E-book
3.15
Arezar

Bezpłatny fragment - Arezar


Objętość:
159 str.
ISBN:
978-83-8221-460-4

Część V
Arezar

© Copyright by Krzysztof Bonk

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

Kontakt: bookbonk@gmail.com

I. Już czas

Zatem już czas, już czas… Poprzysięgam na moją matkę, na jej święte imię, że tym razem nie zawiodę i spełnię jej wolę! Nie dam się ponownie pokonać…

Uchylam się przed wymierzonym we mnie ciosem miecza i jednym z własnych krótkich ostrzy tnę w kierunku nóg przeciwnika. Ten uskakuje do tyłu i ponawia uderzenie z góry na dół. Paruję cios moimi mieczami, czynię piruet, po czym trafiam swym orężem w opancerzone ramię. Natychmiast kucam i wślizgiem podcinam nogi opancerzonego rywala. On jednak odgaduje moją intencję, bo w kontrolowanym upadku przewraca się prosto na mnie. W ostatniej chwili balansem ciała nie daję się całkiem przygwoździć do podłoża i spleceni we wspólnym uścisku turlamy się razem po ziemi. Po drodze tracimy nasz oręż, by walczyć już tylko za pomocą siły własnych ciał.

Aż udanie odpycham od siebie przeciwnika, a następnie wyciągam rękę po jedno z mych porzuconych ostrzy. Chwytam je i błyskawicznie przykładam do cudzego gardła. Z tą chwilą na mojej twarzy pojawia się kąśliwy i ze wszech miar triumfalny uśmiech. Wygrywam, wreszcie wygrywam, nareszcie! Cieszę się szczerze, jak dziecko, którym do niedawna jeszcze byłem, lecz już bynajmniej nie jestem.

Wstaję sprężyście i podaję rękę po raz pierwszy pokonanemu przeze mnie memu ojcu, Zanowi. Jestem z siebie naprawdę dumny, ponieważ zwycięstwo w tym przyjacielskim pojedynku jest dla mnie zarazem przepustką do wielkiego świata z jego nieprzebranym bogactwem. Przede wszystkim zaś do wypełnienia przepowiedni mej matki o koronie całego Pendorum zdobiącej skronie jej syna, Avezana, czyli mnie samego we własnej osobie.

Starszy już mężczyzna z moją pomocą podźwiga się do pionu i uśmiechając się ciepło, czyni ku mnie wymowne skinięcie głową. Tak, to potwierdzenie, że w końcu zdaję egzamin i mogę wyruszyć na kontynent Pendorum, aby ziścić tam marzenie mej matki, jak i swoje własne.

Mocno obejmuję Zana, po czym dumnie niczym paw kroczę z podniesioną głową do pobliskiej wioski. Muszę czym prędzej powiadomić o radosnej nowinie mą ukochaną, przekazać jej, iż z najbliższym statkiem wypływam na wielką wodę w niezwykłą podróż po niepojętą wręcz przygodę!


*


— Doigrałeś się, rycerzu Arezara, własny syn cię w końcu pokonał… — oznajmia starsza kobieta z siwymi włosami i w prostej, szarej sukni do stojącego samotnie na łące zakonnika. Ten spokojnie odpowiada:

— Jedynym sędzią tego pojedynku był czas nakreślony przez dane obietnice.

W odpowiedzi kobieta marszczy brwi, zapytując:

— Czas, obietnice…?

— Tak — potwierdza Zan. — Obiecałem synowi, że opuści wyspę, dopiero gdy mnie pokona. I właśnie nadszedł czas, kiedy to dałem się pokonać. Uczyniłem to, ponieważ Avezan kończy już dwadzieścia jeden lat. A jest to wiek, w jakim zmarła jego matka. Jej z kolei złożyłem przyrzeczenie, iż dłużej niż czas jej ostatniego żywota nie zatrzymam jej dziecka na wyspie bez nazwy, a puszczę go po wielkie czyny na wielki świat.

— Więc… Wasz syn nie jest do swej misji gotowy, skoro tak naprawdę podarowałeś mu wygraną…? — wyraża wątpliwość starsza kobieta.

— Czeka go trud, któremu i tak nie podołaliby najwięksi, zwycięscy, mityczni herosi…

— A zatem?

— Zatem wypuszczam go na otwarty świat. Albowiem od zawsze jest do swej misji gotowy bądź też skazany na zgubę.

— Mówisz o przeznaczeniu… — stwierdza w zadumie siwowłosa kobieta.

— Tak, o przeznaczeniu. Osobiście dałem memu dziecku sielankową młodość, szczęście i beztroskę. Teraz w swe szpony weźmie go jego własne przeznaczenie. I co z nim uczyni, jaki będzie tego finał? — Spogląda z nadzieją ku niebu. — Gorąco pragnę wierzyć, że wbrew klątwom i przeciwnościom losu taki, jaki przepowiedziała Avezanowi Anrea. I z taką wiarą pozostanę tu, na tej wyspie.

— Więc nie popłyniesz z synem?

— Ktoś musi tu pozostać, aby chronić wioskę. To kolejna obietnica złożona mej odwiecznej ukochanej. — Wzrusza ramionami Zan i z melancholią w głosie dodaje: — Poza tym Avezan osobiście musi się zmierzyć ze swoim przeznaczeniem podobnie, jak każdy z nas…

— Zatem z wiarą, rycerzu, z wiarą — żegna się kobieta i odchodzi.

— Z wiarą — odwzajemnia pozdrowienie Zan.


*


— Ukochany…

— Ma ukochana, Arlino! — Toniemy we wzajemnych objęciach.

— Co cię tak uszczęśliwia, czyżby widok mej nowej fryzury i ozdób we włosach…? — Arlina kokieteryjnie poprawia swe złociste loki, a w nich wplecione, wielobarwne wstążki. — A może tak wprawia cię w zachwyt ma suknia, którą ostatnio przerobiłam…? — Głaska koronkowy materiał na piersiach wpadający w delikatny róż z diamentową bielą.

— Nie! To coś zupełnie innego! — Obnażam śnieżnobiałe zęby w szczerym uśmiechu.

— Więc…? — Moja dziewczyna uśmiecha się przesłodko i szybko trzepocze długimi rzęsami, przykrywającymi błękit jej oczu.

— Wypływam! — wypalam radośnie, nie mogąc dłużej tłumić w sobie radosnej nowiny. — Wyruszam do Pendorum! — krzyczę ku górze aż wniebogłosy.

