ciepło, jakiego od niego doświadczyłem. Miło było z nim współpracować czy też rozmawiać.

Personalnie chcę wymienić jeszcze jednego nadzorcę. Był nim Klaudiusz Skowron. Miałem okazję wysłuchać kilka wykładów w jego wykonaniu. Stał się dla mnie wzorem mówcy do naśladowania! Po prostu mistrz! Doskonale posługiwał się modulacją głosu, gestami i innymi niezbędnymi elementami, dzięki, którym jego przemówień słuchało się z otwartymi ustami. Pamiętam jeden z jego wykładów: „Walka o Prawdę przez wieki”. Byłem zafascynowany wywodem Klaudiusza! Co prawda, później, gdy przeanalizowałem dokładnie treść tego wykładu okazało się, że pewne fakty jakie podawał Klaudiusz, były przekombinowane. Pewne informacje były dostosowane do tego co nam chciał przekazać mówca, a nie koniecznie były zgodne z prawdą historyczną. Wśród grona osób czy też grup religijnych na przestrzeni wieków „walczących o Prawdę”, które według wykładu mieli praktyki podobne do dzisiejszych Świadków Jehowy, znalazły się religie np. gnozy, które nie miały wiele wspólnego z Biblią. Niemniej szacunku dla mówcy to nigdy we mnie nie osłabiło! Po za tym jest jeszcze jeden szczegół, o którym dla uczciwości trzeba wspomnieć. Jak już gdzieś wspomniałem, kolekcjonowałem starą literaturę Świadków i byłem pilnym studentem tych publikacji. Chciałem aby moja wiedza była jak najszersza. Pewnego razu znalazłem artykuł w jednej ze Strażnic z lat siedemdziesiątych o podobnym tytule i podobnej argumentacji. Prawdopodobnie materiał ten był kanwą wykładu Klaudiusza. Artykuł powstał oczywiście gdzieś w Stanach Zjednoczonych i odpowiedzialnością za przekręcenie faktów historycznych należy obarczyć tamtejszego autora, czy też ogólnie Niewolnika Wiernego i Rozumnego.

Na koniec tego rozdziału wspomnę jeszcze tylko o pewnym niedoszłym Nadzorcy Okręgu. Człowieka, dla którego zawsze będę miał ogromny szacunek. W tym wypadku nie podaję jego prawdziwego imienia czy nazwiska. Nazwijmy go bratem Kazimierzem. Postać ta dla jednych jest tylko znana ze słyszenia, dla innych bardzo kontrowersyjna. Dla mnie natomiast był prawie przyjacielem. Piszę „prawie”, bo oczywiście kontaktu z tym człowiekiem nie mam. Jako osoba, która odeszła od zboru Świadków Jehowy jestem „persona non grata” i za utrzymywanie ze mną kontaktów grozi też wykluczenie ze zboru. Wracając więc do brata Kazimierza, jest to jedna z niewielu osób, dla których mam ogromny szacunek w organizacji Świadków. Jego rady udzielane bezinteresownie były bezcenne, a trzeba przyznać, że choć w chwili mego odejścia ze zboru nie piastował żadnych istotnych funkcji to jednak poziomem duchowym i doświadczeniem bił na głowę wszystkich nadzorców w mieście. To właśnie jest ciekawy paradoks! Ktoś bez „przywileju” potrafi w bardzo skomplikowanych sprawach wykazać się trzeźwością umysłu i udzielić bezcennej rady, podczas gdy ludzie tkwiący „na świeczniku” zamiast przykładem, błyszczą często tylko obłudą i niekompetencją. Napisałem przed chwilą, że Kazimierz był niedoszłym Nadzorcą Okręgu. I to jest prawda. Kilka dni przed tym jak miał objąć obowiązki takiego nadzorcy, oskarżono go o niemoralność. Został nawet wykluczony ze zboru Świadków. Po kilku latach wrócił z powrotem, ale już bez przywilejów. Wielokrotnie zastanawiałem się czy nie padł ofiarą jakiejś niecnej intrygi. On sam kiedyś trochę mi o tej sytuacji opowiadał, że w życiu, nie popełnił żadnej niemoralności. Ja mu wierzyłem i wierzę. Niestety chyba jako jeden z nielicznych w Białymstoku…

