E-book
7.35
drukowana A5
37.35
Apolliński Pianista

Bezpłatny fragment - Apolliński Pianista


Objętość:
178 str.
ISBN:
978-83-8273-497-3
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 37.35

Prolog

Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją. -Dante Alighieri

Chłopcy jak zwykle energicznie wbiegali po kamiennych uniwersyteckich schodach. Pomimo, że ich zachowanie zdawało mi się dziecinne, lubiłem na to patrzeć. Na ich twarzach zawsze gościł ten sam ciepły uśmiech co mimowolnie powodowało, że i ja się uśmiechałem. Długie szaliki studentów powiewały na mroźnym wietrze, a na ich policzkach można było dostrzec delikatne rumieńce. Wraz z każdym oddechem z ich ust wydobywał się biały obłok. Jesień witała nas przejmującym chłodem.

Powolnym krokiem szedłem w stronę dużych drzwi. Przyglądanie się roślinności, która zmieniała swój intensywno-zielony kolor na odcienie żółci, czerwieni i brązu sprawiało mi przyjemność. Natomiast widok wiernych temu miejscu wron, które swoim porannym krakaniem wybudzały mnie ze słodkiego snu pozostawiało jedynie gorzki posmak w ustach.

Przypominałem sobie jak wchodziłem tu po raz pierwszy zupełnie zdenerwowany. Nie mógłbym zapomnieć moich drżących dłoni i kołatania serca które mi wtedy towarzyszyły. Teraz? Teraz przekraczanie bram kampusu było dla mnie jak chleb powszedni, jak powrót do domu.

Z uniesionym ku górze kącikiem ust maszerowałem kamienną ścieżką, gdy obok mnie pojawił się Tobias Brumby. Już od rana potrafił wykrzesać z siebie takie pokłady energii co dla mnie było wręcz niedorzeczne.

— Jak czas wolny Rymer? — zapytał dotrzymując mi kroku. Był orzeźwiony i radosny, co zazwyczaj tworzyło wokół niego przyjazną aurę.

— Powiedziałbym, że nic szczególnego. Byłem skupiony na poezji i literaturze. A twój Brumby? — Schowałem dłonie do kieszeni płaszcza.

— Udaliśmy się do Wersal, do wuja. Przy okazji zwiedziłem kawałek Paryża. Wykwintne miasto powiem ci.

— Czyli jesteś zadowolony? — zapytałem po czym parsknąłem śmiechem. — Wykwintne? Zachwycił cię Luwr? Pola Elizejskie czy ilość przechadzających się kobiet?

— Wyjątkowo nacieszyłem swoje oczy, ale ginęły mi te damy pod chmarą czarnych parasolek. Lało jak cholera. — zakończył swoje bogate zdanie burknięciem z nutą obrzydzenia. — A tak poza to też nic takiego. Wyjątkowo deszczowe lato.

— Jak każde od wielu lat. — odpowiedziałem z lekkim uśmiechem. Może nie byłem największym miłośnikiem szarugi, ale nie przeszkadzała mi w tak dużym stopniu jak moim rówieśnikom. Można by rzec, że nocą deszcz stawał się moim sprzymierzeńcem. Szczególnie, gdy kładłem się spać późną porą, melodia jaką wygrywał na dachu domu stawała się niebywale kojąca. Poddasze na którym urzędowałem latem dobitnie mnie o tym przyświadczało.

Dotarliśmy do pokaźnych drzwi, które były charakterystyczną częścią starego budynku. Ze środka już od rana rozbrzmiewały utwory Bacha, co dodawało miejscu wyjątkowej dostojności. Uwielbiałem patrzeć jak młodzi studenci wkraczający na uniwersytet po raz pierwsi mogąc podziwiać to piękne i zabytkowe miejsce.

Tego niewinnego dnia, gdy i ja przekraczałem próg znanego mi kampusu nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, że ten rok obudzi we mnie zupełnie nieznane mi dotąd instynkty i pozostawi na mnie tak wielkie piętno. Przejmujące zimno ciągnęło się w moim wnętrzu aż do kolejnego deszczowego lata.

Rozdział 1

W tym świetle wiersza wszystko, od najbardziej nocnego pocałunku po zenityczną świetność, wszystko jest o wiele jaśniejsze. — Pedro Salinas


Wschodziło jesienne promienne słońce, kiedy Nicholas Fernsby jak i reszta młodych studentów wkraczali po raz pierwszy w uniwersyteckie mury. Podążali długim, szerokim korytarzem gmachu, poznając jego nie skromne zakamarki. Na wysokich ceglanych ścianach smukłe okna umieszczone były jedno za drugim, a widok za ich cienkiego szkła rozpościerał się na bujną roślinność angielskiego ogrodu.

Z przyjemnością badali wnętrze sal wykładowczych, bibliotek, wielgachnej jadali, a także sal przeznaczonych do rozwoju artystycznego. Powędrowali do pomieszania, które swą wytwornością od pierwszej chwili wzbudzało w nich odczucia związane z przebywaniem w królewskim zamku, gdzie okazałe repliki słynnych obrazów oddzielały od siebie potężne, betonowe kolumny. Godne podziwu były także rzeźby wyeksponowane na eleganckich, dla odmiany niewielkich postumentach. Wypolerowana podłoga lśniła pod ich butami, a z sufitu zwisały eleganckie żyrandole. Rozchylone z zachwytu wargi młodych mężczyzn za każdym razem powodowały, że profesor Chadburn czuł dumę, gdy oprowadzał ich po budynku.

W sali było jeszcze kilka innych osób. Nicholas dostrzegał szwendający się studentów w ciemno-zielonych uniwersyteckich swetrach, a także niekiedy i elegancko ubranych wykładowcy.

Uwagę chłopaka przykuł profesor Jonathan Berrycloth stojący w cieniu w jednym z rogów. Wysoki mężczyzna ubrany w ciemny, sztywny garnitur i czarne pantofle prezentował się niesłychanie dobrze. Chłopak wlepił w niego swe roztropne oczy. Ostatnimi miesiącami zdążył przestudiować wiele jego książek, a tuż przed podjęciem nauki na uniwersytecie zdarzało mu się czytać wszelkie artykuły na temat jego prac. Wielokrotnie umieszczali tam jego czarno-białe zdjęcia, których obraz momentalnie pojawił się przed oczami Nicholasa. Był podekscytowany i zaintrygowany, a jednocześnie odczuwał jakby nad głową profesora unosiła się aureola tajemniczości.

Mężczyzna stał pochłonięty rozmową z wykwintnie ubraną kobietą. Nicholas rozpoznał Mademoiselle Florence Le Bon. Francuzkę, której zaszczytem było zostać rektorem szanowanej uczelni, co wielu zdawało się wręcz niedorzeczne zważywszy na pochodzenie. Kobieta była wysoka, bardzo szczupła i ubrana w elegancki garnitur składający się z beżowej ołówkowej spódnicy i o tym samym kolorze marynarce.

Wypowiadała się w stronę mężczyzny swobodnie gestykulując rękoma. Profesor jedynie uśmiechał się do niej kulturalnie.

Po chwili Nicholas rozejrzał się dookoła próbując dostrzec swoich kompanów. Grupa z którą spacerował, skierowała się w stronę jednej z rzeźb mimowolnie ustawiając się w półkole i z zafascynowaniem badając ją wzrokiem.

— Zapewne poznajecie. — stwierdził oprowadzający ich profesor Chadburn swoim charakterystycznym niskim głosem. — Madonna z Brugii. Tworzy zwartą…

— … zamkniętą kompozycję. — wtrącił się jeden ze studentów, który jakiś czas temu stał nieopodal przyglądając się grupie z uwagą. Młodzi adepci spojrzeli na niego zdumieni.

— Dziękujemy Antonio… — rzekł profesor lecz ponownie mu przerwano.

— Przypatrzmy się. — stwierdził chłopak podchodząc do rzeźby i ściszając głos. — Możemy dojrzeć podobieństwo do Piety rzymskiej. Ta delikatnie owalna twarz i bijące dostojeństwo. Można by się zachwycić, nie sądzicie? Sztuka sama w sobie. — zmrużył oczy nachylając się w stronę wyrzeźbionej twarzy. — Chociaż osobiście wolę Dawida.

Subtelnie zbliżał dłoń do wyrzeźbionego policzka, opuszkiem palca dotknął białego marmury, aby wycofać się w ostatniej chwili z cichym westchnięciem. Wyprostował się i odwrócił, aby móc spojrzeć przenikliwie na resztę młodych mężczyzn. Był dosyć wysoki, a jego włosy opadały tuż nad linią gęstych brwi. W końcu owy Antonio ukłonił się szarmancko po czym odszedł w stronę szerokiego wyjścia. Wykładowca odprowadził go wzrokiem i mimo, że pokręcił głową to pod jego siwym wąsem dostrzec można było cień uśmiechu.

— Zapraszam za mną. — rzekł odwracając się. — Czeka nas jeszcze sala muzyczna.

Nicholas uśmiechnął się szeroko i gorliwie zaczął podążać za mężczyzną. Przeszli szerokim korytarzem wchodząc do nieco bardziej osobliwego miejsca. Pomieszczenie było mniejsze niż poprzednie, aczkolwiek urokliwością ani trochę od niego nie odbiegało. Chłopak zaczął się z wolna rozglądać. Na tle pustych wąskich ścian pomiędzy wysokimi oknami ustawione były wiolonczele na statywach, skrzypce, a także kilka kontrabasów.

Migoczące promienie słońca padały wprost na pobłyskującą harfę stojącą pod ścianą tym samy zwracając na nią szczególną uwagę. Adorację Nicholasa zdobyły jednak zupełnie inne instrumenty. Widział jedynie blask jakim mieniły się dwa skąpane w słońcu ogromne fortepiany stojące po obydwu stronach wysokiej harfy. Złote wstawki zdawały się niekiedy wręcz oślepiać, co wprowadzało go w stan nagłego zachwytu.

— O cholera. — szepnął robiąc krok w ich stronę dyskretnie się uśmiechając. Głosy w tle stały się przytłumione. On słyszał jedynie ciche melodyjne brzmienia w swojej głowie jakie mógłby wygrywać. Muzyka tliła się zupełnie odciągając go od rzeczywistości. Przełknął ślinę wyobrażając sobie jak kładzie dłonie na szerokiej klawiaturze piszcząc ją swoim dotykiem.

— Idziesz? — Cały zachwyt jaki odczuwał ulotnił się w raz w chwili, gdy poczuł czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Dojrzał jednego z towarzyszy, który z uśmiechem na twarzy chciał uświadomić go, iż powinni wyjść z powrotem na korytarz. Tam gdzie profesor życzył im powodzenia w odnalezieni się w zupełnie innym dla nich świecie i powiadomił o tak ważnej sprawie jak potrzeba odebrania przez nich kluczy od swoich akademickich pokoi, jeśli chcą mieć gdzie spędzić najbliższe lata.