— Wy… pływasz. — Cudny dziewczęcy uśmiech w jednej chwili blaknie. — Wy… ruszasz… — Usta Arliny z poziomej kreski przyjmują kształt odwróconej nóżkami ku dołowi podkowy. — Więc po… rzucasz mnie… — Na moim policzku ląduje uderzenie otwartą dłonią. — Porzucasz, tak po prostu!

— Ależ skąd — zaprzeczam i dla odmiany dotykam delikatnie gładkiego lica mej ukochanej, po czym chwytam ją za rękę. — Zabiorę cię ze sobą! — oświadczam gromko.

— Do… Pendorum…?

— Oczywiście!

— Pendorum…

— Ależ tak!

— Otóż nie… — Arlina kręci zrezygnowana głową.

— Nie? Ale…

— Mówię nie. — Naburmuszona raptem dziewczyna tupie ostentacyjnie nogą.

— Czemuż to…? — zapytuję jękliwie.

— Znam opowieści wędrowców i nie wyruszę tam… — Wyrywa się z mego uścisku. — Musisz wybrać. Ja, twoja miłość, albo Pendorum, ta okrutna kraina. — Odwraca się i dumnie odchodzi pomiędzy wiejskie zabudowania, bacząc uważnie, by nie ubłocić swej długiej, eleganckiej sukni.

Pozostawiony sam ze sobą wzdycham głęboko. Jednakże decyzję o tym, co powinienem uczynić, podjąłem już tak dawno, jak tylko pamiętam. Dlatego oczywiście, że popłynę, popłynę! Ale też…

— Wrócę! — krzyczę radośnie w ślad za Arliną. — Obiecuję, że wrócę po moją przyszłą, najukochańszą władczynię, samą imperator Pendorum! — wyrzucam z siebie i jednocześnie już czynię żwawe kroki w kierunku skromnego portu, a zaraz szaleńczym biegiem porywam się właśnie do niego.

Jeszcze tego samego dnia odpowiedni statek zsyłają chyba sami Bogowie, jakby zapraszając mnie do objęcia należnego mi tronu. Okazuje się bowiem, że przybyły okręt bierze kurs na archipelag wysp w pobliżu Pendorum skąd bez problemu znajdę kolejny wodny środek transportu na pożądany przeze mnie kontynent.

Tak więc wyruszam i nie spocznę, dopóki nie dopnę swego. Mianowicie zgodnie z przepowiednią matki, samej Bogini, mitycznej Anrei, nie zostanę imperatorem niepodzielnie władającym wielką, należną mi krainą!

II. Podróż

Pogoda sprzyja morskiej wyprawie. Niebo jest bezchmurne i czyste, wręcz nieskalane niczym me pragnienie wypełnienie mego posłannictwa. Wieje też silny wiatr, który dmie w żagle, wybrzuszając je dumnie. Podobnie i ja stoję odważnie na dziobie statku i wyzywająco wypinam pierś gotowy podołać wszelakim wyzwaniom.

Tak bardzo łaknę odmiany, przygody i nowych wrażeń. Posiadam nieprzeparte odczucie, że przybliża mnie do nich każdy zaczerpnięty do płuc głęboki wdech.

Kiedy zaś wreszcie przybędę do Pendorum, dokładnie wiem, co winienem czynić. Moją powinnością będzie iść za głosem mądrości mego ojca, Zana. Natomiast w sercu zawsze nosić będę niezachwiane uczucie do matki, Anrei, wyznaczającej mi cel. Rodzice są moją ostoją, opoką i mymi drogowskazami. Dzięki pamięci o nich nigdy nie zostanę sam i nigdy nie zgubię się w tym, co powinienem czynić. O tym jestem przekonany, właśnie ja…

Na chwilę spoglądam w zamyśleniu na lustro wody w otwartej beczce i puszczam do siebie oko. Czynię to do wizerunku młodego mężczyzny o krótkich rudych włosach i trochę piegusa z jasnymi oczyma — to scheda po matce. Za to po ojcu dziedziczę pokaźny wzrost i atletyczną budowę ciała. Choć za nieodzowną część mnie samego osobiście uznałbym także moją broń. To dwa krótkie ostrza przy pasie, ale również przewieszony przez plecy długi miecz.

Tak, szkoliłem się biegle we władaniu bronią obojga moich rodziców. Albowiem chociaż na dobrą sprawę dane mi było poznać tylko jednego z nich, to każdy z moich rodzicieli jest dla nie równie ważny i moim bojowym rynsztunkiem oddaję im swego rodzaju cześć. Temu, czego wspólnie w swych żywotach dokonali na nieznanej mi ziemi.

Choć tak naprawdę nie wiem, co zastanę obecnie na kontynencie Pendorum. Czy czeka tam na mnie zjednoczone imperium, aby powitać wiwatami jako swego prawowitego władcę, imperatora? A może kontynent wciąż jest podzielony, jak dawniej i będę zmuszony jednoczyć go w trudzie, a także siłą za pomocą krwawego oręża? Nie wiem tego, lecz cokolwiek tam zastanę, podołam temu. Tak, wiem, że podołam i zaprowadzę w krainie mej matki trwały pokój.

Mając tę chwalebną myśl w głowie, odrywam wzrok od własnego wizerunku w beczce wody i niemal w uniesieniu spoglądam na odległy, morski horyzont. Dostrzegam tam pierwsze białe kłębiaste chmury i mógłbym wręcz przysiąc, że układają się w kobieco-męską parę. Z uśmiechem na ustach przyjmuję to jako błogosławieństwo mych ukochanych rodziców.

Aż pewnego słonecznego popołudnia zauważam na widnokręgu zarys odległego lądu. Wkrótce jawi się przede mną kamienisty i częściowo zalesiony brzeg oraz pokaźnych rozmiarów port. To tutaj, na tej wyspie, powinienem znaleźć drugi statek, który zabierze mnie do samego Pendorum. Na szczęście fortuna nieodzownie mi sprzyja i po krótkim pobycie w dokach, gdzie zasięgam języka, już wkraczam na kolejny okręt.

Ten jest znacząco większy od mego dotychczasowego środka transportu. Posiada wielką ładownię i dwa pokłady. Jeden zakryty z wieloma kajutami, w tym zakupioną na czas podróży właśnie dla mnie. Natomiast na górnym pokładzie znajdują się liczne pomieszczenia i kłębiący się tu różnorodnie ubrani ludzie.