Tu na chwilkę odskoczymy od tematu Nadzorców Obwodu, ale jest to odpowiednie miejsce na taką dygresję. Ktoś ze Świadków czytając te moje wspomnienia mógłby powiedzieć, że rysuję obraz idealnego samego siebie. Wszyscy byli źli dookoła, a ja kryształowy, „cały ubrany na biało”. Bez dwóch zdań nie jest to prawda. Prywatnie popełniłem sporo błędów. Nigdy jednak tymi błędami nie zaszkodziłem nikomu. Do takich błędów możemy zaliczyć przedwczesny ślub i okoliczności temu towarzyszące. Otrzymałem odpowiednią karę, poniosłem konsekwencje i nie ma o czym opowiadać. Podkreślam więc jeszcze raz, że nikomu to nie zaszkodziło. Dziś jednak po latach, ktoś powie, że Artur wiesza psy na Świadkach Jehowy, a sam święty nie był. Prawdopodobnie przez lata moja osoba obrosła w Białymstoku wieloma legendami, bo tak działa i niesie się plotka. Gdzieś na podłożu prawdziwych informacji dobudowały się bzdury i dziś już trudno odróżnić jedne od drugiego. Dlaczego piszę o tym wszystkim w dygresji od wspomnianego brata Kazimierza? Kazimierz miał zostać Nadzorcą Obwodu, ale krótki czas przed wyjazdem w teren, coś się wydarzyło i został nie tylko skreślony z przywileju, ale też wykluczony. Może komuś podpadł? Może, parafrazując moje doświadczenia, nie zasponsorował komuś wycieczki do Francji? Może się wydarzyło coś innego? Nie wiem. Jednak wierzyłem mu zawsze, że nie popełnił zarzucanych mu czynów. Jestem przekonany, że przylepiły się do niego jakieś plotki i jak to się mówi: trudno było udowodnić, że nie jesteś wielbłądem. Dziś pewnie i ja gdybym chciał wrócić do zboru, musiałbym tak samo udowadniać.

No cóż, koniec końców Nadzorcy Obwodów czy też Nadzorcy Okręgów, to tacy sami ludzie jak my. Ze swoimi wadami i zaletami. Podatni na korupcję, jak inne osoby, które piastują jakieś znaczne stanowiska. Bywały też sytuacje, gdy problemy w zborach przerastały tych nadzorców. Przecież nawet jeśli byli bardzo aktywni w służbie i bardzo gorliwi, to jednak nie mieli żadnego fachowego przygotowania od strony psychologicznej czy terapeutycznej dla trudnych przypadków. Przykładem dobrego samokrytycyzmu może być pewien Nadzorca Obwodu, który będąc sam na sam z jednym Starszym, wypił z nim może o jeden kieliszek za dużo i szczerze wyznał: „przecież ja jestem tylko zwykłym górnikiem, który jeszcze kilka lat temu pracował na przodku, skąd ja mam wiedzieć jak im pomóc…”

Te słowa będą chyba najlepszym sposobem na zakończenie tego rozdziału.

Świadkowie i wykształcenie

Kwestia wykształcenia jest szczególnie drażliwa nie tylko dla mnie, ale też dla wielu osób, które utrzymywały kontakt ze zborem przez wiele, wiele lat. Ostatnimi czasy podejście Towarzystwa Strażnica uległo pewnej liberalizacji. Na szczęście! Ale co się już stało to się nie odstanie.

Omówmy, więc sprawę „jak to było kiedyś”. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku Świadkowie uważali jakiekolwiek wykształcenie ponadpodstawowe, za korzeń wszelkiego zła (jak miłość pieniędzy). O ile wykształcenie na poziomie szkoły średniej traktowano, jako zło konieczne, to już na poziomie szkolnictwa wyższego było już uważane za działanie na granicy grzechu. Podobno we wcześniejszym okresie zdarzały się nawet wykluczenia młodych ludzi, którzy podjęli naukę na wyższych uczelniach.

Skąd taka niechęć do wykształcenia?

Uważano i takie było oficjalne stanowisko Towarzystwa Strażnica, że nauka odciąga młodych ludzi od Boga. Zdobywana wiedza na uczelni wprowadza rzekomo niepotrzebne zamieszanie i wpływa na umysł, którego więź z Bogiem ulega osłabieniu. Poza tym drugi dodatkowy czynnik, to wpływ towarzystwa osób świeckich tzn. takich, które nie są Świadkami. W założeniu, więc postawa Towarzystwa miała chronić przed „studenckim życiem”, alkoholem, papierosami i narkotykami, które według Świadków dominowały na studiach. Miała chronić przed pokusami i wpływem grzechu. W wypowiedziach wielu Świadków, na młodych studentów czyhały też inne pokusy, takie jak groźba niemoralności ze strony rozbuchanych erotycznie studentek!

Pozostawiam czytelnikowi ocenę takiego stanowiska. Ktoś może zadać pytanie, jak można było przyjąć taki sposób myślenia? Odpowiadam też pytaniem: ”a jak można wierzyć w odpusty, trójcę, limbus (piekło dla dzieci) i mniej lub bardziej barwne dogmaty kościołów”? Jak można przyjmować taki sposób myślenia, że śmierć męczeńska polegająca na obwieszeniu się dynamitem i zdetonowaniu tego w tłumie ludzi jest miła Bogu i zapewnia zbawienie? To proste: trzeba przejść odpowiednie pranie mózgu i obracać się w gronie ludzi, którzy są podobnie zmanipulowani. W takim kontekście piętnowanie wyższego wykształcenia to jak to się mówi, to był „mały pikuś”.

drugiej strony, ten „pikuś” wpłynął na życie wielu ludzi. Znam sporo osób, które były bardzo mądre i zdolne. Mogły wiele osiągnąć w życiu, ale dzięki stanowisku Towarzystwa Strażnica zostały stolarzami, hydraulikami, sprzątaczami, itd. Można oczywiście powiedzieć językiem Świadków, że uniknęły w ten sposób „kariery w świecie”, zdemoralizowanym i podległym władzy Szatana, ale zostały też w ten sposób pozbawione możliwości utrzymania się (w niektórych przypadkach), bądź też zdobycia dobrej pracy.

