Rozdział 1
Co by było, gdyby…
Blanka, wyczerpana i z twarzą bladą jak płótno, patrzyła pustym wzrokiem przed siebie. Nie wiedziała, jak długo już tu była. Czas przestał istnieć. Minuty zlewały się w godziny, a godziny w dni.
Odwróciła głowę. Ostatkiem sił spojrzała na niego. Leżał tuż obok, nieprzytomny, nieruchomy, jak wyrzeźbiony z kamienia. Jego pierś unosiła się ledwo dostrzegalnie, a każdy oddech brzmiał niczym walka o przetrwanie. Spierzchnięte wargi poruszały się nieznacznie, jakby w sennym majaczeniu wypowiadały słowa, których nigdy już nie usłyszy.
Patrzyła na niego z czułością, w której mieszały się ból i rozpacz. Czuła, jak w gardle rośnie jej twarda kula — ta sama, która pojawia się, gdy człowiek za wszelką cenę stara się nie płakać. To była jednak ironia losu. Miłość, której tak długo szukała, umierała obok niej, a ona wraz z nią.
Nie miała już siły. Wszystko w niej błagało o koniec. Nieważne, jaki on będzie, byleby nastąpił.
Spojrzała w górę. Ostre, gorące światło raziło ją tak mocno, że musiała zmrużyć oczy. Widziała przez nie tylko plamy, jakby samo niebo kpiło z jej cierpienia.
Słońce świeciło dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy to wszystko się zaczęło. Tamten dzień był początkiem końca. Gdyby wtedy wiedziała… czy zdecydowałaby się postąpić tak samo? Na pewno nie. Nigdy! Ale czasu nie można cofnąć.
Zacisnęła zęby. Z jej ust wydobył się chrapliwy dźwięk, coś pomiędzy kaszlem a próbą westchnienia. Spojrzała jeszcze raz na jego twarz. Zatrzymała wzrok na rysach, które znała już niemal na pamięć. Linia szczęki, która zawsze dodawała mu powagi, i brwi ściągnięte w grymasie, jakby nawet teraz walczył z własnymi demonami.
Przymknęła powieki, a jej myśli, rozproszone i ciężkie, układały się w jedno pragnienie:
„Niech śmierć stanie się wybawieniem…”
Rozdział 2
Blanka
Ostre, popołudniowe słońce wiszące nisko nad horyzontem oślepiało Blankę. Prowadząc auto, ledwo widziała pieszych i rowerzystów. Z westchnieniem sięgnęła do schowka po okulary przeciwsłoneczne.
— Tak lepiej — mruknęła do siebie, nakładając je na nos.
Odetchnęła z ulgą, gdy minęła znajomy zakręt i podjechała pod bramę swojego domu. Było już dość późno. Cały dzień wydawał się nie mieć końca. Szef, wyjątkowo wredny od rana, roznosił zły humor jak wirusa po całym biurze i wszystkim, bez wyjątku, oberwało się bez powodu. Biuro projektowe, w którym pracowała Blanka, ostatnio działało na pełnych obrotach. Zlecenia mnożyły się szybciej niż króliki. Mało rąk do pracy i pełna nerwówka — to ostatnio była rzeczywistość zawodowa Blanki.
Nacisnęła guzik pilota, obserwując, jak brama powoli przesuwa się w bok. Jeszcze tylko sprawdzi skrzynkę i wreszcie będzie mogła wpaść w objęcia ukochanego fotela.
Korespondencję przejrzała od niechcenia, w drodze do drzwi. Rachunki, ulotki, więcej rachunków — standardowy zestaw, który przypominał jej, że dorosłość to głównie płacenie za życie.
Usiadła wygodnie w fotelu. Przejrzała jeszcze raz korespondencję, tym razem dokładniej. Skupiła się na oddzieleniu niepotrzebnych śmieci od rachunków, których niestety nie można tak beztrosko wyrzucić.
Jedna koperta wyróżniała się na tle nudnej reszty — tęczowa, z nadrukiem biura podróży o rozbrajającej nazwie „Tęcza”.
„Ładna, ale nie dla mnie” — pomyślała z żalem — „gdyby szef usłyszał o urlopie, pewnie dostałby zawału” — zaśmiała się w duchu.
Odłożyła kolorową kopertę na stos ulotek przeznaczonych do wyrzucenia.
Była naprawdę zmęczona. Poszła spać.
Rano smartfon zadzwonił dźwiękiem budzika ostrym jak nóż.
„I tak w koło Macieju” — bąknęła zaspanym głosem — „praca, dom, praca, dom”.
Zakryła głowę poduszką, aby zagłuszyć irytujący dźwięk budzika.
„Czy to jest to legendarne dorosłe życie?” — Prychnęła w myślach.
„Kiedy w końcu zacznę żyć?” — Użalała się w myślach nad swoim losem singielki — pracoholiczki.
Była zmęczona na wskroś. Ostatnie miesiące przypominały wyścig szczurów. Zero rozrywek, tylko ciężka praca. Po pracy nie miała nawet siły, aby wyjść ze znajomymi do klubu czy kawiarni. Weekendy spędzała w łóżku, ładując akumulatory na kolejny tydzień w pracy. Nie mogła sobie pozwolić na nieprzespane noce, bo w pracy musiała być maksymalnie skupiona i dawać z siebie wszystko.
Dzięki ciężkiej pracy mogła sobie pozwolić na swój własny dom, dobry samochód, świetne ciuchy. Jedyne, czego nie zapewniała jej praca, to mężczyzna u boku. Nie miała czasu na randki i takie tam głupoty.
„Mam jeszcze czas” — pocieszała się w myślach — „niedawno minęły mi lata Chrystusowe, jeszcze zdążę”.
Kolejny wymagający dzień w pracy właśnie mijał nieubłaganie, a tu jeszcze pozostało do załatwienia kilka pilnych spraw. Natarczywy dźwięk telefonu wyrwał ją ze skupienia nad kolejnym projektem aranżacji wnętrz dla pewnego nowobogackiego biznesmena.
— Blanka Krzemieniecka. Słucham — powiedziała automatycznie do słuchawki.
— Dzień dobry. Z tej strony Sebastian Zieliński. Biuro podróży „Tęcza” — przedstawił się rozmówca.
— Dzień dobry — odparła ostrożnie, czując w kościach kolejną ofertę nie do odrzucenia.
— Dzwonię do pani w sprawie wczasów…
— Dziękuję, nie jestem zainteresowana państwa ofertą. Do widzenia — przerwała mężczyźnie dość niegrzecznie.
Irytowały ją te natrętne telefony z różnego rodzaju ofertami. Nie miała czasu wysłuchiwać referatów na temat dobrodziejstw fotowoltaiki albo usług finansowych.
„Muszę zablokować ten numer” — obiecała sobie w myślach.
— Chwileczkę, proszę pani, to nie jest oferta! — W głosie mężczyzny pojawiła się nuta desperacji — dzwonię w zupełnie innej sprawie — rzucił szybko, powstrzymując ją przed odłożeniem słuchawki.
Blanka westchnęła.
— Ach tak. Więc, o co chodzi?
— Dzwonię, aby ustalić z panią termin wyjazdu na wczasy do ośrodka „Paradisus”.
— To jakaś pomyłka. Nie rezerwowałam wczasów i nie wybieram się do żadnego ośrodka Para… coś tam.
— Wiem, że pani nie rezerwowała, ale chodzi o to, że wygrała pani główną nagrodę w postaci wczasów na pewnej uroczej, rajskiej wyspie.
— To nadal pomyłka. Nie brałam udziału w żadnym konkursie. Musiał mnie pan z kimś pomylić.
— Ależ, jestem pewny, że brała pani udział w naszym konkursie. Mam przed sobą wypełnione przez panią zgłoszenie z marca tego roku.
— Proszę pana, nie przypominam sobie żadnego konkursu ani żadnego zgłoszenia. Myli mnie pan z kimś — Blanka była wyraźnie poirytowana natręctwem Zielińskiego.
— Pani zgłoszenie jest z 15 marca, wypełnione w Warszawie, z pani podpisem — zapewniał mężczyzna.
— Wtedy byłam na kilkudniowym szkoleniu w Warszawie. Nie miałam czasu na żadne konkursy!
— No właśnie! Podczas tego szkolenia nasza firma reklamowała się wśród uczestników. To właśnie tam zgłosiła pani swój akces.
Szukała w pamięci czegoś na temat tego tajemniczego zgłoszenia. Faktycznie pamiętała, że na tym szkoleniu łaził za nią jakiś natrętny facet i wcisnął jej coś do podpisania. Nawet pomógł jej coś tam wypełnić, a ona tylko to podpisała na odczepnego. Teraz, z perspektywy czasu, miała ochotę solidnie się za to skarcić.
— Firma „Vindicta” — kontynuował Zieliński — ufundowała nagrodę w postaci dwutygodniowych wczasów w ośrodku „Paradisus”. Pani została wylosowana jako zwyciężczyni. Moje biuro podróży, na zlecenie tej właśnie firmy, organizuje te wczasy. Wysłaliśmy pani pocztą zaproszenie oraz wszystkie niezbędne informacje.
Skojarzyła tęczową kopertę, którą wczoraj wyciągnęła ze skrzynki pocztowej.
— Ok, rozumiem, ale co w związku z tym? — Zapytała już łagodniej, choć w jej tonie wciąż czaiła się nieufność.
— Wczasy rozpoczynają się za pięć tygodni. Wszystkie informacje ma pani w korespondencji, którą do pani wysłałem.
— Nie wiem, czy w tym terminie będę mogła…
— Niestety przesunięcie terminu jest niemożliwe. Osób, które wygrały, jest więcej. Ośrodek jest zarezerwowany tylko dla waszej grupy. Gorąco zachęcam panią do skorzystania. W końcu nie każdemu trafia się taka wygrana! To naprawdę luksusowy ośrodek. Nie będzie pani żałowała.
— Nie mogę w tej chwili potwierdzić mojego udziału. Zastanowię się i oddzwonię do pana.
— Liczę, że skorzysta pani z tej wygranej. To naprawdę świetna okazja. Ośrodek jest rewelacyjny. Wypocznie pani jak nigdy — żarliwie przekonywał mężczyzna.
— Zastanowię się — obiecała Blanka.
Oczami wyobraźni już widziała siebie dryfującą na dmuchanym materacu po luksusowym basenie z drinkiem w ręce.
„Oj, przydałby się wypoczynek…” — zamarzyła w myślach.
— Panie Zieliński, mam pytanie. Gdybym się jednak zdecydowała, to czy mogłabym przyjechać z przyjaciółką? Oczywiście za dodatkową opłatą.
— Niestety, bardzo mi przykro, ale organizator postawił warunek, że wczasy są tylko dla wybranych osób i nikt, kto nie jest zaproszony przez organizatora, nie może brać w nich udziału.
— Szkoda… nie wiem, czy chcę spędzać czas sama… — westchnęła z nutą zawahania w głosie.
— Zapewniam panią, że wspólnie z organizatorem zadbamy o to, aby czas, jaki nasi goście spędzą w ośrodku „Paradisus”, był wypełniony niezapomnianymi atrakcjami. Na pewno nie będą się państwo nudzić.
Zerknęła na szefa, który od kilku minut ją obserwował z chmurną miną. Kiedy ich wzrok się skrzyżował, ten wymownie postukał palcem w zegarek na ręce i wskazał wzrokiem na klienta czekającego na spotkanie. Poczuła ukłucie stresu — jakby została przyłapana na czymś wyjątkowo niewłaściwym.
— Dobrze. Dziękuję panu za informację. Skontaktuję się z panem, kiedy podejmę decyzję — obiecała szybko, uśmiechając się przepraszająco do uważnie obserwującego ją szefa.
— Czekam na telefon i naprawdę zachęcam do skorzystania. Nieczęsto przecież trafia się taka atrakcyjna wygrana! Poza tym to świetna okazja, aby wypocząć, naładować akumulatory na kolejny rok.
Tego wieczoru Blanka długo siedziała w salonie, z kubkiem herbaty w dłoni i myślami błądzącymi po rajskich wyspach. Poważnie zastanawiała się nad nieoczekiwaną propozycją wyjazdu. Musiała przyznać przed samą sobą, że była ona wyjątkowo atrakcyjna i kusząca. Ekskluzywne wakacje za darmo? Była rozdarta między lojalnością wobec firmy a swoimi potrzebami. Uznała w końcu, że przez dwa tygodnie firma nie upadnie, a jeśli ona sama dobrze wypocznie, będzie miała siły do pracy ze zdwojoną wydajnością.
„Nie ma na co czekać” — postanowiła w myślach — „zasłużyłam na to jak nikt inny”.
„Świat się nie zawali, jak raz na kilka lat wezmę dłuższy urlop” — mruknęła do siebie, podpisując wniosek o urlop.
Rozdział 3
Bartek
Bartek zatrzymał się zdyszany. Pochylił się, opierając ręce na kolanach. Oddychał ciężko, a każdy wdech zdawał się palić płuca od środka. Pot spływał mu po skroniach, a serce waliło w piersi jak młot pneumatyczny. Czuł w ustach gorzki smak metalu, a nogi drżały mu, jakby ważyły po sto kilo każda.
Kilka metrów dalej jego partner, Przemek, właśnie zakuwał w kajdanki drobnego złodziejaszka, którego obaj gonili przez pół miasta. Chłopak szarpał się jeszcze chwilę, ale szybko zrozumiał, że w starciu z policjantem — osiłkiem nie ma szans.
— No ładnie, Bielski — rzucił wesoło Przemek, prostując się i klepiąc go po ramieniu — co z ciebie za policjant, skoro po małej przebieżce dyszysz jak parowóz?
— Odwal się — Bartek warknął, zły sam na siebie — Kuj go i wracamy!
Miał ochotę kopnąć kosz na śmieci, by wyładować frustrację, ale powstrzymał się. W duchu przeklinał fakt, że Przemek miał rację. Jeszcze kilka miesięcy temu bez problemu dogoniłby takiego złodziejaszka. Teraz jego forma znacznie osłabła.
Odkąd rozstał się z Dominiką, jego życie straciło rytm. Nie żeby ją kochał do szaleństwa — ale jej zdrada mocno ugodziła jego męską dumę. Zaczęło się niewinnie, jakieś słowo… jakiś gest… wychodzenie do łazienki z telefonem. Zaczął podejrzewać, że Dominika nie jest wobec niego zupełnie szczera. Postanowił sprawdzić to osobiście, śledząc ją, kiedy tylko miał wolną chwilę. Dodatkowe obowiązki detektywa spowodowały, że istotnie zaniedbał siebie. Zamiast ćwiczyć, tracił energię na potwierdzanie własnych podejrzeń. Kiedy prawda wyszła na jaw, nie wrócił już na siłownię.
„Po co? Dla kogo?” — Powtarzał sobie.
Obaj odprowadzili złodziejaszka do radiowozu, gdy nagle usłyszeli za sobą niepewny głos:
— Przepraszam… pan Bartosz Bielski?
Bartek odwrócił się gwałtownie. Zmierzył groźnym wzrokiem młodego mężczyznę ubranego w nienagannie skrojony garnitur, dzierżącego mocno w obu dłoniach czarną, skórzaną teczkę. Chłopak wyglądał jak prymus z liceum, który uciekł z akademii szachowej: duże okulary, okrągła twarz i przydługa, ulizana, szczecinowata fryzura.
— A pan to kto? — Zapytał chłodno, z nutą irytacji w głosie.
— Dzień dobry — mężczyzna podszedł do Bartka, wyciągając do niego rękę na powitanie, którą ten ostentacyjnie zignorował — nazywam się Sebastian Zieliński. Jestem przedstawicielem biura podróży, które na zlecenie firmy „Vindicta”, organizuje wczasy dla osób, które wygrały główną nagrodę w konkursie.
— I co ja mam z tym wspólnego? — Prychnął Bartek.
— Jestem tu, bo brał pan udział w tej loterii i wygrał pan ekskluzywne wakacje ufundowane przez firmę „Vindicta”.
— Nie. Nie brałem udziału w żadnej loterii. Z kimś mnie pan pomylił. Proszę stąd odejść — warknął zirytowany.
— Ale… przepraszam, ja tylko…
— Słyszał pan kolegę? — Wtrącił się Przemek ostrym tonem — proszę się stąd zabierać! Natychmiast!
Zieliński, zamiast się wycofać, wyciągnął w stronę Bartka rękę uzbrojoną w kartkę papieru, podstawiając mu ją niemal pod nos.
— Tu jest pańskie zgłoszenie — powiedział prawie jednym tchem.
— Ja nie wypełniałem żadnego zgłoszenia! — Upierał się Bartek, jednocześnie przyglądając się uważnie kartce papieru, którą podsunął mu upierdliwy intruz.
U dołu ankiety widniał zdecydowanie jego podpis. Zdziwił się, bo nie pamiętał zupełnie, żeby coś takiego podpisywał.
Zieliński dostrzegł jego konsternację i natychmiast pospieszył z wyjaśnieniem.
— Firma, dla której organizujemy ten wyjazd, często urządza różnego rodzaju eventy i podczas tych wydarzeń klienci wypełniają takie zgłoszenia.
Bartkowi nagle coś zaświtało w głowie. Jak przez mgłę pamiętał, że będąc w galerii handlowej z Dominiką, kiedy jeszcze byli razem, trafili właśnie na jakiś event. Jakiś człowiek przyczepił się do nich, proponując udział w konkursie i obiecując wspaniałe nagrody. Pamiętał, że Dominika upierała się, aby wziąć udział w loterii i rzeczywiście chyba coś tam podpisał.
— Dobra, może i coś tam pamiętam… — mruknął niechętnie — o co panu konkretnie chodzi?
— Tu ma pan zaproszenie na wczasy, które pan wygrał. Są tu wszystkie szczegóły — mężczyzna podał Bartkowi tęczową kopertę.