Fernsby składał swoje ubrania w kostkę i wkładał do niewielkiej szafy. W jego głowie kłębiły się myśli dotyczące najbliższych dni, tygodni tudzież lat, które miał spędzić na kampusie. Gładził właśnie ręką jeden ze swoich wełnianych swetrów przypominając sobie magię kryjącą się w sali muzycznej. Wspominał czarujące instrumenty, a przede wszystkim eleganckie pianina marząc o możliwości przywłaszczenia ich tylko dla siebie.

.Odstawiał właśnie swoją skórzaną walizkę w głąb szafy, gdy rozniosło się ciche pukanie o niedomknięte drzwi. Do jego uszu wciąż docierał rumor panujący na korytarzu.

Nie czekając na odpowiedź, w pokoju pojawiło się kilku jak podejrzewał starszych adeptów. Pierwszy, pełen życia z goszczącym na twarzy uśmiechem wparował rozglądając się gwałtowanie po czym wyciągnął dłoń w stronę chłopaka.

— Tobias. Tobias Brumby. — przedstawił się gość.

— Nicholas Fernsby. — odpowiedział ściskając jego dłoń. Czuł się speszony zważywszy, że nie był do końca pewien jak powinien się odnosić. Nie miał jeszcze bladego pojęcia o tym jakie panują tam zwyczaje, albo czy inni adepci mają tu jakieś swoje konkretne zasady, których Nicholas zapewne bez piśnięcia by się trzymał, gdyby tylko miał o nich jakiekolwiek pojęcia. Uznał, że najbezpieczniej będzie po prostu zachować pełną kulturę.

— Wybacz, że niepokoimy o, ale watro byłoby zapoznać naszych nowych adeptów. — powiedział przybyły student kłaniając się teatralnie. Mężczyzna, który stał tuż za Tobiasem uśmiechnął się serdecznie. Był tam także niejaki Antonio, który to zapadł Nicholasowi w pamięć, gdy z iskrą w oczach opowiadał im o jednej z rzeźb.

Mężczyzna z uwagą przyglądał się książkom Fernsby’ego, leżącym na szafce nocnej. Przewracał w dłoniach jedno z dzieł Shakespeare’a.

— Nie będziemy zbyt długo zawracać pańskiej, pewnie zmęczonej już głowy. Miłego wieczoru panie Fernsby. — rzekł Tobias, po czym skierował się w stronę wyjścia wraz z drugim z mężczyzn, który nie był tego popołudnia szczególnie rozmowny. Antonio natomiast wciąż wertował kartki Kupca weneckiego.

— Nie masz tego zbyt wiele. Same klasyki. — stwierdził przyglądając się poukładanym tomom, gdy dwóch młodych mężczyzn zdążyło opuścić pokój. — Na szczęście masz jeszcze czas by uzupełnić te uwłaczające braki.

— To nie wszystko co posiadam. — odpowiedział Nicholas w rękach wciąż trzymając jedną ze swoich koszul.

— Z pewnością. — kącik jego ust podniósł się ku górze.

— Nicholas Fernsby. — wypalił nagle po czym zmarszczył gęste, brązowe brwi.

— Owszem, słyszałem. — skomentował opierając się ramieniem o ścianę i wpatrywał się w poukładane tomy. — Antonio Rymer.

— Owszem, słyszałem. — powtórzył wypowiedziane przez mężczyznę słowa dumny z siebie. Antonio dopiero wtedy podniósł na niego wzrok po czym zmrużył oczy. Nicholas zastanawiał się przez chwile, czy aby nie powiedział czegoś nie tak, zważywszy, że mężczyzna trzymał go po przez chwile w niepewności. W końcu zaśmiał się finezyjnie ukazując szereg swoich śnieżnobiałych zębów. Chłopak odetchnął z ulgą wciąż patrząc mu prosto w oczy. Nie chciał mieć problemów już pierwszego dnia.

— A więc panie Fernsby, cóż pan tu robi? Zakładam, iż jest tu pan zamiarem zostania kolejnym wspaniałym poetą. — zapytał z lekką nutą pogardy.

— Właściwie… właściwie to chyba znalazłem się tu z przypadku. — odparł spuszczając wzrok na swoje buty. Antonio podniósł brwi zaskoczony opierając się dłonią o biurko.

— Co ma pan na myśli, jeśli wolno mi zapytać. — szedł w zaparte.

— Ciężko byłoby być jedynie pianistą. — odrzekł zaskoczony swoją otwartością.

— Pianistą powiadasz? — zapytał zaciekawiony. Skrzyżował ręce na piersi. — Jeśli nie będziesz brał tego na poważnie to owszem, byłoby ciężko. — Jego pewność co do wypowiadanych słów imponowała Nicholasowi.

— A ty… Pan co zamierza? — poprawił się spoglądając na niego wyczekująco. Czuł się nie swojo odnosząc się do mężczyzny na per pan, aczkolwiek nie chciał odstawać od starszych studentów. Rymer prychnął.

— Niczego nie zamierzam. — orzekł. — Dopiero zaczynam się rozsmakowywać w swojej wolności.

— Rozsmakowywać w wolności? Tutaj?

— Owszem. — wyprostował się stając na równe nogi i odłożył tom z powrotem na niewielką szafkę. — Właśnie tutaj panie Fernsby… Właśnie tutaj…

Gigantyczny złoty żyrandol zwracał na siebie uwagę już od wejścia. Dziesiątki migoczących świateł było jak niezliczona ilość gwiazd na bezchmurnym niebie. Stawały się wręcz hipnotyzujące dlatego też Nicholas wsłuchując się w słowa wykładowcy co jakiś czas rzucał okiem na majestat wiszącego świecznika. Nie zaburzało to jego skupienia, a jedynie sprawiało, że w głowie chłopaka czas magicznie przyśpieszał.

Nim się obejrzał adepci zbierali swoje rzeczy spokojnym krokiem wychodząc z niewielkiej sali wykładowczej. Nicholas otrząsnął się niczym wybudzony ze snu po czym zaczął zbierać książki z drewnianego blatu. Wstał z ławy i tak jak reszta studentów, opuścił salę będącą jak niepozorny teatr nieba.

Na twarzach młodych mężczyzn wciąż gościł łagodny uśmiech, a w oczach błyszczały iskierki zaciekawienia. Nicholas ani trochę nie odstawał od reszty. Jego ciekawość także była pobudzona. Jego ciemne jak gawron oczy badały nowe zakamarki budynku i taksowały twarze niewzruszonych, starszych studentów.

Wielką przyjemność sprawiało mu także omawianie twórczości z którą się wcześniej zaznajomił. Dostrzegał wtem wiele różnorakich szczegółów, których nie miał okazji dopatrzeć się, gdy samemu studiował konkretne teksty. Szczególnie ekscytowało go, gdy mógł dogłębniej zapoznać się ze zdobytą eksperiencją wielu pisarzy, poetów i artystów, a w tym muzyków co głównie trafiało do jego serca.

Nicholas Fernsby od zawsze pragnął chłonąć tę wiedzę i poznawać ich historię. Rozpatrywanie trudności z jakimi przyszło zmierzać się owym twórcą było dla Nicholasa jak światełko w tunelu.

Utożsamiał się z nimi budując w głowie wizje siebie wdrapującego się na szczyt wirtuozerii.

Chłopak kierował się w stronę zachwycającej biblioteki, która swą wytwornością zawróciła mu w głowie już poprzedniego dnia. Pan Chadburn zapoznał ich z tym miejscem już w pierwszej kolejności. Szczególnie imponował mu ogromny sufit doszczętnie wypełniony wizją malarza. Wypieszczone szczegóły i rozmaite detale były godne zawieszenia oka chociażby na ułamek sekundy.

Przy wysokich regałach stały drabinki prowadzące na drewniane balustrady. Każdy element biblioteki był ozdobiony wyrzeźbionymi w drewnie roślinnymi motywami, czy zwykłymi dekoracyjnymi zawijasami. Nie szczędzono także złotych wstawek.

Julian Loughty, bo tak właśnie nazywał się chłopak, który wyrwał Nicholasa z rozmyśleń poprzedniego dnia, już od wczesnych godzin nie odstępował go na krok. Chodził za nim jak cień, ale Fernsby ani myślał na niego narzekać. W jego towarzystwie nie czuł się tak zagubiony, niż gdyby miał wędrować po kampusie zupełnie sam.

Nicholas odrazu polubił go za pocieszny uśmiech i energię jaka biła od niego już od pierwszego momentu. Julian zdawał się człowiekiem, którego dobry nastrój nigdy nie opuszczał.

Oboje jeszcze nieco niepewnym krokiem powędrowali do jednej ze starszych bibliotekarek, która ze znudzeniem układała książki na jednej z półek. Jej włosy były zaplecione w warkocz, a następnie spięte w niskiego koka. Na nosie miała okulary w delikatnej oprawie, a z zauszników zwisał złoty łańcuszek zarzucony przez szyje.

Wygodnicki Julian raz dwa powiadomił ją czego szuka zważywszy, że już od początku nie był zbyt dobrze przygotowany na naukę. Pojęcie,,książek” zdawało mu się jakby obce.

Kobieta ruszyła w stronę jednego z oddalonych regałów, kiwnięciem głowy informując ich, aby zaczekali. Jej mina była wyraźnie zblazowana, aczkolwiek w szybkim tępie powróciła z dwoma tomami powieści, które interesowały Loughty’ego.

— Dziękujemy. — wymamrotał Nichola, gdy Julian zamierzał odejść bez słowa. Kobieta natomiast machnęła jedynie ręką i powrócił do wykładania książek z kartonu i układania ich na pułkach pod literą R.

Do biblioteki o tej porze schodziło się sporo osób, szczególnie tych z pierwszego roku, którzy robili to za wielokrotnie powtarzaną radą profesorów. Co prawda Fernsby nie poznawał ich wszystkich i był niemalże przekonany, że nigdy do tego nie dojdzie, ale stwierdzał, że są oni tu od niedawna, bo zdawali się prawie, że tak nieobeznani jak on sam.

Chłopcy sztywno usiedli przy jednej z drewnianych ław. Nicholas starł się w jak najnaturalniejszy sposób otworzyć jedną ze swoich książek i próbować zagłębić się w jej treść jednak zdawało mu się, że wokoło dzieje się tak wiele, że nie da rady skupić się na kilku błahych zdaniach. Julian w tym czasie z uwagą przyglądał się młodej bibliotekarce stojącej za okazałym biurkiem. Miała krótkie, czarne włosy i charakterystyczne, drobne dłonie. Wydawała się nieco nieśmiała.