Trochę mam żal, że taki sposób myślenia dominował w latach osiemdziesiątych w zborze. Odbiło się to bezpośrednio na mnie. Pewien mój przyjaciel mówił, że żal to powinienem mieć sam do siebie, bo z własnej woli przyjąłem taki sposób myślenia i argumentację Świadków w kwestii wykształcenia. Ale czy tak naprawdę sam o tym zdecydowałem? Dobra, moi drodzy. Chętnie poddałem się naukom Świadków, chciałem żyć w raju na ziemi po Armagedonie. Niemniej przy okazji zostałem zmanipulowany. W pakiecie, oprócz wiedzy z Biblii otrzymałem masę poglądów i nauk, niemających z Biblią wiele wspólnego, ale przyjąłem je za dobrą monetę. Czyż w prawodawstwie, karze nie podlegają osoby, które zmanipulowały innych, żeby osiągnąć dla siebie korzyści? Przynajmniej z moralnego punktu widzenia takiej karze powinno podlegać Towarzystwo Strażnica. Zresztą nie tylko z powodu stosunku do wykształcenia, ale też z wielu innych powodów.

Wróćmy do tematu, dlaczego ja osobiście mam żal.

Otóż, gdy „poznawałem Prawdę”, czyli zostawałem Świadkiem Jehowy, uczyłem się w szkole średniej, w technikum budowlanym. Byłem dobrym uczniem i wiedza stosunkowo łatwo „wchodziła” mi do głowy. Wiosną roku 1989 przyszedł czas matur i wyboru dalszej drogi życiowej. Wielu z moich kolegów szkolnych chciało się nadal kształcić. A ja deklarowałem wszem i wobec, że nie pójdę na studia. Ba! Nawet nie chciałem podchodzić do matury! Bo i po co? Pamiętam rozmowę z moją szkolną wychowawczynią. Prosiła mnie, abym zmienił zdanie. Argumentowała, że dzięki studiom będę mógł znaleźć dobrą pracę na przykład w biurze projektowym. Powiedziała, że zaprzepaszczam dużą szansę. Niestety ja wiedziałem swoje… Udało się jej osiągnąć tyle, że postanowiłem podejść do egzaminu maturalnego. Przecież nic na tym nie traciłem. A samo zdanie matury, nie czyniło mnie „czarną owcą” w zborze. Egzamin oczywiście zdałem i to bez większych emocji, ponieważ byłem nawet zwolniony z ustnych egzaminów z powodu dobrych ocen końcowych ukończenia szkoły oraz bardzo dobrych ocen z części pisemnej egzaminu maturalnego. W efekcie na świadectwie maturalnym miałem najwyższe oceny.

Moje pisanie matury i szałowy skórzany krawacik. Takie były wtedy modne.

Ktoś mógłby powiedzieć, że studia nie gwarantują wysokich zarobków i dobrej pracy. To prawda. W owych czasach pieniądze zarabiało się pracując na własny rachunek. Prowadząc własną firmę będąc tak zwanym „prywaciarzem”. Ale czy też wszyscy, którzy otworzyli własną działalność osiągnęli sukces? Oczywiście, że nie! Poza tym własna firma mocno absorbuje…

A ja chciałem przecież swój czas poświęcać na sprawy związane ze służbą dla Boga!

W ten sposób, kochani, tuż po skończeniu nauki w technikum, podjąłem pracę. Ach cóż to była za wspaniała robota! Piszę to oczywiście z przekąsem. Moja praca polegała na sprzątaniu przystanków autobusowych. Zatrudniłem się w MPK (Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne) w Białymstoku. Olbrzymim atutem tej pracy były pory jej wykonywania. Przystanki sprzątało się późnym wieczorem. A cały dzień można było przecież spędzić w służbie dla Boga. Pamiętam trochę zabawne zdarzenie związane z moim zatrudnianiem się. Gdy przyniosłem dokumenty potrzebne do wypisania angażu, mój kierownik zobaczył oceny na świadectwie maturalnym. Powiedział, że z takim świadectwem to on nie może mnie zatrudnić „na przystankach”. Powiedział, że zatrudni mnie w biurze. Musiałem go prosić abym mógł sprzątać przystanki! No i jakoś się dał ugadać, a ja miałem wymarzoną pracę w godzinach wieczornych! Wszystko do góry nogami! Potraficie to sobie wyobrazić? Zabiegałem z całych sił o posadę sprzątacza autobusowych przystanków. Cóż za społeczny awans!

