E-book
19.99
drukowana A5
49.99
Ariergarda w pięciu cyklach

Bezpłatny fragment - Ariergarda w pięciu cyklach


5
Objętość:
189 str.
ISBN:
978-83-8369-387-3
E-book
za 19.99
drukowana A5
za 49.99

J. G. Hazelwort
Ariergarda w pięciu cyklach

Od Autora

Szanowny Czytelniku,


trzymasz w swych rękach mój debiut literacki. Ten tomik, czy raczej zbiór wierszy to jednak nie tylko garść pociętych na strofy i wersy przemyśleń, ale przede wszystkim część mnie, którą pragnę się z Tobą podzielić. Dlaczego ta książka jednak w ogóle powstała? By odpowiedzieć na tak postawione pytanie, trzeba by zadać kolejne. Dlaczego człowiek pisze wiersze? To pytanie oraz na nie odpowiedź, będzie właściwym wytłumaczeniem moich motywacji. Nie jestem w stanie określić, kiedy zacząłem tworzyć pierwsze wiersze. Wiem tylko, że pierwszy, napisany, gdy byłem dzieckiem, traktował o nocnym niebie, rozświetlonym przez księżyc widoczny zza gałęzi olbrzymiej brzozy, przez okno sypialni. Krótki, nieposiadający rymów tekst, zapisany po ciemku na karteczce, gdzieś przepadł. Pozostało jednak to, co zapoczątkował — pisanie. Z początku mój warsztat opierać się mógł jedynie na mojej wrażliwości oraz zasobie słownictwa. Zmieniło się to w gimnazjum, gdzie moim nauczycielem języka polskiego została osoba o ogromnej wiedzy oraz talencie do jej przekazywania. Postać mojego nauczyciela, tak bardzo inspirująca, wprowadziła do mojego życia szczerą pasję i podstawowe umiejętności, pozwalające nie tylko na lekturę poezji, ale jej głębsze rozumienie. Zaczynałem od tworzenia wierszy wolnych, wiele z nich znaleźć można w tej książce — zmienionych lub poprawionych, w miarę mojego rozwoju. Dlaczego jednak powstały? Myślę, że tym, co stoi za każdą poezją, nie tylko tą w moim wykonaniu, jest sposób myślenia i odczuwania świata wokół. Termin „pisanie wierszy’’ jest skrajnie mylący. Właściwszym byłoby „komponowanie wierszy’’. Tym, co bowiem odróżnia poezję od prozy, jest operowanie na innej płaszczyźnie podświadomości. W tym, poezja nosi znamiona „czarów’’. Zwykłe na pozór słowa, dzięki odpowiedniemu umiejscowieniu, dostrzeżeniu ich brzmienia i znaczenia, nabierają niebywałego kolorytu, umożliwiającego kreację tekstu, który staje się poezją — formą równie istotną, co sama treść, wyzwalającą myśl i odczuwanie z granic dosłownego rozumienia. Pamiętajmy tu, że każde „zaklęcie” wymaga inkantacji by zaistnieć. Poezja przejawia podobną cechę, słowa wiersza, cytowane bądź wypowiedziane, ożywają. Choć z technicznego punktu widzenia wiersz jest jedynie sposobem organizacji tekstu, to ma tę właściwość, że jednakowo wpływa na świadomość i podświadomość odbiorcy. Czy nie łatwo przychodzi nam utożsamianie się z wersami, które jakby oddawały dokładnie to, co czujemy? Mowa wiązana to chytra sztuczka — gdy słowa splatają się, zdają się o wiele prawdziwsze. Nie ma silniejszego argumentu, niż ten, z którym się utożsamiamy. Nie ma też lepszej przemowy, niż ta, której sami chcemy słuchać. Odpowiednio zestawione słowa są podobne kamieniowi i krzesiwu. Tworzą iskry — emocje, które odczuć może osoba z nimi obcująca. Oto odpowiedź, dlaczego ludzie, w tym ja sam, komponują poezję. Tworząc tę książkę chciałem zaprezentować swoje subiektywne spostrzeżenia, zaobserwowane fakty oraz odczute emocje, które były impulsem, dzięki któremu chwyciłem za pióro. I dlaczego powstała niniejsza książka. Czytając moje wiersze w niej zawarte, będziesz ramię w ramię ze mną szedł tymi samymi ulicami, słuchał opowieści tych samych ludzi, na których będziemy zerkać ukradkiem, spod kapelusza, cicho brnąc przez kolejne dni, miesiące i lata, jakie zawarłem między wersami. Zagościsz również w mojej głowie. Będziesz przeglądać moje wspomnienia, razem ze mną układając elementy układanki, której rozwiązaniem będzie finalny akcent — ostatni z zawartych na kartach tej lirycznej opowieści, cykl. Ale czym dla tej książki są tytułowe cykle? I czym jest wieńcząca wszystko „ariergarda”? Myślę, że jestem w obowiązku rozjaśnić to, nim oddam głos treści właściwej.


