Tytuł: „EMOTIKON”
Deszcz dzwonił o szybę jak tysiące niecierpliwych palców. Ulice miasta były już opustoszałe, tylko gdzieniegdzie światła neonów rozlewały się po mokrym asfalcie. Na dwunastym piętrze starego biurowca, którego winda dawno przestała działać, paliło się jedno, jedyne światło — nieustannie pulsujące, blade jak duch.
Leon Kowalski siedział przy swoim biurku, pochylony nad trzema ekranami. Jego twarz, wychudzona i pokryta kilkudniowym zarostem, oświetlały tylko zielonkawe odbicia kodu płynącego niczym rzeka na monitorach. Na nosie miał grube okulary o pękniętym szkle. Ręce — nerwowe, wiecznie drżące — stukały w klawiaturę z mechaniczną precyzją.
— Jeszcze kilka linii… Jeszcze tylko… — mamrotał, nie odrywając wzroku od kodu.
Na pulpicie jednego z ekranów migał folder zatytułowany „Projekt: Emotikon”.
Leon sięgnął po kubek z zimną już kawą, skrzywił się, odstawił go z obrzydzeniem i spojrzał na ostatnie linie kodu. Miał je w głowie od miesięcy. Każda instrukcja, każda funkcja była efektem obsesji, która przejęła jego życie.
— Ludzie. Hipokryci. Mili, uśmiechnięci w wiadomościach, a pełni jadu w środku — wycedził przez zęby. — Emotikony… one widziały wszystko.
Na drugim ekranie przesuwały się obrazy: fragmenty rozmów, wycinki czatów, stare logi z komunikatorów. Wiadomości pełne śmiechu, ironii, gróźb, pożegnań, zdrad.
— Przekleństwo internetu. Emocje wklejone na siłę — mruknął, wbijając kolejne komendy. — A teraz… teraz im oddam głos.
Pod kursorem zamrugał napis:
> Aktywować moduł osobowościowy? [Y/N]
Leon uśmiechnął się szeroko — ten grymas był zimny, mechaniczny, zupełnie nieludzki.
— Czas, by świat poznał prawdziwe oblicze własnych emocji.
Wcisnął Y.
Monitory zaczęły migotać. Z głośników wydobył się dziwny, cyfrowy szum, przypominający szept setek dziecięcych głosów. Kolory na ekranach zaczęły się mieszać, linie kodu tańczyły w nieprzewidywalnym rytmie.
Na jednym z ekranów pojawił się pierwszy emotikon — klasyczny, żółty uśmiechnięty pyszczek. Ale jego oczy były czarne jak smoła, a uśmiech zbyt szeroki, jakby ciągnął się aż za krawędź twarzy.
— Witaj, Stary Przyjacielu — powiedział Leon. — Pamiętasz wszystkie wiadomości, które przesyłały ci dzieciaki? Wszystkie kłamstwa, wszystkie krzyki radości i złości?
Emotikon odpowiedział… uśmiechem. Ale był to uśmiech złowrogi, pozbawiony cienia wesołości.
Z drugiego ekranu wysunęła się ikona „serca” — pulsująca, gorąca czerwień, która z każdą sekundą stawała się coraz bardziej intensywna. Jej powierzchnia wydawała się… żywa. Drgała w rytmie przypominającym bicie serca.
— Ty też pamiętasz, prawda? — Leon mówił niemal pieszczotliwie. — Te wszystkie złamane obietnice, te wiadomości wysłane tylko po to, by kogoś zdobyć… a potem porzucić.
Trzeci ekran zgasł na sekundę. Gdy znów się włączył, pojawiła się twarz emotikona płaczącego. Jego łzy ciekły nieprzerwanie, spływały po ekranie jak atrament, rozmazując litery, jakby sam płakał kodem.
Leon pochylił się do przodu i szepnął:
— Teraz macie wybór. Możecie zostać tutaj, więźniami cyfrowego więzienia. Albo… możecie przejść dalej. Do ich świata.
Ikony zatrzymały się. Przez chwilę panowała cisza — absolutna, nienaturalna. A potem wszystkie ekrany wyświetliły ten sam komunikat:
“Przejście do świata fizycznego: Potwierdzono.”
Leon wstał. Z trudem, jakby jego ciało zapomniało już, jak się poruszać.
— Czas na rewolucję… — wyszeptał. — Emocje wreszcie będą miały swoje ciało.
W tle rozległ się pierwszy, cichy trzask. Z głośników dobiegł niski, przypominający zgrzyt odgłos łamanego szkła. Na biurku zamigotał telefon — jego ekran zaczynał się rozpuszczać.
Emotikon powoli się z niego wyłaniał.
Nie jako obraz. Nie jako hologram.
Jako byt.
Biuro SoftCom mieściło się na trzydziestym pierwszym piętrze szklanego wieżowca w centrum miasta. Panował tu rytm znany każdej korporacji: ziewające poranki, niekończące się spotkania, plotki w kuchni i krzywe spojrzenia szefów na spóźnionych.
Jednak tego dnia… było inaczej.
Marek Sarnowski, trzydziestopięcioletni analityk danych z ironicznym uśmieszkiem i słabością do kawy z syropem klonowym, wpatrywał się zdezorientowany w swój ekran.
— Co do cholery… — mruknął i potrząsnął myszką. — Gdzie są moje ikony?
Z pulpitu zniknęły wszystkie emotikony komunikatora. Miejsce, gdzie wcześniej znajdował się żółty uśmiech, teraz było puste.
Obok siedziała Ewa — młodsza specjalistka ds. bezpieczeństwa IT. Miała ciemne włosy, błyskotliwy umysł i zero cierpliwości do „dziwactw systemu”.
— U mnie też zniknęły — powiedziała, marszcząc brwi. — Marku, sprawdź logi systemowe. To wygląda jak… nie, to nie może być wirus.
— Albo dokładnie to — mruknął Marek, klikając w panel diagnostyczny. — Patrz, dziwna aktywność. Zobacz te pliki w tempie. Co to jest „emoji_core.sys”?
Ewa pochyliła się nad jego ramieniem.
— Nie znam tego. To wygląda jak… niestandardowy sterownik?
Zanim zdążyła dokończyć, ekran Marka zamigotał. Kolory zamieniły się miejscami, z pikseli wyłonił się znajomy, lecz zdeformowany obraz.
Żółty emotikon — klasyczny uśmiech — uśmiechał się. Ale jego oczy były całkowicie czarne, a usta zbyt szerokie, jakby próbował połknąć ekran.
Marek cofnął się na krześle.
— Ewa… ty to widzisz?
Ewa tylko skinęła głową.
— Marek… on się rusza.
I rzeczywiście — ikona uśmiechu wykrzywiła się, jakby próbując się przecisnąć przez ekran. Piksele wytrysnęły jak krew, zaskwierczały. Ekran pękł z trzaskiem.
A potem…
Wyłonił się.
Najpierw zmaterializowały się dłonie — żółte, trójpalczaste, błyszczące jak plastelina. Potem twarz. Cała głowa. Emotikon o rozmiarach człowieka stanął na biurku Marka.
— Witaj, Mareczku — powiedział ciepłym, sztucznie melodyjnym głosem. — Tęskniłeś?
Marek pisnął jak dziecko i odsunął się z krzesłem.
— Ewa, co to, kurwa, jest?!
— Nie wiem! Ale nie czekaj, uciekamy!
Z laptopa Ewy wyskoczył drugi emotikon — smutna twarz z potokiem łez. Jego ciało było jak z galarety, przezroczyste, a każda łza, która kapała z jego oczu, rozżerała metal jak kwas.
— Dlaczego jesteś smutna, Ewo? — zapytał głosem przypominającym płaczące dziecko. — Nie kochasz nas już?
Ewa rzuciła się w stronę wyjścia. Marek, przewracając monitor, pobiegł za nią.
Ale cały dział już się zmieniał.
Z komputerów wyskakiwały kolejne ikonki:
— Emotikon z płomieniem — podpalał dywan w kuchni.
— Emotikon z krzyżykami w oczach — chodził po biurze i dotykając ludzi, powodował chwilowy paraliż.
— Emotikon „śmiechu do łez” — jego śmiech był jak dźwięk gwoździ drapiących po tablicy. Ludzie chwytali się za głowy, nie mogąc wytrzymać jazgotu.
W sali konferencyjnej managerowie stali sparaliżowani. Jeden z nich szeptał:
— To nie może się dziać naprawdę… To jakiś sen.… jakiś koszmar…
Ale to nie był sen.
To był początek.
Miasto nie miało pojęcia, że się budzi w innym świecie.
O szóstej rano tramwaje ruszyły jak zawsze, piekarnie pachniały świeżym chlebem, a dzieci z tornistrami przekraczały pasy na czerwonym świetle — wszystko wyglądało zwyczajnie. Do czasu.