Nawiasem mówiąc, cóż to było za ekscytujące zajęcie! Już w pierwszym miesiącu zostałem pobity przez kiboli w nocy podczas wykonywania mojej pracy.

Dzięki takiemu zajęciu mogłem jednak zostać Pionierem Stałym i to się tak naprawdę liczyło. Chciałem być w tzw Służbie Pełno czasowej. W ten sposób dzięki naukom Świadków, ani nie zdobyłem wykształcenia, ani też nie zarobiłem worka pieniędzy na drodze prywatnej działalności. Osiągnąłem tyle, że goniłem za ideami nie oglądając się na sprawy materialne.

Idee w życiu są ważne, ale z nich wyżyć się nie da.

Pozostał więc tylko żal za utraconymi możliwościami…

Przez pewien czas rozważałem nawet możliwość podania do sądu Towarzystwo Strażnica właśnie w kwestii zakazu zdobywania wyższego wykształcenia. Zastanawiałem się nawet czy nie było by zasadne wystąpić o odszkodowanie od Organizacji Świadków za utracone możliwości. Jednak pomysłu tego nigdy nie zrealizowałem. Może i szkoda.

A może ktoś jeszcze podejmie ten temat? Znajdzie dobrego adwokata i przetrzepie skórę „wujkom” z Nadarzyna?

Muszę Wam jeszcze o czymś powiedzieć. Na wstępie tego rozdzialiku wspomniałem, że obecnie postawa Towarzystwa Strażnica uległa liberalizacji. Stało się to kilka, kilkanaście lat po tym jak ja ukończyłem szkołę średnią. Oczywiście nie odbyło się to w taki sposób, że przyszła nowa Strażnica z artykułem: „Drodzy bracia i siostry — już możecie iść na studia”. Wszystko odbyło się po cichutku. Bez rozgłosu. Możemy nawet śmiało powiedzieć, że doszło do kuriozalnej sytuacji, gdy części młodych ludzi wmawiano iż służba pełno czasowa jest najważniejsza i powinni być pionierami, ale inna część młodych ludzi już nie była poddawana takiej presji. W tej drugiej grupie znajdowały się najczęściej dzieci Starszych. Oni lepiej wyczuwali nastroje panujące w Towarzystwie i nowe łagodne wiatry. Stąd do dziś czasem słychać głosy, że jednym młodym ludziom wybijano wszelkie studia z głowy, natomiast młodzież z domów ludzi „na przywilejach” szła na studia a potem podejmowała pracę zgodnie ze swoim wyższym wykształceniem. Młodzież z pierwszej grupy z biegiem czasu zaprzestawała służby pełno czasowej, zakładała rodziny i… No właśnie… i co? Musiała się imać gorzej płatnych zajęć, bo przecież nie posiadała żadnego wykształcenia. Znam wiele przykładów braci i sióstr, którzy musieli się zadowolić pracą woźnych, sprzątaczek, konserwatorów i tak dalej. Nie chodzi o to, że zawody te są bardziej poślednie. Chodzi o to, że są niskopłatne. Są te zawody potrzebne i nie ma nic uwłaczającego w ich wykonywaniu, wiem co mówię, ale problem się rodzi z powodu pewnej manipulacji. Jeśli ktoś nie zdobywa wykształcenia, bo w pewnym sensie zabroniła mu tego religia, to co na to powiecie? Czasem bywało niefajnie, jak w okresie zwiększonego bezrobocia, osoby takie nie mogły znaleźć jakiejkolwiek pracy.

Winien Wam drodzy jestem kilka słów o moich losach w pryzmacie wykształcenia. Przed chwilą powiedziałem Wam, że w czasach, gdy kończyłem szkołę średnią i nie chciałem nawet podchodzić do egzaminu maturalnego, moja wychowawczyni prosiła mnie bym jednak spróbował zdać egzamin maturalny.

— Artur — mówiła mi — ja cię proszę, podejdź do tego egzaminu. Przecież masz takie dobre oceny. A nie wiadomo kiedy w życiu ci się matura przyda.

Co było robić? Dla świętego spokoju zdałem tę maturę. W życiu bym nie pomyślał, że słowa mojej wychowawczyni okażą się prorocze. Po wielu latach, gdy już wyprowadziłem się z mojego rodzinnego miasta, i gdy przestałem też być Świadkiem Jehowy, podjąłem pracę w pewnym dużym zakładzie przemysłowym. Tam zaproponowano mi abym poszedł na studia, za które firma zapłaci. W ten sposób spełniły się słowa nauczycielki z technikum. Świadectwo maturalne przydało się, jak znalazł!

Najpierw w Kaliszu ukończyłem studia inżynierskie, później w Poznaniu na politechnice, studia magisterskie. Mam całkiem fajną pracę, dzięki wykształceniu, które zdobyłem.