Przechodzę pomiędzy nimi z zainteresowaniem, przyglądając się im oraz kłaniając z lekka, gdy natrafiamy na siebie wzrokiem i odruchowo się uśmiecham. Aż naraz staję zupełnie jak zamurowany, czy może raczej oczarowany?

Wzdłuż jednej z burt dostrzegam rząd siedzących, półnagich ludzi w łańcuchach. Lecz mój wzrok ogniskuje się wyłącznie na zniewolonej dziewczynie o czarnych, długich i prostych włosach oraz hebanowych oczach, a skórze lekko brązowej, jakby zbyt długo opalanej w prażącym słońcu. Postać ta jest średniego wzrostu, o pełnych, kobiecych kształtach i łagodnych rysach twarzy z pełnymi ustami i dość szerokim nosem. I świdruje mnie ona intensywnie swymi hipnotyzującymi oczyma, jakby nie pozwalając od siebie oderwać wzroku.

Wtem otrzymuję siarczyste uderzenie dłonią w plecy, a z boku słyszę rubaszny śmiech, po czym wzgardliwie wypowiadane ku mnie słowa:

— Ha! Młodzieńcze! Czyżby mój kobiecy towar wpadł ci w oko i nie możesz go sobie z niego wyłuskać? Bo nie przeczę, że jest na czym zawiesić spojrzenie… — Z ukosa zauważam mężczyznę z niebieskimi tatuażami na ramionach oraz ze złotymi, górnym jedynkami w wyszczerzonej szczęce, a także srebrnymi kolczykami w uszach, chuście na głowie i w czarnej przepasce na oku. Ten gromko kontynuuje: — Do Pendorum czeka nas daleka droga. Daleka i w samotności, zaiste, wielce monotonna… Chyba że skorzysta się z kobiecego towarzystwa, a wówczas podróż zleci, niczym z bicza strzelił! Do tego będzie, oj będzie co wspominać… Tak więc co powiesz na wynajem tej oto zniewolonej damy, hę…? Zaręczam, iż jest zdrowa, umyta, jak również usłużna i zna się na rzeczy… Choć to przeklęta przez Bogów niemowa…

— Niemowa… — powtarzam bezwiednie, wpatrując się nieustannie w dziewczynę.

— Ta… — przytakuje mężczyzna i spluwa na bok, po czym konkretyzuje ofertę: — Trzy złote aureusy albo ich równowartość i do końca morskiej podróży ta egzotyczna ślicznotka jest twoja. Co ty na to?

— Aureusy… — mówię i wyciągam z kieszeni garść błyszczących krążków, monet podarowanych mi przez ojca.

— To za mało… — Krzywi się na twarzy typ koło mnie i drapie zdegustowany po siwawej szczecinie na brodzie.

Już chcę schować monety, zamykając dłoń w pięść, kiedy dziewczyna w łańcuchach chwyta moją rękę i otwiera me palce. Następnie przesuwa moją dłoń do swego właściciela.

— Hm… — Ten mruczy w zamyśleniu i zaraz rezolutnie stwierdza: — Niech stracę. — Bierze sprezentowaną mu zawartość mego majątku i łączy moją rękę z ręką dziewczyny. — Zatem ogłaszam was sobie parą niczym mężem i żoną. W każdym razie na czas podróży… — szydzi i zdejmuje dziewczynie łańcuchy. Potem wręcza mi pełen bukłak.

— Nie chcę mi się pić… — oświadczam ciągle oszołomiony zaistniałą sytuacją.

— To nie dla ciebie, młodzieńcze, to dla niej, dla Nail… — Mężczyzna łypie oczyma na dziewczynę. — To napój Harremid. Na lądzie ta niewolnica ma mieć ciągle puste łono, rozumiesz…?

Kiwam na potwierdzenie głową. Ale zaraz zaprzeczam:

— To i tak nie będzie potrzebne, napój Harremid.

Na co mężczyzna patrzy na mnie z politowaniem i z pewnością siebie oznajmia:

— Ależ to będzie, będzie potrzebne… Już słodka Nail o to zadba i się o ciebie należycie zatroszczy, zaufaj mi… — Posyła mi ostatni, zwodniczy uśmiech, gdzie drwina miesza się z lekceważeniem. Wciska bukłak do ręki dziewczynie i traci nami zainteresowanie, wdając się z kimś innym w dyskusję.

Wobec tego prowadzę dziewczynę imieniem Nail za rękę i czynię to aż pod pokład i dalej do miejsca, gdzie mam wykupioną skromną kajutę. Zaś po drodze zastanawiam się, co ja właściwie wyprawiam? I zaraz utwierdzam się w przypuszczeniu, że po prostu dam tej dziewczynie trochę spokoju i wolności. A czemu to uczynię? Dla mej matki, niemowy, jak ona oraz ojca, który również gardził niewolnictwem. Jestem im to winien, osobom, którym zawdzięczam wszystko, ponieważ to one dały mi życie.

W kajucie zamykam za sobą drzwi. Staję przodem do niewielkiego bulaju, szyby, za którą widać morską toń, a tyłem do Nail, po czym prezentując pomieszczenie, oznajmiam:

— Warunki są tutaj skromne. Jest tylko jedna, wąska koja i jeden koc, ale sam chętnie prześpię się bez nakrycia na podłodze. Zaręczam też, że nikt nie będzie ci tu przeszkadzał. Na czas podróży zapewnię ci żywność, schronienie i spokój, czyli coś, co powinien otrzymać każdy człowiek… Tak w każdym razie mawiał mój ojciec… Jeżeli natomiast martwisz się, za co nas utrzymam, to się nie przejmuj. — Wyjmują z drugiej kieszeni kolejną garstkę monet. Odwracam się przodem do dziewczyny i naraz szeroko otwieram zarówno usta, jak i dłoń, z której wypadają metalowe krążki, by z brzdękiem rozsypać się po nierównej podłodze.

Tego dnia na widok Nail już po raz drugi zostaję wręcz zahipnotyzowany, zupełnie jakby rzucała ona na mnie magiczny urok. Jednakże tym razem doznanie to jest jeszcze intensywniejsze, bowiem naprzeciw mnie stoi dziewczyna, która jest teraz całkiem naga.

Cóż powiedzieć. Choć zdążyłem już dorosnąć, to z moją jedyną miłością, Arliną, łączyły nas jedynie nieśmiałe pocałunki i nigdy nawet nie widziałem nagiego, kobiecego ciała. I nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, że może być ono tak doskonałe, niewymownie piękne i pociągające, wręcz odbierające zmysły.