Pierwotnie planowałem opublikować zbiór wierszy, napisanych jeszcze za czasów szkolnych. Moja twórczość nie była wtedy jakkolwiek ukierunkowana, a tym bardziej spójna. Jedynym, co łączyło teksty był ich podmiot, którym byłem ja sam. Mijał czas. Niezwykle wartko przepływała jego rzeka. A ja? Niby brzeg, zmieniałem się. Zmieniały się i moje koncepcje oraz plany. Gdy zatem podjąłem próbę skompletowania wierszy, z zamysłem ich książkowego wydania, odkryłem ku swojemu zaskoczeniu, że nie byłbym dumny z ich autorstwa. Wymusiło to na mnie ponowne spojrzenie w głąb siebie oraz udanie się w podróż, mającą na celu odnalezienie swojego własnego stylu. Następstwem owej podróży było odkrycie bogactwa, jakie skrywa sama historia poezji. Zasugerowało mi to, bym wykorzystał dawne rozwiązania w swojej własnej twórczości. Poddawałem je również srogiej selekcji, chcąc zagwarantować możliwie najwyższy poziom treści. W trakcie tego procesu zrozumiałem, że teksty, które finalnie wybrałem, zdają się łączyć i tworzyć ciąg przyczynowo-skutkowy. Coś wynikało z czegoś. Pisząc o swoich emocjach, odczuciach i portretując świat wokół, często w kolejnych tekstach, na tych podstawach, formułowałem w zamyśle uniwersalne tezy. Podjąłem zatem decyzję, by pogrupować wiersze podług chronologii i tematyki. Tak narodziły się cykle. Ich ilość oraz rola jest wynikiem zaimplementowania w treść książki „zasady pięciu aktów’’, wywodzącej się z poetyki renesansowej. Ta archaiczna konwencja, po lekkim dostosowaniu, połączyła na pozór odległe tematycznie utwory i nadała płynność „akcji’’. Tomik poezji zaczął przypominać konstrukcją dramat, gdzie cykl pełni rolę aktu, a wyodrębnione mniejsze grupy wierszy pełnią rolę scen. Musisz wybaczyć mi, Czytelniku, ironiczną, nikłą poetyckość tej poetyckiej książki. W pewnym momencie podjąłem decyzję, że ozdobność i kwiecistość może niekorzystnie wpłynąć na odbiór całego zbioru, który przecież oddaję w Twoje ręce właśnie w celu zrozumienia. Jest ono dla mnie kwestią priorytetową. Najważniejszą i stojącą u podstaw sensu oddania treści pod Twój osąd. Jaki on będzie? Nie mam najmniejszego pojęcia, mam jednak tylko jedno życzenie. Miej, Szanowny Czytelniku na uwadze, że włożyłem całe serce i wszelkie dostępne siły. I, jeśli go posiadam, z pewnością talent.