Mało tego, ostatnimi czasy również udaje mi się być wykładowcą na wyższych studiach, ucząc przedmiotów zawodowych. Potraficie sobie to wyobrazić? Ja, niegdyś przeciwnik wyższego wykształcenia… Dziś sam uczę na uczelni! Życie jest naprawdę przewrotne. Przydała się wiedza i doświadczenie z Teokratycznej Szkoły Służby Kaznodziejskiej, gdzie kiedyś w zborze uczyłem innych na podstawie podręcznika Towarzystwa jak przemawiać publicznie. Przydały się godziny spędzone podczas niezliczonych wykładów biblijnych.

Powtórzę to jeszcze raz, życie jest naprawdę przewrotne!

W obecnych czasach pozostaje się cieszyć, że podejście Świadków do wyższego wykształcenia się zmieniło. Ale kto odda wielu młodym ludziom te możliwości, te szanse, które utracili?

Ostatek i namaszczeni

Świadkowie Jehowy mają ciekawe podejście do tematu życia po śmierci. Według ich interpretacji Biblii, miejscem życia człowieka jest Ziemia. Wobec tego nie istnieje coś takiego jak życie po śmierci. Człowiek rodzi się, żyje a potem umiera. Według nich człowiek nie posiada duszy, która po śmierci ciała gdzieś ulatuje, ale raczej jest duszą. Szczegółowo postaram się ten temat omówić w rozdziale poświęconym kwestiom doktrynalnym, ale teraz już sygnalizuję temat, by lepiej naświetlić zagadnienie pewnej grupy ludzi, którzy „wybierają się” do Nieba. Przez Niebo rozumiemy w tym wypadku, wyższą sferę duchową, gdzie przebywa Bóg i aniołowie. W ich pojęciu Bóg wybrał pewną grupę ludzi, aby mogli tam przebywać, jako współrządzący wraz z Jezusem. Na podstawie wersetu z Księgi Objawienia określają liczbę tych ludzi na 144 000. Jest to według Świadków grupa (dość liczna) z „nadzieją niebiańską”. W skład tej grupy ludzi mieli wchodzić apostołowie oraz wszyscy pierwsi chrześcijanie. Ale to nie koniec! Z powodów do końca niezrozumiałych (być może nie udało się uzbierać odpowiednich ludzi w I wieku n.e.) niewielka część takich ludzi żyje do dziś. Oczywiście są to ludzie ściśle związani z organizacją Świadków Jehowy oraz piastujący w niej stanowiska „kierownicze”. W terminologii Świadków jest to klasa „Ostatka” 144000. Ostatka grupy namaszczonych, by współkrólować z Chrystusem w Niebie. Gdy przestałem być Świadkiem, szacowano liczbę takich ludzi na około 8 tysięcy. Tylko członkowie Ostatka mają prawo spożywać emblematy (chleb i wino) podczas uroczystości obchodów Wieczerzy Pańskiej, czyli pamiątki ostatniej wieczerzy Jezusa z uczniami. Większość takich osób żyje oczywiście w Stanach Zjednoczonych i związana jest z centralnym biurem, ale nie brakuje też takich osób w innych krajach, w tym w Polsce.

W świadomości zwykłych szeregowych Świadków, członkowie Ostatka są prawie nadludźmi. Bardzo rzadko mają możliwość zetknąć się osobiście z takimi osobami, więc wydaje im się, że są to ludzie jakoś szczególnie uduchowieni. Ba! Obdarzeni wręcz nadludzką mocą! Żartobliwie mówiąc, wydaje się, że gdyby zgasić światło w pokoju gdzie przebywa taka osoba to z całą pewnością byłaby widoczna aureola świętości wokół głowy… Słyszałem relacje Świadków, którzy opowiadali, że podczas podawania ręki osobie z Ostatka to przechodził ich elektryzujący dreszcz po całym ciele. Wcale nie żartuję w tym momencie. Naprawdę takie legendy słyszałem. Oczywiście w żadnej publikacji Świadków, nie było mowy o takiej szczególnej świętości tych namaszczonych. Taki mir i hołubienie zrodziło się samoistnie w wielu umysłach zwykłych Świadków.

Podczas mojej bytności w zborze miałem okazję zetknąć się z kilkoma takimi osobami „namaszczonymi”. Pierwszy raz nastąpiło to w miejscowości Marki pod Warszawą. Znajdowało się tam swego czasu, Biuro Oddziału w Polsce. Oczywiście jeszcze nielegalne, ponieważ było to przed zalegalizowaniem działalności Świadków Jehowy w naszym kraju. Człowiekiem tym był Edward Kwiatosz. W osobistej rozmowie bardzo mnie zachęcał do podjęcia Służby Pionierskiej. Co zresztą z wielką ochotą uczyniłem. Ale dreszcz po całym ciele mnie nie przeszedł podczas podawanie ręki… Widocznie nie jestem aż tak sensytywny jak wspomniani wcześniej Świadkowie.