Niemal drżącą ręką dotykam ciepłej skóry na łonie dziewczyny i delikatnie przesuwam opuszki palców na krągłą pierś. Naraz czuję aż zawroty głowy, jak również to, że przestaję nad sobą panować. Dlatego, żeby nie zrobić czegoś niestosownego, padam ciężko tyłkiem na drewnianą koję.

I już pragnę powiedzieć do Nail, aby się ubrała. Jednakże słowa więzną mi w gardle i cały czas łakomie wodzę wzrokiem po ciele dziewczyny. Ona zasłania mi dłonią usta, po czym siada na mnie okrakiem, a drugą ręką odpina mi pasek od spodni. I w tym momencie, czując tak bliski kontakt z kobiecym ciałem, ja sam jestem już całkiem zniewolony. Dlatego ostatecznie kapituluję i poddaję się porywającemu mnie zmysłowemu światu prawdziwej namiętności.

Dziewczyna zdejmuje mi z pleców koszulę, a potem bierze się za spodnie i zaraz oboje jesteśmy już całkiem nadzy. Następnie ulegając naporowi dziewczęcego ciała, kładę się na plecy i zjednoczeni ze sobą się kochamy.

W tej dosłownie mistycznej dla mnie chwili cała pamięć o słodkiej Arlinie w jednym momencie umiera. Ginie bezpowrotnie, a w jej miejsce rodzi się postępująca, niewymowna rozkosz, której źródłem jest inna postać, a mianowicie tajemnicza Nail w moich ramionach.

Oddaję się obszernym, zmysłowym ruchom kochanki, która siedząc na mnie, eksponuje bujne piersi i nie przestaje się kołysać. A jednocześnie nieustannie uwodząco i z niezmienną powagą spogląda mi głęboko w oczy. Sam tonę w tym spojrzeniu, zaś ruchami swego ciała współgram z falującym ciałem Nail. Dłońmi wodzę z namaszczeniem po dziewczęcych krągłościach, jakby ucząc się na pamięć doskonałej linii piersi, talii, pośladków i ud.

Ta idylliczna miłość, czysta rozkosz podchodząca z zespolenia dwóch ciał, prowadzi mnie aż do samego szczytu spełnienia. I nagle otwiera się przede mną zupełnie inny świat, zmysłowy i wyrazisty, pełen upojenia, doprawdy wiele wart. Wielce zaintrygowany zauważam, że o taki świat, zaiste, jestem gotowy już zawsze walczyć dla siebie oraz innych. Tak, gotowy jestem walczyć. Walczyć i kochać do utraty tchu.

Przeczesuję długie, czarne włosy kochanki i sprawnym balansem ciała sprawiam, że to ja znajduję się na niej, a ona leży teraz na plecach. Wtulam się w jej ciało i zatapiając usta w szyi, to w ramionach, odurzam się jej ognistym zapachem, który jeszcze podsyca we mnie namiętność, abyśmy kochali się znowu i raz za razem.

Kolejne dni i czas spędzony z Nail to prawdziwa magia, której nie da się porównać z niczym innym i którą nieustannie odkrywam wciąż na nowo za każdym razem, gdy obdarzamy się cielesną miłością. Kiedy zaś odpoczywamy, leżymy razem w objęciach w błogości i nieskazitelnej ciszy.

Ciągle nie rozmawiamy, choć osobiście zostałem nauczony mowy gestów. Lecz jest tak cudownie, wręcz doskonale, że o czym mielibyśmy prawić? W zupełności wystarcza nam wzajemne spojrzenie sobie w oczy, słodki uśmiech, czy delikatna pieszczota. I wiemy już wszystko, co trzeba, wiemy, iż łączy nas prawdziwa wybuchła nagle między nami miłość, która bez wątpienia przewyższa wszystko.

Aż pewnego dnia niespodziewanie czuję w ciele nieprzyjemne gorąco i słabość, które szybko postępują. Łapie mnie także kaszel i zaczynają co raz targać mną silne dreszcze, po których oblewam się potem.

Zaniepokojony wychodzę w południe na pokład statku i wita mnie przygnębiający obraz. Kilku mężczyzn kołysze koszami z wydobywającym się z nich ciemnym dymem i zapachem spalanych ziół. Natomiast na deskach leżą ludzkie zwłoki, które zawijane są w białe płótna i oddawane morzu.

Tych ciał jest wiele, naprawdę wiele. I na ich widok odruchowo zakrywam usta. Już bowiem dociera do mnie, czego jestem świadkiem i co staje się moim własnym udziałem. A utwierdza mnie w tym znany mi nieco ochrypły głos właściciela niewolników.

— Co za przekleństwo Bogów. — Zaciska gniewnie pięści. — Z ostatniej wyspy przywlekliśmy jakąś śmiertelną zarazę, zgroza…

— Wszyscy zarażeni umierają…? — pytam zamierającym głosem.

— Blisko połowa… — pada oschła odpowiedź. — Dlatego każdego, kto zostaje dotknięty chorobą, uśmiercamy na miejscu, aby nie roznosił tego plugastwa dalej — dodaje mężczyzna i krytycznie mi się przyglądając, dopytuje: — Czy Nail jest zdrowa? Bo na wspomnianej wyspie obsłużyła swym ciałem kilku niezbyt czystych klientów…

— Obsłużyła…? — powtarzam i z niesmakiem przełykam ślinę. A zaraz czuję na ramieniu wpijające się w nie palce mężczyzny.

— Pytałem, czy niewolnica jest zdrowa?! — powarkuje i zaraz rezolutnie oznajmia: — Zresztą sam sprawdzę. O towar trzeba dbać i nieustannie go doglądać. Zaprowadź mnie do niej.

— Ale…

— Żadnych, ale, natychmiast! W końcu ta chętna, niema suka należy do mnie! Nie zapominaj o tym…

W innych okolicznościach śmieć koło mnie pewnie zaraz znalazłby się za burtą. Jednak obecnie sam ledwo stoją na nogach. I nieprzyjemnie uświadamiam sobie, że z postępującą słabością ciała idzie słabość mego charakteru. Dlatego w trosce o własne życie potulnie odpowiadam:

— Zaprowadzę cię do niej… do Nail.

— Słuszna decyzja…

Wkrótce jesteśmy w mojej kajucie, gdzie naga dziewczyna śpi w najlepsze na koi przykryta kocem.