Bartek nieufnie oglądał ze wszystkich stron wściekle kolorową kopertę. Obracał ją w dłoniach, jakby trzymał odbezpieczony granat.
— To jeszcze raz… jak się pan nazywa? — Zapytał, przyglądając się badawczo prymusowi ze skórzaną teczką.
Chłopak przełknął ślinę tak głośno, że Bartek pomyślał, iż zaraz się udławi. Z lekkim drżeniem w głosie, jak mantrę zaczął od nowa powtarzać formułkę, której pewnie nauczył się na pamięć.
— Jestem przedstawicielem biura podróży, które na zlecenie firmy „Vindicta”, organizuje wczasy dla osób, które wygrały główną nagrodę w konkursie.
Ewidentnie obawiał się Bartka. Podejrzliwy wzrok policjanta wyraźnie go peszył.
— Skontaktuję się z panem za kilka dni w sprawie szczegółów. Do widzenia — rzucił szybko, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł pośpiesznie, zostawiając za sobą zdezorientowanego Bartka.
— Zaraz! — Bartek krzyknął za oddalającym się młodym człowiekiem.
— Co to za firma?
— „Vindicta” — odrzekł szybko mężczyzna, odwracając się na chwilę.
— Czym się zajmuje?
— Między innymi doradztwem finansowym, promocją przedsiębiorczości oraz handlem międzynarodowym. Do widzenia! Skontaktuję się z panem niebawem — Zieliński uśmiechnął się sztucznie i oddalił się w pośpiechu.
Stał chwilę oszołomiony.
— Co za pajac — warknął ze złością.
Bartek z Przemkiem, po służbie, wstąpili do małego rodzinnego baru na szybki obiad. Bartek, jako samotny mężczyzna, nie rwał się do codziennego gotowania. Przemek natomiast korzystał z chwilowego statusu „słomianego wdowca”, ponieważ jego żona wyjechała na kilka dni do rodziców.
— Co ty myślisz o tym? — Zapytał Bartek, oglądając koszmarnie kolorową kopertę.
— Ja bym się cieszył, gdybym wygrał takie wczasy. Nawet trochę ci zazdroszczę — mruknął Przemek, grzebiąc łyżką w fasolce po bretońsku.
— Ja jakoś nie mogę w to uwierzyć… — nadal obracał w dłoniach podejrzaną kopertę.
— Przecież ten gość mówił, że to był konkurs. Twoje szczęście!
— Jakoś trudno mi uwierzyć w to „szczęście”.
— Sprawdziłem tę firmę „Vindicta” i biuro podróży „Tęcza”. Co prawda pobieżnie, bo nie miałem zbyt dużo czasu, ale te firmy rzeczywiście istnieją. Nie rozumiem, nad czym się zastanawiasz? Pakuj torbę i jedź odpocząć. Ostatnio nie miałeś łatwego życia, więc trochę relaksu dobrze ci zrobi.
— Może masz rację… — szepnął, utkwiwszy wzrok gdzieś w oddali, jakby już widział siebie na plaży.
Rozdział 4
Witold
W zakrystii panował lekki półmrok, ten specyficzny, który potrafi jednocześnie koić i przytłaczać. Pachniało tu woskiem, kadzidłem i wilgocią, którą niosły grube, kamienne mury. Ksiądz Witold Kostera właśnie zakończył mszę. Przebierał się mechanicznie, lecz myślami był daleko stąd — tak jakby jego ciało wykonywało czynności, a duch znajdował się poza nim.
Przeszedł go dreszcz.
„Chłód” — tak to sobie tłumaczył.
Dobrze jednak wiedział, że nie o zimno chodziło. Spojrzał na leżącą na stoliku kartkę papieru zapisaną równym, czytelnym pismem. To była jego prośba o przeniesienie do stanu świeckiego, którą skierował do Kongregacji Nauki Wiary za pośrednictwem biskupa diecezjalnego.
Sięgnął po pióro — dar od wiernych, wręczony na rocznicę święceń. Ironia losu: narzędzie, które miało służyć do zacieśniania wspólnoty, teraz mogło wszystko przekreślić. Na jego twarzy malowało się niezdecydowanie i wahanie. Odłożył pióro, a swoją prośbę do biskupa złożył starannie i schował do kieszeni sutanny.
Tuż obok, na starej zabytkowej kredencji, spoczywała kolorowa koperta — krzykliwie kontrastująca z powagą wnętrza. Witold westchnął. Sam nie wiedział, co ma o tym myśleć. Kopertę przyniosła mu Maria Leska. Twierdziła, że oboje z mężem wygrali wczasy dla trzech osób. Miał to być wypoczynek połączony z pielgrzymowaniem po najpiękniejszych kościołach. Leska zaproponowała mu jedno miejsce. Wyjaśniła, że ona i jej mąż postanowili skorzystać z nadarzającej się okazji i oderwać się od codziennych trosk. Potrzebowali zapomnieć, choć na chwilę, o wszystkich nieszczęściach, które ich spotkały w ostatnim czasie.
Znał Marię i jej męża Tadeusza od dawna. Ludzie prości, ale wierni i oddani kościołowi. A od pewnego czasu… złamani. Ich syn Eryk, dawny ulubieniec parafii, popełnił samobójstwo kilka lat temu. Ta rana nie zabliźniła się nigdy.
Tadeusz miał pretensje do Boga o to, że tak boleśnie ich doświadczył, zabierając im jedynego syna. Maria natomiast uważała, że to straszne doświadczenie jest częścią większego boskiego planu. Była przekonana, że oboje powinni wierzyć w nieskończoną mądrość Stwórcy i ufać, że cierpienie, jakie im zesłał, jest zapowiedzią raju w przyszłym życiu.
Eryk był uroczym chłopcem. Zawsze taki cichy i grzeczny, głęboko wierzący. Każdej niedzieli z ogromnym entuzjazmem służył do mszy. Maria uwielbiała go obserwować podczas posługiwania. W śnieżnobiałej komży wyglądał tak niewinnie, jak anioł.
Oboje z Tadeuszem byli z niego niewymownie dumni. Największą dumą dla Marii było to, że ich jedyny syn był ulubieńcem księdza Witolda, osoby będącej niedoścignionym wzorem dla innych. Ksiądz poświęcał wiele czasu Erykowi i innym dzieciom. Organizował dla nich wyjazdy, wycieczki, zajęcia plastyczne, sportowe, odrabiał z nimi lekcje. Nawet uczył ich łaciny, co miało im pomóc w dalszej edukacji medycznej lub prawniczej. Okoliczni mieszkańcy byli bardzo wdzięczni księdzu za to wszystko, co robił. Za to, że dbał, aby dzieci z małej wsi nie czuły się gorsze i miały zapewnioną opiekę, kiedy ich rodzice pracowali i nie mieli czasu zajmować się swoimi pociechami.
Dla Marii Leskiej ksiądz Witold był aniołem w ludzkiej skórze. Ufała mu bezgranicznie. Marzyła, że jej syn kiedyś też zostanie księdzem, dokładnie takim samym jak ksiądz Witold. Od dziecka przygotowywała Eryka do tej roli.
Kiedy Eryk był młodszy, z dużym entuzjazmem angażował się w sprawy wiary i chętnie uczestniczył w wydarzeniach kościelnych. Jednak, w miarę jak dorastał, zaczął coraz bardziej kwestionować plany matki, co do jego przyszłości. Maria nie rozumiała, dlaczego jej syn od pewnego czasu zaczął się buntować i coraz częściej mówił, że nie chce być księdzem. Któregoś dnia oświadczył, że zamierza zostać artystą. Aktorem. Marii nie mieściło się to w głowie.
Odkąd poszedł do średniej szkoły w większym mieście, nie spotykał się już tak często z księdzem Witoldem. Nagle zaczął miewać głupie pomysły. Zaczął chodzić do teatru, do kina, na wystawy. Bywało, że na niedzielę nie przyjeżdżał do domu z internatu. Zamiast na mszę, wolał chodzić do teatru. Marię mocno niepokoiło zachowanie jedynego syna. Nawet kiedyś się o to mocno pokłócili. Tadeusz, przybrany ojciec Eryka i mąż Marii, wspierał żonę w jej stanowisku. On również miał nadzieję, że ich jedyny syn zostanie księdzem.
Tylko Eryk przestał o tym marzyć.
Kiedy nadszedł w końcu czas wyboru dalszej drogi życiowej po maturze, wydawało się, że wszystko wróciło na swoje tory. Eryk przestał się buntować przeciw planom rodziców, co do jego przyszłości. Maria była przekonana, że syn zrozumiał swój błąd, porzucił te niedorzeczne marzenia o aktorstwie i zamierza pójść drogą księdza Witolda. Ich przypuszczenia potwierdziły się, kiedy Eryk oznajmił, że jedzie złożyć dokumenty do seminarium. Rodzice byli z niego niezwykle dumni.
Jakież było ich rozczarowanie, kiedy, po kilku miesiącach, wyszło na jaw, że Eryk owszem poszedł na studia, ale aktorskie.
Wielogodzinne rozmowy, perswazja, odcięcie od pieniędzy rodziców nic nie dało. Żadne argumenty nie były w stanie przekonać chłopaka do powrotu na łono rodziny i kościoła. Eryk wybrał scenę zamiast ołtarza. I to była dla Leskich rana, która nigdy się nie zabliźniła.
Eryk zerwał kontakty z rodzicami.
Maria od znajomych dowiedziała się, że podobno zamieszkał z jakimś starszym kolegą. Utrzymywał się z dorywczej pracy i studiował aktorstwo.
Lescy nie odzywali się do syna i czekali, aż on zrozumie swój błąd. Maria była pewna, że Eryk w końcu się przyzna, że rodzice mieli rację. Wierzyła, że rzuci studia aktorskie i pójdzie do seminarium.
Trwali tak w swoim postanowieniu, aż któregoś dnia otrzymali tę straszną wiadomość. Jakiś policjant oznajmił beznamiętnie, że Eryk nie żyje. Samobójstwo.
Dla Marii był to szok. Bardziej od śmierci syna zszokował ją sposób rozstania się z życiem, jaki wybrał. Dla niej był to jeden z najstraszniejszych grzechów. Była pewna, że to wina tych jego marzeń o byciu artystą. W jej głowie zrodziło się święte przekonanie, że ułuda lekkiego, rozwiązłego życia zgubiła jej jedynego syna.
Z całego serca znienawidziła wszystkich aktorów. Ten ich nieprzyzwoity tryb życia był taki odrażający. Nie to, co życie konsekrowane, takie czyste i dobre. Maria Leska uważała, że cała wina za śmierć jej syna spoczywa na tym zepsutym i zdegenerowanym środowisku artystów. Była przekonana, że wszyscy oni powinni się smażyć w piekle za prowadzenie życia przepełnionego grzechem i bezbożnymi pragnieniami.
Ksiądz Witold Kostera w zamyśleniu obracał w rękach krzykliwą, tęczową kopertę od Marii Leskiej. Z jednej strony miło byłoby odpocząć w luksusowym kurorcie, z drugiej miał złe przeczucia. Solidny odpoczynek i możliwość oderwania się od trosk i dylematów, które od dawna już zaprzątały mu głowę, były tym, czego właśnie teraz potrzebował. Był jednak pełen obaw i niechęci do spędzania urlopu z rodzicami Eryka Leskiego. Lescy byli ostatnimi osobami, z którymi chciałby spędzać wolny czas. W obecności parafian nie mógłby się dostatecznie wyluzować i odpocząć, a już na pewno nie w obecności takich ludzi, jak Lescy. Czuł się w ich obecności nieswojo, zwłaszcza teraz, kiedy rozważał odejście ze stanu duchownego. Lescy na pewno by tego nie zrozumieli. Zawsze byli radykalni w swoich poglądach, zwłaszcza Maria. Była to kobieta trudna i nieustępliwa. Po śmierci syna jej zachowanie stało się nie do zniesienia. Wcześniej, owszem była bardzo wierząca, ale jej zachowanie można było nazwać w miarę normalnym. Teraz, stała się wręcz fanatyczna. Ksiądz Witold podejrzewał nawet, że kobieta po prostu oszalała z rozpaczy po śmierci jedynego dziecka. Nawet próbował ją kiedyś przekonać, aby udała się do psychologa, ale ona zdecydowanie odrzuciła tę sugestię.
Witold wybrał numer Leskiej, aby podziękować jej za propozycję wspólnego urlopu.
— Szczęść Boże, pani Mario — powiedział miłym, pozornie spokojnym głosem, poprawiając drżącą ręką okulary w złotych, cienkich oprawkach.
— Szczęść Boże, proszę księdza — odrzekła Maria tonem, w którym czuć było niezdrowe podniecenie.
— Pani Mario dzwonię, bo chciałbym podziękować za pani, jakże hojną, propozycję wzięcia udziału w darmowych wczasach. Niestety nie mogę przyjąć takiego daru. To zbyt drogi prezent. Nie mógłbym…
— Ależ proszę księdza — przerwała mu Maria — może ksiądz przyjąć ten dar bez żadnych skrupułów! My nie zapłaciliśmy za te wczasy. Otrzymaliśmy je w prezencie.
— Tak wiem pani Mario, ale mimo to…
— Proszę księdza, musi ksiądz to zrobić! Dla Eryka!
Te słowa spowodowały, że Witolda przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
— Pani Mario, wie pani, że Eryk był dla mnie bardzo bliski, ale…
— Nie, nie! Ksiądz nie rozumie! — Kobieta trajkotała do słuchawki podekscytowana — zadzwonił do nas przedstawiciel jakiejś firmy. Nie pamiętam, jak ona się nazywa, ale jakoś… no, nic nie przypomnę sobie… nieważne! Ten człowiek wyznał mi, że znał Eryka! Przyjaźnili się. To niezwykle miły, młody człowiek! Zdradził mi, że Eryk żałował swojego wyboru, że chciał zrezygnować z tych bezbożnych studiów i zamierzał wrócić do seminarium! Pan Sebastian, tak miał na imię. Piękne imię, prawda? Od świętego Sebastiana męczennika! I wie ksiądz, co?! On nawet trochę przypomina mi Eryka, to znaczy jego głos był taki… — kobieta pociągnęła kilka razy nosem.
— Pani Mario, ja również nie mogę odżałować…
— I ten pan Sebastian — przerwała mu, nie zwracając uwagi na jego obiekcje — wyjawił mi, że Eryk chciał nas przeprosić za swoje zachowanie. Mnie, Tadzia i właśnie księdza! Wyobraża sobie ksiądz?! Erykowi szczególnie zależało na wybaczeniu księdza! Liczył, że ksiądz będzie jego przewodnikiem duchowym, kiedy już powróci na właściwą drogę i rozpocznie naukę w seminarium — trajkotała rozgorączkowanym głosem Maria — Eryk planował na przeprosiny wykupić nam wszystkim takie właśnie wczasy! Zbierał pieniądze i marzył, że we czwórkę wyjedziemy razem i wszystko sobie wyjaśnimy! Pogodzimy się! Ale nie zdążył…
— Pani Mario, skąd pani to wszystko wie? — Zapytał zszokowany ksiądz Witold.
— No mówię przecież! Od tego Sebastiana. Mówił, że Erykowi bardzo zależało na naprawieniu wszystkiego. Nawet ponownie chciał złożyć dokumenty do seminarium. Nie otrzymał jednak od miejscowego proboszcza pozytywnej opinii. Wie ksiądz przecież, że to było niezbędne do wstąpienia do seminarium…
— Tak, wiem, ale…
— … I postanowił wszystko naprawić. Zamierzał wrócić do domu, przeprosić nas i poprosić właśnie księdza o taką opinię. Bardzo mu na tym zależało.
— Dlaczego tego nie zrobił? — Zaciekawił się ksiądz.
— Podobno się załamał… miał wyrzuty sumienia, bo zachował się wobec księdza bardzo nieładnie. Bał się, że ksiądz mu nie wybaczy…
— Ależ pani Mario! To jakaś bzdura! Nie widziałem się z Erykiem, odkąd wyjechał! — Skłamał, ocierając pot z czoła i luzując koloratkę.
— No, nie wiem… może coś źle zrozumiałam… w każdym razie stało się coś, co spowodowało, że nie mógł wrócić do seminarium. Z rozpaczy postanowił zrobić tę straszną rzecz… — chlipała do słuchawki kobieta.
— Pani Mario, bardzo mi przykro, że…
— Ale zanim zrobił tę straszną rzecz, zwierzył się temu Sebastianowi, że stracił całą nadzieję. Zrozumiał, że nie może żyć bez rodziny i kościoła… i dlatego to wszystko się stało… Eryk poświęcił swoje życie na ołtarzu wiary!
— To… to jest bardzo wzruszające pani Mario, ale co wspólnego ma z tym ten cały Sebastian?
— No mówiłam księdzu, to był jego przyjaciel. I ten Sebastian też jest bardzo wierzący i on rozumiał tragedię Eryka. Nie mógł się pogodzić z utratą przyjaciela. Postanowił, że on też pójdzie do seminarium… dla Eryka. Zwierzył mi się, że zanim to zrobi, musi spełnić ostatnie marzenie przyjaciela! Zamierza spędzić z nami trochę czasu, aby upamiętnić mojego syna i w jego imieniu się z nami pogodzić… — Maria mówiła coraz szybciej, coraz bardziej podekscytowanym tonem.
— To bardzo ładnie ze strony tego młodego człowieka, ale…
— Proszę księdza, nie rozumie ksiądz? To jest testament! To znak od mojego syna! Stamtąd! On zrozumiał swój błąd, ale nie zdążył go naprawić! My musimy to zrobić za niego! To konieczne, aby jego dusza zaznała spokoju! Nie może ksiądz odmówić! To jest jak wypełnienie ostatniej woli zmarłego! Musi ksiądz z nami pojechać! Dla Eryka!