— Co myślisz? — zapytał Julian wciąż się jej przyglądając. Nicholas także rzucił na nią okiem po czym wzruszył ramionami bez większego zainteresowania.

— A ty co myślisz? — szepnął.

— Niesamowita. — stwierdził Loughty kładąc łokieć na blacie, a brodę opierając na ręku. Nicholas skrzywił się z niesmakiem.

— Widzisz ją pierwszy raz, a do tego zupełnie jej nie znasz. — oznajmił cicho się podśmiewając.

— Zawsze mógłbym to zmienić. — odpowiedział uśmiechając się chytrze. Zachowywał się zadziwiająco swobodnie co wprawiało Fernsby’ego w zakłopotanie zważywszy, że sam pragnął u siebie owej otwartości.

— Julian, jest dopiero pierwszy dzień. — wyszeptał, a chłopak momentalnie spojrzał na niego karcąco. Nicholas zmarszczył brwi nie wiedząc o co mu chodzi.

— Nie mów po imieniu. — burknął. — Tu mówią po nazwisku, słyszałem!

Nicholas przewrócił swoimi brązowymi oczami.

— No dobra, to co chcesz zrobić. — odszeptał także spoglądając na młodą dziewczynę. Julian zastanawiał się chwile. — Pójdę do niej…

— Jak to? Ale, że te… — jęknął Nicholas, ale Julian już kierował się w stronę dziewczyny. Fernsby podniósł ręce w geście zdziwienia i pokręcił głową. Popatrzył na nich chwile po czym wrócił wzrokiem do czytanego tekstu kręcąc głową.

Posunięcie kolegi wydało mu się dosyć zabawne co spowodowało, że na jego twarzy pojawił się przelotny uśmiech. Nie zdawał sobie sprawy, że on także jest obserwowany.

— Sala muzyczna to po drugiej stronie drogi pianisto. — usłyszał nagle. Ponownie musiał oderwać wzrok od tekstu unosząc go w górę. Przed sobą ujrzał Antonio nonszalancko opartego o jedną z kolumn. Fernsby spojrzał na niego ze zdumieniem i przełknął ślinę.

— Nie samym pianinem człowiek żyje. — odpowiedział wzdychając.

— Nie byłbym gotów na to przystać. — odparł Rymer gładząc się po podbródku.

— Chyba by mnie wydziedziczyli, gdybym grał zamiast czytać Shakespeare’a.

— Patrząc na pana stwierdzam, że Shakespeare’a zna pan od dawna, a przynajmniej powinien. — mruczał. — Jeśli będziesz robił coś wbrew sobie to prędzej czy później sam się wydziedziczysz. — odrzekł, aby następnie przemknąć w stronę wyjścia. Nicholas zaczął przyglądać się trzymanej w ręku książce, która już go tak nie satysfakcjonowała. Twarz miał głęboko zamyśloną. Słowa Antonio dudniły w jego głowie. Osłupiały podrapał się po karku klnąc Rymera pod nosem, bo mimo, że nie było mu to na rękę, mężczyzna miał rację.

— Coś nie tak? — usłyszał głos Juliana.

— Wszystko w porządku. — szepnął i po raz któryś z rządu otworzył powieść.

— Widziałeś? — zapytał Loughty rzucając wzrokiem na bibliotekarkę. Opadł na swoje zajęte wcześniej miejsce.

— Co takiego?

— Umówi się ze mną. — stwierdził prostując się na sztywnym krześle.

— Kiedy? — zapytał Nicholas bezsensownie kartkując książkę.

— Pod koniec tygodnia.

— Gratulacje. — szepnął Nicholas w pół śmiechu. Julian szturchnął go w ramię oburzony po czym zapewnił:

— To będą znakomite lata… mówię ci chłopie… znakomite lata. — rozmarzył się, a Nicholas ostatnie na co był gotów się zdobyć to przystanie na słowa towarzysza. Wymusił na swojej twarzy delikatny uśmiech. Ostatni raz subtelnie spojrzał w stronę wyjścia za którym rozpłynął się Rymer i westchnął czując pustkę.

Fernsby w osamotnieniu wymaszerował z biblioteki podświadomie formułując sąd jak wiele niepozornie codziennych spraw, które zdają się być wartościowe są jedynie mrzonkami lepszej przyszłości. Czy lata spędzone na uniwersyteckim kampusie dadzą mu to czego naprawdę pragnie, a opuszczając mury będzie czuł się gotów na podbijanie swoich celów?

Potrząsnął głową zastanawiając się czy, aby na pewno chce czuć się tym obarczony. Czy nie łatwiej byłoby żyć bez tej świadomości ślamazarnie podążając swoim utartym szlakiem.

Głupi są szczęśliwsi. — szepnął prychając pod nosem, na myśl jak budowana miesiącami ambicja, aby dostać się na uniwersytet uleciała wraz z kilkoma słowami wypowiedzianymi przez zupełnie obcego mu człowieka. Jedyne co przychodziło mu na myśl, to aby trzymać się z dala od Antonio Rymera podążając drogą jaką obrał. Nie zbaczać z kursu, mimo, że gryzło go przez to sumienie.

Szedł swobodnym krokiem. Korytarze uniwersytetu były długie, a sama droga z jednego miejsca do drugiego bywała nie krótkim spacerem. Ku jego zaskoczeniu nie dostrzegał żywego ducha, który tak jak i on maszerowałby po betonowej posadzce.

Zatrzymał go widok lśniącej złotej tabliczki z napisem Sala muzyczna. Rozejrzał się dookoła po czym delikatnie pchnął ciężkie drzwi. Zajrzał do środka i gdy mógł śmiało stwierdzić, że pomieszczenie było zupełnie puste powędrował w jego głąb.

Przeszedł wzdłuż, aż do samego końca zatrzymując się przy jednym z wielkich fortepianów, gdzie ostatnie promienie słońca oświetlały jeden z boków jego obudowy. Przejechał dłonią po gładkiej nakrywie, a następnie westchnął ciężko.

Zasiadł przed instrumentem rękami delikatnie dotykając pojedynczych klawiszy. Ostrożnie nacisnął jeden z nich, a po sali rozniosło się przytłumione echo wydobytego dźwięku. Nicholas przymknął oczy jeszcze raz naciskając ten sam klawisz. Wciągnął powietrze po czym powoli uniósł powieki. Zacisnął usta w wąską linię i zaczął wygrywać jedną z ulubionych melodii jakiej się nauczył, gdy był jeszcze małym chłopcem. Wraz z biegiem lat stała się dla niego tak banalna, że śmiało mógł nazwać ją rozgrzewką. Pianino nigdy nie sprawiało mu trudności. Za każdym razem grając przypomniał sobie jak jego ojciec nazwał go prawdziwym wirtuozem gdy miał zaledwie osiem lat. To jedno z nielicznych wspomnień ojca, które zachowało się w jego głowie. Pamiętał także z jakim zamiłowaniem i on przysiadał do instrumentu grając małemu chłopcu coraz to nowsze utwory. To sprawiało, że Nicholas Fernsby od najmłodszych lat chciał być taki jak on. Chciał grać i czerpać z tego największą przyjemność. Układ dłoni na klawiaturze sprowadzał do jego duszy poczucie powrotu do młodszych, słodkich lat. Niespokojne emocje z jakimi opuścił tego dnia bibliotekę, ulatywały z każdym zagranym przez niego dźwiękiem. Opróżniał głowę z wszelkich zbędnych myśli aby skupić się na tym co szczerze go pochłaniało.

Rozdział 2

Jeszcze czas, jeszcze jestem miękki i mogę stać się jak wosk w Twoich rękach. Weź mnie, nadaj mi

kształt, uczyń mnie doskonałym. — Rainer Maria Rilke

Wędrowanie do sali muzycznej było jak zakazany owoc zważywszy, że Fernsby nie był do końca pewien czy nie jest to wbrew jakimkolwiek zasadom. Podążał tam zazwyczaj późnymi popołudniami, gdy niebo zaczynał opanowywać zmierzch, a stłamszeni wykładami studenci siedzieli w bibliotece wdychając zapach starych książek.

W sali, którą Nicholas odwiedzał tak często był jeszcze jeden stały bywalec. Nie za wyskoki, siwiuteńki starzec z cieniutkimi, pozłacanymi okularami na nosie. Nicholas uwielbiał wsłuchiwać się w melodię którą wygrywał stając tuż w pobliżu wejścia. Im dłużej z nią obcował tym głębiej staruszek zaczynał go intrygować. Pomimo podeszłego wieku niezwykle zwinnie poruszał palcami po szerokiej klawiaturze. Ku zaskoczeniu chłopaka, starzec siadał przy instrumencie i wygrywał kilkukrotnie jedną melodię, której zakończenie, a właściwie jego brakiem był nagle urwany utwór.

Zawsze mężczyzna gdy wychodził, Nicholas starał się mu dyskretnie poprzyglądać. Staruszek był zazwyczaj ubrany w tą samą marynarkę z długimi połami, spodnie z lampasem i czarne, lakierowane pantofle, a ponadto niezmiennie podbierał się o drewnianą laskę. Nicholas zawsze chętnie patrzył na jego gustowny ubiór z podziwem, a jednocześnie zastanawiał się co składnia mężczyznę do noszenia stroju wieczorowego każdego popołudnia.

Staruszek natomiast zdawał się nie zwracać na Fernsby’ego większej uwagi. Bez pośpiechu opuszczał salę, aby w następnej kolejności spacerkiem udać się w głąb ciemnego korytarza. Gdy starzec na dobre rozpływał się w kruczej otchłani, wtem Nicholas wchodził do środka czując jak w jego głowie wciąż rozbrzmiewała grana przez staruszka melodia.

Usadawiał się przed wielkim fortepianem powtarzając melodię, które umiejscowiły się w jego pamięci. Za każdym razem gdy prostował swoje plecy czuł te kilka pojedynczych pstryknięć w górnej partii kręgosłupa, co mimo wszystko wydawało mu się satysfakcjonujące.

Brał głęboki oddech, który pozwalał mu chociaż na kilka sekund przedłużyć tę chwilę jaką było ciche podziwianie instrumentu i okazywanie mu szacunku. W końcu unosił dłonie i układał je tuż nad klawiaturą.

Po naciśnięciu pierwszego z klawiszy utwór niósł go aż do samego końca, a chłopakowi zdawało się jakby melodia miała nad nim większą kontrolę niż on nad nią. Czar pryskał w momencie urwanej melodii co wprowadzało Nicholasa we frustrację. Za każdym razem próbował samemu odgadnąć jej ciąg dalszy, ale żadna z jego wersji wciąż nie wydawała mu się wystarczająco dobra.

— Cholera. — wyszeptał gdy uderzenie młoteczka w strunę było zdecydowanie nie trafione.