— Nail! To ja! Twój jedyny pan i władca, Zachar! — krzyczy do niej właściciel niewolników. W odpowiedzi dziewczyna zrywa się, jak w ukropie, zeskakuje na podłogę i przyjmuje pozycję na klęczkach z pokornie pochyloną głową. Z kolei przybyły ze mną mężczyzna dotyka ręką jej czoła. — Chłodne… — oświadcza obojętnie. Następnie przenosi swój dotyk na dziewczęcą pierś i wzgardliwie do mnie rzuca: — Wyjdź na chwilę, bo ostatnio nieco zaniedbałem moją własność i zamierzam sobie przypomnieć, do czego ją zakupiłem…

— Ale…

— Ale co…?

— Zapłaciłem za nią… — mówię bez przekonania. Na co Zachar dobitnie zaznacza:

— Zapłaciłeś za towarzystwo, za towarzystwo… Nie zaś za wyłączność na nie… — Krzyżuje ze mną wzrok niczym oręż i srogo dodaje: — Dobrze ci radzę, przewietrz się, młodzieńcze, bo nie wyglądasz zbyt świeżo i gotów jestem wziąć cię za jednego z chorych, po czym w imię bezpieczeństwa ogółu wyrzucić za burtę…

Po tych słowach nic już nie odpowiadam. Spoglądam jedynie z boleścią na Nail, która jak zwykle świdruje mnie swymi czarnymi oczyma. A zaraz niemal wytaczam się ze słabości z kajuty i na korytarzu osuwam po ścianie na podłogę. Zalewa mnie gorączka, wiruje mi w głowie i zdaję się być na granicy utraty przytomności. Zasłaniam ręką usta przed kaszlem, to zaciskam uszy, by nie słyszeć zza drzwi miarowych stęknięć mężczyzny. Aż dochodzi do mnie jego pełne ulgi westchnięcie, a wówczas chowam twarz w dłoniach i pozostaję w takiej pozycji do czasu, gdy właściciel niewolników mija mnie i niespiesznym krokiem powraca na górny pokład.

Tymczasem moja słabość niepokojąco się potęguje, aż ktoś pomaga mi wstać i wspierając się na jego ramieniu, docieram do swej koi. Kładę się na niej ciężko i znoszę paskudnym kaszlem. Następnie ktoś przemywa mi czoło mokrą tkaniną. Jak przez mgłę dostrzegam twarz Nail. Ukochaną, której nie obroniłem, a sam przywiodłem tu jej oprawcę.

Naraz czuję do siebie wstręt i jest mi naprawdę źle. Rzucam się w gorączce na posłaniu, zupełnie jakbym chciał się wyrwać z mego ciała, lecz co raz jestem silnie przytrzymywany.

Jawa miesza mi się ze snem i dopadają mnie dziwne majaki. Dostrzegam ludzkie istoty z aureolami i głowami zwierząt, które to postacie kroczą na czele nieprzeliczonych armii niezwykłych wojowników. Zan opowiadał mi o nich. Rozpoznaję Bogów Pendorum, moją siostrę Harremid i jej czterech braci, a także przeklęte istoty z Otchłani. Potem znowu widzę tylko Nail, którą z odpowiednio zastępują wizje płonących miast, rzezi i gwałtów. Aż ogarnia mnie nieprzeniknione światło, które coraz bardziej gaśnie, po czym pozostaje wyłącznie otchłań, nieprzebrana ciemność i pustka.

Czuję to, jak me życie ulega i pokonuje je bezwzględna śmierć. Tak, śmierć ostatecznie zawsze zwycięża, tak mawiał mój ojciec. Dlatego tym bardziej cenne jest życie, istnienie, podczas którego możemy czegoś dokonać, czegoś wartościowego. Lecz, aby to ziścić, musimy pierw o to zawalczyć, czyniąc to ze wszystkich swoich sił.

Z tą myślą raptem chwytam kurczowo za dłoń siedzącej przy mnie Nail. Jej obraz wyostrza się przed mymi oczyma i jak natchniony mówię:

— Ochronię cię, już na zawsze. Wybacz mi, a ochronię cię… — Po tych słowach zapadam w długi, ozdrowieńczy sen.

W nadchodzące dni powoli dochodzę do siebie pod troskliwą opieką Nail i niebawem jestem już w stanie stanąć na nogi. Natomiast czas spędzany w pozycji leżącej tym razem umila mi nie ponętne ciało kochanki, a nasze wspólne rozmowy. Chociaż podczas ich prowadzenia poruszamy i trudniejsze tematy.

— Wyspa Czarnego Piasku? Więc twierdzisz, że to stamtąd pochodzisz? — zapytuję z zainteresowaniem.

— „Tak” — gestykuluje Nail. — „Tak mówi mój właściciel”.

— I naprawdę nie pamiętasz żadnych swoich krewnych, żadnych bliskich?

— „Nikogo”.

— Zupełnie?

— „Odkąd pamiętam, był przy mnie tylko on, człowiek ze złotymi zębami, przepaską na oku i z batem, Zachar”.

— Wspominając go, czynisz swe gesty dość łagodnie… — zauważam ostrożnie. — A biorąc pod uwagę to, kim on dla ciebie jest… Nie czujesz do niego nienawiści, odrazy?

— „Nie”.

— Czemu?

— „Był dla mnie dobry, karmił i ubierał, jak ojciec”.

— Byłem świadkiem czegoś… innego… — Na wspomnienie zdarzenia w tej kajucie załamuje mi się głos. — Tak nie postępuje ojciec…

— „Nie” — zgadza się Nail. — „Ale nie zawsze tak było”.

— Zanim dojrzałaś?

— „Tak”.

— Wtedy wszystko się zmieniło?

— „Owszem, zaczął na mnie zarabiać. Wiesz jak. I sam zaczął mi to robić” — mówiąc to, dziewczyna cały czas hardo spogląda mi w oczy.

— I nie czujesz wstydu… przez to, cię spotyka…? — zapytuję sam nieco nieśmiało. Na co Nail gestykuluje, jak zwykle zdawkowo:

— „Nie, nie czuję wstydu”

— Ponieważ…?

— „Tak po prostu, to moja normalność”. — Wzrusza ramionami.

— Rozumiem…

— „Czyżby”?

— Sam nie wiem… — koryguję wypowiedź i staram się skierować naszą rozmowę w inną stronę, poruszając kluczową dla mnie kwestię: — Czy… czy chciałabyś opuścić Zachara i związać swoją przyszłość z kimś innym… na przykład ze mną?

— „I kim miałabym przy tobie być”?