— Pani Mario — oponował Witold — ja rozumiem pani intencje, ale jestem księdzem, to nie uchodzi, tak jechać na wczasy z innymi ludźmi… będą może krzywo patrzeć, że ksiądz na takich ekskluzywnych wczasach… — próbował się wykręcić — pomodlę się za Eryka, za jego duszę…
— Proszę się nie martwić, my z Tadziem nikomu nie powiemy, że ksiądz jest księdzem — Maria paplała podekscytowana — będzie tam ksiądz incognito! Będziemy udawać znajomych!
— Pani Mario, to nie uchodzi…
— Pojedziemy razem! To będzie takie zadośćuczynienie za ten straszny grzech Eryka! Dzięki temu przebłagamy Boga, aby mu wybaczył! Bez księdza to się nie uda! — Kobieta trajkotała, coraz bardziej rozgorączkowana.
— Nooo, dobrze… — zgodził się bez przekonania, zły na siebie, że nie potrafił odmówić.
— To wspaniale, proszę księdza! Pojedziemy razem! — Szczebiotała coraz bardziej rozemocjonowana kobieta.
— Tak, tak pani Mario, na pewno… na pewno…
Witold pożegnał się z kobietą. Był na siebie wściekły, że nie potrafił się wymówić od udziału w tym chorym pomyśle, zwłaszcza że jego wakacyjne plany obejmowały całkiem inne towarzystwo i rozrywki.
— Jakoś to przecierpię. To faktycznie będzie niezła pokuta — pomyślał z goryczą.
Dotknął ręką kieszeni, w której tkwiła jak zadra kartka papieru z jego rezygnacją. Wyjął ją z kieszeni i położył obok tęczowej koperty. Przyglądał się z rozterką obu dokumentom. Wziął do ręki pamiątkowe pióro. Westchnął głęboko, zamknął na chwilę oczy i złożył swój podpis.
„Może te wczasy będą dobrym zakończeniem” — pomyślał smutno.
Rozdział 5
Rejs
Blanka Krzemieniecka stała z ciężką walizką przy molo, czując pod stopami drżenie starych, drewnianych desek. Wiatr rozwiewał jej włosy i niósł ze sobą zapach przygody. Była podekscytowana, ale jednocześnie miała wrażenie, że znalazła się w centrum dość osobliwej zbieraniny.
Z ciekawością przyglądała się ludziom, z którymi miała spędzić swój wymarzony urlop. Były wśród nich dość dziwne indywidua. W samym centrum grupy stała para wyglądająca na dość prostych ludzi. Wysoka i koścista kobieta z zaciekłym wyrazem twarzy rzucała karcące spojrzenia swojemu mężowi. Łysawy mężczyzna o ogorzałej twarzy ozdobionej bujnym wąsem i rumianymi policzkami wyglądał na cichego i przytłoczonego życiem. Był nieco niższym od swojej żony. Jego sylwetkę zdobił okrągły brzuszek wystający do przodu jak piłka.
Tuż obok stał wyprostowany jak struna dystyngowany, lekko siwiejący starszy pan z apaszką starannie zawiązaną na szyi i pogardliwym wyrazem twarzy. Jego wygląd przywodził Blance na myśl surowego generała.
Obok dystyngowanego pana kręciła się około pięćdziesięcioletnia, korpulentna kobieta o kruczoczarnych włosach, z pewnością ufarbowanych własnoręcznie w domowych warunkach.
W grupie był jeszcze około pięćdziesięcioletni mężczyzna w okularach ze złotymi, cienkimi oprawkami i wypielęgnowanymi rękami, ubrany w modne jasne spodnie i markową koszulkę.
Nieco z boku trzymał się młody, około trzydziestopięcioletni mężczyzna w czapce bejsbolówce, dobrze zbudowany, wysoki o ciemnych blond włosach i błękitnych oczach. Konsekwentnie milczał i uważnie się wszystkim przyglądał.
Równie tajemniczy był jeszcze jeden młody mężczyzna. On także uważnie wszystkich obserwował, jak trzydziestoparolatek o błękitnych oczach, ale znacząco się od niego różnił wyglądem. Był średniego wzrostu, dość szczupły, miał niezwykle delikatne, miękkie ruchy, ciemne, nieco dłuższe włosy i uważnie obserwujące oczy. Mężczyzna ubrany był w markowe, najmodniejsze ciuchy o dość niemęskim kolorze jasnego różu.
Sebastian Zieliński, przedstawiciel biura podróży „Tęcza”, biegał podekscytowany tam i z powrotem, próbując zebrać do kupy całą grupę. Kiedy w końcu udało się uciszyć rozgadany tłumek, rezydent stanął przed zebranymi. Poprawił krawat, który kontrastował z jasną koszulą z długim rękawem opinającą jego dość pulchne ciało. Jego ciemne, przydługie, szczecinowate włosy wchodziły do oczu, zasłaniając ich ładną ciemnobrązową barwę. Gęsta czarna, dość długa broda zasłaniała niemal całą okrągłą twarz. Zieliński był dość wysoki, więc górował nad resztą grupy.
— Szanowni państwo! — Niemal krzyczał z przejęcia, unosząc ręce teatralnie jak dyrygent przed orkiestrą — Proszę o ciszę! Bardzo proszę zebrać się w zwartą grupę, bo zaraz będziemy wsiadać na ten piękny, ekskluzywny jacht wynajęty specjalnie dla państwa.
Na przód grupy wsunął się starszy mężczyzna w apaszce. Stał wyprostowany jak generał, a w jego głosie pobrzmiewało święte oburzenie.
— Mieliśmy pojechać na ekskluzywne wczasy, a nie na rejs!
— Ależ tak właśnie jest — zapewniał przejętym tonem Sebastian — zaraz wsiądziemy na jacht, który zawiedzie nas na wspaniałą, rajską wyspę. Jest tam bardzo ekskluzywny ośrodek wypoczynkowy, tylko dla państwa. Nikt nam nie będzie przeszkadzał. To prywatna własność i nikt niepożądany nie ma tam wstępu. Jesteście państwo wybrańcami losu!
— Ale zaraz! — Starszy mężczyzna w apaszce nie odpuszczał — jak to na wyspie? A gdybym chciał pozwiedzać okolicę? Jak my się stamtąd wydostaniemy?
— Zaręczam panu, że nie będzie chciał pan opuszczać wyspy, tyle mamy dla państwa atrakcji — uspokajał rezydent łagodnym tonem.
— Ależ proszę pana! Ja bym chciał pojechać gdzieś dalej, coś zwiedzić. Nie będę siedział cały czas na jakiejś wyspie!
— Ja też chciałabym pozwiedzać — poparła go korpulentna kobieta w czarnym kasku z włosów.
— No właśnie! — Podchwyciła koścista kobieta — liczyłam, że będziemy mogli zobaczyć tu w okolicy najpiękniejsze kościoły.
Sebastian zacisnął zęby w sztucznym uśmiechu, choć jego cierpliwość była bliska wyczerpania.
— Szanowni państwo, jeśli będą chcieli państwo udać się na zwiedzanie okolic, nie będzie żadnego problemu. Na wyspie jest wygodna łódź motorowa tylko dla nas. Wszystko zorganizuję, tak, aby każdy z was był zadowolony.
Rozmowę przerwał kapitan jachtu, który oznajmił obecnym, iż najwyższa pora wsiadać.
Grupka kilku osób tłoczyła się przy wejściu na jacht.
Blanka zauważyła, że mężczyzna w złotych okularach i ten wystrojony na różowo fircyk uważnie obserwują się nawzajem. Starszy z nich, ten w złotych okularach, sądząc po jego minie — był najwyraźniej mocno niezadowolony ze spotkania z różowym gościem. Różowy natomiast, zerkając co chwila na mężczyznę, uśmiechał się do niego zachęcająco. Miała wrażenie, że młodszy mężczyzna flirtuje ze starszym, z czego ten drugi jest wyraźnie niezadowolony i konsekwentnie unikał wzroku swojego natarczywego obserwatora. Widać było, że jest mocno zażenowany zachowaniem ubranego na różowo pięknisia.
Między wszystkimi uczestnikami wycieczki biegał zaaferowany rezydent Sebastian i roznosił drinki z palemkami.
Po zaspokojeniu pragnienia gości, stanął w końcu na środku pokładu i przywołał wszystkich do siebie.
— Szanowni państwo, pozwólcie, że przedstawię państwu sponsora naszego wyjazdu. Pan Tobiasz Marzec, przedstawiciel firmy „Vindicta”, która ufundowała państwu tę niezwykle cenną nagrodę w postaci dwutygodniowych wczasów w Ośrodku „Paradisus”.
Sebastian wskazał ręką na milczącego mężczyznę, stojącego przy burcie jachtu i uważnie obserwującego zebranych gości. Mężczyzna w jasnoróżowym stroju dość niechętnie przeszedł miękkim krokiem na środek jachtu, poprawił drogi zegarek na nadgarstku i głosem łagodnym, jak jedwab, przywitał zebranych.
— Szanowni państwo, jak już Sebastian państwu wspomniał, nazywam się Tobiasz Marzec i reprezentuję firmę „Vindicta”. Nasza firma dopiero wchodzi na polski rynek i dlatego chcemy się szeroko promować, stąd pomysł na ufundowanie naszym potencjalnym klientom tej, jakże cennej nagrody. Mam nadzieję, że czas spędzony razem na wyspie przyniesie nam wszystkim wiele emocji i niezapomnianych przeżyć. Życzę państwu udanego pobytu.
Tobiasz zakończył swoje sztywne, wyuczone przemówienie, wsunął na nos ciemne okulary i wrócił na swoje miejsce przy burcie. Sięgnął po iPhone’a i skupił się na przeglądaniu jego zawartości, zerkając od czasu do czasu na pięćdziesięciolatka w złotych okularach.
Koścista kobieta, ciągnąc za sobą okrągłego, wąsatego mężczyznę, skradała się jak kotka w stronę rezydenta.
— Panie Sebastianku — zaświegotała przesłodzonym głosem — chciałam zapytać… pan znał mojego Eryczka, ja chciałam…
Sebastian założył ciemne okulary, które wraz z brodą zakryły niemal całą jego twarz.
— Pani Maria Leska? — Spytał, przyglądając się uważnie kobiecie.
— Tak, tak, to ja — przyznała skwapliwie — a to mój mąż, Tadzio, ojciec Eryczka. No i ja właśnie chciałam zapytać…
— Tak, Pani Mario? — Sebastian wyprostował się i chrząknął, jakby nagle dostał chrypki.
— Czy mógłby pan coś opowiedzieć nam o Eryku? O czasie, kiedy go pan znał? — Prosiła kobieta z nieukrywaną nadzieją w głosie — on był takim dobrym, wrażliwym dzieckiem, ale potem się zmienił i oddalił się od nas, a my przecież chcieliśmy dla niego jak najlepiej…
Po twarzy Sebastiana przebiegł ledwo widoczny cień.
— Być może Eryk lepiej wiedział, co jest dla niego najlepsze… — rzucił z lekką ironią w głosie.
— Ależ panie Sebastianku! My przecież dla niego tak wiele zrobiliśmy!
— Tak, to prawda, bardzo dużo państwo zrobiliście, a jednocześnie za mało…
— Co ma pan na myśli? — Oburzyła się kobieta — pan nas nie zna! Pewnie Eryka też pan nie znał aż tak dobrze, skoro mówi pan takie rzeczy! My dla niego wszystko poświęciliśmy!
— Znałem go bardzo dobrze, nawet można powiedzieć dogłębnie — uśmiechnął się znacząco mężczyzna — oczywiście nie chciałem pani urazić. Miałem na myśli to, że w takich sytuacjach wszyscy wokół mogli zrobić coś więcej, aby zapobiec tragedii.
— No tak, tak — zadumała się kobieta, ocierając niewidoczną łzę — a wie pan, panie Sebastianku, pan mi go trochę przypomina.
Sebastian odsunął się szybko, wyraźnie speszony.
— Pani Mario, porozmawiamy później — powiedział, oddalając się pośpiesznie od rodziców Eryka Leskiego.
— Ale panie Sebastianku! — Kobieta wyciągnęła rękę, aby go zatrzymać.
Mężczyzna niemal z odrazą zrobił szybki ruch, unikając jej dotyku.
— Daj spokój — odezwał się w końcu jej mąż — będzie jeszcze czas, będzie czas — zapewniał, odciągając ją od rezydenta.
Blanka oparła się o reling, wystawiła twarz do słońca, delektując się jego przyjemnym ciepłem. Nagle usłyszała męski głos tuż obok:
— Dobry? — Pytanie wyrwało ją z zamyślenia.
— Co, dobry? — Spytała zdezorientowana, spoglądając na mężczyznę, który dotąd konsekwentnie milczał i trzymał się z boku.
— Drink, czy dobry?
— Ach tak — uśmiechnęła się — pyszny.
Posłała mu zaciekawione spojrzenie. Miał w oczach coś z psotnego chłopca i uroczy, zawadiacki uśmiech. Spodobał jej się od razu.
— Bartek — mężczyzna wyciągnął do niej rękę.
— Blanka — odrzekła, również podając mu rękę, którą on mocno uścisnął i nachylając się lekko, musnął ustami.
— Gentleman — pochwaliła z uśmiechem.
— Staram się — zaśmiał się z błyskiem w oku.
— Wykupiłaś sobie wczasy na odludziu, żeby uciec przed światem?
— Nie, chciałam tylko odpocząć, nie uciekać, a wczasy wygrałam.
— Wygrałaś? — Zapytał zaskoczony.
— Tak, w jakiejś loterii czy coś. Szczerze mówiąc, to nawet nie za bardzo pamiętam, ponoć wypełniłam jakieś zgłoszenie i pykło. Jestem na wczasach.
— To dziwne…
— Dlaczego?
— Bo ja też w taki sposób tu się znalazłem.
— Czyli jesteś szczęściarzem — uśmiechnęła się do niego.
— Nie wątpię… — mruknął, przyglądając się jej z uwagą.
Tymczasem Tobiasz w różowej koszuli podszedł do mężczyzny w złotych okularach.
— Gorąco? — Zagadał słodkim tonem.
— Nie tak bardzo — odrzekł chłodno mężczyzna, nie patrząc na Tobiasza. Uparcie wpatrywał się w toń wody, jakby bał się spojrzeć na swojego rozmówcę.
— Ale może być, nawet bardzo — bąknął Tobiasz ściszonym głosem — zwłaszcza gdy towarzystwo jest gorące.
Mężczyzna nie odpowiedział, zerknął tylko nerwowo na kościstą kobietę i jej męża. Odwrócił się tyłem do pokładu. Tobiasz stanął obok niego, przodem do pokładu, opierając się łokciami o burtę.
— Nie ma się co stresować. To będą niezapomniane wakacje. Zadbam o to z przyjemnością — uśmiechnął się tajemniczo, strzepując ze swojej różowej koszuli niewidzialny paproch.
Rozmowę mężczyzn przerwał nieco piskliwy głos rezydenta.
— Szanowni państwo, właśnie dopływamy do ośrodka „Paradisus”!
Na horyzoncie wyłoniła się sporych rozmiarów wyspa. Jej, zapierający dech w piersiach widok, obiecywał urlopowiczom duży komfort i niezapomniane wakacje.
W centralnym punkcie wyspy znajdował się okazały gmach w starym przedwojennym stylu. Trzykondygnacyjny budynek o obłym kształcie robił duże wrażenie. Biała bryła budynku, powściągliwa i prosta, charakteryzowała się lekkością. Szerokie okna wpuszczające dużo światła zacierały granicę pomiędzy wnętrzem i otoczeniem. Płaski dach i ogromny taras z przylegającym do niego basenem świetnie pasowały do koncepcji budynku. Bryła hotelu odbijała się w idealnie gładkiej tafli reprezentacyjnego basenu. Na powierzchni wody w basenie tańczyły jasne promienie słońca.
Hotel otoczony był pięknym lasem, który zajmował zdecydowaną powierzchnię wyspy. Tam, gdzie nie królowały okazałe drzewa, widoczne były złote, piaszczyste plaże otaczające wyspę jak złoty wieniec. Między plażami okalającymi wyspę, gdzieniegdzie widoczne były niewysokie skały z licznymi otworami i małymi zatoczkami wyrzeźbionymi przez wodę.
Goście stłoczeni przy barierce statku wpatrywali się w wyspę, jakby przenieśli się nagle w zupełnie inny świat. Zauroczeni, przyglądali się miejscu, gdzie mieli spędzić następne dwa tygodnie.
— Boże, to istny raj — szepnęła zauroczona Blanka, jej oczy błyszczały zachwytem.
— To będą wspaniałe wakacje — Bartek uśmiechnął się, odbierając od niej szarmancko walizkę.
Rozdział 6
„Paradisus”
Kiedy wreszcie zeszli z pokładu i stanęli na lądzie, przez mały tłumek osób przecisnął się Sebastian. Stanął na niewielkim pagórku przy dużych, drewnianych schodach prowadzących w górę do hotelu i odchrząknął, jakby właśnie ogłaszał wielką tajemnicę.
— Drodzy goście, właśnie dopłynęliśmy do celu. Waszymi bagażami zajmie się Piotr — wskazał na stojącego u szczytu drewnianych schodów rosłego mężczyznę, który ewidentnie większość wolnego czasu spędzał na siłowni. Jego ogromne mięśnie niemal rozsadzały uniform z logo ośrodka wypoczynkowego „Paradisus”.
— Panie Sebastianku, może pan coś powie nam o tym ośrodku? — Zagadnęła Maria Leska swoim nieco skrzeczącym głosem, który brzmiał tak, jakby od lat żywiła się wyłącznie roszczeniami i pretensjami.
Sebastian odchrząknął teatralnie, wyprostował się i uśmiechnął szeroko.