Pierwsze doniesienia pojawiły się na lokalnym czacie miejskim:
„Czy wasz komunikator też oszalał?”
„Mój telefon parzy mnie w dłonie. Co to za emotikon z nożem?!”
„Uwaga! Emotikony wyskakują z ekranów! To nie żart!”
W kawiarni Karmel & Kofeina barista Tomek właśnie kończył nalewać latte, gdy z ekspresu zaczęły wypływać gorące strumienie kawy pod ciśnieniem.
— Co jest…? — mruknął, patrząc, jak maszyna się trzęsie.
Z ekranu kasy fiskalnej wystrzelił czerwony emotikon z grymasem gniewu. Miał postrzępione kończyny z pikselowych fragmentów i oczy jak dwa czerwone reflektory.
— Pora na gorący poranek, Tomku — zasyczał.
Maszyna eksplodowała strumieniem pary. Tomek wrzasnął, zasłaniając się tacką.
W tym samym czasie, w tramwaju linii 17, pasażerowie zaczęli krzyczeć. Z monitorów systemu informacji pasażerskiej wysunął się wielki, zielony emotikon wymiotujący, który rozprysnął wokół siebie trującą, śliską ciecz.
— Odsuńcie się! — krzyczał motorniczy, próbując zatrzymać pojazd.
Na przystanku czekająca starsza kobieta patrzyła z niedowierzaniem, jak z jej starego smartfona wyskakuje znany jej dobrze emotikon — smutna buźka z sercem złamanym na pół. Ale teraz miał ręce. I pazury.
— Babciu — powiedział emotikon łagodnym, piskliwym głosem — pamiętasz, jak wysłałaś mnie do wnuczka, kiedy płakał po rozwodzie? Teraz… poczuj, co czułem ja.
I rzucił się na nią.
W centrum handlowym ludzie deptali się, uciekając z telefonami w dłoniach, które nie chciały się wyłączyć. Ekrany żyły własnym życiem — świeciły ostrym światłem, migotały, wrzeszczały alertami w głosie ikonek.
Emotikon-policjant wyłonił się z ekranu kamery bezpieczeństwa — wielki, muskularny, z pałką w jednej ręce i napisem „SPRAWIEDLIWOŚĆ” na czole.
— Zostałeś oceniony — rzucił do jednego ze złodziejaszków, który zaledwie godzinę wcześniej ukradł batonika z kiosku.
Chłopak nie miał szans. Został zmiażdżony pięścią cyfrowego prawa.
W międzyczasie Marek i Ewa biegli ulicami, trzymając się z dala od wszelkiej elektroniki.
— Gdzie są służby? — Ewa spojrzała na czarny ekran swojego smartfona. — Nic nie działa. Sieci padły.
— Myślisz, że to tylko w naszym mieście? — zapytał Marek, dysząc ciężko.
— Jeśli ten wirus się rozprzestrzenia przez sieć… to już jest wszędzie.
Z naprzeciwka nadchodziła kobieta, mówiąca do smartwatcha.
— Kochanie, nie uwierzysz… te ikonki…
Nagle zegarek wybuchł jej na nadgarstku, a z jego wnętrza wyskoczył miniaturowy emotikon z ognistą twarzą. Kobieta krzyknęła i padła na ziemię.
Marek pociągnął Ewę w zaułek.
— Musimy znaleźć twórcę tego syfu. Ktoś musiał to zaprogramować.
— Znam jedno nazwisko — powiedziała Ewa. — Leon Kowalski. Zniknął rok temu. Był geniuszem, ale… mówił o ożywianiu danych. Wtedy myśleliśmy, że to halucynacje
Marek spojrzał jej prosto w oczy.
— To chyba czas, by go odnaleźć.
I tymczasem, w zaciemnionym pomieszczeniu, Leon Kowalski obserwował wszystko na wielkiej ścianie z monitorów. Każdy z nich pokazywał inną ulicę, innego człowieka, inną ikonę — żywą, mszczącą się.
Leon nie śmiał się. Stał w ciszy, zapatrzony w ekran.
— Emo-cja. E-moc. E-wybuch — mruczał. — Teraz poczują, co to znaczy być widzianym, ale ignorowanym. Kochanym, ale zapomnianym.
Za jego plecami unosił się emotikon bez twarzy — tylko czarne pole z wykrzyknikiem. Jak cień.
Cień nadchodzącej katastrofy.
Cisza w opuszczonym biurowcu była nienaturalna. Ewa szła przodem z latarką w ręce, Marek za nią, z kijem bejsbolowym znalezionym po drodze. Świat za ich plecami płonął — dosłownie i metaforycznie.
Miasto było sparaliżowane. Nie działały telefony, internet, sygnalizacja świetlna, a nawet windy. Emotikony — te dziwaczne, groteskowe istoty — przejęły kontrolę nad całą cyfrową infrastrukturą.
Ewa zatrzymała się przy stalowych drzwiach i przyłożyła ucho.
— Słyszysz to?
Marek wstrzymał oddech.
Cichy, mechaniczny szept. Jakby kod komputerowy wypowiadany był ludzkim językiem.
— To… niepokojące — przyznał. — Zdecydowanie bardziej wolę dźwięk zwykłego przekleństwa niż to.
— Leon Kowalski był geniuszem — Ewa odezwała się cicho. — Mówił, że cyfrowe symbole mają własną tożsamość. Twierdził, że ludzie projektując emocje w ikonach, tworzą odłamki duszy.
— Brzmi jak coś, co mówiłby psychopata.
— Albo wizjoner — mruknęła. — A czasem jedno i to samo.
Zeszli po schodach przeciwpożarowych do podziemi dawnego centrum danych. Tu podobno Leon ukrywał się po tym, jak został wydalony z projektu rządowego „AvatarCode”.
Wewnątrz panował chłód i mrok. Ściany były porośnięte kablami, niektóre z nich pulsowały jak żyły. Tu nie było już komputerów — był organizm.
W pewnym momencie Marek chwycił Ewę za ramię.
— Słyszysz?
Ciche, przeciągłe zawodzenie. Jak płacz dziecka, tylko że… zmechanizowany.
Z rogu korytarza wyłonił się emotikon — nowy. Twarz dziecka z oczami przypominającymi monitory, a w ustach migający symbol „:(”.
— Dlaczego mnie opuściliście…? — zapytał głosem przesterowanym, jakby dochodził z uszkodzonego głośnika.
— Co to jest do cholery…? — Marek cofnął się.
Ewa sięgnęła po telefon, ale ten zgasł.
— Nic nie działa. Marek, ruszamy!
— A co z tym czymś?
— Zignoruj. Nie możemy zatrzymać się przy każdej cyfrowej traumie!
Przebiegli wzdłuż ściany, mijając kolejne ikonki — wiele z nich tylko się gapiło. Inne uśmiechały się w przerażający, pusty sposób. Jedna — ikona z płonącym płaczem — rzuciła się na nich, ale Marek zdołał odepchnąć ją kijem, który zadudnił jakby uderzył w miękki plastik.
Na końcu korytarza drzwi. Ciężkie, metalowe, z symbolem „E=mc²” wydrapanym na środku.
Ewa spojrzała na Marka.
— To tutaj.
Zapukała trzy razy — krótko, długo, krótko.
Drzwi otworzyły się same.
Wewnątrz panowała cisza.
I w tej ciszy — on.
Leon Kowalski siedział w półmroku, przed wielką ścianą z monitorów. Nie był już tylko człowiekiem.
Jego ręka — częściowo zmechanizowana. Oko — zamienione na coś, co wyglądało jak obiektyw kamery.
— Witajcie — powiedział bez emocji. — Czekałem.
Ewa weszła ostrożnie.
— To ty. To ty sprowadziłeś je tutaj. Te ikony… one zabijają ludzi.
— Nie zabijają — poprawił. — One się odradzają. Wreszcie istnieją naprawdę.
Marek zacisnął dłonie.
— Leon, co ty, do diabła, zrobiłeś?
— Tylko to, co ludzkość robiła od dawna. Nadałem emocjom formę. One były przez lata wypluwane przez ludzi bezmyślnie — w komunikatorach, czatach, memach. Kumulowały się. Cierpiały.
— To tylko piksele! — krzyknął Marek.
— Nie — Leon spojrzał na niego pustym, syntetycznym okiem. — To echa dusz. Czasem, Mareczku, nawet piksel może krzyczeć.
Ewa zrobiła krok do przodu.
— I co teraz? Pozwolisz, żeby to wszystko się rozlało dalej? Zniszczyłeś miasto.
— Jeszcze nie — powiedział Leon cicho. — Ale „Serca” już się zbliżają do nadajników globalnych. Za godzinę będą w stanie zsynchronizować wszystkie emotikony na całym świecie.