Niedługo później po mojej pierwszej wizycie Markach, rozpoczęto w Nadarzynie pod Warszawą budowę nowego Biura Oddziału, czyli „Domu Betel”. Jako ochotnik miałem możliwość brać udział w budowie tego obiektu przez pewien czas. Tam też miałem okazję poznać kilku „namaszczonych”, między innymi Zygfryda Adacha i Haralda Abta. Wszystkie te osoby już nie żyją. Być może są już w niebie z Bogiem i Jezusem, jeśli wierzyć Świadkom. Dlatego podaję ich nazwiska, bo jakby nie patrzyć, były to osoby bardzo publiczne. Stojące na świeczniku organizacji Świadków.

Jednego nazwiska jednak nie podam, bo raczej jest to osoba jeszcze żyjąca. Właśnie z tym człowiekiem miałem największy kontakt, jeśli chodzi o klasę ludzi z „nadzieją niebiańską”. Nazwijmy go imieniem Zebedeusz.

Zebedeusz był Pionierem Specjalnym, który został wydelegowany do zboru, jakiego byłem wtedy członkiem. Wydelegowany został aby pomóc w służbie na terenie oddalonym. Konkretnie była to miejscowość Mońki znana z produkowanych tam serów. Właśnie w Mońkach zbór posiadał nieduży drewniany dom gdzie mogli mieszkać pionierzy oraz gdzie odbywały się zebrania. Tam właśnie zamieszkał Zebedeusz wraz ze swoją żoną. Dla informacji dodam, że żona ta nie posiadała takowej niebiańskiej nadziej. Była członkiem klasy przeznaczonej do życia na Ziemi. Pewnego rodzaju ciekawostką jest informacja, że kobietę tę poznałem, gdy była jeszcze młodą dziewczyną. Poznałem ją podczas mego pierwszego zebrania w zborze Świadków. Była wtedy lektorem, czyli osobą czytającą na głos tekst studiowanej publikacji. Ale wróćmy do postaci Zebedeusza. Pamiętam go, jako osobę bardzo ciepłą i serdeczną. Podczas obecności w naszym zborze a trwało to około 2 lat (mogę się mylić, bo dokładnie nie pamiętam) piastował też przywilej Starszego. Właśnie wtedy od Zebedeusza nabyłem wiele umiejętności związanych z empatią i współczuciem dla innych. Może właśnie pod jego wpływem nie przyłożyłem ręki do tego, aby kogoś wykluczyć? A może po prostu sprawy sądownicze, w jakich miałem udział nie wymagały takiego wykluczenia? W każdym bądź razie Zebedeusz by człowiekiem niesłychanie serdecznym. Nie popisywał się na każdym kroku ani wiedzą biblijną, ani swoją niebiańską nadzieją. Może nawet w pewnym stopniu był nią zakłopotany.

Pewnego razu grono Starszych z naszego zboru zostało zaproszone na specjalne szkolenie dla usługujących. Szkolenie to odbyło się w Olsztynie. Oczywiście pojechaliśmy wszyscy z naszego zboru, wszyscy Starsi.

Samo szkolenie, jak szkolenie. Dużo przykładów, dużo opowieści i takie tam. Ale ciekawy był fakt naszego zakwaterowania. Wspominam tu o tych wydarzeniach właśnie w kontekście Zebedeusza, ponieważ zakwaterowano nas razem. W tamtych czasach był zwyczaj kwaterowania gości wszelkiego rodzaju zgromadzeń Świadków w domach prywatnych innych wyznawców. Również w przypadku szkolenia, o którym wspominam, przyjęła nas jakaś rodzina Świadków u siebie w domu. Był to bardzo ciepły zwyczaj. Pozwalał na bliższe poznanie nowych braci i wymianę tak zwanych doświadczeń. Dla goszczących był to przywilej okazać gościnność, a dla przyjezdnych oprócz wspomnianych aspektów dodatkowym plusem był brak kosztów noclegu. Zasadnicza reguła mówiła, że przyjmujący gości powinni zapewnić miejsce do spania oraz gorącą wodę. W praktyce jednak nie spotkałem się, aby gospodarze zapewniali tylko owe minimum. Przeważnie oprócz gorącej wody były jeszcze posiłki i to z tego, co kto miał najlepsze. Choć czasy bywały ciężkie. Ot, takie skrzyżowanie polskiej gościnności z chrześcijańskim braterstwem. Świadkowie na każdego współwyznawcę mówią „brat” lub „siostra”. W tym wypadku omawianego zwyczaju, nie były to tylko zwykłe słowa, ale braterstwo w fizycznym wydaniu. Sam oczywiście też wiele razy gościłem różnych „braci i siostry” u siebie w domu. Dla kogoś postronnego może się to wydawać dziwne zaprosić obcych ludzi do swego domu dać im „wikt i opierunek” bez obawy, że coś ukradną, ale w przypadku Świadków takich obaw nie było. Niestety w późniejszych czasach przed moim odejściem ze zboru zwyczaj takiej serdecznej gościnności zanikał. Nie było już tylu chętnych do przyjmowania gości i wyjazdy na większe zgromadzenia związane były raczej z nocowaniem w hotelach, bursach szkolnych, schroniskach a nawet na salach gimnastycznych w szkołach.