— Tak… właściwie chciałem państwu o tym opowiedzieć przy kolacji, ale skoro ciekawość zwycięża, zrobię to teraz. Ośrodek nazywa się „Paradisus”, czyli raj. Wyspę, jej właściciel nazwał „Arkadia”, czyli kraina szczęśliwości. Nie jest to oficjalna nazwa, jednak przyjęła się ona wśród okolicznych mieszkańców i gości tego hotelu. Niezaprzeczalnym atutem wyspy jest maksymalny poziom prywatności. Wyspa jest znacznie oddalona od lądu i rzadko zaglądają tu nieproszeni goście. Spędzicie tu państwo niezapomniane chwile — zaśmiał się mężczyzna — i nikt nie będzie zakłócał naszego spokoju.
— Czy ten ośrodek należy do pańskiej firmy? — Bartek, nonszalancko oparty o balustradę, zagadnął Tobiasza.
— Nie — odparł Tobiasz, lekko ściszając głos — moja firma tylko wynajęła ośrodek na czas waszego pobytu tutaj. „Paradisus” należy do prywatnej osoby, która bardzo dba o ochronę intymności i spokoju gości.
— Ta ochrona jest tak doskonała, że nawet odbywają się tu tajne, ściśle chronione szkolenia i narady wojskowe — wtrącił się do rozmowy Sebastian — jak państwo wiecie, albo i nie wiecie, takie szkolenia rządzą się swoimi prawami. Dlatego wiedza o istnieniu wyspy nie jest powszechna. Dostęp do niej jest chroniony przed niepożądanymi osobami. Chodzi tu zarówno o dostęp fizyczny, jak też każdy inny.
— Co to znaczy „każdy inny”? — Zainteresował się dystyngowany mężczyzna w apaszce.
— No cóż, „każdy inny” oznacza też na przykład ochronę przed podsłuchami — wyjaśnił rezydent.
— To znaczy, że nawet policja nie może nas tu podsłuchać, ani nagrać? — Dopytywał zaintrygowany gość w apaszce.
— Nawet — potwierdził rezydent — spoglądając na pięćdziesięciolatka w złotych okularach — jak państwo widzicie, niewiele osób wie o tym kawałku raju. Jesteśmy więc wybrańcami.
W tłumie przeszedł pomruk zadowolenia, choć niektórzy wymienili nerwowe spojrzenia.
— Wyspa, na której się znajdujemy — kontynuował Sebastian — nazwana Arkadią, stała się zacisznym zakątkiem dla gości tego okazałego ośrodka, którzy chcą się oderwać od reszty świata i zapomnieć o codziennych troskach. Budynek powstał jeszcze przed wojną. Ma trochę tragiczną historię. Pierwszy właściciel został zamordowany przez hitlerowców, którzy przejęli to miejsce do własnych celów. Pod hotelem są głębokie piwnice, gdzie podobno miały miejsce straszne eksperymenty na ludziach — ostatnie zdanie wypowiedział szeptem, mrużąc nienaturalnie oczy.
Tobiasz spojrzał na niego spode łba, jak nauczyciel na ucznia, który znów postanowił błaznować.
— Po wojnie ośrodek długo stał opuszczony, dopóki nie wykupił go i nie doprowadził do świetności obecny właściciel. Legenda głosi, że w tym ośrodku czasem, w nocy słychać jęki i dziwne odgłosy. Podobno są to ofiary hitlerowców, na których dokonywano nieludzkich eksperymentów — Sebastian teatralnie ściszył głos.
Kilka osób wciągnęło gwałtownie powietrze. Maria nerwowo się przeżegnała. Tylko Bartek uśmiechał się ironicznie.
— Proszę państwa — Tobiasz starał się uspokoić zaniepokojonych gości — to tylko legenda, prawdopodobnie wymyślona przez właściciela wyspy albo okolicznych mieszkańców, po to, tylko aby trzymać ciekawskich z daleka. Kiedy ośrodek stał opuszczony, często odbywały się to szemrane imprezy organizowane przez podejrzane indywidua, którym zależało na tym, aby nikt nie interesował się tym, co się tu dzieje. Odkąd powstał tu ten ośrodek, jest tu bardzo bezpiecznie. Zapewniam, że nic państwu tu nie grozi.
— No, nie wiem… — odrzekł z przekąsem, milczący dotąd, mężczyzna w okularach ze złotymi oprawkami — hitlerowcy… przestępcy… to niezbyt dobry PR.
— Drodzy państwo — Tobiasz próbował złagodzić niepokój wywołany przez Sebastiana — zapewniam, że jest to tylko miejscowa legenda. Ręczę, że jest tu bardzo bezpiecznie. Jezioro jest patrolowane przez firmę ochroniarską, która pilnuje, aby nikt nie zakłócał spokoju gości. Nikt obcy nie może się tu kręcić. Do wyspy może przypływać tylko jeden jacht wynajęty przez naszą firmę. To wszystko po to, aby zapewnić naszym gościom maksymalny spokój i intymność. Poza tym wynajęliśmy ośrodek na wyłączności. To wyspa prywatna, bez prawa wstępu dla obcych.
Słowa Tobiasza uspokoiły nieco gości ośrodka. Niektórzy nawet próbowali sobie żartować z dopiero co usłyszanej historii.
— To co? Pomogę państwu z tymi walizkami — oznajmił wesoło Piotr.
Bez trudu wnosił po drewnianych schodach ciężkie walizki i sprawnie ładował je na hotelowy wózek.
Cała grupa podążyła do wnętrza okazałego, luksusowego budynku. Piotr ciągnął wózek z bagażami, idąc za nowoprzybyłymi gośćmi i z uwagą przyglądał się jednemu z mężczyzn.
W recepcji czekała na gości młoda dziewczyna o nienagannej figurze i równie doskonałym, ale bardzo mocnym, makijażu. Filmowy uśmiech, podkreślony krwiście czerwoną szminką, nie schodził z twarzy ślicznej wysokiej blondynki. Uwagę przyciągały jej oczy, piękne, nieco nieobecne i lekko zamglone, jak u przedwojennej gwiazdy kina niemego.
Część gości, czekając na swoją kolej do rejestracji, rozsiadła się na miękkich kanapach w holu. Powietrze drżało od upału, a wentylatory tylko pozornie przynosiły ulgę. Sebastian, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, roznosił orzeźwiające napoje w wysokich, kolorowych szklankach. Truskawkowe, cytrusowe, błękitne jak laguna — wyglądały jak miniaturowe wakacje w kielichu. Goście, spoceni i zmęczeni podróżą, łapczywie sięgali po chłodne płyny, które koiły rozgrzane ciała.
Przy ladzie recepcji stała Blanka, para małżonków i mężczyzna w złotych okularach oraz korpulentna brunetka. Blanka dyskretnie obserwowała recepcjonistkę. Choć na jej twarzy malował się uśmiech, jej zdenerwowanie zdradzały drżące ręce i lekko mętne spojrzenie, które co chwilę uciekało w bok.
— Witamy państwa serdecznie — powiedziała uprzejmie dziewczyna — nazywam się Mariola i będę…
— A nazwisko? — Zapytała oschle Maria, arogancko przerywając dziewczynie.
Recepcjonistka zamarła, zawstydzona, jakby ktoś złapał ją na ściąganiu na egzaminie. Spojrzała bezradnie na stojącą obok doniczkę z sukulentem, jakby tam szukała odpowiedzi.
— Pulchra, nazywam się Mariola Pulchra — wyjąkała — spędzę z państwem najbliższe dwa tygodnie. Proszę o chwilę cierpliwości. Zaraz państwa zamelduję i zakwateruję w pokojach.
— Czy wie pani, co oznacza pani nazwisko w języku łacińskim? — Zapytał dziewczynę mężczyzna w złotych okularach, uśmiechając się pod nosem.
— Tak, wiem. Piękna — oznajmiła dziewczyna z uśmiechem, znowu zerkając na doniczkę z kwiatkiem.
— Albo sprawiedliwa — dodał z przekąsem mężczyzna.
— Ooo, naprawdę? Nie wiedziałam. A skąd pan zna łacinę? — Zapytała z grzeczną ciekawością.
— Aaa… kiedyś się uczyłem… — mruknął zmieszany i wycofał się.
Chyłkiem oddalił się od recepcji i skierował do hotelowego holu, gdzie pozostali goście raczyli się kolorowymi drinkami.
Jako pierwsza do zameldowania przepchnęła się koścista kobieta ze swoim wąsatym mężem.
— Maria i Tadeusz Lescy — oznajmiła krótko, kładąc na ladzie swój dowód osobisty.
Recepcjonistka wzięła dokument i rozpoczęła dopełnianie formalności. Stojąca obok brunetka nagle pobladła, kiedy Maria podała swoje nazwisko. Przez krótką chwilę wyglądała tak, jakby ktoś właśnie uderzył ją w brzuch. Blanka dałaby sobie rękę uciąć, że mina kobiety wyrażała zaskoczenie pomieszane ze strachem.
Para małżonków, po dopełnieniu formalności, zamierzała udać się do pokoju. Ruszyli za Piotrem, który taszczył ich ciężkie walizki. W połowie drogi zatrzymał ich Sebastian, uśmiechając się szeroko.
— Nie mogą państwo przegapić tych pysznych drinków — z entuzjazmem wcisnął im w dłonie dwa ogromne kielichy z kolorowymi napojami.
— Ja dziękuję — odparła chłodno Maria, odsuwając kielich z takim obrzydzeniem, jakby Sebastian wręczał jej truciznę — nie piję alkoholu. Szkodzi mi.
— Ależ droga pani, to drink bezalkoholowy. Musi pani go spróbować — nalegał rezydent, wciskając jej do ręki okazały kielich.
Kobieta z wyraźną niechęcią wzięła do ręki egzotycznie wyglądający napój. Upiła odrobinę, po czym zrobiła taką minę, jakby właśnie połknęła cytrynę.
— Dobry — przyznała bez entuzjazmu, a surowym spojrzeniem dała znać mężowi, by ruszał za nią natychmiast.
Kolejna w kolejce przy recepcji była korpulentna brunetka. Nerwowo poprawiła usztywnione lakierem włosy i ostrożnie zbliżyła się do recepcjonistki.
— Anna Zduńska — przedstawiła się krótko. Jej głos był twardy, jakby nagle straciła chęć do życia.
Formalności poszły szybko i sprawnie, bez zbędnych dyskusji.
Chwilę później Piotr, który zdążył już wrócić do recepcji, prowadził kobietę do pokoju.
W końcu przyszła kolej na Blankę. Podeszła spokojnie do kontuaru, z delikatnym uśmiechem, podając dowód osobisty. Recepcjonistka wzięła go, lecz ze zdenerwowania upuściła na podłogę.
— Przepraszam — powiedziała, czerwieniąc się po uszy — to mój pierwszy raz, trochę się denerwuję — tłumaczyła się.
— Nic nie szkodzi — odparła spokojnie Blanka — wakacyjna praca? — Zagadnęła.
— Tak — dziewczyna uśmiechnęła się niepewnie — aż tak widać?
— Nie, spokojnie, wszystko jest w porządku. Co pani studiuje? — Zagadnęła dla rozładowania atmosfery.
— Medycynę… zamierzam. Dwa razy już się nie dostałam. Ale tym razem na pewno się dostanę. Odrobiłam lekcje — zaśmiała się nerwowo — dostanę dodatkowe punkty za staż i wolontariat w pracy z osobami potrzebującymi wsparcia.
— Wow, ambitnie — pochwaliła ją — a jaką specjalizację planujesz?
— Psychiatrię, bardzo mnie to interesuje.
Blanka skinęła głową z uznaniem.
— To brzmi jak powołanie.
— Dużo czytam i jestem pewna, że będę naprawdę dobrym psychiatrą. Jednak na takie studia potrzeba sporo kasy, więc dorabiam, gdzie tylko mogę. No i właśnie kiedyś znalazłam ogłoszenie, że szukają recepcjonistki i pokojówki w jednym. Spore zarobki plus pobyt na atrakcyjnej wyspie. Zgłosiłam się, choć nie sądziłam, że mnie wybiorą. A tu proszę, udało się — rozpromieniła się dziewczyna.
— Czasem wystarczy spróbować i szczęście się do nas uśmiecha — skwitowała Blanka.
— Dokładnie — rzucił beztrosko Bartek, podchodząc do kontuaru i podając recepcjonistce swój dowód.
Zerknął na klucz do pokoju, który Blanka ściskała w dłoni. Uśmiechnął się zadowolony, machając jej przed oczami swoim kluczem.
— Zostaliśmy sąsiadami — mruknął.
— Widzę — odpowiedziała, wyraźnie zadowolona z zainteresowania, jakie jej okazywał.
Rejestracja pozostałych gości przebiegła bez problemów, aż został ostatni — mężczyzna w okularach ze złotymi oprawkami. Piotr chwycił mocno jego dwie wypchane ogromne walizki.
— Ooo, ciężkie — stęknął, próbując nadać temu żartobliwy ton — chyba ma pan tu sporo wartościowych rzeczy.
— A co? Chce pan kupić? — Burknął mężczyzna, rozzłoszczony niestosowną uwagą.
— No, dałbym ze trzydzieści tysięcy — młody mężczyzna mrugnął porozumiewawczo.
Okularnik nie uśmiechnął się nawet odrobinę. Piotr zreflektował się i odchrząknął.
— Proszę za mną, zaprowadzę pana do pokoju — powiedział już poważniej.
Mężczyzna wyglądał na zaniepokojonego. Rozejrzał się nerwowo wokół, jakby ktoś go obserwował.
Na tarasie stał starszy dystyngowany mężczyzna, który wpatrywał się w niego z niepokojącą intensywnością. Okularnik uśmiechnął się do niego nieśmiało, jednak obserwator nie zareagował. Stał tylko i patrzył. Okularnik zmieszany opuścił głowę i szybko udał się za bagażowym do pokoju.
Po krótkim odpoczynku wszyscy goście zaczęli przygotowywać się do kolacji, której podanie ogłoszono na godzinę osiemnastą.
Blanka zeszła na parter hotelu nieco wcześniej, chcąc obejrzeć hotel. W korytarzu prowadzącym do holu jej uwagę przykuła scena w pokoju socjalnym.
Sebastian pochylał się nad recepcjonistką. Dziewczyna wyglądała, jakby miała zaraz osunąć się na podłogę. Jej twarz była blada, a oczy nieobecne.
— Wszystko w porządku? — Zapytała Blanka ostrożnie, zaglądając do środka.
Mariola podskoczyła przestraszona i spojrzała na Blankę zamglonymi, lekko załzawionymi oczami.
— Przepraszam, nie chciałam was przestraszyć — usprawiedliwiła się — myślałam, że coś ci jest.
— Nie, skąd — wymamrotała dziewczyna, wyraźnie zakłopotana — trochę boli mnie głowa.
— Alergia — dodał pospiesznie Sebastian, uśmiechając się nieco zbyt szeroko — tyle tu różnych roślin…
— Może chcesz coś przeciwbólowego?
— Nie, dzięki, mam swoje — dziewczyna pokazała fiolkę z lekiem — zresztą już w porządku — zapewniła.
— Ok, to w takim razie ja idę na mały spacer — oznajmiła Blanka i oddaliła się, czując, że dziewczyna była wyraźnie zakłopotana. Równie dziwnie zachowywał się Sebastian. Miała wrażenie, że za wszelką cenę chciał zakończyć tę rozmowę i zostać sam na sam z recepcjonistką.
Rozdział 7
Wieża
Blanka spacerowała powoli, delektując oczy widokiem przepięknego lasu okalającego ośrodek wypoczynkowy. Cień wysokich drzew chłodził powietrze, a liście delikatnie tańczyły, poruszane podmuchami wiatru. Dorodne drzewa i urokliwe krzewy cudownie korespondowały z licznymi wystającymi z ziemi skałami o fantazyjnych kształtach.
W samym sercu lasu zauważyła okazałą wieżę widokową. Nie zastanawiając się długo, bez wahania ruszyła na górę, chcąc zobaczyć z wysoka cały krajobraz wyspy. Drewniane schody skrzypiały pod jej stopami, a od wysokości lekko kręciło jej się w głowie. Kiedy stanęła wreszcie na zadaszonej platformie, widok zaparł jej oddech w piersiach. Panorama wyspy przypominała istny raj na ziemi. Nazwa „Arkadia” była jak najbardziej trafna. Wyspa porośnięta przepiękną roślinnością otoczona była jak okiem sięgnąć bezkresnymi, spokojnymi wodami ogromnego jeziora. Na jeziorze nie widać było żywej duszy, tak jak mówił rezydent: absolutna cisza i błogi, niczym niezmącony, spokój. Złote plaże okalały Arkadię ze wszystkich stron niczym delikatna ramka obrazu. Liczne formacje skalne, gdzieniegdzie tworzyły małe jaskinie.
Spojrzała w górę na pogodne, bezchmurne niebo. Jej uwagę zwrócił mały szczegół. Na małym dachu platformy zamontowane były solary, a za nimi, nieco w ukryciu, były jakieś dodatkowe urządzenia, wyglądające jak sprzęt wojskowy. Wspięła się na barierkę wieży, aby przyjrzeć się dokładniej.
„Pewnie jakieś urządzenia zasilające albo coś, co ma związek z ochroną wyspy przez wojsko, o której mówił rezydent” — pomyślała.
W rogu platformy zamontowana była luneta obserwacyjna, która zachęcała do bliższego przyjrzenia się wyspie. Krajobraz wyspy w przybliżeniu zachwycał jeszcze bardziej. Skierowała lunetę na pobliski hotel. Wśród licznych, niewielkich krzewów, rosnących wokół hotelu, widać było spacerujących i żywo ze sobą dyskutujących rezydenta i okularnika.
Na jednym z balkonów należących do poszczególnych pokoi dało się zauważyć kościstą kobietę, która tu przyjechała z mężem. Maria, bo tak chyba miała na imię, dziwnie się zachowywała. Sprawiała wrażenie pijanej. Chwiejnym krokiem chodziła tam i z powrotem, od czasu do czasu, zataczając się niebezpiecznie blisko balustrady.