— Piano e forte. — usłyszał, podnosząc wzrok. Antonio stał przy harfie dłonią przejeżdżając po jej strunach. Nicholas poczuł się nieco onieśmielony zważywszy, że po raz kolejny był obserwowany przez młodego mężczyznę.

— Cicho i głośno. — odparł. Chłopak spojrzał na niego, a kącik jego ust podniósł się ku górze. — Długo tu stoisz? Czuje się już jak śledzony.

— Wystarczająco, aby usłyszeć twoje ciche „cholera”. – odpowiedział podchodząc bliżej i tym razem przyglądając się nakrywie młoteczkowego instrumentu. Wyglądał jakby widział go tu po raz pierwszy. Nicholas pogładził się po podbródku, zastanowił się chwile po czym ściszając głos zapytał:

— Codzień przychodzi tu pewien profesor. Nie za wysoki, z siwą brodą, podpierający się o drewnianą laskę. Wiesz… wiesz może kto to?

— Nie bardzo wiem o kim mowa — odpowiedział Rymer z powagą wymalowaną na twarzy. — Starzec? Wielu nie za młodych profesorów się tu pałęta. Takie tu mamy uroki.

— Jest naprawdę dobry. — wyszeptał Fernsby. Antonio wzruszył ramionami.

— Na czym gra? — zapytał z lekka znudzony.

— Na fortepianie rzecz jasna.

— Nie miałem okazji usłyszeć. W zasadzie nie często tu bywam. — poinformował przypatrując się chłopakowi. Skrzyżował dłonie na piersi przechylając głowę w bok. Jego błękitne oczy nagle zdawały się skrywać tysiące tajemnic. — Panie pianisto czy nie chciałby się pan wybrać na nasz konwentykiel?

Nicholas spojrzał na niego zaskoczony tak nagłą propozycją. Zupełnie zbijało go to z tropu. W duszy miotał się co miałby odpowiedzieć. Co prawda, okazja mogła się więcej nie przytrafić, a poza tym zastanawiał się czy odmawiając miałby jeszcze szansę na jakąkolwiek interakcje z starszym studentem.

De facto ustalił przed samym sobą, że ma trzymać się z daleka od Antonio, a jednak jakaś jego część kurczowo chciała się go trzymać.

Mężczyzna postukiwał palcami o wierzch instrumentu.

— Cóż t-to za konwentykiel? — zapytał Nicholas w końcu.

— Dla tych, których piękno sztuki przejmuje naprawdę. — odparł spokojnym tonem. Brzmiał jakby każde słowo w tym zdaniu było bezcenne. — Pytam pana bo podtrzymanie tej tradycji dla mnie jak i dla moich przyjaciół jest ważne, a coraz mniej ludzi podziwia uroki sztuki.

— Nie jestem pewien czy bym tam pasował. — spuścił wzrok zerkając na swoje blade dłonie.

— Nie ma innej drogi, aby się przekonać, niż tam zawitać. — rzekł odchodząc w stronę wyjścia. Stanął jeszcze przez chwilę w połowie sali odwracając się na pięcie i dodał:

— Myślę, że byłby to dla pana zaszczyt, skoro został pan jedynym zaproszonym pierwszorocznym. — Echo jego głosu rozniosło się po pomieszczeniu. Wyszedł pozostawiając młodego, lekko zestresowanego adepta samego z kłębkiem myśli piętrzącym się z każdym odgłosem jego kroków. Nicholas skrzywił się na myśl jak jeden, zupełnie przypadkowy człowiek potrafił wkroczyć do jego głowy i zająć tam sobie stałe miejsce. Podświadomie zmartwił go jednal fakt, że tego dnia obecność Antonio Rymera w okolicy była spowodowana jedynie kwestią konwentyklu, a nie chęcią spotkania.

Słońce znikało za horyzontem, gdy Nicholas Fernsby stał wpatrując się w niewielkie lustro znajdujące się na drzwiach szafy. Jego gęste włosy opadały mu na twarz, a oczy pobłyskiwały z ekscytacji. Gładził się po świeżo ogolonym podbródku. Pod wpływem słabego, żółtego światła lamki, jego źrenice rozszerzyły się zlewając się z ciemnym brązem jego oczu. Stał z rękoma skrzyżowanymi na piersi w bordowym swetrze i zegarkiem na lewym nadgarstku. Z pod wełny wystawał biały kołnierz koszuli. Zegarek wskazywał dwudziestą pierwszą pięćdziesiąt, gdy w pokoju rozniosło się ciche pukanie.

Nicholas westchnął ostatni raz spoglądając na siebie w lustrze, po czym skierował się w stronę drzwi otwierając je powoli. Antonio stał po drugiej stronie oparty ramieniem o framugę. Dopiero wtedy Nicholas zauważył okulary na jego wąskim nosie.

— Raz, raz. — rzekł Rymer prostując się, po czym powolnym krokiem zaczął kierować się w stronę schodów. Fernsby przewrócił oczami na niekulturalny zwyczaj mężczyzny jakim jest nagłe jego nagłe odchodzenie bez słowa.

Chłopak błyskawicznie zamknął drzwi i delikatnie spięty powędrował wprost za brunetem. Dotrzymał mu kroku, gdy schodzili po wielkich schodach na parter, a następnie mijając szeregi drzwi od audytoriów dotarli na koniec korytarza.

Antonio prowadził młodszego studenta w kolejne mroczne zakamarki, a zaniepokojony Nicholas nerwowo rozglądał się dookoła. Usilnie starał się zapamiętać drogę jaką pokonywali, gdyby przyszło mu wracać stamtąd samemu, jednak zupełnie ginęła w odmętach jego pamięci. Przed jego oczami pojawiły się kolejne betonowe schody, aczkolwiek tym razem kręte. Nicholas stawiając stopę za stopą czuł się jakby wchodził w głąb zamkowego podziemia. Na ścianach, w sporej odległości od siebie wisiały pozłacane kinkiety. Pomimo czarującego całokształtu, ich anemiczne światło minimalnie oświetlało skąpane w mroku twarze adeptów. Fernsby’emu zdawało się jakby stopnie nigdy miały się nie skończyć. W końcu Antonio przyśpieszył kroku, gdy pojawili się na podziemnym korytarzu. Dopiero tam do uszu Nicholasa docierały przytłumione dźwięki muzyki i odgłosy czyichś rozmów.

Zatrzymali się pod wielkimi, mosiężnymi drzwiami. Rymer spojrzał na Fernsby’ego posyłając mu znaczący uśmieszek, a następnie przekręcił gałkę wpuszczając spiętego chłopaka pierwszego.

Dźwięki melodii uderzyły go nagłą falą stając się całkowicie przejrzyste. Tak jakby wyłonił się z morskich odmętów.

Młody adept zaczął z zainteresowaniem przyglądać się sporemu pomieszczeniu, a także innym przybyłym tam gościom. Były ich zdecydowanie więcej niż przewidywał.

Każdy z nich rozmawiał ze sobą pełen swobody ze szklankami i cygarami w dłoniach. Nie mieli oporów by śmiać się na cały głos. Ku zadowoleniu Fernsby’ego nikt nie patrzył na niego podejrzliwie, ani nie zwracał przesadnej uwagi. Uśmiechnął się widząc jak odprężeni wydawali się ci wszyscy towarzysze.

— Chodź. — usłyszał głos Antonio przy tuż swoim uchu. Przemknęli między chmarą ludzi podchodząc do grupy kilku, jak się okazało starszych studentów.

— Rymer… — odezwał się rozbawiony Tobias. Nicholas tylko jego był w stanie sobie przypomnieć z wieczoru, gdy wparowali do jego pokoju pełni wigoru. — Dwie minuty spóźnienia.

Tak nie wypada dżentelmenowi!

— O dwie minuty mniej słuchania, tego co bełkoczesz Brumby. — ogryzł się.

— Za to mi nie było dane móc sobie tego oszczędzić. — stwierdził jeden z mężczyzn o delikatnym zaroście i szczupłej twarzy. Wetchnął po czym wziął łyka ze swojej szklanki wypełnionej bursztynowym trunkiem.

— Kogo my tu mamy? — zapytał Tobias ignorując komentarz towarzysza. Wzrok obecnych mężczyzn przeniósł się na Nicholasa. Chłopak poczuł się nieco speszony, a wtem Tobias wziął go pod ramię prowadząc w stronę sporego stolika, tym samym opuszczając resztę zebranych w grupie adeptów. — Piłeś tu już whisky?

Jego głos starał przedzierać się przez rumor, który mimo wszystko nadawał miejscu przyjemnego klimatu i ani trochę nie drażnił wrażliwego słuchu Nicholasa.

— Nie miałem jeszcze okazji. — odpowiedział.

— Ha! To zaraz spróbujesz. Mówię ci, pierwsza klasa. — poinformował cmokając. Kiedy Tobias zaczął nalewać alkohol do wypolerowanych szklanek, zaskoczony Nicholas zdał sobie sprawę, że przy jednym z okrągłych stolików sali stoi Profesor Jonathan Berrycloth we własnej osobie. Jak gdyby nigdy nic stał w gronie młodych mężczyzn ze szklanką tego samego, błachego alkoholu z jakim stykali się młodzi mężczyźni studiujący na owym kampusie.

Fernsby delikatnie szturchnął Tobiasa w ramię.

— Profesorowie też tu bywają? — zapytał nie odrywając wzroku od mężczyzny.

— A jakże! — odpowiedział wesoło. — Ale tylko ci wyjątkowi dostają zaproszenie, a Berrycloth to nasz anioł stróż. Tylko nie wspominaj o tym przy Rymerze bo mnie ukatrupi, że ci o o tym wspomniałem. Chociaż sądzę, że skoro on miał jakiś interes by cię tu zabrać to chyba szybko się od nas nie uwolnisz.

Zaśmiał się ochoczo i wręczył Nicholasowi szklankę do ręki po czym tanecznym krokiem udał się z powrotem do grona młodych chłopców. Fernsby niepewnie podążył za nim mając zupełny mętlik w głowie. Jeden z nich namiętnie wypowiadał się na jakiś temat, drugi słuchał go mrużąc oczy. Antonio natomiast wbił swój wzrok w podłogę.

— Proszę cię Evenson, jestem prawie pewien, że nie masz o tym zielonego pojęcia. Nie jesteś rodowitym anglikiem.

— Co to zmienia? Mieszkam tu wystarczająco długo drogi przyjacielu. — odpowiedział. Pomimo toczącej się wymiany zdań, ani na chwile żaden z nich nie podniósł głosu. Ciągnęli swoją kulturalną dyskusję, gdy młody Fernsby, bo wypiciu szklanki alkoholu powoli zaczynał się odprężać. Wsłuchiwał się w dźwięki wydawane przez gramofon coraz intensywniej postukując obcasem o podłogę. Oparty o ścianę Antonio przyglądał mu się z zainteresowaniem. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, gdy młody student przymknął oczy i do stukotu swoich butów zaczął cicho pstrykać palcami. Po chwili do obserwacji przyłączył się także Tobias z uśmiechem potakując głową w rytm melodii z przyjemnością wtórując Nicholasowi.