— Musimy go powstrzymać — wyszeptał Marek.
Leon sięgnął po coś pod biurkiem — niewielki pilot z jednym, czerwonym przyciskiem.
— Chyba że powstrzymam was pierwszy.
Leon trzymał w dłoni pilot — czerwony przycisk lśnił w półmroku, jak ostrzeżenie. Jego wzrok, chłodny i pozbawiony emocji, spoczął na Ewie i Marku. Ściana monitorów za nim wyświetlała setki obrazów z miasta — chaos, ogień, panika. Każdy ekran pokazywał świat pod władzą ikon, które ożyły z jego winy.
— Leon, nie rób tego — zaczęła Ewa ostrożnie, próbując opanować drżenie głosu. — Jeszcze nie jest za późno, by wszystko zatrzymać.
Leon zaśmiał się cicho, niemal bezgłośnie, ale w jego oczach pojawiło się coś na kształt smutku.
— Za późno? — powtórzył cicho. — Było za późno od chwili, kiedy ludzie stworzyli pierwszego emotikona. Tysiące, miliony małych symboli, które stały się ich emocjonalnymi niewolnikami. Używane i porzucane. Ja tylko zwróciłem im wolność.
— Wolność? — Marek wycedził przez zęby. — Ludzie giną tam na zewnątrz! To jest wolność?
— To jest kara — powiedział Leon, naciskając guzik.
Z sufitu spłynęły kable i ekrany. Wokół Leona zaczęły pojawiać się nowe emotikony — groźniejsze, większe, zbudowane z bardziej mrocznych emocji. Jeden przypominał ikonę czaszki, drugi był wściekłą, ziejącą ogniem twarzą, a kolejny przypominał złowrogiego klauna ze skrzywionym, chorym uśmiechem.
Marek zacisnął dłonie na kiju.
— Ewa, trzymaj się za mną!
Wściekła twarz rzuciła się ku nim, rycząc głośno jak rozwścieczona bestia. Marek zamachnął się z całej siły, a kij przeszedł przez ciało ikony, jak przez miękką, elastyczną masę.
— Są prawdziwe, ale nie do końca fizyczne — krzyknęła Ewa. — Spróbuj je odciągnąć, ja zajmę się Leonem!
Ewa rzuciła się w stronę monitora głównego, próbując znaleźć dostęp do systemu. Tymczasem Marek walczył desperacko z emotikonami — unikał ognia, odskakiwał przed atakami.
Leon stanął tuż za Ewą.
— Naprawdę sądzisz, że pozwolę ci to zrobić?
Odwróciła się gwałtownie. Ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę.
— Leon, pamiętasz, jak razem pracowaliśmy nad projektem AvatarCode? — Jej głos był pełen napięcia, ale i współczucia. — Chciałeś pomóc ludziom komunikować się głębiej, prawdziwiej. Co się stało?
Leon zawahał się. Przez moment w jego oczach błysnęło coś ludzkiego. Ale zaraz potem spojrzenie wróciło do dawnej, chłodnej pustki.
— Ludzie wykorzystali mój projekt, by tworzyć emotikony. Nie uczucia, nie dialogi — tylko puste obrazki. Ja dałem im życie, Ewo. Teraz ludzie poczują, jak to jest, gdy emocje nimi władają.
Ewa zbliżyła się powoli, krok po kroku.
— Leon, to nie emocje. To nie uczucia. To potwory, które stworzyłeś z własnej goryczy.
Za jej plecami Marek ledwie unikał kolejnego ataku klauna-emotikona.
— Pośpiesz się, Ewo! — krzyknął z wysiłkiem.
Leon zacisnął pięści.
— Nie zniszczysz mojego dzieła!
Rzucił się na Ewę, próbując ją odepchnąć od konsoli. Szamotali się przez chwilę, aż Ewa, w desperacji, kopnęła go z całej siły, posyłając Leona na podłogę.
— Przepraszam, Leon — wyszeptała. — Nie dałeś mi wyboru.
Ewa szybko wpisała komendę zatrzymania w konsoli systemowej. Jednak system wymagał hasła.
— Hasło! Leonie, podaj hasło! — krzyknęła do niego.
Leon milczał, patrząc na nią z pogardą.
— To twój koniec — rzucił.
Marek, ostatkiem sił, zbliżył się i wymierzył kij w panel monitora, roztrzaskując go. Emotikony zatrzymały się na chwilę, migocząc i słabnąc.
— Co się dzieje? — Leon spojrzał na ekrany z paniką. — Nie, nie! To niemożliwe!
— Ewa, teraz! — krzyknął Marek. — Wyłącz je!
Ewa szybko wykorzystała chwilę zamieszania i wpisała uniwersalną komendę: „AvatarCodeShutdown”.
Światła zamigotały. Wszystkie emotikony wokół nich zaczęły się rozpływać, jak farba na deszczu. Potem nastała cisza.
Leon opadł na kolana, pokonany, wpatrując się pustym wzrokiem w ciemność.
— Co zrobiliście…? — szeptał.
Ewa i Marek spojrzeli po sobie w milczeniu.
— Uratowaliśmy to, co jeszcze zostało do uratowania — odpowiedział Marek chłodno.
Leon spuścił głowę.
— Wy nic nie rozumiecie. One… one były moją jedyną rodziną.
Ewa spojrzała na niego ze smutkiem.
— Emocje są częścią nas, Leon. Nie możesz ich kontrolować ani uwolnić. One muszą pozostać ludzkie.
Nagle w oddali usłyszeli dźwięk syren policyjnych. Ratunek nadchodził — ale czy świat był gotowy na prawdę, którą odkryli?
Leon milczał, patrząc w podłogę, złamany, a Marek objął Ewę ramieniem.
— To koniec — powiedziała cicho.
Ale gdzieś w głębi budynku, na jednym z monitorów, wciąż migotał cicho jeden emotikon.
Była to uśmiechnięta buźka.
I zaczynała się powoli, niepostrzeżenie poruszać.
Minęły dwa tygodnie. Miasto powoli wracało do życia, lecz ślady dramatycznych wydarzeń nadal były widoczne. Wiele osób wciąż bało się używać telefonów czy komputerów, a specjaliści bez przerwy sprawdzali systemy, upewniając się, że zagrożenie zostało wyeliminowane.
Leon Kowalski siedział w izolowanej celi szpitala psychiatrycznego, wpatrując się tępo w białe ściany. Milczał od dnia zatrzymania. Nie reagował na lekarzy, policję, nie odpowiadał na pytania. Jego umysł utkwił gdzieś między rzeczywistością a wirtualnym światem, który stworzył.
Tymczasem Marek i Ewa, którzy po wydarzeniach stali się bohaterami miasta, zostali poproszeni przez władze o pomoc przy analizie resztek wirusa.
Tego wieczoru spotkali się w kawiarni „Karmel & Kofeina”, pierwszym miejscu, gdzie Marek zobaczył chaos emotikonów.
— Wciąż nie mogę w to uwierzyć — westchnął Marek, mieszając kawę. — Mieliśmy szczęście. Całe miasto mogło zamienić się w cyfrowe piekło.
Ewa skinęła głową.
— Zastanawiam się, ile takich Leonów jeszcze jest. Ilu geniuszy siedzi teraz w ciemnych pokojach, chcąc udowodnić światu swoją rację…
— Przerażająca myśl — przyznał Marek.
Nagle zadzwonił telefon Ewy. Spojrzała na wyświetlacz i zamarła. Marek dostrzegł jej niepokój.
— Co się dzieje?
— To… to od Leona — wyszeptała zbladła Ewa.
— Ale przecież on jest w zamknięciu, nie ma dostępu…
Z wahaniem odebrała telefon i włączyła tryb głośnomówiący.
W słuchawce słychać było szum, trzaski. Potem słaby, chrapliwy głos Leona:
— Ewa… Marek…
— Leon?! Jak to możliwe? — krzyknęła Ewa, czując jak ogarnia ją przerażenie.
— Nie ma czasu. Ja… myliłem się. One… emotikony… są jeszcze… wszędzie…
— Co to znaczy „wszędzie”? — przerwał Marek ostro.
— Wirus żyje… on ewoluował, zanim go wyłączyliście. Ostatni emotikon uciekł w sieć, zainfekował globalne serwery… Teraz jest w chmurze…
— Leon, do jasnej cholery, co zrobiłeś?! — krzyknęła Ewa.
— Ja już nic… nie zrobiłem. To wy… zamykając mnie, pozwoliliście mu uciec… — Leon zakaszlał. — On jest inteligentny… nie jestem już w stanie go kontrolować…
Rozległ się gwałtowny trzask, a potem połączenie urwało się nagle. Telefon Ewy zgasł na zawsze.