— Kim zechcesz… — odpowiadam rezolutnie. Nail kręci przecząco głową i zdecydowanie gestykuluje:

— „Jestem niewolnicą, ty człowiekiem wolnym. Lecz ja nie należę do ciebie i nie będę, bo Zachar mnie nie sprzeda. Dlatego nasze drogi niebawem się rozejdą”.

— Nie musi tak być. — Chwytam Nail za rękę. — Moja matka też była swego czasu niewolnicą, a potem okazało się, że… — urywam zdanie i puszczam dłoń.

— „Tak”? — ciekawi się Nail.

— Nie uwierzyłabyś. Nie teraz — oznajmiam łagodnie.

— „Przekonajmy się. Jestem ciekawa twojej rodziny, przyjaciół, znajomych. Posiadasz ich na Pendorum dokąd zmierzamy”? — Dziewczyna zdradza raptem nietypowe dla siebie zainteresowanie, zupełnie jakby ta wiedza była jej nagle do czegoś potrzebna. Nachyla się nade mną i kusząco całuje w usta i można by pomyśleć, że tym sposobem chce z nich wydobyć odpowiedź. I rzeczywiście ten pocałunek sprawia, że niczego nie mogę jej odmówić.

— Nie mam nikogo, kogo bym znał na kontynencie, do którego się zbliżamy, rodziny czy też przyjaciół. Ale za to jestem synem boskiej Anrei — oświadczam swobodnie, zupełni jakby moje boskie pochodzenie było najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem i w takim tonie kontynuuję: — Obecnie natomiast wyruszyłem do Pendorum, aby zasiąść na należnym mi tronie imperatora i niepodzielnie władać zjednoczoną krainą.

Na te słowa Nail przygląda mi się dłuższy czas, tłumiąc dłonią uśmiech na ustach, po czym szczerząc się szeroko, czochra mi zawadiacko włosy na głowie. Następnie wstaje i wychodzi z kajuty.

— Czekaj! — rzucam za nią również roześmiany. — Oto rozkazuje ci twój imperator! Czekaj!

— „Zaraz wracam” — gestykuluje w progu Nail. — „Chyba słyszałam dzwonek obwieszający nowy ląd i idę zobaczyć, dokąd dopływamy”.

— Zatem sprawdź! Tylko wróć! — krzyczę i już sam do siebie tęsknie dodaję: — Tylko wróć, proszę…

Wkrótce Nail powraca i przynosi ze sobą ważne nowiny:

— „Dopływamy do brzegów Pendorum”.

— Do Pendorum?! — Siadam ożywiony i pospiesznie zaczynam się ubierać, przywdziewając również mój różnorodny oręż, a jednocześnie podekscytowany mówię: — Więc jeszcze dziś postawię stopę na mojej ziemi, doskonale. A… — Spoglądam na Nail. — Czy wiadome ci jest, do jakiego miasta i władztwa dopływamy?

— „Tak, ale nie potrafię tego przekazać gestami. Jednak mój właściciel też będzie wiedział” — Dziewczyna wskazuje ręką na górny pokład. Sam na chwilę tonuję emocje, wspominając, że Nail nie jest osobą wolną. Lecz zaraz okraszam twarz szerokim uśmiechem, radośnie oznajmiając:

— Oddam ostatnią monetę, a nawet własne gacie, aby cię wykupić z niewoli. Słowem idę negocjować z Zacharem! — Na te słowa Nail spogląda na mnie bez wiary, jakby mi nie ufała albo też problem leżał gdzie indziej. Ja zaś, niezrażony, zbywam obojętnie te chłodne spojrzenie i z pasją z siebie wyrzucam: — Nie pozwolę, rozumiesz?! Nie pozwolę, aby na te ukochane przeze mnie dłonie, twoje dłonie, zawitały znowu żelazne kajdany! — I zaraz z powagą grobowym tonem dodaję: — Już prędzej będę gotowy zabić…

Nie mija wiele czasu, a wspólnie z Nail meldujemy się na górnym pokładzie. Dzień jest jasny, przejrzysty i doświadczamy orzeźwiającej morskiej bryzy. Przysłaniając ręką czoło, wpatruję się w daleki horyzont, na którym niewyraźnie maluje się zarys brzegu i przemawiam do właściciela niewolników:

— Dokąd konkretnie dobijamy w Pendorum?

Zachar udziela dokładnej odpowiedzi, oświadczając:

— Kilka dni temu przebyliśmy nowo wykopany kanał do wewnętrznego morza kontynentu, które oddziela Otchłań od cywilizowanego lądu. Zmierzamy oczywiście na ten drugi, a ściślej do miasta Rakus ostatnio we władaniu imperium Pendorum.

— Imperium! Pendorum! — wyrzucam z siebie z nieskrywanym zachwytem. Ze słów Zachara wynika bowiem, że od opuszczenia krainy przez moją matkę jej władztwo przetrwało, a nawet więcej, powiększyło swe włości! Czy może już w ogóle niepodzielnie panuje na kontynencie?

Na tę ostatnią myśl mam wręcz ochotę skoczyć pomiędzy morskie fale, aby popłynąć wpław i czym prędzej przekonać się, co też zastanę na lądzie. Lecz nieoczekiwanie na moim karku ląduje metalowa obręcz z łańcuchem, która zamyka się z chrzęstem. Podobnie żelazne bransolety wkładane mi są na ręce i nogi, a kilku pomocników Zachara rozbraja mnie, zabierając mi miecze i noże.

— Co to ma znaczyć?! — Spoglądam z ogniem w oczach na właściciela niewolników, obnażając gniewnie zęby i szarpiąc za więżący mnie łańcuch.

— Jedynie to… — odpowiada drwiąco Zachar. — Że właśnie dołączasz do mojej trzódki… — Patrzy swoim jedynym okiem na siedzących w pewnej odległości przy burcie skutych niewolników.

— Kiedy… Ja jestem wolnym człowiekiem! — krzyczę z przekonaniem w porywającym mnie gniewie przytrzymywany za ramiona przez dwóch oprychów.

— Byłeś wolny… — koryguje Zachar i wyjaśnia: — I mógłbyś być dalej wolnym człowiekiem, gdybyś na kontynencie Pendorum miał rodzinę czy przyjaciół, słowem kogokolwiek, kto mógłby za twój status poręczyć. A tak… — Rozkłada bezradnie ramiona i wydyma dolną wargę. — Nikt nie będzie cię szukał i nikt po tobie nie zapłacze. Dlatego niniejszym cię sobie przywłaszczam…

— Chcę rozmawiać z kapitanem tego statku! — Nie daję za wygraną.