Uśmiechnęła się do siebie.
„Nie ma to, jak zacząć wakacje z przytupem. A mówiła, że nie pije” — pomyślała z rozbawieniem.
Gdy zegarek zbliżał się do szesnastej, Blanka zeszła z wieży i postanowiła przed powrotem do hotelu jeszcze trochę pospacerować. Szła żwawym krokiem, nie chcąc spóźnić się na kolację.
Spacer wśród rajskich widoków dodał jej sił. Dawno nie miała tak bliskiego kontaktu z pięknem przyrody. Ciągle tylko dom, praca, praca, dom. Wracając do hotelu, zauważyła na pobliskiej plaży dwóch mężczyzn żywiołowo ze sobą dyskutujących. Starszy dystyngowany jegomość i okularnik wymachiwali rękami, jakby debatowali nad losem świata.
„Jaki rozmowny… jak nie z różowym na statku, to z rezydentem przed hotelem, a teraz na plaży ze sztywniakiem. A wyglądał na strasznego mruka” — pomyślała nieco złośliwie.
Kiedy wreszcie wróciła do hotelu, w holu spotkała Sebastiana. Siedział swobodnie na kanapie, notując coś w czarnym, eleganckim notesie.
— Dzień dobry, jeszcze raz — odezwała się pogodnie — muszę panu przyznać rację. Wyspa jest przepiękna.
Sebastian uniósł wzrok znad notatnika i uśmiechnął się szeroko.
— Mówiłem, że przeżyjecie tu niezapomniane wakacje — odrzekł, mrużąc oczy — a przy okazji proszę mi mówić po imieniu: Sebastian — dodał, wyciągając rękę.
Odwzajemniła uścisk i przedstawiła się. Uścisk ręki rezydenta wywołał u niej dziwny dreszcz. Ogarnęło ją jakieś złe przeczucie.
— To co? Idziemy na kolację? — Zaproponował beztrosko, wskazując kierunek tarasu.
— Jasne, chętnie — zgodziła się, przyglądając się uważnie swojemu rozmówcy.
Kątem oka, tuż przy reprezentacyjnym basenie, zauważyła męża kościstej kobiety. Stał nieruchomo i z uwagą przyglądał się jej oraz Sebastianowi. Niepokojący cień na jego twarzy sprawił, że Blanka poczuła chłód na plecach.
Rozdział 8
Modus operandi
Blanka i Sebastian energicznie weszli na taras przy basenie. Czekał tam już bogato nakryty stół. Kryształowe kieliszki połyskiwały w blasku popołudniowego słońca, a srebrne sztućce odbijały refleksy światła. Zapach chłodnej bryzy znad jeziora mieszał się z aromatem wytrawnego wina. Atmosfera powinna być uroczysta — a jednak w powietrzu wisiało coś ciężkiego.
Przy stole siedział starszy dystyngowany mężczyzna. Nieodzowna apaszka na szyi, wyważone ruchy, spojrzenie wyniosłe od razu zniechęciły Blankę, aby zbliżać się do niego. Już wcześniej w myślach ochrzciła go „sztywniakiem”.
Obok niego siedział Tobiasz. Wyglądał na spiętego. Nerwowo bawił się serwetką, jakby chciał ukryć własną niepewność.
Po drugiej stronie stołu siedział wyluzowany Bartek, którego szeroki uśmiech i pewność siebie kontrastowały z resztą towarzystwa. Na widok Blanki wstał i z gracją odsunął jej krzesło, co wywołało u niej lekkie skrępowanie. Nie była przyzwyczajona do takich gestów. Na co dzień obracała się w środowisku osób, które równouprawnienie traktowały bardzo poważnie, i nie było tam miejsca na staromodne, szarmanckie maniery. Z lekkim skrępowaniem usiadła, czując na sobie badawcze spojrzenia pozostałych.
Sebastian usiadł obok niej i Bartka. Przechylił się w jej stronę, jakby chcąc zdjąć z niej odrobinę napięcia.
— Może się lepiej poznamy? W końcu zostaniemy tu na dłużej — powiedział, a potem odwrócił się w stronę starszego mężczyzny — może pan zacznie, panie…?
Dystyngowany jegomość odchrząknął i wyprostował się jeszcze bardziej, jakby miał w kręgosłupie stalowy pręt.
— No cóż, powinniście mnie państwo znać — odezwał się tonem pełnym pretensjonalnej pewności, rzucając Sebastianowi karcące spojrzenie — nazywam się Krystian Kobierski, jestem znanym aktorem teatralnym, wykładowcą na uczelni wyższej. Wszyscy mnie znają.
Tobiasz chrząknął, wyraźnie zdegustowany uwagą mężczyzny.
— Ja ostatnio nie interesuję się zbyt mocno życiem teatralnym, dlatego nie za bardzo pana kojarzę — odparł z wymuszoną grzecznością.
Kobierski uniósł brew w grymasie dezaprobaty i odparł z wyraźną nutą złośliwości:
— A powinien pan. Zainteresowanie sztuką jest powinnością każdego kulturalnego człowieka.
Tobiasz poczerwieniał ze złości.
— Miałem kiedyś przyjaciela, który był fanem teatru, nawet studiował aktorstwo. On na pewno by pana rozpoznał. Był tak zafascynowany teatrem, że niemal na pamięć znał biografie wielu aktorów, nawet tych mniej znanych. Często chodził na wystawy, wernisaże, spektakle. Może pan go nawet poznał? W waszym środowisku chyba wszyscy spotykacie się na różnych eventach?
Aktor prychnął, jakby Tobiasz powiedział coś niestosownego.
— Nie znam wszystkich fanów teatru ani studentów — nadął się — jakże się nazywał ten pański kolega?
— Eryk Leski — padła krótka odpowiedź.
Kobierski drgnął. Przez moment w jego oczach pojawił się cień, lecz szybko przybrał obojętną maskę.
— Gdyby żył — dodał Tobiasz, patrząc twardo w oczy aktora — może miałbym okazję nauczyć się od niego wiele na temat kultury wyższej.
— Gdyby żył? — Powtórzyła.
— Miałby dzisiaj dwadzieścia osiem lat… — dodał poważnym tonem Tobiasz, nie spuszczając wzroku z aktora. W jego oczach widoczny był oskarżycielski błysk.
Aktor odwrócił wzrok, jakby nagle znalazł coś wyjątkowo interesującego w kryształowym kieliszku.
— Chyba kojarzę tego młodego człowieka — rzucił niedbale — to była głośna sprawa. Miałem z nim zajęcia na uczelni, choć nie przypominam sobie, jak wyglądał. Kojarzę tylko imię i nazwisko. On zdaje się, popełnił jakieś straszne samobójstwo…
— Eryk był przez jakiś czas moim współlokatorem — Tobiasz mówił podniesionym, przejętym tonem — a skoro nie pamięta pan, jak wyglądał, to mogę pomóc. Tak się składa, że mam tu w telefonie kilka jego zdjęć — powiedział, patrząc oskarżycielsko na starszego aktora.
Nieprzyjemną wymianę zdań przerwało pojawienie się Piotra, tym razem w roli kelnera. Wszedł na taras pewnie, niosąc tacę pełną różnorodnych napojów, które sprawnie rozdał zebranym. Po czym zniknął za drzwiami. Na chwilę jego pojawienie odciągnęło uwagę od narastającego napięcia, ale tylko na moment.
Tobiasz chwilę skrollował w telefonie i po chwili podsunął pod nos aktora zdjęcie młodego, uśmiechniętego mężczyzny. Blanka wychyliła się, aby spojrzeć na telefon Tobiasza. Ze zdjęcia patrzył na nich młody, wyjątkowo przystojny chłopak, stojący na scenie podczas występu. Był wysoki i szczupły, ale z wyraźnie podkreślonymi mięśniami. Jasne włosy dodawały mu chłopięcego uroku. Miał niewiarygodnie piękne, wyraziste błękitne oczy, z których biło niepokojące spojrzenie. To spojrzenie było tak przenikliwe, że zdawało się dotykać wprost najodleglejszych zakamarków duszy.
Blanka wzdrygnęła się. Skądś znała ten wyraz oczu, nie mogła sobie jednak przypomnieć skąd. Miała poczucie, że te oczy nie pasowały do reszty. Były pełne smutku, który nie pasował do jego uśmiechniętej, beztroskiej postawy.
Bartek uniósł się i zerknął na zdjęcie przelotnie, po czym usiadł z powrotem na krześle. Chwilę milczał, jakby chciał sobie przypomnieć coś ważnego.
— Tobiasz, pokaż jeszcze raz to zdjęcie — poprosił po dłuższej chwili zastanowienia.
Tobiasz podał mu swój telefon. Ten dość długo wpatrywał się w zdjęcie młodego, uśmiechniętego chłopaka.
— Kojarzę go — mruknął po namyśle — ten jego wygląd, taki charakterystyczny, wyjątkowy…
— Znałeś go? — Spytała Blanka.
Bartek pokręcił głową.
— Nie, nie znałem — odrzekł zdecydowanie.
— To skąd go pan kojarzy? — Zapytał, milczący dotąd aktor.
— Nie znałem go za życia. Można powiedzieć, że spotkałem go już po śmierci — odrzekł tajemniczo.
— Jak to? — Blanka otworzyła szeroko oczy.
— Jestem policjantem. Brałem udział w śledztwie w sprawie jego śmierci… — wyjaśnił cicho — to było samospalenie… najstraszniejszy widok, jaki mi było dane zobaczyć. Trudno było w ogóle rozpoznać czy to był człowiek…
Cisza, jaka zapadła, zdawała się gęstnieć.
— Skoro nie znałeś go wcześniej, to skąd wiesz, jak wyglądał? — Zainteresował się Tobiasz.
— Cała ta tragedia wydarzyła się w cieszącym się złą sławą motelu. Uchwycił go monitoring. W pewnym momencie spojrzał prosto w kamerę… ten wyraz jego oczu… dokładnie taki sam jak na tym zdjęciu…
— Wiadomo, dlaczego wybrał tak straszną śmierć? — Spytała cicho Blanka.
Bartek wziął głęboki oddech.
— Nie. To była bardzo trudna i dziwna sprawa. Niby było to samobójstwo, nawet zostawił list pożegnalny, ale…
— Ale? — Zaciekawił się Tobiasz.
— Ale cały czas coś mi nie pasowało. Pokój wyglądał, jakby był przygotowany na randkę, a nie na samobójstwo. Nikt, kto chce się zabić, nie ustawia świec, nie kupuje szampana, nie przynosi erotycznej bielizny.
— Może na koniec chciał się pożegnać z jakąś kobietą — wysnuł przypuszczenie Kobierski.
— To była męska bielizna, a poza tym w jego krwi wykryto niebezpieczny narkotyk. Dlatego miałem poważne wątpliwości, czy decyzja o zakończeniu swojego życia była do końca… jego decyzją.
— I co wykazało pańskie śledztwo? — Zapytał Kobierski, niby od niechcenia, ale w jego oczach błyszczało zainteresowanie.
— Moje śledztwo nic nie wykazało, bo po kilku dniach zostałem odsunięty od tej sprawy. Komendant uznał, że wszystko przemawia za samobójstwem, a ja niepotrzebnie szukam dziury w całym. Podobno były naciski z góry na zamknięcie sprawy. Pojawiły się też wątki, że Eryk Leski był nieszczęśliwie zakochany w jakimś starszym mężczyźnie…
Ciepłe powietrze jak ostry nóż nagle rozdarł dramatyczny szloch kobiety stojącej za plecami zebranych.
— Jak pan śmie?!
Wszyscy gwałtownie odwrócili się w kierunku, skąd dochodził do nich dramatyczny krzyk. W drzwiach prowadzących na taras stała Maria Leska. Chwiała się, jakby była pijana. Jej włosy były w nieładzie, oczy rozbiegane, pełne bólu i jakiegoś niewypowiedzianego szaleństwa. Z każdym krokiem wyglądała jak ktoś balansujący na granicy rzeczywistości i obłędu.
— Jak śmiesz tak oczerniać mojego syna?! — Krzyczała.
Mąż Marii przybiegł z głębi hotelu, słysząc podniesione głosy. Próbował uspokoić małżonkę, przytrzymując ją mocno za ramiona, aby nie rzuciła się na Bartka. Z przepraszającym uśmiechem próbował ją tłumaczyć.
— Nie wiem, co jej się stało. Ten drink musiał jej zaszkodzić… ona nigdy się tak nie zachowuje.
— Mój syn nie był sodomitą! — Wrzeszczała rozhisteryzowana kobieta — on był głęboko wierzącym człowiekiem! Nigdy by się tak nie stoczył!
— Pani wybaczy — odezwał się Kobierski, oburzony zachowaniem kobiety — ale pani syn był moim studentem i nawet jeśli jego orientacja…
— Co?! — Zaperzyła się kobieta — studentem? Więc musisz być jednym z tym bezbożnych wykolejeńców! Tacy jak ty sprowadzili moje dziecko na tę bezbożną, grzeszną drogę! To przez was on to zrobił! To przez ciebie on nie żyje! Spotka cię za to kara boska! Będziesz się smażył w ogniu piekielnym! Ty bezbożny Belzebubie!
— Wypraszam sobie! — Zaatakowany aktor oburzył się, choć w jego oczach błysnęła panika — jak pani śmie mi grozić!
Na taras wbiegła recepcjonistka Mariola, zaaferowana awanturą. Z paniką w oczach próbowała wesprzeć Tadeusza w ujarzmieniu rozszalałej kobiety.
— Żonę bolała głowa i wzięła chyba jakieś tabletki… to chyba przez nie gorzej się poczuła — tłumaczył zażenowany Tadeusz, wyraźnie przestraszony zachowaniem małżonki.
— On tu jest! — Wrzeszczała Maria. Jej twarz wykrzywiła się w obłędnym grymasie — widziałam go przez okno! Zmienił się, ale to on! Ja wiem, że to on! On do mnie przyszedł! Chce mi coś przekazać! To dlatego nas tu ściągnął!
— Kto? O kim ty mówisz? — Pytał przejęty Tadeusz, głaszcząc po ręce rozgorączkowaną kobietę.
— Eryczek! Nasz Eryczek! On jest tu z nami! Tak jak planował, spędza z nami wczasy — kobieta ściszyła nagle głos, jakby wyjawiała mężowi jakąś wielką tajemnicę.
— O czym ty mówisz? Nasz Eryk nie żyje, pamiętasz? — Tadeusz przytulił żonę, próbując ją uspokoić.
Kobieta jednak wyrywała się z jego objęć i z rozbieganym wzrokiem, pełnym szaleństwa powtarzała w kółko, że jej syn jest na wyspie. Po kilku dramatycznych próbach, w końcu Tadeuszowi i Marioli udało się odprowadzić rozhisteryzowaną kobietę do pokoju.
Na tarasie zapadła ciężka cisza. Bartek spuścił głowę.
— Przepraszam, nie wiedziałem, że to matka tego chłopaka — wyszeptał — nie chciałem… gdybym wiedział…
— A ja nie rozumiem, co ona chce ode mnie! — Kobierski wciąż drżał z oburzenia — miałem wrażenie, że była gotowa mnie zabić! To jakaś szalona kobieta!
Po kilku minutach na taras wrócił Tadeusz. Był zmęczony i przygaszony. Wyglądał jak człowiek, który dźwigał o jeden ciężar za dużo. Jego ramiona opadły, a gdy usiadł ciężko przy stole, krzesło aż zaskrzypiało. W jego oczach czaiła się rezygnacja.
— Maria zasnęła. Pani Mariola dała jej coś na uspokojenie … to pomogło jej zasnąć… — wyjaśnił, lekko zawstydzony.
— Zostawił ją pan samą? — Zaniepokoiła się Blanka.
— Pani Mariola z nią została. Kazała mi zostawić ich same. Powiedziała, że kobieta kobietę potrafi zrozumieć i uspokoić… — uśmiechnął się blado, bardziej do siebie niż do innych –– nie wiem, co się z nią dzieje. Twierdzi, że nasz syn tu jest… że go widziała… coś musiało jej chyba zaszkodzić. Jest straszny upał… może to dlatego? Może to jakiś udar?
Bartek przełknął ślinę. Wyglądał, jakby próbował wytłumaczyć się z winy.
— Bardzo przepraszam — zaczął niepewnie — nie wiedziałem… nie wiedziałem, że państwo jesteście rodzicami pana Eryka.
Tadeusz uśmiechnął się smuto, spuszczając wzrok.
Tobiasz zmrużył oczy. W jego spojrzeniu pojawiła się podejrzliwość.
— Prowadziłeś jego sprawę i nie znałeś jego rodziców?
— „Prowadziłem” to za dużo powiedziane — uniósł ręce w obronnym geście — byłem na miejscu, ale zaraz zostałem odsunięty. Sprawę przejął inny policjant i szybko ją umorzył.
Blanka pochyliła się do przodu, spoglądając prosto w oczy Bartkowi. Zaintrygowała ją ta dramatyczna historia.
— Nie próbowałeś rozmawiać z tym policjantem, skoro miałeś jakieś podejrzenia?
— Próbowałem — westchnął — ale on mnie zbywał. A zaraz po zamknięciu sprawy, odszedł na emeryturę. Niedługo się nią nacieszył… — dodał z goryczą po chwili — zginął w wypadku. Został potrącony przez samochód. Sprawca zbiegł i do dzisiaj nie został schwytany.
— Czyli sprawiedliwości stało się zadość — syknął lodowato Sebastian, który do tej pory milczał.
— Jak możesz tak mówić?! — Oburzył się Bartek.