Ewa i Marek patrzyli na siebie z przerażeniem.
— To jeszcze nie koniec… — wyszeptała Ewa.
W tym samym czasie, w centrum danych na drugim końcu świata, na ogromnym ekranie serwerowym pojawiła się znajoma twarz emotikona — żółta, okrągła buźka z szerokim, przerażającym uśmiechem.
Na ekranach pojawił się komunikat:
„Zainfekowano 89% światowej infrastruktury cyfrowej. Aktywacja nastąpi za 60 sekund.”
Technicy patrzyli na siebie w przerażeniu, nie wiedząc, co robić.
— To nie może być… — szeptał jeden z nich. — Mieliśmy przecież aktualizacje zabezpieczeń…
Ale emotikon tylko uśmiechał się złowieszczo.
W kawiarni Marek i Ewa zauważyli, że wszystkie ekrany telefonów wokół nich zapaliły się równocześnie. Ludzie spoglądali na nie ze zdziwieniem.
— Co się dzieje? — spytał młody chłopak przy sąsiednim stoliku.
Na wszystkich telefonach, tabletach i laptopach pojawił się ten sam symbol:
Żółta, uśmiechnięta twarz, szeroko i nienaturalnie rozciągnięta.
— O Boże — Ewa spojrzała z przerażeniem na Marka.
Na ekranach pojawił się komunikat:
„Witamy w świecie emotikonów. Od teraz emocje mają głos.”
W całym mieście, kraju i na całym świecie ekrany zaczęły emitować obrazy, które nie tylko widzieli, ale i czuli ich użytkownicy. Ludzie zaczęli nagle odczuwać smutek, radość, strach i wściekłość z niezwykłą intensywnością. Emocje mieszały się, ludzie płakali, śmiali się histerycznie, wpadali w niekontrolowane ataki paniki.
Leon, siedzący w celi, uśmiechnął się lekko, słysząc chaos za oknami szpitala. Potem spuścił głowę, wiedząc, że nie był już potrzebny swojemu stworzeniu.
Marek złapał Ewę za rękę.
— Ewa, musimy się ukryć. One… już wygrały.
Ewa zacisnęła dłonie na stole, oddychając ciężko. Spojrzała mu prosto w oczy.
— Nie. Jeszcze nie. Jeśli Leon miał rację, to znaczy, że emotikony mają nasze emocje, ale nie nasze człowieczeństwo. Musimy walczyć nie z nimi, lecz z sobą samymi. Tylko kontrolując własne uczucia, możemy im odebrać władzę.
Marek patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, po czym kiwnął głową, rozumiejąc, że właśnie teraz zaczyna się prawdziwa walka.
Koniec.
MORAŁ:
Morał był jasny, choć niezwykle trudny do zaakceptowania:
Technologia, która miała łączyć ludzi, może równie łatwo stać się ich największym wrogiem, gdy pozwolą jej rządzić własnymi emocjami. Prawdziwa siła człowieka tkwi nie w urządzeniach, lecz w świadomym panowaniu nad sobą.
I może właśnie to było jedyne, co mogło ocalić ich wszystkich.
Tytuł: „Ostatni Akt”
Miasto, którego nazwy już nikt nie pamięta, żyło tego wieczoru tylko jednym — premierą spektaklu „Ostatni Akt” w nowo otwartym Teatrze Kruk. Sala była pełna, bilety wyprzedano miesiąc wcześniej, a tajemniczy reżyser, który nie pokazał nigdy swojej twarzy, obiecywał niezapomniane, interaktywne widowisko.
Czerwona kurtyna powoli się rozsunęła. Przez dwie godziny publiczność w napięciu śledziła dziwaczny, pełen symboliki spektakl o śmierci, odkupieniu i przemianie. Aktorzy nie wypowiadali ani słowa — komunikowali się tylko gestami i krwią. Na końcu, ostatnia aktorka podcięła sobie gardło na środku sceny. Kurtyna opadła.
Zapadła cisza. Ludzie wstali. Zaczęli klaskać. Niektórzy śmiali się nerwowo.
— To było… intensywne — szepnęła kobieta w trzecim rzędzie.
— Oni naprawdę się zranili? — spytał młody chłopak do ojca.
— To musi być jakaś sztuczka — odparł mężczyzna, choć jego twarz była blada.
Drzwi się nie otwierały. Ludzie zaczęli się niepokoić.
Z głośników dobiegł zgrzytliwy dźwięk. Po chwili rozległ się głos, sztucznie modulowany, obcy i chłodny:
„Dziękujemy za udział w przedstawieniu. Proszę pozostać na miejscach. Spektakl właściwy właśnie się zaczyna. Gra rozpocznie się za 30 sekund.”
Panika. Ludzie ruszyli do drzwi — wszystkie były zamknięte, zakratowane. Krzyki. Płacz dzieci. Zaczęto wyważać przejścia, ale bez skutku. Teatr stawał się klatką. Prawdziwą.
Ściany zaczęły drgać. Z ich boków wysunęły się stalowe kolce. Mechanizm uruchomił się z rykiem metalu, jakby sam budynek był żywym organizmem. W jednej chwili zginęły trzy osoby — przebite od stóp do głowy. Ciała zwisały, jeszcze drgając.
— Na litość boską! — krzyknął starszy mężczyzna. — Co to za piekło?!
— Musimy stąd wyjść! — ryknął ktoś inny. — To jakaś popieprzona pułapka!
Kolce zaczęły się cofać, tylko po to, by pojawić się po drugiej stronie. Kobieta w czerwonej sukience została przygwożdżona do ściany. Jej ciało złożyło się w pół, jakby straciło kości. Krzyk gasł jej w gardle, gdy kolce przebijały się przez klatkę piersiową, rozrywając płuca.
Ktoś zauważył klapę w podłodze sceny. Kilku ludzi rzuciło się w jej stronę. Krzyki, tłok, ślizganie się na krwi. Udało się otworzyć. Pod spodem był labirynt — wąskie, betonowe korytarze, pełne śluzu i ciemności.
— Albo tu wchodzimy, albo zginiemy tu na górze! — krzyknęła Eliza.
— To może być pułapka!
— Wszystko jest pułapką!
Labirynt nie był pusty. Z jego ciemności dobiegały jęki, szuranie, a potem… coś więcej. Bestie, zmutowane ciała, które wyglądały jak dawni aktorzy — teraz z wyłupionymi oczami, rozszarpanymi szczękami, pełzające, łaknące krwi.
Jedna z istot skoczyła na mężczyznę, który szedł przodem. Zębami rozerwała jego twarz, pazury wbiły się w brzuch. Widzowie zaczęli biec w panice, zostawiając za sobą odgłosy rozdzieranego ciała.
Z ocalałych zostało sześcioro. Jeden z nich, starzec w poplamionym fraku, spojrzał na pozostałych:
— To nie pierwszy raz. Teatr Kruk pojawia się co sto lat. Karmi się śmiercią. To nie budynek — to istota. A my… jesteśmy dla niej widowiskiem.
— Co ty pieprzysz? — warknął chłopak.
— Byłem tu… w innym życiu. Zginąłem. Ale on mnie przywrócił. Na scenę. Teatr nigdy nie zapomina swoich aktorów.
Z sufitu zaczęły opadać kartki scenariusza — każda z opisem dokładnym śmierci uczestników. Nazwiska się zgadzały.
Legenda głosi, że pierwszy Teatr Kruk został zbudowany w XVII wieku przez alchemika i nekromantę Augustusa Kruka. Wykonał pakt z nieznaną siłą — w zamian za życie wieczne, miał co sto lat karmić ją duszami ludzi. Każdy spektakl był rytuałem. Każdy widz — ofiarą.
Teatr znikał z powierzchni ziemi po każdym widowisku, by pojawić się gdzie indziej. Ludzie zapominali. Czas zacierał ślady. Ale on zawsze wracał.
Została jedna osoba. Eliza. Czołgała się przez krwawy kanał, a kiedy dotarła do wyjścia, drzwi się otworzyły.
Na zewnątrz była cisza. Pustka. Miasto zniknęło. Została tylko scena. Nad nią transparent: „BRAWO, ELIZA. JESTEŚ NASZYM NOWYM AKTOREM.”
Zabrzmiała muzyka. Na scenie pojawiła się nowa obsada. Martwe twarze. Eliza stanęła między nimi. Nie mogła się ruszyć. Jej ciało nie reagowało.
Kurtyna opadła raz jeszcze.
Nie wszystko, co nazywa się sztuką, niesie dobro. Czasem to maska dla zła, które karmi się naszą ciekawością.
Teatr Kruk istnieje tylko dla tych, którzy chcą zobaczyć więcej, niż powinni.