Ostatnim zagadnieniem, jakie jestem w obowiązku przedstawić jest sam tytuł. Ariergarda. To określenie towarzyszyło mi na długo, nim pojawiła się myśl o stworzeniu książki. Ariergarda bowiem to dosłowne przeciwieństwo awangardy, oznaczającej „straż przednią’’. W powszechnym, przenośnym znaczeniu, od dawna służy jako określenie ekstrawagancji, parcia w przód i występowania przed szereg. Wszystkiego, czym byłem już tak zmęczony, pisząc każdy z tych wierszy. Ariergarda to „straż tylna’’. Myślę, że nie potrzeba tu więcej wyjaśnień. Idę z tyłu, a Ty, Szanowny Czytelniku, jeśli będziesz chciał, będziesz mógł pójść razem ze mną. Na sam koniec, dziękuję Ci za zwrócenie uwagi na moją książkę. Za otwarcie jej i choćby jedno spojrzenie na jej treść. To Ty, nie ta książka czy fakt jej wydania, czyni mnie autorem.

Z wyrazami szacunku, zawsze do usług,

J. G. Hazelwort

J. G. Hazelwort
Ariergarda w pięciu cyklach
Cykl pierwszy: Personalia

Wprowadzenie

Cykl pierwszy: „Personalia’’ jest dla całej niniejszej książki tym samym, czym dla dramatu jest akt pierwszy, podług przytoczonej w przedmowie „zasady pięciu aktów”. Cykl pełni rolę ekspozycji podstawowych wątków i przedstawienia psychologicznej strony podmiotu lirycznego, którego emocje i wspomnienia są podstawowym zakresem tematycznym tego cyklu, jak i czynnikiem silnie emanującym na dalszą sytuację dramatyczną w książce. Ten cykl jest próbą skonfrontowania własnych lęków oraz podzielenia się zakamarkami własnej duszy, w celu otwarcia drzwi do zrozumienia podmiotu. Problematyka wierszy wydaje się najtrudniejsza do utożsamienia dla czytelnika, jednak wynagradza to unikalnymi motywami, które niejednokrotnie będą rzutować na teksty, na pozór skrajnie odległe.


Wiele utworów, które finalnie znalazły swoje miejsce w wybranej dwudziestce, składającej się na cykl to teksty najstarsze w całym tomiku. Warto tu przytoczyć choćby wiersz „Siedem sekund’’, który w pierwotnej wersji wiersza wolnego powstał już w 2017 roku. Jest on też doskonałą ilustracją tego, jak zmieniały się już istniejące utwory. Początkowy wiersz wolny został zastąpiony przez ośmiozgłoskowiec w formie oktostychu, który wyróżnia się silnie na tle innych wierszy, w większości będącymi jedenastozgłoskowcami. To wyraz poetyckiej podróży samego Autora, który długo szukał najlepszych technicznie rozwiązań dla każdego z tekstów. Doprowadziło to do tego, że niemal wszystkie wiersze tego cyklu przeszły generalne zmiany, czy to w celu poprawienia rytmiki, czy na skutek krytycznego osądu, gdy po latach ich pierwotne wersje opuściły przysłowiową „szufladę”, w której często zalegały nieukończone, dopóki jakiś czynnik nie umożliwił ich ukończenia, tudzież dopracowania. Tak było w przypadku wiersza „Blask”, który początkowo opublikowany, był poprawiany blisko pięciokrotnie, nim przybrał zadowalający kształt, umożliwiający dopasowanie go do całokształtu cyklu. Podczas lektury warto przyjrzeć się dwóm grupom czterech wierszy, które znacząco wyróżniają się, jeśli nie technicznie to z pewnością tematycznie. Pierwszy wprowadza do cyklu nowe motywy, ilustrujące przeżycia wewnętrzne w metaforyczny sposób. Druga grupa zaś cechuje się konstrukcją, która nie znajduje sobie podobnej w przypadku żadnego innego wiersza w książce. Te wiersze portretują czwórkę osób wyjątkowo istotnych dla Autora.