— On ma rację — stwierdził nagle Tadeusz — ten policjant zamiótł sprawę pod dywan. Pewnie nie chciało mu się zajmować sprawą jakiegoś „pedała”? — Ostatnie słowo wymówił z goryczą, jakby się nim dławił — od początku wmawiał nam, że Eryk był homoseksualistą.
Krystian Kobierski, oparty nonszalancko o poręcz krzesła, zmarszczył czoło w grymasie zdziwienia.
— A nie był?
— Moja żona w to nie wierzyła. Jej to nie mieściło się w głowie. Dla niej Eryk to było nadal mały, grzeczny, głęboko wierzący chłopiec, który za nic na świecie nie popełniłby takiego strasznego grzechu… on nie mógł być gejem.
— A pan? Też pan w to nie wierzył? — Zapytał cicho Bartek.
— Na początku nie wierzyłem — przyznał Tadeusz — ale po umorzeniu śledztwa próbowałem sam się czegoś dowiedzieć…
— I dowiedział się pan? — Spytał Sebastian, tym razem łagodniej.
Tadeusz zmierzył go badawczym spojrzeniem, jakby ważył, czy mówić prawdę.
— Niewiele. Dowiedziałem się, że Eryk mógł mieć romans z jakimś starszym mężczyzną…
— Dowiedział się pan, kim był ten mężczyzna? — Spytał aktor z wyraźnym napięciem w głosie.
— Niestety nie. Znalazłem tylko w rzeczach Eryka pewien obrzydliwy list, z którego wynikało jasno, że on… — Tadeusz skrzywił się, jakby to wspomnienie brzydziło go do dziś — że on… utrzymuje kontakty intymne z dużo starszym mężczyzną. Ten, stary, obrzydliwy cap wyznawał mu miłość i martwił się, że Eryk go zostawił…
— A ten list? Nie był podpisany? — Bartek przysunął się bliżej Tadeusza, słuchając z zainteresowaniem jego opowieści.
— Był, ale to jakieś głupoty były — mruknął Tadeusz.
— Głupoty? — Dociekał Bartek.
— Był podpisany jakoś tak dziwacznie, chyba „Twój Sacerdos amoris”.
— Co to znaczy?
— Nie wiem dokładnie. Sprawdziłem w internecie i było coś o kapłanie miłości… obrzydliwe… — skrzywił się Tadeusz.
— Przekazał pan ten list policji? — Zainteresowała się Blanka.
— Nie.
— Dlaczego? — Zapytał z niedowierzaniem Bartek.
— Gdybym to zrobił, potwierdziłoby się, że Eryk…, że on… że był…
— Homoseksualistą — dokończył spokojnie Kobierski — to przecież nie zbrodnia.
— Nie, ale moja żona by tego nie przeżyła.
Zapadła cisza, ciężka jak ołów. Blanka przerwała ją niepewnie:
— Czy to nie dziwne, że spośród wszystkich tu obecnych osób, aż pięć z nich miało coś wspólnego z Erykiem?
— Pięć? — Zapytał Tobiasz.
— Państwo Lescy, ty, pan Kobierski no i poniekąd Bartek.
— Nie pięć, ale siedem — nagle wtrącił się Tadeusz.
— Siedem? — Zdziwił się Bartek.
Tadeusz zerknął na chłopaka siedzącego obok.
— Tak, Sebastian był jego przyjacielem. No i jeszcze Witold, on też znał Eryka.
— Który to? — Zaciekawiła się Blanka.
— Ten mężczyzna w złotych okularach. On przyjechał tu z nami.
— Czyli na jedenaście osób obecnych na wyspie, aż siedem miało związek z Erykiem — konkludowała zaintrygowana Blanka.
— Dwanaście — poprawił ją Tobiasz.
— Co dwanaście?
— Nasza dziewiątka, recepcjonistka Mariola, bagażowy Piotr i jest jeszcze kucharz Marek — wyjaśnił Tobiasz.
— Tylko trzy osoby z obsługi, w tak ekskluzywnym ośrodku? — Zdziwił się Bartek.
— Mojemu szefowi zależało, aby jego goście mieli jak najwięcej spokoju i intymności. Nie chciał, aby ich spokój zakłócały osoby z obsługi. Dlatego wynajął tylko trójkę, która zgodziła się na spełnianie wielu funkcji jednocześnie. Mariola jest recepcjonistką i pokojówką, Piotr jest bagażowym, kelnerem i pracownikiem gospodarczym. Za kuchnię odpowiada kucharz Marek.
— Gdzie znaleźliście tak wszechstronnych ludzi? — Bąknął z przekąsem aktor — a jeśli ucierpią na tym goście?
— Poradzą sobie, w końcu mają do obsługi niewielką liczbę gości — odrzekł spokojnie Tobiasz — poza tym, obsługa została specjalnie wybrana osobiście przez mojego szefa. Samodzielnie zaangażował się w dobór personelu i dał mi szczegółowe wskazówki, do kogo powinienem zwrócić się z propozycją pracy.
— Mimo to, jest bardzo dziwne, że więcej niż połowa z obecnych tutaj osób ma coś wspólnego z Erykiem — upierała się Blanka, wracając do tematu tragicznej historii młodego chłopaka.
— Faktycznie to dziwne — poparł ją Tadeusz — ale to musi być przypadek. My z żoną i Witoldem jesteśmy tu, bo te wczasy zorganizował nam syn…
— Macie państwo drugiego syna? — Kobierski posłał zaciekawione spojrzenie Tadeuszowi.
— Nie, te wczasy to pomysł Eryka…
— Jak to: Eryka? — Kilka osób spytało niemal jednocześnie.
— Między nami a Erykiem, w ostatnim czasie przed jego śmiercią, nie było najlepiej. To bolało… bardzo — głos Tadeusza zadrżał, a dłonie, spracowane i spękane, drgnęły nerwowo na stole — jak się potem okazało, naszego syna też to męczyło. Chciał nas przeprosić za swoje zachowanie. Na znak zgody planował wspólne wczasy. Z nami i Witoldem. Mieliśmy wyjechać razem, usiąść spokojnie, wszystko wyjaśnić… — otarł łzę, która uparcie spływała po policzku.
— Ale nie zdążył tego ogarnąć — wtrącił się nagle Sebastian. Mówił prędko, nerwowo, jakby chciał zagłuszyć ciszę, która zapadała po dramatycznym wyznaniu.
— A pan skąd go znał? — Zapytał Kobierski, tonem pełnym rezerwy i wątpliwości.
— Był moim przyjacielem. Studiowaliśmy razem — wyjaśnił Sebastian.
Kobierski uważnie przyjrzał się rezydentowi.
— Nie kojarzę pana — rzucił lodowato.
— Nie miałem z panem zajęć — uciął krótko Sebastian uprzejmym tonem uprzejmym, ale z lekką nutą irytacji, maskowanej grzecznym półuśmiechem.
W jego tonie pobrzmiewał cień irytacji, ale usta wygięły się w uprzejmy półuśmiech, jakby przywdział maskę.
Blanka, która od początku wsłuchiwała się w każde słowo, zmrużyła oczy i przechyliła głowę w bok.
— Czyli jesteś kolejną osobą związaną z Erykiem. Możesz coś opowiedzieć o nim i o tym, jak się tu znalazłeś? — Naciskała uparcie.
Sebastian westchnął, jakby przygotowywał się do wyznania, które nosił w sobie od dawna.
— Eryk opowiedział mi o konflikcie z rodzicami. Bardzo go to dręczyło. Zależało mu, żeby się z nimi pogodzić. Miałem wrażenie, że chciał tego za wszelką cenę. Szukał sposobu na załagodzenie sprawy. Wpadł na pomysł, że zorganizuje wspólny, pojednawczy wyjazd. Odkładał pieniądze, miesiąc po miesiącu. Ja ten wyjazd miałem zorganizować… w końcu pracuję w biurze podróży. Niestety, zanim spełnił to marzenie, stało się coś, co pchnęło go do tego strasznego kroku… — głos Sebastiana zadrżał, lecz szybko opanował wzruszenie.
Po chwili wymownego milczenia na nowo rozpoczął swoją opowieść.
— Po śmierci Eryka postanowiłem spełnić jego marzenie za niego. Dozbierałem brakującą sumę i planowałem wykupić te wczasy jego rodzicom i Witoldowi. To miał być taki swoisty hołd dla Eryka. A ponieważ nadarzyła się okazja, bo „Vindicta” zleciła mojemu biuru podróży organizację tego wyjazdu, wykupiłem dodatkowe miejsca. To była świetna okazja. I tak miałem spędzić z wami te dwa tygodnie. Dzięki temu mogę pobyć z najbliższymi mojego przyjaciela… to jest takie upamiętnienie jego osoby.
Na chwilę zapadła cisza, przerywana tylko cichym szumem wiatru.
— To bardzo ładnie z twojej strony — pochwaliła go Blanka — czyli, jeśli dobrze rozumiem, pani Maria, Tadeusz i Witold mają komercyjnie wykupione wczasy, a ty Sebastianie, Tobiasz, Mariola, pan Piotr i kucharz — jesteście zatrudnieni przez organizatora. Dobrze rozumiem?
— Tak, doskonale — potwierdził Sebastian z lekkim ukłonem.
— A pan, panie Kobierski? — Bartek zerknął na profesora spod oka — też pan wykupił wczasy?
Kobierski machnął lekceważąco ręką.
— Nie, ja również niechcący wygrałem konkurs.
— Niechcący? — Powtórzyła Blanka z ironią w głosie.
— Jakiś praktykant na uczelni łaził za mną z jakimiś ankietami, czy tam zgłoszeniami. W końcu, dla świętego spokoju, coś tam podpisałem. Potem dowiedziałem się, że wygrałem darmowe wczasy — wzruszył ramionami i sięgnął po kieliszek, jakby sprawa była całkowicie naturalna.
— Czyli zostaje jeszcze ta pani… jak ona się nazywa? — Blanka zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypomnieć.
— Anna Zduńska — podsunął Tobiasz rzeczowym tonem — też wygrała. Były cztery kategorie i każde z was wygrało w danej kategorii.
— Nadal uważam, że to dziwne — mruknęła Blanka — tyle osób i prawie wszyscy znali Eryka.
— To przypadek. Przyznaję trochę dziwny, ale to tylko zbieg okoliczności — Tobiasz zbagatelizował podejrzenia Blanki.
Bartek uderzył dłonią w stół.
— Nie wmawiaj mi, że siedem na dwanaście osób znalazło się tu przypadkiem! Jak dobierałeś uczestników? Gadaj!
— Nie ma się co tak denerwować — Tobiasz starał się mówić spokojnie, choć nerwowe drganie jego dłoni zdradzało, że traci opanowanie — jak już mówiłem: państwo Lescy i Witold znaleźli się tu z powodu Eryka. Pan Kobierski ledwie go znał. Łączy ich tylko uczelnia… jak tysiące innych studentów. Sebastian znał Eryka, ja również. Reszta to obsługa i… przypadkowi zwycięzcy konkursu — zrobił pauzę, spoglądając na wszystkich z udawaną pewnością siebie — ja nie dobierałem uczestników. To los was tu przysłał. Odbyło się komisyjne losowanie.
— Komisyjne? — Bartek pochylił się nad stołem, jakby chciał przygwoździć Tobiasza spojrzeniem — to jak dokładnie wyglądało to losowanie? Dlaczego aż tyle osób ma powiązania z jednym, tragicznie zmarłym chłopakiem?
— Dokładnie nie wiem. W komisji był tylko mój szef i chyba ktoś z naszej firmy, ale ja ich nie znam. Jeszcze raz mówię: to przypadek! — Tobiasz irytował się coraz bardziej.
— A członkowie tej komisji znali Eryka? — Bartek naciskał jak prokurator, który czuje, że świadek się plącze.
Tobiasz potarł kark, jakby nagle zrobiło mu się gorąco.
— Nie wiem, chyba nie…
Blanka nachyliła się do przodu, mrużąc oczy.
— A ty? Nie byłeś w komisji?
— Nie — Tobiasz chrząknął, próbując odzyskać opanowanie — nasza firma jest bardzo duża. Mamy liczne oddziały w wielu krajach. Polski oddział jest dość skromny, dopiero się rozwija. Komisja nie pracowała w Polsce, tylko w głównej siedzibie firmy, w Anglii. Ja tylko, na polecenie szefa, zorganizowałem całą loterię, zatrudniłem pracowników do rozprowadzania zgłoszeń, a potem przesłałem im listę osób, które wypełniły zgłoszenia. Później dostałem mailem listę wylosowanych zwycięzców — tłumaczył się nerwowo.
— To prawda — potwierdził Sebastian, prostując się w krześle — sam sobie dorabiałem, roznosząc te zgłoszenia. Zarobione pieniądze przeznaczyłem na sfinansowanie pobytu tutaj państwa Leskich i ich znajomego.
Tadeusz zmarszczył brwi i spojrzał na swoje ręce ułożone równo na stole.
— Musimy zapytać resztę, czy też znali Eryka — oświadczył cicho, lecz stanowczo.
— Koniecznie — zgodnie potwierdzili Blanka i Bartek.
Rozmowę przerwało nagłe skrzypnięcie kółek. Na tarasie pojawił się starszy mężczyzna w śnieżnobiałym kitlu i czapce kucharskiej. Pchał przed sobą wózek kelnerski. Towarzyszył mu Piotr, ubrany w kelnerski frak oraz Mariola, która również ubrana była w czarnobiały strój kelnerski, ale w wersji damskiej.
— Witam państwa — starszy mężczyzna odezwał się mocnym, dźwięcznym głosem — nazywam się Marek Kostecki — będę dla państwa gotował. Pomagać mi będą Piotr i Mariola, których już państwo zdążyliście poznać.
— Miło nam poznać — odparł grzecznie Tadeusz w imieniu pozostałych.
Marek zatrzymał na nim swój wzrok. Przez moment wydawało się, że zamarł w pół ruchu.
— Coś się stało? — Zapytał zaskoczony Tadeusz.
— Nie — bąknął kucharz, odwracając wzrok — kogoś mi pan przypomina.
Kucharz skupił się na potrawach, które przywiózł na wózku, tak mocno, jakby były w centrum wszechświata.
— Mariolu — zmienił nagle temat — poproś pozostałych gości na kolację, jest już po osiemnastej.
— Proszę nie wołać mojej żony. Ona, jak pani wie, jest… niedysponowana — oznajmił smutno Tadeusz.
— Jest tu pan z rodziną? — Zapytał kucharz, tym razem głosem stłumionym, jakby bał się odpowiedzi.
— Z żoną.
— To pewnie też z dziećmi — drążył kucharz.
Przy stole zaległo krępujące milczenie.
— Nie, tylko z żoną. Nasz jedyny syn nie żyje — powiedział cicho Tadeusz.
Marek drgnął, jakby ktoś go uderzył.
— Nie żyje? — Jego twarz pobladła — bardzo mi przykro… nie chciałem pana urazić.
Niezręczną sytuację przerwało pojawienie się dwóch pozostałych gości. Witold, towarzysz Leskich i korpulentna Anna o kruczoczarnych włosach dołączyli do pozostałych.
Kucharz w milczeniu, bardzo sprawnie dzielił porcje smakowitej pieczeni ostrym nożem i rozdzielał między gości. Widać było, że informacja o śmierci obcego chłopaka bardzo go poruszyła.
Mariola i Piotr obsługiwali gości, roznosząc przygotowane przez kucharza porcje. Mariola podawała gościom talerze drżącymi rękami. Była tak zdenerwowana, że w pewnym momencie o mało nie zrzuciła zawartości talerza na dystyngowanego Krystiana Kobierskiego.
— Przepraszam — bąknęła zawstydzona — martwię się o panią Marię, jestem trochę zdenerwowana.
Blanka zauważyła, że Anna cały czas nerwowo zerkała na Witolda. Ten, z kolei, zdawał się jej nie zauważać. Niewiele mówił poza ogólnikowymi frazesami na temat pogody, wyspy i hotelu. Od czasu do czasu tylko niespokojnie poprawiał swoje złote okulary starannie wypielęgnowanymi rękami i nerwowo zerkał na Tobiasza oraz Kobierskiego.
Napięta atmosfera zaczęła ciążyć chyba wszystkim. Próbę załagodzenia niemiłej sytuacji podjął Sebastian.
— Może, jak już się tu wszyscy zebraliśmy, każdy z nas powie coś o sobie, abyśmy mogli lepiej się poznać?
Nikt jednak nie podjął inicjatywy.
— Nooo, drodzy państwo, śmiało — zachęcał rezydent.
Nie widząc jednak wielkiego entuzjazmu, sam postanowił zacząć od siebie.
— Ja, jak już państwo wiecie, jestem rezydentem biura podróży i jestem tu, aby się wami opiekować podczas pobytu w ośrodku. O wasz komfort będzie dbał również Tobiasz, który jest przedstawicielem firmy „Vindicta”. Firma ta współpracuje z naszym biurem w zakresie organizacji… — recytował niezmordowanie swoją wyuczoną rolę.
— Dość niefortunna nazwa… — Witold bąknął, przerywając chłodno chłopakowi.
— Słucham? — Po twarzy Sebastiana przebiegł cień irytacji.
— „Vindicta” to po łacinie zemsta — oznajmił z wyższością Witold.
Po raz kolejny tego wieczoru zapadła niezręczna cisza. Sebastian roześmiał się nerwowo i głośno. Za głośno. W pewnym momencie jego śmiech zmienił się w lekko histeryczny rechot.
— Pan Witold ma rację, ale słowo „Vindicta” oznacza także „akt łaski”.
— „Akt łaski” to „manumissio vindicta” — odciął się Witold z wyraźną nutą wyższości w głosie — a samo słowo „Vindicta” oznacza krwawe łowy i tym terminem włoska mafia określała polowanie całej organizacji na osobę wyznaczoną przez ojca chrzestnego…
Witold zamierzał kontynuować swój wykład, jednak Tobiasz szybko mu przerwał.