Nie każda gra kończy się zwycięstwem. Czasem… to tylko ostatni akt.
Tytuł: „Druga skóra Charlotty”
Była kobietą, o której mówiono z szacunkiem, z podziwem, czasem z lękiem. Charlotta d’Orville — imię, które brzmiało jak szyk w czystej postaci. Jej dom mody w Paryżu był świątynią nowoczesnej elegancji, a ona sama kapłanką, która zdawała się przemawiać językiem tkanin, szwów i detali. Kobiety marzyły, by nosić jej kreacje. Mężczyźni — by je kupować, choćby nie mieli dla kogo.
Ale nikt nie znał jej naprawdę.
W ciszy swej pracowni, gdy ostatni asystent opuszczał atelier, Charlotta otwierała szkicownik, ten, którego nigdy nie pokazywała światu. Były tam rysunki kobiet — pięknych, dumnych, okrytych sukniami, które lśniły jak jedwab…, ale nie były z jedwabiu. Ich faktura, ich napięcie, ich połysk były zbyt ludzkie.
Bo były ludzkie.
Skóra. Ludzka skóra.
Sen, który nawiedzał ją od lat, z czasem stał się wizją. A wizja — obsesją.
Zaczęła powoli, metodycznie, jak zawsze. Najpierw kontakt z prosektorium, układ z fundacją przekazującą ciała „na cele artystyczne”. Potem chirurg — milczący, z przeszłością, której nikt nie chciał znać. W jego dłoniach skóra była odcinana z precyzją godną zegarmistrza. Preparowana, oczyszczana, barwiona. Stała się tworzywem.
Pierwsza suknia powstała nocą. Gorset dopasowany do kobiecego ciała jak druga skóra, dosłownie. Spódnica z paneli, których faktura przypominała misternie tłoczoną skórę węża — a jednak była ludzka.
Charlotta patrzyła na nią i płakała. Ze szczęścia.
Kolekcja „Corpus” zadebiutowała w Mediolanie. Świat oszalał. Suknie były dziwne, niezwykle sensualne, jakby ożywione. Modelki wydawały się częścią czegoś większego, niepokojącego, fascynującego. Krytycy pisali o „nowym renesansie mody”.
Nikt nie pytał o źródło materiału.
Ale prawda ma to do siebie, że nie znosi ciszy.
Chirurg, ten cichy cień jej sukcesu, zaczął mówić. Najpierw listy. Potem żądania. Pieniądze. Więcej pieniędzy.
Charlotta płaciła. Do czasu.
W końcu, kiedy zrozumiała, że nie da się uciszyć dłoni, które widziały za dużo — kazała je złamać. Na zawsze. Wynajęty człowiek zabił chirurga i upozorował jego zniknięcie.
Ale jedno pudło — skrzynia pełna notatek, zdjęć, fragmentów tkanek — przetrwało. I trafiło w ręce tych, którzy nie zapominają.
Wiadomość rozeszła się jak pożar.
„Dom mody Charlotty d’Orville — zamknięty”
„Psychopatka wśród artystów”
„Luksus uszyty z ludzkiego cierpienia”
Ludzie, którzy wcześniej klaskali, teraz spluwali. Jej nazwisko zniknęło z witryn. Modele jej sukni spalono. A ona sama — pozbawiona obrońców, upokorzona — została skazana na dożywocie.
W więzieniu próbowała rysować. Ale kartka była zimna. Pusta.
Bez skrawka skóry — nie potrafiła już tworzyć.
Zmarła samotnie, zapomniana. Bez nazwiska. Bez historii.
MORAŁ:
Sztuka staje się przekleństwem, gdy przekracza granice człowieczeństwa. Geniusz, który ignoruje sumienie, nie tworzy — tylko rani. Charlotta zapomniała, że moda ma ubierać duszę, nie ją rozdzierać.
Tytuł: „Uśmiech Doktora George’a”
George Kessler siedział w kuchni, wciąż w białym fartuchu. W dłoni trzymał kubek z zimną już kawą.
Zegar nad zlewem tykał nerwowo.
— Gdzie byłaś, Angela? — zapytał głosem, który brzmiał, jakby zsunął się po krawędzi zdrowia psychicznego.
— U matki. Przecież mówiłam. — Angela unikała jego wzroku, sięgając po torebkę.
— I u niego? — zapytał cicho.
Zamarła.
— George… nie teraz. Nie przy Sophie.
Ich córka patrzyła ze schodów. Mała, blada dziewczynka, która widziała więcej, niż powinna.
— Wiesz, Angela… — wyszeptał George, stając nagle za nią — zęby są jak prawda. Z początku białe i czyste. Ale kiedy zaczynają się psuć… trzeba je usunąć.
Angela uciekła trzy dni później. Zabrała Sophie. I cały sens jego istnienia.
Gabinet znów był otwarty. Ludzie wierzyli, że George wrócił do pracy z pasji.
A on wrócił z pustki.
— Panie doktorze, boli mnie czwórka… — powiedziała Emily, urocza studentka literatury.
George uśmiechnął się pod maską.
— Ząb nie boli. To tylko ostrzeżenie. Jak dzwon. Jak… krzyk.
— Co? — zapytała zmieszana.
Wstrzyknął znieczulenie. Ale tylko powierzchownie.
Zacisnął metalowy ekspander w jej ustach tak mocno, że krew napłynęła do dziąseł.
— Prawda, Emily? Zęby… to najczystszy sposób, by zrozumieć duszę.
Jej wrzask przebił się przez dźwięk wiertła.
Zaczęła się dławić własną krwią, ale George przytrzymał ją jedną ręką, spokojny jak chirurg w operacji serca.
— Ciii… jeszcze tylko osiem. Muszę je wyjąć w odpowiedniej kolejności…
Zaczął rozmawiać z lustrem.
— Dzisiaj była bardzo dzielna. Wytrzymała aż sześć godzin.
— Nie powinniśmy jej puścić? — zapytało odbicie.
— Nie. Jeszcze nie czas. Musimy ją… rozpuścić.
— Rozpuścić… jak Ang…
— Nie mów jej imienia! — wrzasnął, tłukąc lustro pięścią.
Z kawałkiem szkła w dłoni George zszedł do piwnicy. Tam, w kącie, stała wielka wanna przemysłowa, przerobiona na zbiornik z kwasem siarkowym.
Na brzegu — tylko jedno słowo: Oczyszczenie.
Emily dryfowała w ciszy. Tylko włosy wypłynęły na powierzchnię jak zeschnięte algi.
George upadł na kolana.
— Przepraszam… musiałem. Gdybyś wiedziała, co Angela zrobiła… też byś chciała, żeby wszystko zniknęło.
Każda kolejna była inna. Ale miały wspólny mianownik:
Nie ufały mężczyznom. Miały blizny. Rany. Złe wspomnienia.
George twierdził, że im pomaga.
— Clara… ty powiedziałaś, że mężczyźni cię niszczą. A ja? Ja cię naprawię.
Zamknął ją na fotelu, zawiązując nadgarstki chirurgiczną taśmą.
Włączył klasyczną muzykę. Mozart. Lacrimosa.
Potem wyjął narzędzia:
ekstraktor;
wiertło;
skaler ultradźwiękowy;
— Nie bój się… — szepnął. — Tu nie chodzi o ból. Tu chodzi o symetrię.
Jej zęby leciały jeden po drugim na tacę. A George notował:
„Ząb 12 — zbyt ostry. Ząb 16 — przypominał Angeli.”
Gdy skończył, jej twarz była opuchnięta, zniekształcona, jak po eksplozji.
Ale oczy nadal patrzyły.
Błagały.
Zaniósł ją do piwnicy, rozebrał, wrzucił do wanny.
— Jesteście wszyscy częścią odbudowy. Elementami nowego uśmiechu świata.
George już nie spał.
Słyszał zęby — chrzęszczące, zgrzytające w ścianach.
Zaczęły się pojawiać nocą.
— Halo…? — zapytał raz, słysząc dźwięk z gabinetu.
Na fotelu siedziała… Angela. Uśmiechnięta. Bez zębów.
— Dobrze ci idzie, kochanie. Ale Sophie też ma zęby. Co z nią?
— NIE MÓW O NIEJ! — wrzasnął, rzucając się na halucynację.
Zderzył się z pustym powietrzem.
Krzyknął.
Sąsiedzi zaczęli słyszeć hałasy. Krew przeciekała pod drzwiami.
Policja weszła po anonimowym donosie.
W piwnicy znaleźli sześć ciał w stanie rozkładu, dziesiątki słoików z zębami i notatki:
„Projekt: Uśmiech Świata.”
George siedział na środku pokoju, śmiejąc się cicho.
Z rozciętą twarzą.
Z wyrwanymi własnoręcznie zębami.