— Cóż za wyczucie rytmu Fernsby. — stwierdził nagle co momentalnie wyrwało chłopaka z jego transu. — Jakże pan jest muzykalny.

Speszony Nicholas podrapał się nerwowo po karku. Dostrzegł jak Antonio spuścił głowę śmiejąc się pod nosem.

— Bez nerwów panie Fernsby, to się ceni. — rzekł chłopak o nietutejszym akcencie po czym, po raz pierwszy wyciągnął rękę w stronę chłopaka. — Franz Evenson.

Nicholas ujął jego dłoń delikatnie wykrzywiając twarz w geście zastanowienia. Antonio obszedł ich, mimochodem rzucając cichym,,To Norweg’’ wprost w ucho Nicholasa. Chłopak podziękował skinieniem głowy.

— Jest pan instrumentalistą, czy zwyczajnym fanatykiem melodyjnych brzmień? — zapytał Franz.

— W zasadzie… w zasadzie to gram na pianinie. — odpowiedział starając się opanować mętlik w głowie jaki spowodował Evenson swoim pytaniem.

— O cholera, czyli rośnie nam młody Mozart. — zaśmiał się Tobias. — Zagrasz nam?

Zapytał podnosząc brwi uśmiechając się szeroko. Antonio zaś pochylił głowę w bok przyglądając się reakcji chłopaka.

— Wyśmienity pomysł! — rzucił Franz wypijając to co pozostało w jego szklance i odstawiając na niewielki, okrągły stolik obok nich. Krząknął, a następnie zaczął kierować się w stronę wyjścia, a Tobias zaraz za nim. — Idziemy!

Antonio stanął obok chłopaka jedną rękę kładąc na jego ramieniu, drugą zaś wskazując aby podążył za młodymi mężczyznami.

— Brawo, nieźle się urządziłeś się Fernsby. — stwierdził. Nicholas popatrzył na niego nerwowo przegryzając wargę po czym ruszył za Tobiasem Brumby i Franzem Evensonem.

Nocne poruszanie się po gmachu nie zdawało się być mile widziane, a tak przynajmniej wywnioskował, że szli w ciszy, alby rzucali do siebie krótkie frazy szepcząc. Mimo to starsi adepci nie wyglądali na zestresowanych. Nicholas zdał sobie sprawę, że to na pewno nie pierwszy ich nocny spacer po kampusie. Coraz bardziej intrygowała go druga strona uniwersyteckiego życia owych studentów. Pełnych życia, którzy zdawało by się, że nie mają zmartwień.

Weszli do sali muzycznej chwile po północy zamykając za sobą ciężkie drzwi. Nicholas poczuł jak całe jego dotychczasowe zdenerwowanie z niego schodzi, gdy tylko zaczął przypatrywać się starannie porozstawianym instrumentom i przepięknym złotym żyrandolom. Za każdym razem go zachwycały. Uwielbiał to miejsce. Uśmiech sam wkradł się na jego smukłą twarz.

— To nie zbyt legalne prawda? — zapytał wciąż z uśmiechem zasiadając przed fortepianem. Mężczyźni cicho się zaśmiali.

— Oczywiście, że nie. Za to jest to bardzo inspirujące. — odpowiedział Tobias odkręcając jedno z eleganckich krzeseł i siadając na nim okrakiem. — Wszystko co inspirujące szybko okazuje się zakazane.

— Nie mógłbym. — stwierdził chłopak trzymając dłonie tuż nad klawiaturą. — Przecież wszystko byłoby słychać w całym budynku.

— Bez nerwów. — poinformował Franz i machnął ręką, — Nikt cię nie usłyszy. Inaczej na wykładach słyszeli byśmy każdy dźwięk dochodzący z tej sali.

Fernsby zmarszczył brwi po czym westchnął. Spojrzał na klawisze pełen zadumy. Wyprostował plecy a następnie pozwolił sobie zagrać ostatnią melodię jaką zapamiętał wsłuchując się w tą wygrywaną przez starca. Mimo, iż nie był do niej przekonany, a w zasadzie do swoich umiejętności, aby ją odtworzyć tym razem nie wahał się ani przez chwilę. Odczuwał satysfakcję za każdym razem gdy wykonywał ten utwór, zważając, że nie należał do najłatwiejszych. Jego palce z czasem same zaczynały pędzić po klawiaturze. Melodię urywał za każdym razem pod koniec tak jak i starzec. Chłopak siedział z zapartym tchem szukając w głowie odpowiednich nut, aczkolwiek alkohol szybko je rozmywał. Wypuścił powietrze zrezygnowany.

— Auuu. — skrzywił się Tobias. — Co za nagły koniec…

— Co to za utwór? Absolutnie go nie poznaje. Sam to skomponowałeś? — dopytywał Franz splatając dłonie na piersi.

— Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Sam poznałem go dosyć niedawno. — odpowiedział. Stwierdził, że nie będzie skupiać się na szczegółach i opisywać warunków w których poznał melodię. Pragnął zachować to dla siebie. Uczynić z tego swój mały sekret, aż do momentu w którym pozna tajemniczego profesora, a być może ten odpowie mu na jego wszelkie pytania. Był co do tego całkowicie zdeterminowany.

— Długo pan gra? — zapytał Tobias maszerując od instrumentu do instrumentu.

— Zdaje się, że od kiedy pamiętam. — odparł układając ręce na kolanach.

— Chodziłeś na jakieś lekcje?

— Ojciec mnie uczył. Chyba miał do tego smykałkę jeśli mogę tak to ując.

— Pianista? — spytał Evenson.

— W prawdzie… w prawdzie nie żyje. — odrzekł po czym dodał: — Kiedyś mieszkał w tych okolicach. Tu uczył się grać, a później z tego co wiem to starał się o pracę na Akademii Muzycznej.

— I ci się stało dalej?

— Umarł. Nawet nie zdążył dowiedzieć się czy ma tę prace.

— Czyli to rodzinne? — uśmiechnął się Brumby po czym zmarszczył brwi zdają sobie sprawę co właśnie powiedział. — W sensie… granie na pianinie.

Nicholas uśmiechnął się.

— Chciałbym w to wierzyć, a właściwie znaleść tu tyle szczęście co on… przynajmniej do tego pewnego czasu.

Rozdział 3

I nigdy nie myliłeś się więcej niż raz w nocy, która zauroczyła cię cieniem, jedynym, który ci się podobał. Wydawał się cień. I chciałeś ją przytulić. I to byłem ja. — Pedro Salinas


Chłopak co jakiś czas pocierał zaspane oczy. Po tak późnym powrocie do swojej sypialni, poprzedniego wieczora, ciężko było mu się skupić na piątkowych wykładach. Wpatrywał się oniemiałym wzrokiem w pustą tablicę projekcyjną. Włosy bezwładnie opadały mu na twarz, a on nie skłonił się, aby je odgarnąć. Czuł jakby jego obecność na drewnianej ławie była tego dnia zdecydowanie zbędna, zważając, że nie przyswajał żadnych usłyszanych informacji. Jakby i tak nie miał aż nadto zmartwień. Dobrze wiedział czego się tu od niego oczekuje, ale stanięcie na wysokości zdania z dnia na dzień tracąc motywację zdawało się zupełnie inną historią

Spojrzał na swoje dłonie pod blatem długiego biurka układając je tak jak robił to siadając przed fortepianem. Poruszał nimi płynnie, odwzorowując naciskane klawisze instrumentu młoteczkowego w sali muzycznej. Niemalże niesłyszalnym pomrukiem nucił utwór, który ostatnimi czasy tak często odgrywał. Głos wykładowcy stawał się dla niego przytłumiony, a melodia wyrazista.

Docierał do momentu nagłego urwania utworu próbując samodzielnie wypełnić dziurę. W każdym przypadku widział niedociągnięcia, lub czuł się nie usatysfakcjonowany. Chciał opracować tę melodię do zupełnej perfekcji. Sprawić by stała się jego osobistych hymnem. Muzyką dudniącą w jego głowie.

Przeszkodziło mu szturchnięcie w ramię.

— Idziesz? — zapytał Julian stojąc nad nim z pytającym wyrazem twarzy. Chłopcy powoli opuszczali salę.

— Już koniec? — spytał zdezorientowany.

— Tutaj? Chłopaku, to dopiero początek. — odpowiedział śmiejąc się soczyście. Nicholas zgarnął swoje książki i wyszli na korytarz. — Zawsze jesteś taki roztargniony? Już drugi raz muszę cię wyrywać z tych rozmyśleń.

— Najwidoczniej jesteśmy na siebie skazani nie? — uśmiechając się pod nosem masując obolałe ramie. — Ty potrzebujesz towarzysza, a ja kogoś kto mnie szturchnie jak będzie trzeba.

— W zasadzie… Pasuje mi to! — odpowiedział po czym dodał: — Chociaż nie wiem czy podołam.

Zdajesz się być strasznie nieobecny.

— Nie wyspałem się. — Fernsby wzruszył ramionami. — Biblioteka?

— O tak! — odpowiedział uradowany Julian. — Ubóstwiam bibliotekę!

— Bibliotekę? Czy bibliotekarkę? — Nicholas zmarszczył brwi.

— Uwielbiam bibliotekarkę stojącą za bibliotekowym biurkiem biblioteki. — odpowiedział pstrykając palcami.

— Ostro by cię tu skarcili za to niepoprawne zdanie. — przyznał Fernsby, natomiast Julian nie czuł się tym szczególnie przejęty. Przyspieszyli kroku docierając do upragnionej sali pełnej księgozbiorów. Usiedli przy tym samym jednym z drewnianych stolików. Nicholas dopiero wtedy pozbył się włosów ze swojej twarzy odgarniając je na bok. Położył trzymane w dłoniach książki na blat otwierając jedną z nich przed sobą. Rzucił jeszcze wzrokiem na Juliana, który w tym czasie przyglądał się słodkiej brunetce. Gdy także go dostrzegła cicho zachichotała i odwróciła wzrok. Chłopak również się do niej uśmiechnął.

Tego popołudnia Nicholas poszukiwał wzrokiem jednak kogoś innego. Co jakiś czas odrywał wzrok od lektury rozglądając się po wielkiej sali, ale nigdzie nie było mu dane go dostrzec. Co nietypowe, miał cichą nadzieję, że jest ponownie obserwowany. Zagryzł wargę przejeżdżając wzrokiem po tekście zupełnie się na nim nie skupiając. Kilkukrotnie powracał do jednego i tego samego zdania próbując przyswoić jego sens, a jednak natłok myśli zdawał się silniejszy.