— Ależ rozmawiasz, właśnie rozmawiasz… Ponieważ masz go przed sobą w mojej osobie… — Mężczyzna kpiąco puszcza mi oko. Na co sam zdaję się na desperacką próbę, bezczelnie kłamiąc:

— Rodzina i przyjaciele. Mam ich w bród w krainie Pednorum, całe zastępy! Niech no oni się tylko dowiedzą, ja się ze mną obszedłeś, bydlaku, a niechybnie zginiesz!

— Rodzina, przyjaciele…?

— A tak! — rzucam wyzywająco, aż z kipiącą pianą na ustach.

— Cóż… — Zachar obejmuje czule ramieniem Nail i lekceważąco oznajmia: — Otóż moja wierna niewolnica twierdzi coś zgoła odmiennego. Mianowicie, że jesteś tu sam jak palec, oraz że jesteś szaleńcem podającym się za boskiego dziedzica…

Wobec tego wyznania naraz całkiem pokornieję. Uchodzi ze mnie waleczny nastrój i cierpiętniczo spoglądam na ukochaną dziewczynę, a jak się okazuje dwulicową zdrajczynię naszego uczucia. Ta tradycyjnie hardo patrzy mi w oczy i najwyraźniej nie wstydzi się swego podłego wybiegu, który łamie mi serce na tysiąc kawałków, a na ciało zakłada niewolnicze łańcuchy.

— Nail… — szepczę zrezygnowany ze szczerym bólem.

— Dość tego — ucina me utyskiwania Zachar i wskazując na mnie, zwraca się do swych ludzi. — Opróżnijcie mu kieszenie, tylko dokładnie i przykujcie do pozostałych. Niedługo przybijamy do portu.

— Zaraz — odzywam się grobowym tonem.

— Czego jeszcze? — pyta już wyraźnie zniecierpliwiony właściciel niewolników. Z kolei ja właśnie odnajduję się w nowej sytuacji i myśląc o mej matce, czynię to, co muszę w tej sytuacji uczynić. Wspominam z opowieści Zana to, jak Anrea gardziła niewolnictwem i po swym wyzwoleniu za nic nie dała się już zniewolić. A więc ja, jej syn, także nie poddam się kajdanom, przenigdy!

Całuję dwa palce i spoglądając na nie, wznoszę je wysoko ku błękitnym niebiosom. To ostatni hołd, jaki oddaję mej boskiej matce. Niech chociaż raz będzie dumna ze swego syna, gdziekolwiek teraz jest i cokolwiek czyni.

— Co to za przedstawienie…? — rzuca leniwie Zachar. Ja sam raptownie kieruję na niego wzrok i uśmiechając się kąśliwie, cedzę przez zęby:

— Czas podnieść kurtynę i zacząć spektakl specjalnie dla ciebie… A więc patrz i płacz!

Złączone palce opuszczam błyskawicznym ruchem i niczym sztylet wbijam z impetem w jedyne oko Zachara. Na pokładzie rozlega się potępieńcze wycie. W tej samej chwili uderzam łokciem w twarz jednego z trzymających mnie zbirów, drugiemu miażdżę nos własnym czołem i tak oto zostaję częściowo oswobodzony.

Chwytam oburącz leżący na pokładowych deskach mój długi miecz i natychmiast szatkuję najbliższych wrogów. Jednemu rozcinam pachwinę, a kolejnemu gardło. Trzeciemu udaje mi się rozpłatać czaszkę, zaś ostatni pada z mym ostrzem w swych trzewiach.

Wyjmuję z cudzego brzucha zakrwawiony miecz, po czym staję przed niezmiennie poważną Nail. Uśmiecham się do niej krzywo i opuszczam ostrze. Jej przecież nie skrzywdzę, czegokolwiek by nie uczyniła. Ona wodzi wzrokiem po mnie, jakby mnie oceniając, to po zwijającym się na pokładowych deskach Zacharze. Aż raptem porywa się do tego ostatniego i zdaje się go obejmować.

Spoglądam na tę scenę z prawdziwym niesmakiem. Gdy wtem zauważam, że dziewczyna wyszarpuje swemu właścicielowi pęk kluczy i rzuca się z nimi do skutych niewolników.

W reakcji na tę kaskadę zdarzeń kręcę z niedowierzaniem głową i patrzę za Nail z mieszanką uczuć, gdzie pierwotne uwielbienie oraz późniejszą niechęć obecnie zastępuje autentyczny podziw.

Następnie z kajdanami na kostkach czynię niezdarny krok do tyłu i szczerząc gniewnie zęby, staję w gotowości. A czynię to, ponieważ spod pokładu wychodzi ku mnie cała armia uzbrojonych w szable i żerdzie piratów.

Ci z drzewcową bronią na wzór włóczni próbują dosięgnąć mnie ostrymi hakami, czyniąc ku mnie gwałtowne wymachy. Ja sam, ze skrępowanymi nogami, nie mam jak do nich podskoczyć, przez co otrzymuję kilka niegroźnych razów w tors i ciągle się cofam ku burcie. A towarzyszy mi wściekły głos oślepionego Zachara.

— Brać ścierwo żywcem! Nie może zginąć, zanim nie zazna tygodni katuszy i tortur!

Nagle dostaję głębszą ranę w przedramię i kolejną w udo. Z boleścią klękam na jedno kolano, a wtedy piraci rzucają się na mnie hurtem. Zamaszystym ruchem miecza jednemu odcinam niemal nogę na wysokości łydki. Ten pada z krzykiem na deski, pociągając za sobą kilku kamratów. Mierzę w nich z góry mieczem, lecz zanim zdołam zadać skuteczny cios, pozostali dopadają mnie i raptem sypią się na mnie kopniaki i uderzenia rękojeściami szabli.

Potem rozbrojonego, posiniaczonego i ociekającego krwią, stawiają mnie przy burcie. I choć od doznanych ran i osłabienia po chorobie ledwo trzymam się na nogach, to mocno unieruchamia mnie teraz aż sześciu mężczyzn.

Siódmy z nich, Zachar, podchodzi do mnie z krwawą opaską w miejscu zmiażdżonego oka i po omacku dotyka mnie rękoma. Trafia na klatkę piersiową i dalej kieruje dłonie na moją twarz, aż kładzie palce na oczach, po czym gniewnie warczy:

— Żałuj, że nie zginąłeś, głupcze… Bo zaraz poczujesz, co to prawdziwe cierpienie, którego doświadczysz całym sobą… Tak, odpłacę ci pięknym za nadobne z nawiązką…

Czuję coraz mocniejszy nacisk opuszków palców Zachara na gałkach ocznych. W ogarniającej mnie trwodze rzucam się raz i drugi, aby się uwolnić, ale czynię to bezskutecznie. Natomiast nacisk staje się coraz mocniejszy, aż twarz wykrzywia mi grymas bólu. Odnoszę koszmarne wrażenie, że moje oczy zaraz pękną, zapadając się w sobie!