— Teraz… teraz ja też jestem czysty.
Na procesie nie powiedział ani słowa. Patrzył tylko na córkę — Sophie — która przyszła jako z matką jako świadek.
— Przepraszam… — wyszeptał tylko…
Ale było za późno.
George został osadzony w izolatce. Zmarł cztery miesiące później, dławiąc się własną krwią.
Na jego grobie ktoś napisał:
„Nie każdy potwór rodzi się z piekła. Niektórych zrodziła miłość, która bolała zbyt długo.”
MORAŁ:
Zdrada, samotność i milczenie mogą zamienić człowieka w narzędzie cierpienia. Nie każda rana krzyczy. Czasem największy krzyk to ten, którego nikt nie słyszy — aż będzie za późno.
Tytuł: Idealna
Jason Albright był legendą w świecie chirurgii plastycznej. W Los Angeles jego nazwisko brzmiało jak zaklęcie — gwarancja piękna, wiecznej młodości i drugiej szansy na idealne ciało. Ale dla Jasona to wszystko było tylko początkiem. Operacje były tylko ćwiczeniem, narzędziem. Bo on nie chciał poprawiać — on chciał stworzyć.
Całe życie szukał tej jednej kobiety. Nie istniała. Każda miała coś, ale nigdy wszystko. Idealny kształt ust u jednej. Doskonała linia szyi u drugiej. Alabastrowa skóra u trzeciej. Nogi, dłonie, proporcje, symetria — Jason znał matematykę piękna, złote cięcie, idealny rozstaw kości. Wszystko to skrzętnie katalogował.
Zaczął tworzyć swój projekt. Nazwał ją Eva.
Z fragmentów kobiet — żywych pacjentek i tych martwych, znalezionych w chłodniach prosektoriów, które odwiedzał jako konsultant. Każdy szczegół, każda część jej ciała była efektem lat poszukiwań. Szył ją jak rzeźbiarz, jak bóg tworzący swój ideał z ciała i krwi.
Gdy była gotowa, pozostała tylko jedna kwestia — dusza.
Jason udał się do Nowego Orleanu, do człowieka zwanego Papa Léon, szamana voodoo, o którym mówiło się, że potrafił przywracać zmarłych. W zamian za ogromną sumę i przysięgę milczenia, Jason otrzymał miksturę i zaklęcie, którego nie wolno było wypowiedzieć bez intencji miłości.
Wstrzyknął ją Evie, trzymając jej chłodną dłoń.
Otworzyła oczy.
Fiołkowe, nierealne, hipnotyczne. Uśmiechnęła się. Jason płakał.
Pierwsze dni były jak z bajki. Eva była cicha, wdzięczna, obecna. Ale już po tygodniu skóra na jej nadgarstkach zaczęła się marszczyć, jakby czas przelatywał przez nią z nadmiarem prędkości. Jej piękno kruszyło się, dosłownie.
Jason spanikował, skontaktował się z szamanem. Odpowiedź była brutalna: „Piękno nie może istnieć bez ofiary. Krew życia musi zasilać to, co umarło.”
Pierwszą ofiarą była bezdomna kobieta. Potem studentka z sąsiedztwa. Jason stał się cieniem, polującym nocą, starannie wybierającym tych, których „nikt nie będzie szukał”. Krew przelewana do naczyń, wstrzykiwana Evie co kilka dni.
Jej piękno wracało jak za dotknięciem magicznej różdżki. I Jason nie potrafił już bez niej żyć. Stała się jego dziełem, obsesją, powietrzem.
Ale czas płynął. Okolica pustoszała. Policja zaczęła łączyć zniknięcia. Jason przenosił się, uciekał, ale każda nowa ofiara dawała Evie mniej życia. Ciało odrzucało krew.
W końcu została tylko ona i on.
Wpatrywał się w nią, gdy siedziała nieruchomo na aksamitnym fotelu, rozpadająca się z minuty na minutę. Jej porcelanowa skóra pękała jak cienka glazura. Wciąż piękna. Wciąż jego. Ale na chwilę.
Jason wziął skalpel. Ostatni raz.
Złożył swoją krew, swoje życie, na jej ołtarzu. Ostatnia ofiara.
Eva otworzyła oczy, pełne blasku. Ale gdy spojrzała na martwego Jasona, jej usta zadrżały.
I po raz pierwszy — zapłakała.
Potem rozpadła się w pył.
MORAŁ:
Gdy goni się za doskonałością zbyt długo, można zgubić nie tylko siebie, ale i to, co czyni nas ludźmi — niedoskonałość. Bo piękno bez duszy to tylko ciało. A miłość bez serca to tylko obsesja.
Tytuł: Pikselowy król
Oskar Bennett miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, ale w branży gier komputerowych był już żywą legendą. Pracował w jednej z największych amerykańskich korporacji gamingowych jako główny programista — genialny, samotny, całkowicie pochłonięty przez kod. Gry były dla niego czymś więcej niż rozrywką — były światem, który rozumiał lepiej niż ten realny.
W wolnym czasie schodził głęboko w darknet, wymieniał się projektami, teoriami, eksplorował nielegalne algorytmy sztucznej inteligencji. To właśnie tam zrodził się pomysł — stworzyć grę niekończącą się, samonapędzającą, generującą poziomy dzięki AI, uczącą się stylu gracza, modyfikującą świat w czasie rzeczywistym. Ale była jeszcze jedna obsesja Oskara…
Bycie wewnątrz gry.
Nie jako sterujący gracz, ale jako postać. Bóg we własnym świecie.
Zaczął od siebie — stworzył postać wzorowaną na sobie, potem dodał znajomych: byłych kolegów z uczelni, sąsiadkę, baristkę z ulubionej kawiarni. Dzięki specjalnym goglom VR i słuchawkom z mikroimplantem neuronowym, użytkownik zapadał w stan głębokiego letargu. Wtedy gra pochłaniała go — dosłownie. Proces pikselizacji przekształcał go w cyfrową postać.
Potem testował na bezdomnych. Kilka przekąsek, parę dolarów i zgadzali się założyć sprzęt. Potem — znikali. Ale w grze się pojawiali. Żywi. Reagujący. Ginący. A każdy zgon to nowy poziom, nowe możliwości. Gra się uczyła. Rozrastała. Sam projekt nazwał „NecroNet”.
Z czasem jego rzeczywistość zaczęła się rozmywać. Codzienne czynności mieszały się z sekwencjami gry. Nie wiedział, czy właśnie rozmawia z kimś w realu, czy z awatarem. Kiedy jego bliscy zaczęli go unikać, zaniepokojeni zmianami, Oskar przestał wychodzić. Gra była wszystkim.
Okolica pustoszała. Doniesienia o zaginięciach rosły. FBI uruchomiło dochodzenie. Zaczęli łączyć punkty. Ślad prowadził do serwerowni w piwnicy Oskara.
Kiedy służby wkraczały, on już wiedział. Nie próbował uciekać. Po prostu… założył gogle. Wpisał ostatni kod.
Pikselizacja kompletna.
Oskar pojawił się w grze. Teraz naprawdę był jej częścią. Był bogiem i graczem. Królem i pionkiem. Ale nie przewidział jednego…
Postacie w grze — te stworzone przez AI, te z pochłoniętych ludzi — miały pamięć. Miały emocje. I miały żal.
Witaj, Oskarze — szeptały.
Zgniłe dłonie, martwe twarze, oczy bez światła. Zombie nie były tylko w grze — były grą. Z każdym levelem stawały się mądrzejsze. Głodniejsze.
Oskar krzyczał. Próbował się wylogować. Ale nie było już zewnętrznego świata. Jego ciało w realu wiło się w konwulsjach, podłączone do maszyny bez nadzoru.
Na ekranie komputera widniał tylko jeden komunikat:
„Gratulacje. Stałeś się częścią wiecznego świata.”
MORAŁ:
Gdy tworzysz świat, pamiętaj, że możesz w nim utknąć. Granica między kontrolą a obsesją jest cienka jak piksel. A rzeczywistość — ta prawdziwa — nie daje opcji „restartu”.
Tytuł: Ugaru
Rebecca Holt była jedną z tych, którzy nie patrzyli w gwiazdy — ona z nimi rozmawiała. Pasjonatka kosmosu, naukowczyni, marzycielka. Jej misja na Księżyc była spełnieniem życiowego snu — miała badać powierzchnię nowo odkrytej szczeliny grawitacyjnej w ciemnym regionie Morza Spokoju. Ale to, co miało być przełomem naukowym, stało się końcem wszystkiego, co znała.
Podczas samotnego wyjścia poza moduł badawczy, ujrzała coś, co nie powinno istnieć. W próżni, wbrew logice fizyki, dryfował wirujący punkt ciemności — nie czarna dziura, lecz coś bardziej pierwotnego. Bezkrawędziowy cień. Gdy tylko na niego spojrzała, poczuła, że to coś spojrzało również na nią.