Westchnął cicho i wyprostował się na krześle. Kątem oka widział jak Julian nie może oderwać swojej uwagi od dziewczyny. Przewrócił oczami śmiejąc się w duchu.

— Jeszcze się wystraszy. — odezwał się nagle. Julian natomiast zignorował jego docinek.

— Jutro się spotykamy. — odrzekł wciągając powietrze. Wyglądał na zdenerwowanego.

— Zdaje mi się, czy się stresujesz Loughty? — zapytał podśmiewając się. Julian po raz kolejny szturchnął go w ramię.

— Nie stresuje się, tylko … — uciął swoją wypowiedź. — Obawiam czy wszystko pójdzie po mojej myśli.

— Co miałoby pójść nie tak?

— Bo co jeśli nie będę dla niej wystarczająco dobry? Co jeśli uzna, że to nie to?

— Wtedy pójdziesz dalej nie odwracając się za siebie. — stwierdził Nicholas ponownie zerkając w książkę. — Poza tym znacie się stosunkowo krótko, a właściwie prawie w ogóle. Daj sobie trochę czasu Loughty. Po tych słowach umilkł tym samym zakańczając rozmowę na temat słodkiej bibliotekarki, która tak szybko wpadła jego kompanowi w oko. Po raz ostatni rozejrzał się wokół, aby następnie skupić swoją uwagę na czytanych ciągach słów.

Ciepłe lampy pazernie oświetlały długi korytarz. Nicholas Fernsby podążał właśnie w stronę swojej niewielkiej sypialni. W ręku trzymał tom swoich ulubionych wierszy, a także książkę której przeczytanie było mu zalecone.

Szedł swobodnym krokiem z oddali dostrzegając otwarte okno, stolik i kilku siedzących przy nim młodych mężczyzn tuż na końcu korytarza. Światło nieszczęsnych lamp do nich nie dochodziło, dzięki czemu mieli możliwość usadowienia się w cieniu. Wokół nich unosił się obłok siwego dymu.

Nicholas wyjął klucz ze swojej kieszeni wzuwając go w zamek jedocześnie nie odrywając wzroku od ciemnych postaci. W ich gronie panowała nietypowa cisza. Zmrużył oczy dostrzegając sylwetkę Franza, który układał swoje czarne piony na stole. Fernsby zdał sobie sprawę, że grali w szachy.

Dostrzegł jak jeden z nich ogląda się w jego stronę, po czym gęstem ręki zawołał go w ich stronę. Serce mu zadygotało. Wysunął klucz z zamka i z powrotem schował go do kieszeni. Niepewnie ruszył w ich stronę. Tobias siedział najbliżej okna, tyłem do szyby z uśmiechem kładąc palec na ustach na znak ciszy. Franz ze skupieniem wpatrywał się w szachownicę. Nicholas spojrzał na jego rudawego przeciwnika, lecz nie był w stanie go rozpoznać. Najwyraźniej nie mieli jeszcze tej przyjemności. Rymer siedział na przeciw Tobiasa, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z obecności Nicholasa. Spojrzał na jego twarz po czym dyskretnie przejął tom wierszy z jego ręki do swoich. Fernsby otworzył usta chcąc coś powiedzieć, lecz szybko zrezygnował. Zainteresował się powagą na twarzy graczy jak i ich zaangażowaniem. Tobias miał w ustach cygaro, a w ręku ściskając pięć funtów. W szklankach mieli oczywiście whisky w bursztynowym odcieniu.

Franz pewnie ruszył jednym z pionów po czym spojrzał na przeciwnika. Nicholas nie miał pojęcia co oznaczał jego ruch, lecz widząc zmieszanie na twarzy drugiego mężczyzny, zdał sobie sprawę, że Franz zapewne nad nim triumfuje. Rudawy młodzieniec zrezygnowany wzruszył ramionami jednym ruchem obalając swoją królową. Franz Evenson uśmiechnął się dumnie zabierając Tobiasowi cygaro.

— Naprawdę świetna gra. — Przeciwnik wstał, ukłonił się po czym odszedł w stronę jednego z pokoi.

— Proszę siadać panie Fernsby. — rzekł Tobias wskazując ręką na wolne miejsce. Nicholas usiadł na krześle przyglądając się jak Franz układa piony w wewnątrz składanej szachownicy. — Ma pan może ochotę zapalić?

Nicholas nie widział co odpowiedzieć, lecz widząc, że Antonio także nie miał nic u ustach stwierdził, że najbezpieczniej będzie odmówić. Aktualnie Rymer całą swoją uwagę poświęcał czytanej poezji.

— Wolno tu w ogóle palić? — zapytał Nicholas niepewnie. Mężczyźni zaśmiali się cicho.

— Powiem panu w tajemnicy … — odezwał się Franz pochylając w jego stronę. — … że nam tu wolno o wiele więcej niż mogłoby się panu wydawać.

Antonio odwrócił wzrok od utworów spoglątajc w ich stronę. Cała trójka uśmiechała się zawadiacko. Nicholas poczuł stres wymieszany z pewną dawką ekscytacji. Zdał sobie sprawę, że nie ma absolutnie pojęcia w jakiej grupie ludzi się znalazł, lecz jedno już wtedy wiedział. Póki co na pewno nie miał zamiaru się z niej wycofywać.

— Drodzy towarzysze, mam pewien pomysł. — odezwał się Tobias.

— Gdy to mówisz zawsze przechodzą mnie dreszcze. — przyznał Evenson.

— Ale nigdy tego nie żałujesz. — skwitował puszczając mu oczko.

Samotne promienie księżyca przedzierały się przez obłoki zachmurzonego nocnego nieba. Jego blask nadawał wodzie blasku.

Nicholas czuł na twarzy powiew wiatru wraz z nadmorską bryzą. Na jego rzęsach i brwiach zatrzymywały się skromne, pojedyncze krople. Powietrze było orzeźwiające.

Franz trzymał w ręku butelkę co jakiś czas biorąc łyka słabego czerwonego wina, które niewiadomo skąd pojawiło się w jego posiadaniu.

Tobias co jakiś czas sprytnie mu ją podbierał uśmiechając się przy tym chytrze. Pomimo, iż nie byli skłonni fatygować się po kieliszki, Nicholas i tak czuł bijące od nich dostojeństwo. Szczególnie zaintrygowany był Antonio, który w większym towarzystwie nie wypowiadał się zbyt często. Od opuszczenia murów uniwersytetu nie spuszczał wzroku z utworów przejętych z rąk Nicholasa.

— Wybierasz się w tym tygodniu w rodzine strony? — zapytał Franz spoglądając na Tobiasa.

— Zapewne tym razem mi nie odpuszczą, ale mogę wziąć cię ze sobą. — odpowiedział. — Nie mają nic przeciwko.

— Nie chcę się im narzucać. — stwierdził spuszczając głowę.

— Przestań Evenson. — Tobias machnął ręką. — Ubóstwiają cię. Pojedziesz ze mną.

— Ciebie Rymer nawet nie spytam — rzekł. — Antonio pstryknął palcami w jego kierunku nawet na nich nie zerkając.

— A ty Fernsby? — zwrócił się do Nicholasa. — Wybierasz się w rodzinne strony w tym tygodniu?

— Mój dom rodzinny jest zbyt oddalony żebym mógł wracać tam co weekend. — stwierdził. Franz podał mu wino. Chłopak zawahał się chwilę, lecz przyjął butelkę. Wziął duży łyk niemalże się nim krztusząc. Był zaskoczony jak spore ilości alkoholu mężczyźni potrafią przyjąć i wciąż trzymać się na nogach. Musieli być naprawdę zahartowani.

— Gdzie mieszkasz jeśli mogę spytać? — wtrącił się Franz.

— Niedaleko granicy z Walią. — odpowiedział przeczesując gęste włosy. Franz podniósł zdziwiony brwi.

— To niezły kawał drogi stąd. — stwierdził Tobias przejmując od niego butelkę. — Czemu znalazłeś się akurat tu?

— W zasadzie to także są moje rodzinne strony. — odpowiedział cicho. — Mamie chyba na tym zależało.

— Wzruszająca historia. — szepnął gorzko pod nosem Antonio. Zamknął tomik wierszy i położył go obok swoich nóg. Opierał się plecami o jedno z nielicznych obecnych tam drzew. — Czyli jeśli dobrze zrozumiałem nie był to w pełni pański wybór?

Zapadła gromka cisza, a jedynym rozbrzmiewającym dźwiękiem był szum fal napływających na brzeg piaszczystej plaży i ten gdy uderzały o pobliskie skały.

— W zasadzie… — zaczął, lecz Antonio nie był skory dać mu dokończyć.

— Niepokoi mnie także co pan zamierza w takim obrocie spraw poczynić. — zainteresował się. Dostrzegał narastającą niepewność w oczach Nicholasa. Na tym mu zależało. Chłopak popadł w chwilową zadumę. Franz spojrzał na Antonio z podniesionymi brwiami jednak już po chwili lekko się uśmiechał. Tobias podparł brodę na dłoniach przyglądając się raz Nicholasowi, a raz Antonio. Mężczyźni zaczynali rozumieć do czego dąży Rymer i mimo, że jego dogryzki z czasem potrafiły wychodzić poza czyjąś strefę komfortu. Antonio, który potrafił w jednej chwili stać się zimny i zobojętniały chciał w ten sposób dotrzeć do głowy Nicholasa i dowiedzie się który punkt staje się jego Piętą Achillesa. W którym momencie będzie gotów powiedzieć,,stop” i jak wiele słów i pytań jest w stanie znieść.

— To szanowana uczelnia… — odezwał się Fernsby.

— Ależ wiem. Dlatego ją wybrałem. — stwierdził krzyżując ręce na piersi. — A czy ty ją wybrałeś?

— Rymer… — odezwał się Tobias, ale Franz uciszył go kładąc dłoń na jego ramieniu. Nicholas zerknął na ich po czym z powrotem spojrzał w oczy Antonio. Pomimo, iż za dnia jego były błękitne teraz zdawały się być czarne. Jedynie promienie nocnego księżyca napawały je jakimkolwiek światłem.

— Nie… nie jestem pewien. — odpowiedział przełykając ślinę. Rymer pochylił się w jego stronę i szepnął ochrypłym głosem:

— Czas najwyższy się przekonać panie Fernsby. — odrzekł spoglądając na pozostałych obecnych tam mężczyzn z chytrym uśmiechem. Nicholas stawał się coraz to bardziej zdezorientowany. Tobias wstał energicznie szczerząc się szeroko. Nie zdejmując chociażby swoich ciemno brązowych zamszowych butów zaczął biec w stronę lśniącej tafli. Franz zaśmiał się głośno po czym wstał przy okazji otrzepując się z plażowego piasku i pobiegł wprost za przyjacielem. Nicholas Fernsby zaczął oglądać się za nimi pośpiesznie. Na jego twarzy pojawiła się kolejna dawka zdziwienia, ale także i ekscytacji.