— No cóż, może to i niefortunna nazwa dla firmy, ale taką decyzję podjął jej właściciel. Miał takie prawo. Nie nam o tym dyskutować… przecież nie zapytamy go, dlaczego tak nazwał swoją firmę, bo go tu nie ma — zaśmiał się sztucznie Tobiasz.
Kilka osób odsunęło talerze.
— A pan, panie Witoldzie, jest nauczycielem? A może lekarzem albo prawnikiem? — Zainteresowała się Blanka.
— Po czym pani wnosi? — Mężczyzna odpowiedział chłodno, niemal wrogo.
— Tak świetnie zna pan łacinę… więc pomyślałam…
— Jestem, można powiedzieć, nauczycielem — uciął krótko mężczyzna, nie patrząc nikomu w oczy.
— A czego pan uczy? — Dociekał Kobierski, przeciągając sylaby z wyraźnym rozbawieniem — bo ja też, można powiedzieć, uprawiam podobny zawód…
Blanka miała wrażenie, że Kobierski drwi z Witolda. W jego głosie wyczuła wyraźną nutę ironii. Witold nerwowo zerknął na pytającego. Jego twarz oblał rumieniec, a dłoń nerwowo zacisnęła się na widelcu.
— Można powiedzieć, że filozofii i religioznawstwa — bąknął niewyraźnie.
— Ooo, to ciekawe, a na której uczelni pan wykłada? — Kobierski przechylił głowę, a w jego oczach zatańczyły kpiące iskierki.
Zanim atmosfera zdążyła zgęstnieć, wtrącił się Tadeusz.
— Witold jest bardzo skromnym człowiekiem, nie lubi mówić o sobie.
— Ach tak — zareagował Sebastian z wymuszonym uśmiechem — więc może dajmy spokój panu Witoldowi. Może pani Anna coś nam powie o sobie?
Milcząca dotąd kobieta, niemal podskoczyła na krześle, jakby ktoś ją wywołał do niechcianej odpowiedzi.
— Ja? — Wymamrotała zaskoczona — no cóż, ja… jestem skromną nauczycielką. A w zasadzie wychowawczynią, pracuję w internacie. Zupełnie niepodziewanie wygrałam nagrodę w konkursie i… no cóż, jestem — uśmiechnęła się nieśmiało, zerkając nerwowo na Witolda.
Piotr, posługując przy stole, pochylił się nad Witoldem, aby zmienić mu talerz.
— Czy my się przypadkiem już nie spotkaliśmy — zapytał nagle, wprawiając wszystkich w osłupienie.
— Nie wydaje mi się — odburknął szybko Witold.
— A jednak… — upierał się Piotr.
— Piotrze, zajmij się obsługą gości, a nie dyskusją — Marek skarcił go ostrym tonem.
Piotr zamilkł i zamierzał odejść od stołu, ale w pewnym momencie potknął się i oblał zupą Witolda. Ten zerwał się czerwony ze złości i wrzasnął oburzony.
— Ty niedorajdo!
Piotr jednak wyglądał, jakby cała sytuacja bardziej bawiła go, niż zawstydzała.
— Bardzo pana przepraszam — bełkotał, wycierając koszulę i spodnie Witolda — zapraszam pana do środka, wyczyszczę panu kieszenie… to znaczy ubranie.
Witold ze złością rzucił na stół serwetkę i udał się za Piotrem do środka.
Przy stole po raz kolejny zapadło krępujące milczenie.
— To może ja coś powiem — odezwał się Tadeusz, chcąc zatrzeć nieprzyjemne wrażenie — ja, moja żona i nasz przyjaciel Witold jesteśmy tu również niejako w nagrodę, choć nikt z nas nie wygrał żadnego konkursu. Ja i moja żona jesteśmy skromnymi ludźmi, mamy nieduże gospodarstwo, mieszkamy na niewielkiej wsi, no i właściwie to tyle…
Sebastian skinął głową i zwrócił się do Kobierskiego:
— A pan?
— Już mówiłem przecież. Jestem wykładowcą w szkole teatralnej, aktorem…
Na twarzy Tadeusza pojawił się cień gniewu.
— Moja żona nienawidzi aktorów. Uważa, że to przez nich nasz Eryk nie żyje… — głos mu zadrżał, a w słowach zabrzmiał żal i oskarżenie.
Tobiasz szybko wkroczył, by odciągnąć rozmowę od bolesnego tematu.
— To zostają nam jeszcze Blanka i Bartek.
Kobieta, widząc wzrok Tobiasza skierowany na jej osobę, podjęła temat, choć atmosfera przy stole nie sprzyjała zwierzeniom.
— Jestem architektem wnętrz, też wygrałam te wakacje — oznajmiła krótko, nie zagłębiając się zbytnio w szczegóły.
— Masz dzieci? — Zapytał niespodziewanie Tadeusz.
— Nie. Jestem singielką… dużo pracuję… — odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Sama była zaskoczona, że zaczęła się tłumaczyć. Być może współczucie dla Tadeusza spowodowało, że chciała być dla niego miła i nie zwróciła mu uwagi, iż to nieładnie wypytywać o osobiste sprawy.
Bartek dostrzegł jej zakłopotanie i ruszył na ratunek.
— Ja też jestem singlem — stwierdził, jakby chciał podkreślić, że bycie singlem nie jest niczym złym — też dużo pracuję.
Blanka posłała mu spojrzenie pełne wdzięczności. Był tu jedyną osobą, do której czuła sympatię. Był jedynym człowiekiem na tej wyspie, przy którym czuła odrobinę komfortu. Reszta osób wydawała się zamknięta w sobie, oschła lub pełna nieufności, a każde ich słowo zdawało się mieć ukryte znaczenie. Nie wiedziała dlaczego, ale oni wszyscy wzbudzali w niej mniejszy lub większy niepokój.
Atmosfera przy stole gęstniała z każdą minutą. Rozmowy przycichły, jakby ktoś odciął im dopływ powietrza. Nikt nie miał już ochoty na luźne dyskusje, a każdy kolejny kęs wydawał się przechodzić przez gardło z trudem. Nawet talerze brzęczały ciszej niż zwykle, jakby i one wyczuwały napięcie.
Tobiasz jeszcze raz spróbował rozluźnić towarzystwo jakimś drobnym żartem, ale jego słowa zawisły w powietrzu bez echa. Goście wymienili między sobą krótkie spojrzenia, w których kryło się zmęczenie i cień nieufności. Posiłek skończył się szybciej, niż ktokolwiek by się spodziewał. Jedni wstali od stołu niemal pośpiesznie, inni udali się do pokoi w milczeniu, jakby ucieczka była jedyną rozsądną opcją.
Tylko Witold i Tobiasz zostali jeszcze na tarasie. Jeden z nich nerwowo obracał kieliszek w dłoni. Drugi starał się utrzymać rozmowę, choć było w tym coś wymuszonego, jakby obaj wiedzieli, że to, co naprawdę ich łączy, wisi w powietrzu i lada chwila może wymknąć się spod kontroli.
Bartek odprowadził do pokoju Blankę. Po cichu liczył, że może resztę wieczoru spędzi w jej towarzystwie. Chciał ją lepiej poznać, a jednocześnie bał się, że każdy jego ruch może wyjść niezręcznie. Była ewidentnie w jego typie: wysoka, szczupła brunetka z długimi włosami i uroczym, nieco nieśmiałym uśmiechem, który zdawał się mówić więcej, niż jej słowa.
— Naprawdę nie chcesz jeszcze zostać? — Zagaił ostrożnie, starając się, by głos nie zdradzał jego rozczarowania.
Blanka wstrzymała oddech, przez chwilę patrząc mu w oczy, a potem delikatnie uśmiechnęła się, choć zmęczenie wyraźnie malowało się na jej twarzy.
— Przepraszam, ale naprawdę potrzebuję odpocząć. Ból głowy… — urwała, nie chcąc wnikać w szczegóły.
Skinął głową, choć w środku czuł ukłucie zawodu.
Kiedy zamknęła drzwi, westchnął głośno i odwrócił się w stronę swojego pokoju.
Nie chciało mu się jeszcze spać. W jego pokoju był dość sporej wielkości balkon. Wyszedł na zewnątrz, głęboko wciągając orzeźwiające powietrze. Ciepłe nocne powietrze pachniało wilgocią. Gdzieś z tyłu głowy kołatała się wiara, że Blanka również skorzysta ze swojego balkonu i mimo wszystko uda się im jeszcze wymienić kilka słów.
„Choćby jedno zdanie, może uśmiech, cokolwiek…” — myślał z nadzieją, który jednak szybko zniknął.
Niestety, w jej pokoju dość szybko zgasło światło.
„Poszła spać” — pomyślał rozczarowany.
Oparł się o balustradę balkonu, wpatrując się w ciemność. Cichy świst wiatru w koronach drzew wypełnił przestrzeń. W tym milczeniu czuł, że napięcie, pragnienie bliskości i ciekawość łączą się w jedno.
Rozczarowanie nieobecnością Blanki zastąpiły rozmyślania o dziwnej sytuacji, w jakiej się znalazł. Nie podobało mu się, że cały ten urlop i ludzie tu obecni mają związek z prowadzoną przez niego kiedyś sprawą. Wydawało mu się to podejrzane i niepokojące.
Jego rozważania przerwał dochodzący z dołu głośny plusk wody. Wychylił się przez barierkę balkonu, aby sprawdzić, skąd dochodził dźwięk. W dole dojrzał oświetlony basen, a w nim kąpiących się razem Witolda i Tobiasza. Jego uwagę zwróciło niecodzienne zachowanie mężczyzn. Ich bliskość sugerowała, że są w bardziej zażyłych relacjach, niż mógłby przypuszczać.
Tobiasz w pewnym momencie podpłynął bliżej do Witolda i objął go obiema rękami. Bartek miał nieodparte wrażenie, że w tym geście był jakiś akcent erotyczny. Witold, w reakcji na zachowanie Tobiasza, zastygł w bezruchu.
Nagle ciszę wokół hotelu przerwał dźwięk kroków dochodzących z betonowej ścieżki ukrytej wśród krzewów rosnących wokół hotelu. Obaj kąpiący się mężczyźni spłoszeni nieoczekiwaną obecnością szybko osunęli się od siebie i wyszli z basenu. Nerwowo i dość niedbale wytarli mokre ciała. Gorączkowo zbierali swoje ubrania i pośpiesznie weszli do budynku.
Bartek wytężał wzrok, aby dostrzec, kto po nocy spaceruje wokół hotelu i swoją nieoczekiwaną wizytą spłoszył obu mężczyzn. Spośród zarośli wyłoniła się ciemna, nienaturalnie wyprostowana postać. Kobierski rozmawiał z kimś przez telefon. Wśród cichych słów wychwycił, że aktor powiedział do słuchawki „bezpiecznie”. Do jego uszu dotarło też słowa „spotkanie” i „towar”. Kobierski skupiony na rozmowie, odruchowo zerknął na budynek hotelu w miejsce, gdzie był pokój Bartka. Aktor spostrzegł go. Jego zakłopotanie było zauważalne nawet z daleka. Kobierski pożegnał się szybko ze swoim rozmówcą i speszony zawołał do policjanta.
— Nie śpi pan?
— Jakoś nie mogę zasnąć. Widzę, że pan również?
— Dzisiejsza sytuacja mocno mnie poruszyła. Przyszedł mi do głowy pomysł na sztukę teatralną. Właśnie dzwoniłem do swojej asystentki, aby przekazać jej moje spostrzeżenia.
— Ach tak… nie wiem, czy historia Eryka nadaje się na sztukę. Jest chyba zbyt tragiczna. A poza tym powinien pan chyba zapytać o zdanie jego rodziców.
— Nie zamierzam wykorzystywać jego historii w całości… to tylko takie luźne rozważania. No cóż… udam się może na spoczynek. Panu również życzę dobrej nocy — mruknął i pośpiesznie udał się do hotelu, nie czekając na odpowiedź.
Bartek również postanowił się położyć. Wracając do pokoju, spojrzał w okno w prawym skrzydle hotelu, w którym świeciło się jeszcze światło. Zauważył dwie męskie sylwetki stojące zdecydowanie zbyt blisko siebie. Nie chciał ich podglądać.
Wrócił do pokoju i położył się do łóżka, starając się przegonić myśli, które wciąż krążyły wokół basenu i tajemniczego Kobierskiego.
Rozdział 9
Introspekcje
Blanka długo nie mogła zasnąć, po tym, co usłyszała przy kolacji. Myśli uparcie wracały do chłopaka, który odebrał sobie życie w tak okrutny sposób. Współczuła mu, a jeszcze bardziej jego rodzicom. Nie dało się ukryć, że jego matka nie zachowywała się ani normalnie, ani spokojnie. Rozdygotana kobieta, w której spojrzeniu mieszała się rozpacz z czymś trudnym do nazwania — wyglądała, jakby świat osunął się jej spod nóg.
Z tego, co udało się zauważyć Blance z wieży widokowej, kobieta prawdopodobnie piła. Możliwe, że z rozpaczy po stracie syna. Ojciec natomiast sprawiał wrażenie człowieka zrezygnowanego — pantoflarza, który już dawno przestał stawiać cokolwiek ponad spokój żony.
Przewracała się z boku na bok. Nie mogła zasnąć od wielu godzin. W końcu wstała. Postanowiła zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyszła na balkon i odetchnęła głęboko. Świt powoli się budził. Świtało, choć wokół panował jeszcze lekki półmrok. Z zachwytem obserwowała widok rozpościerający się przed nią. Otoczenie hotelu, pięknie oświetlone solarnymi lampami zachwycało urokliwym blaskiem. Światło lamp odbijało się w tafli basenu i uroczo tańczyło na powierzchni wody. Zauważyła, że w ciemniejszym kącie tarasu ktoś siedzi.
„Ranne ptaszki… albo nocne marki” — pomyślała z lekkim uśmiechem.
Zmrużyła oczy, aby dojrzeć, choć zarys dwóch postaci ukrywających się w kącie tarasu. Wysoka, wyprostowana sylwetka od razu przywodziła na myśl starszego aktora Kobierskiego. Druga osoba była nieosiągalna dla jej wzroku. W pewnym momencie zobaczyła błysk odbijający się od czegoś błyszczącego. Przypomniała sobie, że widziała już te dwie osoby razem na plaży. Światło odbijało się od złotych okularów Witolda. Zauważyła to, gdy ten pożegnał się ze swoim towarzyszem i udał się do hotelu. Dystyngowany aktor został sam na tarasie, a jego sylwetka wydawała się jeszcze bardziej tajemnicza w półmroku.
Zamierzała już wrócić do pokoju, gdy zauważyła coś dziwnego. Na balkonie pokoju małżeństwa Leskich zobaczyła Marię, która stała jak słup soli i uparcie, jak zaczarowana, wpatrywała się w jeden punkt. Podążyła za jej wzrokiem. Na skraju lasu, gdzie światło i półmrok graniczyły ze sobą, stał jakiś mężczyzna i oświetlał swoją twarz latarką. Przestraszyła się. To był ktoś obcy.
Wypadła na korytarz, jej serce biło jak oszalałe, a dłonie drżały tak, że ledwie była w stanie zapukać do drzwi Bartka. Zapukała raz, potem drugi, mocniej, aż wreszcie usłyszała szuranie i ciche westchnienie zza drzwi.
Bartek otworzył je po chwili. Jego rozespane oczy i zmierzwiona fryzura nadawały mu uroczo nieporadny wygląd.
— Blanka? — Mruknął, przecierając oczy — co się stało?
Chaotycznie tłumaczyła mu, że widziała przed chwilą kogoś obcego na skraju lasu.
Od razu spoważniał. Senność odpłynęła z jego twarzy. Zastąpiła ją czujność.
Kazał jej zostać w pokoju i zamknąć się na klucz. Sam pobiegł na dół sprawdzić otoczenie hotelu. Na schodach natknął się na Kobierskiego. Razem zaczęli obchód terenu.
Nie posłuchała Bartka. Jej niepokój był silniejszy od rozsądku. Obudziła Piotra i kucharza Marka. Obaj mężczyźni również poszli patrolować teren wyspy.
Zamieszanie po kolei obudziło wszystkich mieszkańców hotelu. Wszyscy mężczyźni rozeszli się z latarkami po całej wyspie, kobiety natomiast zostały w hotelu. Skupione w holu czekały na powrót mężczyzn.
— Jak on wyglądał? — Anna dopytywała z niepokojem w głosie.
Blanka pokręciła głową.
— Trudno mi powiedzieć, świecił sobie latarką w twarz. To zniekształca rysy twarzy…
— Musiało ci się coś przywidzieć — bagatelizowała sprawę Mariola — jesteśmy tu sami. Nikogo obcego tu nie ma. Może za bardzo przejęłaś się opowieściami Seby o hitlerowskich eksperymentach i o tym, że tu straszy.
— Jestem pewna, że widziałam tu kogoś obcego! Nie mam jeszcze demencji, żebym nie wiedziała, co mówię! — Oburzyła się Blanka.
Nagle Maria odezwała się cicho, jakby mówiła do samej siebie.
— To był Eryk… on przyszedł do mnie… chce się pogodzić — szeptała kobieta ze wzrokiem utkwionym w jakiś odległy punkt.
Pozostałe kobiety spojrzały na nią ze zdumieniem.
— Pani Mario — Mariola, widząc jej drżące ręce, objęła ją ramieniem — Eryk… nie żyje. On nie mógł tu przyjść…
— Ale przyszedł! Przyszedł do mnie! Obudził mnie. Zapukał w szybę… a kiedy chciałam sprawdzić… zobaczyłam go — szeptała rozdygotanym głosem.
— Pani Mario — perswadowała łagodnie Mariola — pani pokój jest zbyt wysoko, żeby ktoś mógł zapukać w okno, na dodatek stojąc w lesie.