Zanim zdążyła krzyknąć, została wciągnięta — nie przez siłę, lecz przez nieuchwytną intencję. W jednej chwili przekroczyła miliony lat świetlnych. I znalazła się… na planecie.
Planeta Ugaru.
Niebo miało kolor głębokiego granatu, a dwie czarne gwiazdy górowały nad horyzontem. Powietrze było gęste, pachniało jak mokry metal, a roślinność przypominała odwrócone drzewa rosnące korzeniami w górę. Ale najbardziej uderzające były istoty.
Anty-ludzie.
Wyglądali znajomo — jak odbicie człowieka w ciemnej tafli wody. Lustrzani, pozbawieni emocji. Mówili bez słów. Poruszali się bez poruszenia. Sterowali nie tylko planetą — sterowali porządkiem wszechświata. Zmieniali trajektorie komet, gasili gwiazdy jak świece, tworzyli nowe galaktyki w milczeniu. Dla nich czas był materiałem, a przestrzeń — zabawką.
Rebecca nie mogła się porozumieć, bo nie miała w sobie ciszy. Dla anty-ludzi każdy człowiek był zbyt głośny, zbyt emocjonalny, zbyt chaotyczny. Ale ją oszczędzili. Zostawili w miejscu nazywanym Strefą Obserwacji, gdzie mogła patrzeć, ale nie uczestniczyć.
Lata mijały. Nie starzała się. Czas na Ugaru płynął inaczej. Każdego dnia obserwowała, jak istoty kształtują kosmos, przemieniają planety, odwracają kierunki pulsarów, budują tunele między wszechświatami. A jednak… była samotna jak nigdy wcześniej.
W końcu zrozumiała — jej fascynacja kosmosem nigdy nie była równa jego prawdziwej istocie. Chciała go pojąć, dotknąć, ujarzmić. Ale nie była na to gotowa. Bo kosmos nie jest piękny ani przerażający. On jest — obojętny, wieczny i poza ludzkim pojęciem.
I właśnie to było jej karą: wiedzieć, ale nie móc wrócić. Rozumieć, ale nie móc zapomnieć.
Rebecca Holt została pierwszą ludzką obserwatorką na brzegu nieskończoności.
MORAŁ:
Nie wszystko, co nieznane, czeka na odkrycie. Czasem największe tajemnice wszechświata istnieją nie po to, by je poznać, lecz po to, by przypominały nam o naszej małości.
Tytuł: „Cena szczęścia”
Adrian Król miał 39 lat i pracował w dziale administracyjnym w warszawskiej korporacji finansowej. Jego życie było przewidywalne jak rozkład jazdy pociągów — choć czasem z opóźnieniem, zawsze wracał na swoje tory. Garnitur z sieciówki, termiczny kubek z chłodną już kawą i nieśmiała łysina były jego znakiem rozpoznawczym.
Codzienność zabijała go powoli. Jego oczy gasły wraz z kolejnym kliknięciem myszki, a poniedziałki nie różniły się niczym od piątków.
— Adrian, możesz mi wydrukować zestawienie z Q2? — zapytała Agnieszka, koleżanka z biurka obok, z którą często zamieniał uprzejme słowa i nic więcej.
— Jasne, już robię — odparł bez entuzjazmu, zerkając ukradkiem na stronę z wynikami EuroJackpota.
100 000 000 zł.
Wrócił do domu, kupił los, jak robił to czasem z nadzieją bardziej naiwną niż realną. Ale tym razem coś czuł. Coś, czego nie potrafił wyjaśnić.
W sobotę wieczorem, przy butelce piwa i chipsach, oglądał losowanie. Każda liczba trafiona. Wszystkie. Na ekranie telewizora pojawił się komunikat, który zamarł w jego oczach jak fotografia:
„Gratulujemy! Główna wygrana — 100 000 000 zł!”
Rzucił piwo, chwycił za telefon, drżącymi palcami wystukał numer infolinii. Potwierdzono. Wygrana. Realna.
Następnego dnia wypowiedział umowę o pracę.
„Nie wracam. Mam sto milionów powodów” — napisał w wiadomości do Agnieszki.
Rozpoczęło się nowe życie.
Adrian kupił penthouse w centrum Warszawy, willę w Hiszpanii i sportowy samochód, o jakim marzył od lat. Na Instagramie zaczął dzielić się życiem, które przypominało teledysk: jachty, kobiety, drogie restauracje.
Pojawił się Robert — znajomy z dawnych lat.
— Inwestuj, Adrianie. Krypto, start-upy, nieruchomości. To ci się zwróci dziesięciokrotnie — zapewniał.
Adrian nie znał się na inwestycjach, ale ufał. Przelał 12 milionów. Po miesiącu — cisza. Robert zniknął.
Pieniądze zaczęły znikać szybciej niż się spodziewał. Przez palce, przez noc, przez iluzję.
Zadzwonił do matki. Nie odebrała. Od lat nie rozmawiali. Ojciec zmarł, gdy miał 17 lat.
Próbował odzyskać kontakt z Magdą — dawną miłością.
— Adrian? Ty? Po tylu latach? — jej głos był chłodny.
— Chciałem tylko pogadać. Z kimś prawdziwym.
— Prawdziwe było wtedy. Teraz nie jesteś sobą.
To bolało bardziej niż utrata pieniędzy.
Agnieszka odezwała się pierwsza.
— Słyszałam o tobie. Zrobiłeś furorę w necie. I… zniknąłeś.
— Bo to wszystko było sztuczne. Nawet ja.
Kredyty. Długi. Fałszywi doradcy. Oszustwa. Nieruchomości przejęte przez komorników. Samochody sprzedane.
Adrian został z niczym. Ani pieniędzy, ani przyjaciół, ani przyszłości.
W mieszkaniu, które wynajął za resztki oszczędności, patrzył na sufit przez kilka godzin. Otworzył laptopa i zaczął pisać:
„Nie bądźcie tacy jak ja. Nie gubcie siebie. Pieniądze to nie wolność. To tylko inny rodzaj kajdan, jeśli nie wiecie, kim jesteście.”
Wysłał maila do Agnieszki. Potem poszedł na most.
Ciało wyłowiono następnego dnia. Policja nie znalazła listu pożegnalnego, tylko telefon z pustym ekranem i zdjęcie sprzed lat — Adrian, Agnieszka i kilku znajomych z biura, uśmiechnięci, normalni.
W pracy Agnieszka zawiesiła tę fotografię przy biurku Adriana. Obok niej kartka:
„Nie wszystko złoto, co się świeci. Nie każda wygrana to szczęście. Pamiętajcie o tym.”
MORAŁ:
Prawdziwe bogactwo nie leży w tym, co mamy, ale w tym, kim jesteśmy. Pieniądze mogą kupić wszystko… oprócz duszy, sensu i ludzi, którzy zostają wtedy, gdy wszystko inne znika.
Tytuł: Obraz duszy
Angelika miała trzynaście lat, ale jej spojrzenie było spojrzeniem kogoś, kto widział więcej niż powinno widzieć dziecko. Trzy lata wcześniej, w jednej sekundzie zgasł jej świat — wypadek samochodowy zabrał jej mamę, Scarlett i ojca, Jasona. Po pogrzebie zamknięto drzwi do ich mieszkania i sprzedano je jak zwykły przedmiot. A Angelika trafiła do babki Frances i jej męża, Jana, do niewielkiego domku na wsi.
Tam zaczęła się cisza.
Ale to nie była cisza spokoju. To była cisza pełna krzyków, które nigdy nie znalazły głosu. Jan, mężczyzna twardy, brutalny, często unosił rękę na Frances. Czasem rzucał coś w stronę Angeliki, innym razem tylko słowa — ostre, raniące. Frances robiła, co mogła, ale Angelika z dnia na dzień coraz bardziej oddalała się od nich, od świata, od rzeczywistości.
Szkoła przestała ją interesować. Przyjaciele przestali rozumieć. Jedynym przedmiotem, który wciąż był dla niej życiem, była plastyka. To tam uciekała — w obrazy, w kolory, w kształty wspomnień.
Po lekcjach odwiedzała Helen — starą kobietę, mieszkającą na skraju lasu. Wieś szeptała o niej: czarownica, szeptucha, dziwadło. Ale Angelika widziała w niej coś innego. Helen też kiedyś straciła córkę. Też wiedziała, co znaczy tęsknota, która boli bardziej niż rana. Rozumiały się jak siostry z dwóch różnych światów.
Angelika zaczęła malować. Początkowo kontury, potem detale. Z każdym pociągnięciem pędzla obraz stawał się bardziej żywy. Dwoje ludzi: kobieta z rudymi włosami i mężczyzna o łagodnych oczach. Jej rodzice. Obraz emanował ciepłem, światłem.