Gdyby wyszczególnić jeden konkretny motyw i cechę wspólną wszystkich utworów, z pewnością byłby to smutek. Ta wyjątkowa emocja ma tę skłonność, iż zawsze najdonioślej objawia się światu. Wywołuje też największe emocje u postronnych obserwatorów, mających wgląd w stan owładniętej nią osoby. Jednak cykl, prezentuje sytuację nieco odmienną, bowiem ukazuje smutek, który nie tylko nie napotkał uwagi, ale nie został często nawet dostrzeżony. Prowadzi to podmiot liryczny do stanu głębokiego osamotnienia i wykrzywienia własnego obrazu. Cykl zdecydowanie wykracza naprzeciw utartego schematu, zakładającego, że to samotność jest przyczyną smutku. Sytuacja odwrotna jest nie tylko powszechna, ale często zaogniona przez ignorancję i negację stanu człowieka przez otoczenie. Podmiot obecny w wierszach odpowiada na to chorobliwą obserwacją świata wokół niego i poszukiwaniem uniwersalnych wartości, mogących przywrócić spokój ducha — ten aspekt również znajduje częste potwierdzenie w przypadku istniejących osób.

Cienie

Tańczy noc ciemna, z jasnymi tak dniami,

Za wciąż sennymi, bladymi oknami.

Wiecznie pustego, jak ja od lat domu,

A ja powiedzieć — nie mogę nikomu…


Że zapomniałem, jak władać słowami.

I że rozmawiać potrafię z cieniami.

Że ich językiem złote światło i mrok.

I że mówią mi, że odejść mam już stąd.


Im cienie bardziej stają się wyraźne,

Tym bardziej ciche me myśli są własne.

Tracę odwagę, odpowiadać ścianom,

Na których gasnąc, cień nakazał zasnąć.


Jestem posłuszny, jak pies uwiązany,

Przez bez krwi i słów, ten pakt podpisany,

Z cieniem i szeptem, między nocą a dniem,

Bo tylko je mam… a one resztki mnie.

Słonecznikowy chłopak

Pamiętasz, jak nazwałaś mnie

Słonecznikowym chłopakiem?

Choć dziś ledwie to abstrakcja,

Byłem szczęśliwy — to prawda.


Ale nigdy na tyle — by być,

Tak naprawdę przy kimś, smutnym.

Nie miałem dla kogo być sobą,

Wiecznie zmęczony radością.


Ale Ty wiesz, że zakazać mi

Nikt już nie może być smutnym.

To jak zakazać gwiazdom tym,

Być i móc świecić blaskiem swym.

Spod kapelusza

Nie mam już więcej klapek na mych oczach,

Chociaż zerkam spod kapelusza ronda.

Na świat wokoło tak smutny, jak zawsze,

Jak w autobusie oczy ludzi szklane.


Zamykam oczy i pochylam głowę…

Ze snu na jawie uciec znów próbuję.

Chcę iść drogami, bez nazw rozdrożami,

Co zalegają wciąż pomiędzy nami.


U kresu drogi obejmę cię wreszcie,

Przy twoim oknie, świecy jednej świetle.

Dni

Te ciemne, szare dni, wciąż bliźniacze tak,

Jak dusze ludzkie zamieszkujące świat.

Tak samo szary, samotny i smutny,

Nie pomny brzmienia już dźwięku strun lutni.


Dni w cieniu ciężkich tu chmur ołowianych,

Noce w blasku lamp, dróg już zapomnianych.

Samotne cienie, gdzieś z rzadka pomiędzy,

To właśnie nasz świat, i my w nim tak nędzni.


Gasnące świece — my w pustym pokoju,

Tracimy światło nas samych po trochu.