Proszę o wybaczenie tej małej dygresji o gościnności. Wracam więc do tematu Zebedeusza i jego „niebiańskiej nadziei”.

Zakwaterowano, więc nas razem z Zebedeuszem. Ugoszczono kolacją. Po kolacji nawet poczęstowano piwem. Świadkowie oczywiście piją alkohol w umiarkowanych ilościach. A potem się okazało, że pokój, w którym mamy spać zawiera tylko jedno łóżko! Wersalkę! Co prawda dwuosobową, ale i tak czułem się skrępowany. Nigdy nie spałem z innym facetem pod tą samą kołdrą. Nie mam tu na myśli żadnych podtestów homoseksualnych. Raczej chodzi mi o dyskomfort zwyczajowy. Jak zwał tak zwał, ale skrępowany byłem. Dobrze, że wypiliśmy wcześniej po piwie to trochę się rozluźniłem. Przed zaśnięciem, gdy tak sobie leżeliśmy, spytałem Zebedeusza jak to w końcu jest z tą jego niebiańską nadzieją? Jak to odczuwa? Odpowiedział, że do końca nie jest to łatwo wytłumaczyć. On tak po prostu czuje i już. W oficjalnej literaturze przy okazji tematu powołania ludzi do Nieba cytowano werset biblijny, w którym mowa o duchu bożym „świadczącym wespół z duchem człowieka”. Ewentualnie używano przykładu płci. Każdy człowiek ma wewnętrzne przekonanie, że jest albo mężczyzną, albo kobietą. Tak samo miało być z nadzieją życia w Niebie lub na Ziemi. Prawdą jest, że do mnie też bardziej przemawiała wizja życia na Ziemi, w dodatku rajskiej niż życia gdzieś w nieznanych, niewiadomych zaświatach.

Zebedeusz opowiedział mi też, że jest to też w pewnej mierze nie zrozumiałe dla niego samego, ponieważ zdawał sobie sprawę, że jest zbyt młodym człowiekiem. Miał wtedy trochę ponad 30 lat. Natomiast w myśl doktryny Świadków w klasie „ostatka” powinni być ludzie zdecydowanie starsi wiekiem. Ludzie, którzy zostali Świadkami w pierwszych dziesięcioleciach działalności Towarzystwa Strażnica. Osoby z „nadzieją niebiańską”, które wcześniej wymieniłem: Abt, Kwiatosz, Adach wpisywały się w ten schemat. Natomiast Zebedeusz nijak do tego schematu nie pasował. Było to dla niego również kłopotliwe. Powiedział mi, że jednak skoro Bóg tak wybrał, to on z tym nie będzie dyskutował i przyjmuje to tak jak jest.

Potem zasnęliśmy.

Rano okazało się, że na szczęście „nadzieja niebiańska” nie przeniosła się na mnie. Nie zaraziłem się nią w żaden sposób. Wszystko było po staremu. Oczywiście piszę te zdania z przymrużeniem oka.

Wydawać by się mogło, że naturalnym miejscem służby Zebedeusza powinien być Dom Betel, czyli Biuro Oddziału w Nadarzynie. Podobno miał taką propozycję, aby być osobistym sekretarzem żyjącego wówczas Zygfryda Adacha niemniej z propozycji tej Zebedeusz nie skorzystał. Wolał być Pionierem Specjalnym i służyć „w terenie”.

Być może kulisy były też inne. Poza podeszłym wiekiem Adachem, pozostali członkowie Komitetu Biura Oddziału nie podawali się za członków Ostatka. Zgodnie, więc z doktryną Zebedeusz, jako członek klasy Niewolnika Wiernego i Rozumnego po śmierci Adacha musiałby stanąć na czele tego komitetu. Znając empatię Zebedeusza i jego serdeczność mogło być to dla „wierchuszki” organizacji w Polsce niewygodne. Ale są to oczywiście moje osobiste dywagacje. Niepoparte żadnymi dowodami a tylko domysłami.

Po kilkuletnim pobycie w zborze, w jakim wtedy byłem Zebedeusz został przeniesiony na inny teren. Podobno była to Litwa lub Rosja, dokładnie nie wiem. W każdym bądź razie słuch o Zebedeuszu zaginął. Więcej go nie spotkałem.

Jakiś czas temu, gdzieś przypadkiem na internetowym forum byłych Świadków ktoś również wspominał tego człowieka i dodał informację, że Zebedeusz już nie spożywa chleba i wina podczas Pamiątki ostatniej wieczerzy. Oznaczałoby to, że przestał już się identyfikować z klasą Ostatka. Niemniej nie była to informacja w stu procentach sprawdzona i potwierdzona.