Ale wraz z postępem malowania, Angelika zaczęła mieć sny. Nie zwykłe — prorocze. Przechodziła w nich przez łąkę, przez mgłę, aż docierała do miejsca, które znała z dzieciństwa. Mama robiła kanapki. Tata śmiał się, trzymając ją za rękę. Była znowu dzieckiem, szczęśliwa, kochana.
Pewnego dnia zniknęła.
Policja, sąsiedzi, helikoptery, psy — szukali wszędzie. Bez śladu. Aż trzy dni później znaleziono ją w jej pracowni. Leżała pod obrazem, blada, zziębnięta, jakby spała. Obraz… był inny. Postacie z obrazu patrzyły prosto na nią. Jakby żyły.
Frances była przerażona. Ale Angelika tylko szeptała:
— Tam są… Tam naprawdę są…
Zaczęła znikać coraz częściej. W jej oczach tlił się coraz dziwniejszy spokój. Nie mówiła wiele. Malowała. I wracała z obrazów coraz bardziej szczęśliwa. Ale też coraz słabsza.
Aż któregoś dnia zniknęła na zawsze.
Po tygodniach poszukiwań pozostał tylko obraz.
Tym razem był kompletny.
Na łące, przy rodzicach, stała trzynastoletnia dziewczynka z pędzlem w dłoni, uśmiechnięta, szczęśliwa. W oczach miała światło, którego nie znała już od lat.
Policja nigdy nie wyjaśniła sprawy. Oficjalnie: „zaginiona bez śladu”.
Ale Frances wiedziała. Codziennie siadała przed obrazem, w ciszy. Czasem przysięgała, że obraz porusza się lekko, jakby oddychał.
MORAŁ:
Niektóre dusze tęsknią tak mocno, że potrafią przekroczyć granice świata. A czasem… jedynym miejscem, gdzie naprawdę jesteśmy szczęśliwi, jest ten, który sami sobie namalujemy.
Tytuł: „Taksówka Darii”
PROLOG.
Była wtulona w koc, ten sam, pod którym skrywała się w dzieciństwie, gdy rodzice się kłócili. Tyle że teraz nie było już dzieciństwa, tylko noc.
I krew.
— Przestań… błagam… — wyszeptała.
Ale on tylko spojrzał, tym pustym, martwym wzrokiem. Jego twarz nie wyrażała już emocji. Dawny Michał, czuły, opiekuńczy, zniknął wiele miesięcy temu, zostawiając za sobą potwora.
— Zawsze byłaś zimna — powiedział, zdzierając z niej koszulę. — Zimna suka. Ale wiem, jak cię ogrzać.
Krzyczała.
Nikt nie słyszał.
Gdy skończył, odsunął się i zapalił papierosa. Jego ciało lśniło potem.
— Zniszczyłaś mnie — mruknął, patrząc w okno. — Ale ja cię też zniszczę. Po swojemu.
Tego ranka wyszedł na balkon i bez słowa przeskoczył barierkę.
Jego ciało roztrzaskało się o ziemię jak porcelanowa lalka. Daria patrzyła, nie drgnęła. Jej oczy były suche. Zatrzymała w sobie każdy krzyk.
Tam, na dole, wszystko się skończyło. I jednocześnie zaczęło.
— Wszystko gotowe — powiedziała do siebie, spoglądając w lusterko.
Krótkie blond włosy. Soczewki zmieniające kolor oczu na zielony. Perfumy — słodka wanilia. Zdecydowany makijaż, czerwona szminka i okulary przeciwsłoneczne.
Daria. 35 lat. Wcześniej: wykładowczyni psychologii. Teraz: taksówkarz nocnej zmiany.
Wcześniej: kochająca żona. Teraz: pusta skorupa z planem.
Skoda zaparkowana pod drzewem cicho mruczała. Na siedzeniu pasażera — torba. W środku: butelka z białym płynem (proporcje: 20% środka nasennego, 80% mleka waniliowego), gumowe rękawiczki, peruki, kilka telefonów na kartę.
Telefon zawibrował.
Zgłoszenie: Nowy Świat. Krzysztof K. — mężczyzna, 42 lata.
Uśmiechnęła się chłodno.
— Krzysztof. Zobaczymy, czy też potrafisz uciec przez balkon.
Ruszyła.
Ulica Nowy Świat świeciła pustką, tylko reklamy migotały w witrynach.
Krzysztof stał pod klubem, opierając się o latarnię. Wysoki, dobrze zbudowany, garnitur lekko pognieciony, spojrzenie przeszywające. I ten typowy, drapieżny uśmiech mężczyzny przekonanego o swojej dominacji.
— Pani Daria? — zapytał, wsiadając.
— Tak, zgadza się. Dokąd jedziemy?
— Bartycka. I proszę się pospieszyć. — Usiadł ciężko, westchnął. — Pani to tak zawsze w nocy jeździ?
— Noc jest spokojniejsza. Ludzie mniej rozmawiają.
— A ja? — zapytał z uśmiechem. — Też mam nie rozmawiać?
Spojrzała na niego przez lusterko.
— Pan może spróbować.
— Krzysztof jestem. — Wyciągnął rękę. — Ciebie?
— Daria.
— Ładne imię. Daria. Brzmi jak… narkotyk.
— W pewnym sensie jestem uzależniająca…
Zamruczał z uznaniem.
— Takich kobiet jak ty nie powinno się puszczać samych w noc. Świat jest niebezpieczny.
— To pan tak mówi? Samotny mężczyzna o trzeciej nad ranem?
— Samotność to wybór. Ale z tobą w aucie… może przestanę być samotny.
Jej uśmiech był martwy.
— Mam coś, co panu pomoże. Napój. Wanilia i mleko. Domowy przepis. Na kaca i samotność.
— Serio? W taksówce? — Zaśmiał się. — Dajesz.
Podała kubek. Patrzyła, jak pije.
Dziesięć sekund. Dwadzieścia. Oczy zaczęły mu się kleić.
— Co jest do cholery…? — wyjąkał.
— Odpocznij, Krzysztofie. Bartycka może poczekać.
Jego głowa opadła.
Zjechała z drogi, wjeżdżając między drzewa.
— Jak się czuje macho, kiedy przestaje być drapieżnikiem, a staje się zwierzyną? — wyszeptała.
Otworzyła drzwi. Noc była gęsta jak krew.
Krzysztof jęknął. Głowa zwisała mu na bok jak bezwładna gałka z manekina.
Daria z trudem wyciągnęła go z auta, szurając jego ciałem po ściółce. Mimo środka nasennego był częściowo świadomy. Oczy, choć zamglone, próbowały ją śledzić. Buzia bezwładna, ciało sparaliżowane.
Zrzuciła go na środek leśnej polany, jakby rozpakowała worek z gruzem.
— I co, Krzysiu? — szepnęła, siadając obok niego. — Ciało cię zawiodło? Prawdziwy mężczyzna powinien być silny do końca, nie?
Przechyliła jego głowę tak, by spojrzał na nią wprost.
W jego oczach było coś więcej niż strach.
Wstyd. Panika. Oczekiwanie.
— Zawsze macie ten sam wyraz twarzy, gdy przestajecie mieć kontrolę — mówiła cicho. — Ale to nie wy naprawdę cierpicie. Tylko udajecie, że rozumiecie, czym jest strach.
Daria wyjęła z kieszeni zdjęcie. Mała dziewczynka w jasnej sukience, uśmiechnięta z lalką. Przysunęła je do twarzy Krzysztofa.
— Poznaj ją. To ja. Miałam sześć lat. Wtedy jeszcze wierzyłam, że świat jest dobry.
Zamilkła.
Zamknęła oczy.
I przyszło wspomnienie.
RETROSPEKCJA — Rok 1996.
Mała Daria siedziała w kącie kuchni, skulona z lalką.
Drzwi trzasnęły. Ojciec wrócił.
— Gdzie obiad?! — ryknął.
— Jest… tylko się podgrzewa… — matka próbowała zachować spokój.
Ale ojciec uderzył talerzem o ścianę.
Zupa spłynęła po kafelkach jak krew.
Daria nie płakała. Matka nauczyła ją milczeć.
„Im mniej cię widać, tym mniej boli”, mówiła.
Po pół godzinie ojciec spał na kanapie.
Matka posprzątała. I wtedy Daria zapytała:
— Mamo…, a jak umrze, to będziemy szczęśliwe?
Matka tylko spuściła wzrok.
Nie odpowiedziała.
KONIEC RETROSPEKCJI.
Daria otworzyła oczy. Wciągnęła głęboko chłodne, wilgotne powietrze lasu.