W szarym, samotnym, tak ponurym świecie,

Smutni: chcąc końca już dla samych siebie.

Siedem sekund

Przyjdź proszę do mnie wieczorem,

Wcześniej oddać się nie mogłem.


Odurz mnie, truj mnie — zabijaj.

Pozwól zapomnieć o dzisiaj.


Bądź mi wspomnieniem — ratunkiem.

Bądź znów pierwszym pocałunkiem.


Daj mi chwilę zapomnienia.

Znów, aż do przebudzenia.


Masz tylko te siedem sekund,

Kuś, odurz, i mnie zabijaj.

Na trzy

Niech ktoś zapali do kolacji świece,

A zgasną lampy na całym parkiecie.

Niech smyczki suną po zmęczonych strunach.

Niech je smagają tak, jak szyję usta.


Na raz, na dwa, i trzy.


Niech płyną kroki, jak płynie melodia

I niech wiruje w powietrzu jej suknia.

Gdy dłoń trzyma dłoń, wystarczy krok jeden,

By się spotkało w tym tańcu spojrzenie.


Na raz, na dwa, i trzy.


Nawet, gdy puścić dłoń melodia każe,

Smutni w tym rytmie, zaklęci tak razem,

Bez końca tańczyć objęci będziemy,

Z suknią i frakiem, choćby bez orkiestry.


Na raz, na dwa, i trzy.


Ucichła sala, ktoś zdmuchnął nam świece,

Ciebie tu nie ma, nie widzę nic więcej.

Samotny stoję, gubię zmysły własne,

Na pustej sali, sam ze sobą tańczę…


Na raz, na dwa, i trzy.

Ogniki

Błędne widzę ogniki,

Gasnące za oknami.

Jak zapomniane dusze

Nad chwiejnymi ciałami.

Tam ją kiedyś znalazłem

A może to ona mnie?

To już jest bez znaczenia,

To już tylko wspomnienie.


Zapach wiatru po deszczu,

W jej kolorowych włosach,

Zapach mentolowego

Dymu z jej papierosa.

Zapach wódki i perfum

Oraz smutku i szczęścia,

I też tego wszystkiego,

Co tu było do wzięcia…


I nie wiem, czy to ten bas

Tak niosący się z sali,

Czy może moje serce,

Chcąc wyrwać się z tej klatki.

I już nie wiem czy jeszcze

Szczerze mogę powiedzieć,

Że byłem wtedy sobą,

Nie chwili uniesieniem.


Lecz wciąż pamiętam dobrze

Każde jedno jej słowo,

Każdy dotyk jej, który

Nie był jej obietnicą.

Dziś, gdy pod wpływem miejsca

Z tego innego życia,

Jak niechciany kot mijam

I przeglądam wspomnienia.

Prośba

Jak niedbale, w kąt, odrzucony płaszcz

I jak rozlana butelka wina.

Tak siedzę tutaj całkowicie sam,

Osamotniony, pośród czterech ścian.


Te cztery ściany znają zbyt dobrze

Nieznające dni, samotne noce

I noce, które nie spotkały dni.

Tak było dawno i tak jest też dziś.


Już nie chcę być sam pośród czterech ścian,

Nie znając nocy i nie znając dnia.

Chciałbym uciec stąd — pobiec daleko,

A gdybym chciał dziś, kto pójdzie ze mną?


Nie ma tu duszy, najmniejszej duszy,

Która by chciała pomóc w podróży…

Signum

Pustka przede mną, pustka też i za mną,

Tak jak brak duszy u boku, już dawno.

A dusza we mnie, jak to nocne niebo,

Okryta płaszczem, stawia swój krok ledwo.


Uciekam ciągle od głosów w mej głowie,

Szepczących ciągle, jak liście po drodze.

Deptane butem, nie chcące zamilknąć,

Kobierce złote, co tysiącami lśnią.


Chodzący smutek wodzący spojrzeniem,

Pod kapeluszem, ukryty przed światem.