— O co chodzi? — zapytał wciąż ukazując szereg swoich jasnych zębów. Słuchać było także i śmiech młodych mężczyzn.

— Panie Fernsby, umie pan pływać? — krzyknął Tobias. Nicholas przytaknął trzykrotnie po czym gestem ręki został zaproszony w stronę fal. Spojrzał na Antonio, który skinął do niego głową.

Fernsby wciągnął powietrze po czym pewniej niż kiedykolwiek pobiegł w ich stronę.

Rymer nie spuszczał go z wzroku, aż do momentu, gdy ten dotarł do reszty młodych mężczyzn. Oparł głowę o drzewo i zmrużonymi oczami spojrzał w otchłań czarnego jak gawron nieba obserwując pojedyncze gwiazdy. Nawet i on nie pogardził tego wieczora finezyjnym uśmiechem.

Od razu zainteresował mnie swoim nietuzinkową jak na nasz uniwersytet chęć zostania pianistą. Początkowo owładnęła mnie myśl, że jest to jedynie mrzonka, a chłopak zupełnie się na tym nie zna. No bo co taki utalentowany wirtuoz robiłby w tak odległym od tej dziedziny miejscu. Zaproszenie go na konwentykiel było jak test. Test dla niego jak i dla mnie. Tego wieczora, gdy ukradkiem wkradliśmy się do sali muzycznej, zdałem sobie sprawę, że się myliłem. Czułem się tej nocy nieco zmieszany. Nie dość, iż przyszło mi pogodzić się z pomyłką to chłopak zaskoczył mnie wygrywając totalnie nieznaną mi melodię.

Jakiś czas później sam wpadł w sidła dosiadając się do naszego szachowego stolika. Był speszony co zdawało się idealną okazją by przycisnąć go jeszcze bardziej. Znaleść jego czułe punkty, które pozwolą mi chociaż w jakimś stopniu dowiedzieć się kim jest naprawdę.

Pomimo, że nie widziałem w nim jeszcze wtedy bratniej duszy, to zmarnowany potencjał zawsze był dla mnie tą najbardziej przerażającą kwestią. Dlatego też z premedytacją napierałem na niego dużą dawką niekiedy niewygodnych pytań. Między innymi, aby zaspokoić swoją ciekawość, a jednocześnie pomóc Nicholasowi dojrzeć pewne niedociągnięcia w jego dotychczasowym działaniu. Może i teraz wydaje mi się to nieco niekulturalne, natomiast wtedy było to działanie przynoszące skutki. Mianowicie widziałem na jego twarzy niepewność, a niekiedy także i iskrę niepokoju, ale przede wszystkim zaciekawienie, którym mnie urzekł.

Rozdział 4

To diabeł nas pociąga, dzierżąc nici końce,

Że w rzeczach wstrętnych dziwne widzimy uroki. — Charles Pierre Baudelaire


Blask popołudniowego światła przenikał przez niewielkie okno. Nicholas mruknął pod nosem zrezygnowany, przecierając dłońmi zaspane oczy. Deja vu z poprzedniego poranka dotarło do niego, gdy sączące się z okna promienie raziły go w oczy.

— Pieprzone słońce. — mruknął. Czuł jak jego skronie pulsują, a przełyk natychmiastowo domaga się wody. Przypominał sobie chwile spędzone wśród starszych adeptów i jęknął zdając sobie sprawę, że poprzedniego wieczoru wypił zupełnie więcej niż miał w zamiarze. Mimo to uśmiech sam wkradał się na jego twarz.

Wymacał swój zegarek na niewielkiej szafce nocnej, po czym chwycił go w drżące dłonie.

Mrużąc oczy wpatrywał się w tarczę, aby wstępnie ustalić która jest godzina

Oparł się na niestabilnych łokciach, lustrując wnętrze pokoju. Z poprzedniego wieczoru zapamiętał jedynie spontaniczną kąpiel w zimnym jak cholera morzu i patrzące na niego wielkie źrenice Antonio Rymera.

Podniósł się odrzucając na bok kołdrę i stanął prosto chwiejąc się przez chwilę. Poczuł jak momentalnie robi mu się słabo i z powrotem opadł na na miękkie łóżko. Przez chwilę w jego głowie zaświtała myśl, czy aby nie spędzić w nim reszty tego dnia, jednak szybko się jej pozbył. Odetchnął ze spokojem i ponownie wstał tym razem podrzemując się oparcia sztywnego, tapicerowanego krzesła. Gdy uznał, że stoi dosyć stabilnie, drugą ręką odgarnął z twarzy swoje gęste włosy. Tego dnia codzienne czynności za pośrednictwem zamętu umysłowego stawały się zbyt uciążliwe.

W dni wolne korytarze uniwersytetu stawały się jeszcze bardziej opustoszałe. Adepci wyjeżdżali w rodzinne strony lub urządzali sobie grupowe wyjścia co oszczędziło Nicholasowi mijania się z nimi w wąskich korytarzach. Pomimo, iż wraz z końcem dnia czuł się już lepiej to jego oczami wciąż widniały ciemne wory, twarz była blada, a dłonie drżały. Maszerował w stronę już mu dobrze znanej tabliczki. Chciał pewnym krokiem wparować środka, gdy nagle zatrzymał się gwałtownie. Położył dłoń na drzwiach i zaczął nasłuchiwać. Zrobił krok w przód wychylając się z nad monstrualnych drzwi. Starzec grał niebywale energicznie skacząc po klawiszach w ekspresowym tempie. Nicholas pierwszy raz miał możliwość przyjrzeć się dokładniej jego twarzy. Mężczyzna wytwarzał wokół siebie aurę melancholii. Jego wzrok był beznamiętnie wbity w wielkie okno, gdy dłonie samoistnie przeskakiwały z klawisza na klawisz. Fernsby przypatrywał się z zainteresowanie.

Staruszek zakończył melodię charakterystycznym urwaniem dźwięku, lecz jego palce wciąż spoczywały na klawiaturze, tak jakby także chciał ją dokończyć, ale nie potrafił.

— Nie chowaj się. — głos starca rozniósł się po całej sali, mimo, że jego wzrok ani na chwilę nie oderwał się od szyby. Serce Nicholasa zadygotało. Wciągnął powietrze wychodząc za drzwi w stronę mężczyzny z opuszczoną głową.

— Jesteś podglądaczem. — oświadczył powolnym ruchem zdejmując dłonie z klawiatury i kładąc jej na swoich kolanach. Nicholas stwierdził, że okazja, aby porozmawiać ze starszym profesorem może się już nie nadarzyć. Zależało mu, aby poznać starszego pianistę. Podszedł bliżej.

— Przepraszam. — odpowiedział zmieszany, po czym wskazał dłonią na fortepian. — Zna pan dalszą część, prawda?

Siwy mężczyzna ślamazarnie przekręcił głowę w jegostronę lustrując go od stóp do głów.

— Nie masz własnych spraw chłopcze? — zapytał gorliwie marszcząc brwi. Nicholas zignorował pytanie podchodząc do drugiego fortepianu. Mimo, że gryzła go myśl, że się narzuca nie chciał tracić okazji.

— Próbowałem sam dokończyć, ale nie mogę tego załapać. — rzekł. — Czy mógłbym?

Starzec nic nie odpowiedział, jedynie patrząc na niego podejrzliwie. Fernsby uznał to za zgodę, a więc zasiadł przy instrumencie tuż na przeciw i zaczął wygrywać melodię jaką przed chwilą grał mężczyzna. Jego twarz zaczynała przybierać postać lekkiego zaskoczenia, gdy patrzył na młodego studenta. Chłopak rzucał co jakiś czas spojrzenie na starca, który wsłuchiwał się w pełnym skupinie tak jakby czekał na chociażby drobną pomyłkę. Gdy Nicholas zakończył urwaniem melodii w połowie taktu, profesor spojrzał na niego złowrogo.

— Skąd to znasz chłopcze? — zapytał chwytając opartą o ścianę drewnianą laskę. Podparł się nią i wstał łapiąc równowagę.

— Od pana. — odpowiedział również się podnosząc. — Słuchałem jak pan gra.

— Wiem. Jesteś bezwstydnym podglądaczem — odparł opieszale kierując się w stronę wyjścia nieco utykając.

— Przepraszam… nie chciałem by czuł się pan podglądany. — wyprzedził go zagradzając mu drogę.

— I jeszcze do tego nieustępliwy. — dodał starzec. — Z którego jesteś roku?

— Pierwszego. — poinformował chłopak. Profesor zmrużył jedno oko pod delikatnymi okularami.

— Nie możliwe, abyś nauczył się go tak szybko. — stwierdził postukując swoimi pantoflami o kaflową podłogę.

— W prawdzie… nie uczyłem się go. — odpowiedział Nicholas dotrzymując starcowi kroku. — Po prostu ją usłyszałem i zapamiętałem.

— Czyli jesteś prawdziwym wirtuozem? — zapytał śmiejąc się pogardliwie. Fernsby poczuł jak jednym słowem starzec wbił szpile w jego serce, jednak nie chciał tego po sobie poznać

— Nigdy tego nie powiedziałem. — odrzekł spokojnym tonem. Profesor chciał coś odrzec lecz z nikąd złapał go przeraźliwy kaszel postukując się w klatkę piersiową. Nicholas spoglądał z lekka przerażony na mężczyznę.

— Coś panu jest? — zapytał chylając się. Starzec machnął w jego stronę ręką wciąż próbując pozbyć się kaszlu.

— Jeśli w moim wieku dopada mnie jedynie kaszel to mam wielkie szczęście. — rzekł ochryple gdy dolegliwość chwilowo ustąpiła.

— Chciałbym poznać tę melodię. Jej zakończenie i historię. Jeśli uraczyłby pan mnie…

— Nie uraczyłby. — burknął wymijając chłopaka.

— Myślę, że mam potencjał. — zapewnił Nicholas, gdy starzec przekraczał próg sali. Profesor zatrzymał się na chwilę trzymając Nicholasa w chwilowej niepewności po czym oddalił się bez słowa. Dłonie Fernsby’ego opadły z rezygnacją, a twarz zmarkotniała. Czuł, że tym razem zawiódł, ale nie miał zamiaru odpuszczać.