— Ale zapukał. Duchy mogą wszystko — szeptała kobieta.
— Może ktoś rzucił czymś w okno? — Wtrąciła się do rozmowy Anna.
— Zaprowadzę panią do pokoju — przerwała te dywagacje Mariola, zwracając się do Marii — dam pani coś na uspokojenie. Musi się pani przespać. Sen przyniesie ukojenie. Poczuje się pani lepiej.
Dziewczyna zabrała rozdygotaną kobietę i poszła z nią do pokoju.
Długo jednak nie wracała. Anna i Blanka siedziały we dwie, czekając na powrót mężczyzn.
Anna nachyliła się do Blanki, ściszając dramatycznie głos.
— Może to któryś z mężczyzn zrobił sobie kawał? Może to był Sebastian?
— Dlaczego pani tak myśli? — Blanka była szczerze zdziwiona tą teorią.
— Widziałam go, gdy wychodził z hotelu tuż przed tym, jak zobaczyłaś tego człowieka. Obudził mnie ból głowy, a nie miałam czym popić tabletki, więc poszłam do kuchni po wodę… nie tylko ja go widziałam — dodała po chwili kobieta.
— Tak?
— Tak. Widziałam, jak aktor siedział na tarasie, a kiedy go zobaczył, schował się i z ukrycia robił mu zdjęcia.
— Zdjęcia? Po co?
— Nie wiem… wracają — szepnęła konspiracyjnie Anna, wskazując na majaczące w oddali sylwetki.
Mężczyźni weszli do holu i usiedli w kręgu na kanapach. Byli zmęczeni i poirytowani.
— Nikogo nie znaleźliśmy, przeszliśmy wyspę wszerz i wzdłuż — oznajmił Sebastian, patrząc z wyrzutem na Blankę — musiało ci się coś przywidzieć.
— Jestem pewna, że kogoś widziałam — odparła zdecydowanym głosem.
— A może to byłeś ty? — Wypaliła Anna — widziałam cię, jak wychodziłeś z hotelu! Pan Krystian też cię widział! Nawet zrobił ci zdjęcie!
Obaj mężczyźni spojrzeli zdziwieni najpierw na Annę, potem na siebie nawzajem.
Aktor zaczerwienił się, poprawił apaszkę, jakby nagle zrobiło mu się zimno.
— Co za bzdury pani opowiada! Nie robiłem mu żadnych zdjęć!
— Robił pan! — Upierała się Anna.
— No dobrze, robiłem — jego ton był wymuszony, a wzrok nerwowo uciekał na bok — ale nie jemu!
— A komu?! — Zaniepokoił się Sebastian.
— Robiłem zdjęcia hotelu nocą. Interesuję się fotografią — bąknął Kobierski — a poza tym, to nie mnie widziano, tylko ciebie, młody człowieku — odciął się.
Wszystkie oczy zwróciły się na rezydenta.
— Wyszedłem się przejść. Nie mogłem zasnąć — tłumaczył się chłopak, widząc oskarżycielskie spojrzenia.
— I jeszcze straszył panią Marię! — Krzyknęła Anna — ona teraz myśli, że to jej syn!
— Czy pani zwariowała?! — Oburzył się rezydent.
— Zaraz! — Próbował uspokoić sytuację Bartek — pani Maria też widziała tego człowieka?
— Mówiła, że kogoś widziała, ale… ona uważa, że to był duch jej syna…
— Możesz do niej pójść i sprawdzić, czy może tu przyjść? — Bartek zwrócił się do Blanki.
— Jasne — odrzekła i bez wahania udała się w stronę pokoju Marii i Tadeusza.
Delikatnie uchyliła drzwi do pokoju małżonków Leskich. Maria leżała na łóżku z zamkniętymi oczami, a przy niej siedziała Mariola, trzymając nad jej głową jakieś wahadełko. Coś szeptała. Blanka delikatnie chrząknęła. Mariola podskoczyła jak oparzona i szybko schowała wahadełko w dłoni.
— Ach, to ty… to taka technika relaksacyjna — wyjaśniła, widząc pytający wzrok Blanki — pani Maria jest w depresyjnym nastroju. Chciałam jej pomóc. Interesuję się trochę tym… mówiłam ci, że chciałabym studiować… dużo czytam… — dziewczyna mówiła dużo. Zbyt dużo.
— Chyba ci się udało, bo zasnęła.
— Tak, zostawmy ją, niech śpi.
Obie kobiety wyszły z pokoju, delikatnie zamykając drzwi, aby nie zbudzić śpiącej kobiety. Wróciły do hotelowego holu, gdzie czekali pozostali.
— Pani Maria zasnęła — powiedziała Blanka — dajmy jej dziś spokój. To był dla niej ciężki dzień.
Cała grupa, w obliczu braku możliwości wyjaśnienia dziwnych nocnych wydarzeń, jednoznacznie stwierdziła, że należy udać się na spoczynek.
Bartek i Blanka jako ostatni opuścili hotelowy hol. Szli wolno, delektując się swoim towarzystwem, jakby każdy krok miał wydłużyć tę kruchą chwilę intymności. Bartek zwolnił kroku, ledwo zauważalnie, wciskając ręce do kieszeni spodni. To nerwowe przyzwyczajenie zdradzało, że wcale nie jest taki pewny siebie, jak zwykle udaje. Ona również się zatrzymała, spoglądając na niego kątem oka, z uśmiechem pełnym niedopowiedzeń.
Oboje z przykrością zauważyli, że wspólny spacer dobiegł końca. Stanęli przed drzwiami do swoich pokoi. Nagle powietrze między nimi stało się ciężkie od niewypowiedzianych myśli. Każde z nich gorączkowo szukało w myślach pretekstu, aby przedłużyć to spotkanie. Lekko dotknął jej ramienia i uśmiechnął się. Dotyk był niepewny, a mimo to przeszedł ją przyjemny dreszcz, który wymknął się spod kontroli rozsądku.
— Ja ci wierzę — powiedział pocieszająco, ciepłym tonem, pełnym szczerości i lekkiego zakłopotania.
Odwzajemniła uśmiech, pełen wdzięczności.
— Dzięki… naprawdę.
Przez chwilę cisza zawisła między nimi.
— Poznałabyś go?
Zmarszczyła brwi, przypominając sobie kształty i cienie tamtego widoku.
— Nie jestem pewna… światło latarki zniekształciło rysy jego twarzy.
— Może to faktycznie był Sebastian. Obiecywał nam wiele atrakcji. Może chciał zrobić głupi kawał? Zauważyłaś, czy ten obcy miał brodę?
Westchnęła, odsuwając lekko włosy z twarzy.
— Właśnie… nie jestem pewna…
Rozmowa nie kleiła się. Każde zdanie kryło w sobie echo niepewności. Cisza powróciła.
— No to… do jutra — powiedział w końcu, próbując uśmiechnąć się szeroko, ale wyszło bardziej jak grymas.
Pożegnali się. Blanka poszła do swojego pokoju, a on został na korytarzu, jeszcze przez chwilę patrząc na drzwi, jakby oczekiwał cudu. Zrobił niepewny krok w stronę jej pokoju i zamierzał zapukać, ale po chwili zastanowienia cofnął dłoń i wrócił do siebie.
„No i znów straciłem okazję…” — pomyślał zawiedziony.
Rozdział 10
Oskarżenie
Blanka obudziła się dość późno jak na jej standardy. Dochodziła już dziesiąta. Po raz pierwszy od dłuższego czasu była wypoczęta i zrelaksowana, a przede wszystkim wyspana i pełna energii. Przeciągnęła się z błogim westchnieniem, czując, jak mięśnie przyjemnie drżą po nocnym odpoczynku.
Początek urlopu okazał się mało przyjemny ze względu na napięcie, związane z tragiczną śmiercią młodego chłopaka. Od paru dni jednak nic niepokojącego się nie wydarzyło. Początkowe podejrzenia, że na wyspie jest jeszcze jakiś tajemniczy, dodatkowy mieszkaniec, nie potwierdziły się.
Mężczyźni dokładnie sprawdzili wszystkie pomieszczenia hotelu i okolicę. Nikogo obcego nie znaleźli. Ostatecznie wszyscy doszli do wniosku, że albo Marii i Blance coś się przewidziało, albo rzeczywiście na wyspie pojawił się chwilowo zabłąkany turysta, który przestraszony gwałtowną reakcją jej mieszkańców, uciekł bezpowrotnie. Blanka uparcie tkwiła w przekonaniu, że na pewno nic jej się nie przywidziało. Dlatego twardo obstawała przy drugiej wersji.
Bartek wspierał ją w tym przekonaniu, choć nie tylko w tym… Przez ostatnie dni spędzali ze sobą coraz więcej czasu. Wspólne rozmowy i nastrojowe spacery intensywnie zacieśniały ich znajomość. Coraz częściej czuła, że z tym mężczyzną mogłaby nawiązać bardziej romantyczne relacje. Czuła też, że jego stosunek do niej jest równie przyjazny.
Uśmiechnęła się na myśl, że znowu spotka Bartka. Nie mogła się już doczekać, kiedy go znowu zobaczy.
Sięgnęła po telefon z nadzieją, że znajdzie tam jakąś miłą wiadomość od niego. Niestety, nie było żadnych wiadomości. Nawet tych z pracy.
„Dziwne” — pomyślała.
Do tej pory, żaden jej urlop nie odbył się bez co najmniej jednego telefonu dziennie z firmy.
„Może w końcu nauczyli się szanować pracowników” — mruknęła do siebie, wsuwając nogi pod kołdrę.
Poszła się do łazienki. Szorując zęby, wyszła na balkon popatrzeć na wyspę. Widok nieustannie ją zachwycał. Ściana zieleni otaczała hotel niczym obronny, trochę tajemniczy mur. Powietrze pachniało świeżością i wilgocią porannej rosy.
W oddali, na skraju lasu zauważyła Witolda, który z kimś żywiołowo rozmawiał. Wyglądał na wyraźnie rozgniewanego. Gestykulował nerwowo rękami i zdawało się, że niemal kipiał z frustracji. Blanka nie mogła dojrzeć z kim się kłóci, bo jego rozmówca był ukryty za gęstą roślinnością.
„To nie moja sprawa” — pomyślała z niechęcią.
Nie była zainteresowana problemami obcego, niezbyt sympatycznego mężczyzny. Od samego początku ten człowiek nie wzbudzał jej zaufania. Miał w sobie coś znajomego, a jednocześnie odpychającego. Kojarzył jej się z oślizgłym wężem, którego wolała unikać.
Nagłe pojawienie się Bartka na sąsiednim balkonie od razu odciągnęło jej uwagę od niesympatycznego Witolda. Niemal natychmiast o nim zapomniała. Teraz skupiła się na swoim sympatycznym sąsiedzie, który ewidentnie ją uwodził. Jego uśmiech i nuta figlarności w spojrzeniu niemal elektryzowały powietrze między nimi.
W wyśmienitym humorze szykowała się na śniadanie. Wychodząc z pokoju zerknęła w lustro, upewniając się, że nic nie zakłóca jej starannie dopracowanego wyglądu. Nasłuchiwała przy drzwiach, czy Bartek również jest gotowy do wyjścia.
Promienny uśmiech rozjaśnił jej twarz, gdy zobaczyła go wychodzącego ze swojego pokoju niemal równocześnie z nią. Była gotowa przysiąc, że on również czekał na jej wyjście.
Schodzili razem na śniadanie w wyśmienitych humorach, rozmawiając o drobnostkach i śmiejąc się z żartów. Kiedy dotarli na taras prawie wszyscy już siedzieli przy stole. Nawet Maria była obecna. Mimo wcześniejszych wybuchów histerii dzisiaj wyglądała na znacznie spokojniejszą, choć jej wzrok wydawał się trochę nieobecny.
Przy stole brakowało tylko Anny i Kobierskiego.
— Częstujcie się państwo — zachęcał Marek, wskazując ręką obficie zastawiony stół.
Kucharz, wspólnie z Mariolą i Piotrem, uwijał się przy podawaniu do stołu.
— Brakuje jeszcze pani Anny — zauważyła Blanka.
— Nic podobnego — oznajmił Piotr, wskazując brodą na pobliską ścieżkę — właśnie idzie.
Ze strony lasu ku tarasowi zmierzała Anna. Wyglądała na wzburzoną.
— Przepraszam, za spóźnienie — burknęła pod nosem — spacer się przedłużył.
— A pan Kobierski nie przyjdzie? — Zapytał kucharz.
— Przyjdę — zabrzmiał twardo głos Krystiana, wchodzącego na taras z niewesołą miną.
Wyglądał, jakby całą noc nie spał. Cienie pod oczami kontrastowały z jego nienagannie ułożoną fryzurą i starannie zawiązaną apaszką na szyi. Zajął miejsce przy stole. Wyprostował się sztucznie, robiąc wielce obrażoną minę i bez żadnych wstępów wypalił:
— Z przykrością muszę stwierdzić, że mamy w hotelu złodzieja.
Słowa zawisły w powietrzu jak ciężka mgła.
— Co pan opowiada? — Zniecierpliwił się Sebastian.
— Zginął mi telefon! — Zakomunikował dramatycznym tonem — ktoś mi go ukradł!
— Może gdzieś go pan zostawił albo zgubił — próbował zbagatelizować sprawę rezydent — wczoraj przecież miał go pan przy sobie.
— O ile dobrze pamiętam, to znowu robił pan jakieś zdjęcia — mruknęła zgryźliwie Anna, smarując z zacięciem pieczywo masłem.
— Owszem robiłem zdjęcia, ale nigdzie go nie zostawiłem, ani nie zgubiłem — zirytował się Kobierski — proszę mnie nie traktować jak staruszka z demencją! Jestem pewien, że miałem go przy sobie, kiedy wróciłem do pokoju! Jestem absolutnie o tym przekonany! Rano się obudziłem i już go nie było!
— A nikt pana nie odwiedzał w nocy? — Wypaliła znienacka Mariola, z dziwnym błyskiem w oku.
— Co też pani sobie wyobraża! — Żachnął się Kobierski.
— Przepraszam, nie chciałam pana urazić. Chodziło mi o to, że może ktoś był w pana pokoju…
— Nie! Nikogo nie było w moim pokoju! A drzwi zamknąłem na klucz!
— Jak zatem w tej sytuacji, ktoś mógł panu ukraść telefon? — Wtrącił się do dyskusji Bartek.
— Nie wiem jak! Wiem, że mi go skradziono! Może ktoś z obsługi miał zapasowy klucz! — Kobierski zerknął znacząco na Mariolę.
— O wypraszam sobie! — Oburzyła się dziewczyna — Nie jestem złodziejką!
Bartek podniósł rękę, tonem spokojnym, ale stanowczym zwrócił się do dziewczyny:
— Mariola, spokojnie. Na pewno wszystko się wyjaśni i telefon się znajdzie. Jak wchodzisz do pokoi, żeby na przykład posprzątać?
— Mam zapasowe klucze — dziewczyna oświadczyła obrażonym tonem.
Kobierski prychnął znacząco. Bartek jednak zgromił go wzrokiem.
— Gdzie są zapasowe klucze do pokoi? — Drążył dalej policjant.
— Są w pokoju socjalnym! I każdy może tam wejść! — Dodała z satysfakcją, patrząc wyzywająco na aktora.
— To może zróbmy coś prostszego — wtrąciła Blanka — zadzwońmy na pański numer. Telefon się odezwie i znajdziemy go.
— Dobry pomysł — pochwali ją Marek.
Po śniadaniu wszyscy chodzili ze swoimi telefonami po całym hotelu, próbując dzwonić na numer Kobierskiego i nasłuchując dźwięku dzwonka. Niestety wyglądało na to, że sygnał jest nieuchwytny. Nikomu nie udało się zlokalizować zaginionego telefonu.
— Jest pan pewien, że miał pan telefon ze sobą w pokoju? — Dopytywał podejrzliwie Sebastian — było takie zamieszanie… ja na przykład często tak mam, że wydaje mi się, że na pewno coś zostawiłem w danym miejscu, a później okazuje się, że jednak gdzie indziej.
— Proszę nie robić ze mnie wariata! — Oburzył się Kobierski.
— Nie robię z pana wariata — odpowiedział spokojnie rezydent — czasem tylko robimy automatycznie powtarzalne rzeczy i nasz mózg ich nie rejestruje. Nie zdarzyło się panu na przykład zostawić auta na parkingu, a potem zapomnieć gdzie go pan zostawił? Bo mnie tak…
— Może i się zdarzyło… — mruknął już nieco spokojniej starszy mężczyzna.
— No widzi pan. Na pewno znajdziemy pański telefon. Może wypadł panu gdzieś?
— Może — burknął Kobierski z naburmuszoną miną.
— Na pewno niebawem się znajdzie… — pocieszył go rezydent ugodowym tonem.
Aktor burknął coś pod nosem, wyraźnie niezadowolony. Jego zachowanie wszystkim popsuło humory.
Sebastian postanowił ratować atmosferę.
— Zanim znajdziemy telefon, proponuję coś przyjemniejszego. Plaża, słońce, drinki… czeka was niepowtarzalny program rozrywkowy! Zapraszam państwa po południu na piękną plażę niedaleko hotelu.
— Ja nie mam ochoty — Maria bezceremonialnie przerwała szczebioczącemu jak nastolatka Sebastianowi.
— Ależ zapewniam panią… — rezydent usilnie próbował zachęcić ją do udziału w zabawie na plaży.
— Powiedziałam, że nie mam ochoty! — Syknęła kobieta z gniewem.
Tadeusz, jak zwykle spokojny i opanowany, położył jej rękę na ramieniu.
— Zostaniemy w hotelu — uśmiechnął się przepraszająco do Sebastiana.
— Ja też sobie odpuszczę — oświadczył obrażony Kobierski — od leżenia na plaży wolę spacer po lesie. Poszukam swojego telefonu.