Szuka wciąż, wokół, skrawka cienia sobie,

By każdy mógł już jego kształt zapomnieć.

Wanna

Siadam, skulony, na dnie suchej wanny,

Uwalniam wody strumień lodowaty.

Pada na szyję — pochyliłem głowę.

I otuliłem swe kolana drżące.


To ciało nagie, z którym zostałem sam,

To nagie ciało ktoś przypadkiem mi dał.

Tę każdą bliznę i tę każdą wadę,

Tę każdą słabość obnażoną w czasie.


Wstając, spoglądam na odbicie w lustrze,

Ciepłe łzy czuję na twarzy znów smutnej.

Są takie blizny — ich woda nie zmyje.

I są też blizny — ból po nich nie minie.

Pomidor

Wszystko w szarości utonęło wokół,

Słońce wciąż poza zasięgiem mych oczu,

Wiatr szepcze z cicha, bym został gdzie jestem,

Na wyjście z ciszy grobowej za wcześnie.


Wszystko wokół mnie pozostaje senne

I bezsilne, jak w zimne szkło okienne

Wtulony cicho, rosnący pomidor

Na parapecie, co zakwitł już zimą.


Wszystko, co we mnie, zimową jest nocą.

Czarną i zimną, stale niekończącą…

I wszystko we mnie, co żywe, jest kwiatem,

Czekającym za pierwszym słońca znakiem.


Nim cicho skona, nie przebiwszy śniegu,

Nie widząc wiosny kwietnego zaprzęgu,

Którym roztoczy widoki radosne,

Czyniąc z zmarzliny znów łąki kwitnące.

Garnitur

Pożegnałem dziś swego przyjaciela.

I choć nie mam z nim żadnego wspomnienia,

To czuję pustkę na myśl o spojrzeniu,

Na tę sylwetkę, skrytą w szafy cieniu.

Ostatni dotyk tych szerokich ramion

I poprawienie kołnierza tak samo…


Jak po raz pierwszy, tak po raz ostatni,

Nim go złożyłem najczulej do paczki.

Szkoda, że ludzi nie szyją na miarę,

Jak garniturów dla kogoś specjalnie.

Może to wtedy mógłbym mieć powody,

By wspomnieć chwile wśród samotnej słoty.


Te cenne chwile, w których byli drugą,

Jeśli nie pierwszą, własną cienką skórą…

Ale ludzie są seryjną produkcją.

Po prostu już są i tacy już będą.

My poliestrowe serca posiadamy,

Okazjonalnie w piersi je wkładamy.


Taka tkanina stopi się przez iskrę,

Lecz czy zapłonie? Przystaw zapalniczkę…

Nasza faktura, nasz kraj pochodzenia,

Kolor, krój, wzór, styl, bez obniżki cena.

To bez znaczenia, liczy się materiał,

Który już dawno stopił się i przedarł.

Miała tatuaże

Na swych ramionach nosiła tatuaże

I kolczyk nosiła w swej dolnej wardze.

Wierzyła w szczęście i wierzyła w siebie.

Sama na świecie.


Śpiewała pijana, tańczyła sama,

Głośno się śmiała i cicho płakała.

Dwojaka na duchu, dwojaka dla mnie.

Taka na zawsze.


Nadal pamiętam jej zapach i jej głos,

Wspominam ją czasami w bezsenną noc,

Gdy zapalam papierosa jakby z nią.

Jej zapalniczką.

Chronicznie zmęczona

Recytowała po rosyjsku wiersze,

Puszkina znała, jakby osobiście.

I miała talent do wszelkiej historii,

A zwłaszcza sztuki.


Dzięki historii poznać ją więc mogłem

Gdzieś na konkursie, choć to osobliwe.

Nawet zagadać do niej się zdobyłem.

Lubiła me imię.


Miała chroniczne, biedna, to zmęczenie.