Teraz z pewnej perspektywy lat, zastanawiam się jak to w końcu jest z tą nadzieją pójścia do nieba? Gdyby przyjąć założenie, że faktycznie ludzie tacy jak Zebedeusz odczuwają taką nadzieję w nadnaturalny sposób oznaczałoby to, że istotnie Świadkowie wraz ze swoimi naukami są wybrańcami Boga i mają „monopol na Prawdę”. Z drugiej strony jednak, zdaję sobie sprawę, że jest wiele czynników świadczących przeciw takiemu stwierdzeniu. Nie dość, że nie mają „monopolu na Prawdę”, to jeszcze niektóre z wierzeń Świadków, czy może kwestii doktrynalnych oraz niektóre postanowienia organizacyjne są po prostu szkodliwe. Szkodliwe dla życia społecznego. Szkodliwe dla relacji międzyludzkich, np. w rodzinie. Szkodliwe dla zdrowia i nawet życia.

Jak zatem podejść do „namaszczenia” tych wybrańców, o których mowa w tym rozdziale?

Warto jeszcze raz przytoczyć regułę spożywania emblematów podczas Pamiątki śmierci Jezusa. Według Świadków podczas ostatniej wieczerzy Jezus podając symbole swego ciała i krwi, chleb i wino dawał je do spożywania apostołom, to znaczy ludziom, którzy taką „niebiańską” nadzieję otrzymali. Zresztą, pozostałe wypowiedzi o pójściu do Nieba zawarte w Nowym Testamencie, też były adresowane do takiej klasy ludzi. Zatem podczas uroczystości Pamiątki śmierci Jezusa, obchodzonej raz w roku, tylko „pomazańcy” mają prawo spożywać te symbole. Reszta obecnych, nazwanych „drugimi owcami” są obserwatorami. W praktyce wygląda to tak, że gdy podawane są chleb i wino wszyscy podają je sobie z rąk do rąk, ale nie spożywają. Przez wiele lat tak to dla mnie też wyglądało dopóki nie pojawił się Zebedeusz. Na własne oczy widziałem jak tylko on skosztował nieco wina i zjadł kawałek niekwaszonego chleba. Było to dla mnie bardzo poruszające. Choć ani niebo się wtedy nie otworzyło, ani gołębica się nie pojawiła, ani ogień nie zstąpił ani nawet piorun nie trzasnął. Cóż, było to dla mnie coś zjawiskowego, bo tak wtedy była ukształtowana moja świadomość…

Świadkowie podczas takich uroczystości skrupulatnie liczą wszystkich obserwatorów i ewentualnych uczestników. Raz w roku te dane są podawane do publicznej wiadomości i stąd wiemy, że uczestników, czyli członków Ostatka jest około 8 tysięcy. Zdarza się jednak, że symbole te spożywają osoby, które przyszły do Świadków z religii bardziej „uduchowionych” niż te powszechne. Pisząc „uduchowionych” mam na myśli wyznania, gdzie dużą wagę się przywiązuje do darów ducha świętego, religijnych uniesień, wzruszeń czy spektakularnych uzdrowień. W takich religiach dużo się mówi o Niebie i bliskiej obecności Boga czy też Chrystusa. Zatem osoby zostające Świadkami z bagażem tego typu uczuć deklarują należność do klasy „pomazańców”. Czasem też tak niestety bywa, że niektórym wydaje się, iż klasa Ostatka, jest rodzajem chrześcijan pierwszego gatunku a reszta drugiego. Chcą, więc podnieść swój prestiż, mniej lub bardziej świadomie deklarują swoją należność do klasy „niebiańskiej”.

W świetle przytoczonych wyżej faktów łatwiej jest zrozumieć pochodzenie odczuwania „nadziei niebiańskiej”. Uczucia i serce wielu szczerych osób przepełnione są chęcią bezpośredniego obcowania z Bogiem stąd ta szczególna deklaracja przynależności do Ostatka.

Nie wiem jak innym ludziom, ale według mnie okoliczność występowania „nadziei niebiańskiej” nie jest dowodem prawdziwości religii Świadków Jehowy. Uczucia pewnych osób kierujących się mniej lub bardziej szczerymi pobudkami nie są tego dowodem. Za taką argumentacją przemawia też fakt odchodzenia od Świadków osób z taką nadzieją. Chyba najbardziej znany przykład to postać Raymonda Franza byłego członka Ciała Kierowniczego, naczelnego organu kierującego organizacją Świadków. Człowiek ten jest bez wątpienia „pomazańcem” w opinii Świadków. Swojej nadziei nie przestał odczuwać nawet po tym, gdy już przestał być Świadkiem Jehowy i stał się w pewnym stopniu „niezależnym chrześcijaninem”.

Do postaci Raymonda Franza i jego książki pod tytułem „Kryzys sumienia” wrócimy przy innej okazji.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 44.81
drukowana A5
Kolorowa
za 69.99