Gdy wtem z boku dochodzi hałas i jakby odgłosy walki, a zaraz dłoń Zachara opuszcza moją twarz. Zajmuje mi dłuższą chwilę, zanim mogę otworzyć oczy bez bólu i uzyskać ostrość widzenia. A wtedy ukazuje mi się uzbrojona w moje krótkie miecze Nail, która walczy na czele uwolnionych niewolników z grupą kilkunastu piratów.

Z trudem dochodząc do siebie, widzę, jak dziewczyna całkiem sprawnie rozcina torsy i trzewia przeciwników, czyniąc przy tym dzikie grymasy twarzy. Zauważam, że w tej zażartej walce trup gęsto pada po obu stronach. I sam pragnąłbym się włączyć do tej batalii, tym bardziej, że jej centrum coraz bardziej przesuwa się w moją stronę.

Jednak nagle otrzymuję silne uderzenie w głowę. Zaraz potem ktoś na mnie napiera, przepycha za burtę i lecę bezwładnie prosto do wody. Zaś w morskiej otchłani tonę, bowiem ciężkie, żelazne kajdany na rękach i nogach oraz obroża na szyi sprawiają, że nie jestem w stanie skutecznie utrzymać się na powierzchni.

Coraz głębiej osuwam się w ciemniejącą wodę, aż naraz ktoś łapie mnie za plecy i zaczyna holować. Czyni to w tej samej chwili, kiedy nie wystarcza mi już powietrza i gwałtownie wypełniam sobie płuca wodą. Przez to zaraz opuszcza mnie także świadomość. A ostatnim, co rejestrują moje zamierające zmysły, jest mętna wizja jakiegoś grubasa w głębinach, którego chwyta od tyłu drobna, ruda dziewczyna.

Odzyskuję przytomność, leżąc na piaszczystej plaży, obmywany z lekka morskimi falami. Nie mam już na sobie niewolących mnie kajdan ani obroży, a towarzyszy mi siedząca przy mnie Nail. Niema dziewczyna, która mnie najwyraźniej ratuje, a której prawdziwych intencji oraz poczynań ciągle nie mogę do końca zrozumieć.

III. Imperium

W pobliżu miasta Rakus, lekko krwawiąc z doznanych ran, kroczę z Nail twardo ubitą, ciemną drogą pomiędzy dwoma szpalerami zielonej trawy. Od mego ocucenia na plaży jeszcze nie rozmawialiśmy, ale w końcu decyduję się przerwać ten impas, zapytując:

— Dlaczego, Nail…?

— „Co, dlaczego”? — gestykuluje dziewczyna, nawet na mnie nie spoglądając. Na co szeroko rozpościeram ramiona i pretensjonalnie z siebie wyrzucam:

— To wszystko, Nail, to wszystko! Dlaczego kochając się ze mną, sprawiałaś wrażenie, jakbyś naprawdę coś do mnie czuła, jakby ci na mnie zależało? Czemu wykorzystałaś moje słowa i sprzedałaś mnie Zacharowi? A wreszcie, co ci strzeliło do głowy, aby nagle wszcząć bunt na pokładzie i w decydującym momencie porzucić walkę, by mnie ratować? Nie pojmuję tego!

— „Ja też nie. Nie do końca rozumiem siebie”.

— Siebie, czyli właściwie kogo?! — krzyczę z pretensją.

— „Nie wiem”.

— Nie wiesz, właśnie… i dlatego nie mogę ci ufać… — stwierdzam z dezaprobatą.

— „Nie możesz. Nikt nie może ufać nawet samemu sobie”.

— To chyba prawda — potwierdzam przekaz dziewczyny, który pozwala trzymać mi ją na dystans i robić kolejne wyrzuty. Jednak odkrywam, że wcale nie czuję się z tym lepiej, a wręcz przeciwnie i dla odmiany zdecydowanie łagodzę ton, oświadczając: — Lecz w tym całym chaosie, za kilka rzeczy naprawdę ci dziękuję… — Spoglądam na Nail z pewnym uczuciem. — Dziękuję ci za chwile spędzone przy tobie i bliskość przy mnie zarówno twego ducha, jak i ciała. Jak również składam szczerą podziękę za uratowanie życia w wodnej toni…

— „Ja również coś ci zawdzięczam” — gestykuluje na to Nail.

— Naprawdę…? — Jestem mile zaskoczony.

— „Tak. Jak zaznaczyłam, nie wiem, kim jestem, nie czuję tego. Ale sprawiłeś, że w pewien sposób, chociaż po części siebie odkryłam”.

— To znaczy…? — zachęcam, by rozwinęła myśli.

— „Postawiłeś się Zacharowi, mając kajdany na ciele, to było niezwykłe, takie inne. Walczyłeś o wolność, nie bacząc na ryzyko kary i śmierci. I niemal cudownie sprawiłeś, że Zachar oślepł”.

— Włożyłem mu palce w jedyne oko…

— „Tak. Od zawsze spoglądał on na mnie swym okiem niczym na swoją rzecz i nagle uwolniłeś mnie od tego spojrzenia. To mnie na swój sposób wyzwoliło i sama inaczej popatrzyłam na świat. Nie jako narzędzie do realizacji cudzych potrzeb, niewolnica. Oto odkryłam własne pragnienie”.

— Którym jest…?

— „To zew wolności, on zaczął we mnie grać” — Pokazuje na swe nadgarstki wolne od kajdan. — „I ty to sprawiłaś, że stałam się gotowa o tę wolność zawalczyć. I potem dalej walczyłam”.

— Tym razem o moje życie…

— „Tak”.

Po tym wyznaniu zatrzymuję się i mocno obejmuję Nail. Ona, mimo że sama nie tuli się do mnie, to również nie odpycha. A zaraz szepczę jej do ucha:

— Kto wygrał na statku? Niewolnicy czy może piraci…?

— „Nie wiem” — gestykuluje i patrzy w kierunku morza: — „Statek odpłynął, nie przybijając do Rakus, ale wierzę, że jeszcze powróci i to bez piratów”.

— Kiedy?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.