A ja męczący byłem nieskończenie.

Nie znałem wcale bycia z kobietą sztuki.

Chronicznie głupi.

Skok przez płot

Nie dotknąłem ust o włos.

W podziękowaniu za miłość pierwszą i pierwszy dotyk.

To był pierwszy wspólny krok,

Dotknąć czarnych fal, poczuć drżenie rąk, zatracić się w nim.


I poszliśmy razem w mrok.

Moje kolana dotknęły trawy, później i twoje.

To był pierwszy skok przez płot.

Czuliśmy swoje, płonące ogniem, ręce na głowie.


Chyba pierwszy w życiu raz

Znienawidziłem bardzo siebie tak, jak tylko mogłem.

To był ostatni już raz.

Zrozumiałem już — tylko mała śmierć uwolniła mnie.

Morfem

Nie wiem jak się to stało,

Że jak dwie krople — wody i wina — różni będąc tak,

Wspólną mamy tożsamość.

I byty nasze przypadkiem splótł los przez miejsce i czas.


Lecz wiem, że nam już dawno,

Naszej pieśni strof kilka, spisał wiatr. Kilka — słona łza.

I już nam powiedziano,

Że będzie nasz los wieczną gonitwą za tym, czego brak.


Chciałbym, byś kiedyś wreszcie,

Odnalazła to w sobie, głęboko, tuż pod latarnią.

Choć nigdy już nie będziesz,

Bardziej wspaniałą, niż gdy w pogoni gasisz jej światło.

Galahad

Na czarnym niebie oktet zapłonął gwiazd,

Mym przewodnikiem był daleki ich blask.


Nie dano pasa, nie dano mi ostróg,

Lecz nakazano, bym wyruszył w podróż.


Ta droga wiedzie prosto przez Ciemny Las,

Ku Pałacowi z Mgieł, Graal mój będzie tam.


Lecz by nie zostać jedną z ichnich szabli,

Za to swe triumfy — ja stawiam na szali.

W Ciemnym Lesie

Sam w Ciemnym Lesie — nadal tu jestem.

Na drodze pustej i bezimiennej.

Znajdź mnie tu wreszcie, chwyć moją rękę,

I zapomnianą zanuć piosenkę…


Skrzydlaty Cień skradł gwiazdy już dawno,

Malując niebo w górze na czarno.

I pełzającymi rękoma wśród drzew,

Wyrwać mi ciebie z ramion próbuje.


Sam bez światła gwiazd, sam bez światła dnia.

W głowie, wśród myśli czarnych, jak kalia,

Mając łzy w oczach, gdy nie ma ciebie.

Sam w Ciemnym Lesie — nadal tu jestem.

Pustkowia

Domem mi były obce dziś pustkowia,

Lecz dziś bez domu, bez umiłowania.

Ciężko do przodu nieustannie jest przeć,

Gdy wszystko miłe spoglądać każe wstecz.


Pokonany przez nienawistny ten wiatr,

Który mej pieśni już każde słowo skradł,

Pośród lamentu zasnę pięknych panien,

Tak dawno w wierzby obróconych czarem.


Tu będę czekać, moja Czarna Kalio,

Aż nie nadejdziesz o świcie z latarnią.

Wśród mgły obłoków, cieniem przystrojona.

Do piersi białej czule wrzos tuląca.

Blask

Szukałem cnoty, szukałem idei,

Znalazłem cudze oraz własne grzechy.


Znalazłem, z brązu odlane, mądrości,

Lecz pozwoliły, bym znowu zabłądził.


Znalazłem nawet, nocą, paproci kwiat.

Lecz się okazał być chwastem za dnia.


Odnajdź zatem blask — nie na cudzej ścieżce,

Lecz na tej drodze, którą wskaże serce.

J. G. Hazelwort
Ariergarda w pięciu cyklach
Cykl drugi: Kot pocztowy

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 19.99
drukowana A5
za 49.99