Chłopak siedział już na swoim łóżku oparty o ścianę. Jego oczy beznamiętnie błądziły po wyświechtanym tekście Hamleta. Na jej pierwszej stronie wciąż widniał podpis Milton Norman Fernsby i właśnie to skłaniało chłopaka do ponownego zagłębiania się w tę szekspirowską historię. Uśmiechał się niemalże niezauważalnie, a oczy samoistnie mu się szkliły. Przewracał kolejną z cieniutkich, pożółkniętych kartek, gdy w pokoju rozniosło się ciche pukanie. Po chwili przed Nicholasem stanął uśmiechnięty od ucha do ucha Julian zamykając za sobą drzwi. Oprał się o nie plecami. Fernsby spojrzał na niego zdumiony.

— Ta bibliotekarka… — uciął wpatrując się w niewielkie okno. — jest naprawdę urzekająca… — Ktoś ci zawrócił w głowie widzę. — mruknął śmiejąc się cicho.

— Ma śliczny uśmiech. — stwierdził podchodząc do okna. Otworzył je na oścież po czym oparł się o parapet wyglądając za zewnątrz. Fernsby ostatni raz zerknął na podpis po czym zamknął książkę kładąc ją na szafkę nocną. Podniósł się z łóżka i także oparł się o stary parapet.

— Jak ma na imię?

— Reilly. Nazywa się Reilly Adams. — odpowiedział rozmarzony obserwując przelatujący klucz ptaków.

— Czyli jednak spotkanie było udane? — zapytał zerkając w ta samą stronę. Julian przeniósł swoje obłąkane spojrzenie na niego.

— Bardzo. — odrzekł po rak kolejny wykrzywiając twarz w szerokim uśmiechu. — Jest słodka i delikatna. Uwielbia zwierzęta, a w szczególności króliki. Małe puszyste króliki.

— Zauroczenie brzmi jak choroba. — skrzywił się Nicholas słuchając wypowiedzi przyjaciela.

— Mieszka niedaleko, tuż obok miasteczka. — wypalił ignorując komentarz Nicholasa.

— Pracuje w bibliotece… a więc ile ona ma lat? — zapytał zaciekawiony Fernsby.

— Dwadzieścia cztery.

— Czyli jest sporo starsza. — stwierdził nieco zaskoczony.

— Nie tak sporo. Może trochę. — mruknął Loughty przewracając oczami. — Gdzie mogę znaleść lawendę?

— Lawendę? — zdziwił się Nicholas.

— Lawendę. — powtórzył. — Reilly powiedziała, że uwielbia lawendę, a ja chcę ją tym uszczęśliwić.

— Czy to jest dobry czas by zacząć się o ciebie martwić Loughty?

— Powiem Ci to samo gdy się zakochasz Fernsby! — prychnął z uśmiechem.

Rozdział 5

Nadchodziła zima. Studenci przypatrywali się jak niezliczona ilość maleńkich, lśniących kryształków poruszała się w powietrzu. Miasteczko przykryła biała szata.

Dłonie Nicholasa drżały gdy spóźniony biegł korytarzem w stronę monumentalnych schodów. Co jakiś czas zerkał na niewielki zegarek na swoim nadgarstku. Jego wygnieciona koszula wystawała zza uniwersyteckiego swetra, a włosy były w zupełnym nieładzie. Nerwy zjadały go na samą myśl o spóźnieniu

Jak poparzony chwycił się poręczy mając zamiar zbiec na dół, gdy przypomniał sobie, że nie zgarnął z biurka kilku potrzebnych mu tytułów. Przeklął pod nosem odwracając się z powrotem w stronę pokoi, po czym usłyszał:

— Teraz drogi panie jest już za późno. — stwierdził Tobias z finezyjnym uśmieszkiem. Nicholas spojrzał na młodego mężczyznę, który nagle pojawił się tuż przed nim. Poczuł się zdezorientowany, zważając, iż do tej pory na korytarzu nie było żywego ducha. Brumby cmoknął do niego trzykrotnie po czym rzekł:

— Radziłbym dla własnego spokoju nie iść niż się spóźnić. — westchnął. — Oni tu tego nie tolerują.

Tuż zza Tobiasa Brumby’ego wyłonił się także Franz, który przytaknął kilkukrotnie na znak, że zgadza się z przyjacielem.

Zrezygnowany Fernsby opadł na schody opierając się głową się o drewnianą barierkę. Skrzywił się, palcami dotykając swoich skroni. W oddali dostrzegł Antonio, który ślamazarnie przekręcał klucz w drzwiach do swojej uniwersyteckiej sypialni. Był przygarbiony, bez uniwersyteckiego swetra, a jedynie w pogniecionej koszuli. Zdawał się dopiero co wybudzony z głębokiego snu. Nabrał powietrza w policzki po czym powoli je wypuścił i spokojnym krokiem zaczął podążać w stronę przyjaciół. Nicholas pędem odwrócił od niego swój wzrok.

— To nie oznacza, że dzień miałby być stracony. Wybieramy się w pewne miejsce. Czy w takim obrocie spraw nie zechciałby nam pan potowarzyszyć? — zapytał Franz. Chłopak spojrzał na niego drapiąc się po karku.

— Po ostatnim myślałem, że moja głowa wybuchnie. — uśmiechnął się.

— Obiecujemy pana nie upijać. — zapewnił Franz kładąc dłoń na sercu. Tobias zmarszczył brwi z uśmiechem tak jakby nie był pewien tej obietnicy złożonej przez Evensona.

Biel śniegu, a także mroźne powietrze nadawało miasteczku aurę nieskazitelności. Chłopcy powoli podążali wąskimi ścieżkami, gdzie śnieg mimowolnie skrzypiał pod ich butami. Nicholas dostrzegał jak białe płatki zatrzymują na jego brązowych włosach. Dotarli na wielki, oblodzony dziedziniec, który śmiało mógł imitować lodowisko. Zważywszy jak rzadko doczekiwano się tam białego puchu, chłopcy witali go serdecznym uśmiechem.

Tobias spojrzał wprost w szare niebo mrużąc oczy. Odchylił wargi pozwalając aby białe płatki roztopiły się na jego języku, uśmiechając się przy tym jak dziecko.

Franz rozglądał się zdejmując z głowy ciemnozielony kaszkiet. Ukucnął biorąc w dłoń garstkę mroźnego, białego pyłu który zniknął pod wpływem ciepła jego dłoni.

— Czyżbyś go badał? — zapytał Antonio pierwszy raz śmiejąc się tego popołudnia.

— A i owszem. — odpowiedział żartobliwie. — Na moje wyczucie jest… mokry.

Mroźny wiatr pozostawiał rumieńce na ich bladych policzkach. Wędrowali przypatrując się biegającym w pośpiechu ludziom. Zapach świeżego pieczywa pieścił ich nozdrza. Kobiety w tanich futrach biegały od sklepu do sklepu w poszukiwaniu odpowiednich produktów. Kolejka do piekarni zdawała się ogromniasta. Czuć było wyjątkowy, niepowtarzalny klimat, który z tamtym dniem wyjątkowo utrwalił się w ich pamięci.

Po kilku minutach powolnego spaceru dotarli pod ogromne mosiężne wrota strzelistego gmachu, nieco mniejszego od tego uniwersyteckiego.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał chłopak, gdy krok za krokiem wkraczali w głąb zamczyska.

Zupełnie opustoszałe wnętrze wywierało na adeptach spore wrażenie. Miliony świeczników raziły go swoim płomiennym światłem. Na ścianach rozpościerały się wystawnie rozwieszone pokaźne obrazy w iskrzących złotych ramach. Zdecydowanie okazalsze niż kilka tych widniejących na betonowych ścianach uniwersytetu.

Sunęli po lśniącej, wyłożonej kamiennymi płytkami posadzce, podziwiając piękno wystawionych dzieł, a także ozdobnej rzeźbie kobiety przytrzymującej długie świece. Złote elementy mieniły się za pośrednictwem pojedynczych blasków światła.

Wędrowali korytarzem wprost w stronę przeogromnych pobladłych schodów. Nicholas piął się ku górze dłonią przejeżdżając po eleganckiej poręczy. W jego głowie tliła się melodia grana przez starca, której dźwięk automatycznie dopasował do urokliwego miejsca.

Antonio szedł jako ostatni wpatrując się w każde dzieło z osobna. Przyglądał się z lekko rozchylonymi wargami. Jednym palcem poprawił okulary na swoim nosie. Splótł dłonie za plecami po czym stopień za stopniem zaczął kierować się w górę za towarzyszami. Franz uśmiechnął się widząc zaangażowanie Rymera.

Nicholas także zaczął się mu przyglądać. Widział jak Antonio ciężko oddycha badając wzrokiem ogromne płótna. Był wyraźnie oczarowany.

Nicholas spoglądając na mężczyznę poczuł jak ciężka dłoń Franza spoczywa na jego ramieniu. Mężczyzna skinieniem głowy zaproponował, aby szli dalej pozostawiając Antonia w chwilowej samotności. Nicholas przytaknął ostatni raz rzucając krótkie spojrzenie na wysokiego bruneta.

Dotarli na piętro opierając się o złote wykończenie balustrady. Nicholas badał wzrokiem jedną z rzeźb jednocześnie niemalże bezdźwięcznie stukaniem palcami o barierkę wygrywając melodię. Wciągnął powietrze tak jakby wraz z nim mógł pochłonąć całą otaczającą go przestrzeń.

Nie spostrzegł, że i jego starsi adepci pozostawili w osamotnieniu. Franz wraz z Tobiasem podążali w głąb zamczyska.

Gęste, brązowe włosy opadały mu na czoło nieco ograniczając widzenie. Dmuchnął na nie dwukrotnie nie odrywając dłoni od balustrady. Wyprostował się i przymknął oczy biorąc głęboki wdech.

— Można się rozsmakować. — usłyszał. Szept głosu Antonio rozniósł się cichym echem po wielkiej sali. Stanął tuż obok także układając swoje dłonie na barierce balustrady. Wzrok mężczyzny wciąż błądził od obrazów po rzeźby tak jakby nie chciał pozostawić żadnej części budynku nie obarczanej jego spojrzeniem. Zdawał się promienieć. Sztuka dotykała jego duszy głębiej niż Nicholas się tego spodziewał, a to mu niezwykle imponowało.

Opuszczając urokliwe zamczysko na dworze zapadł zmrok, a delikatne prószenie zamieniło się w prawdziwą śnieżycę. Chłopcy opatulili twarze swoimi grubymi szalikami chcąc jak najszybciej przemknąć przez mroźną zamieć. Drogę oświetlało im ciepłe światło latarni.

Biegli w stronę ogromnej uniwersyteckiej bramy, gdy Franz zatrzymał się gwałtownie. Gęstem ręki rozkazał, aby kucnęli za murem. Chłopcy spojrzeli na niego zaskoczeni, ale wykonali to o co prosił.

— Stoją tam. — szepnął w ich stronę. Tobias skrzywił się zaskoczony, wstając zza betonu spoglądając w stronę wejścia. Antonio chwycił go za ramię sprowadzając na dół i posyłając znaczące spojrzenie.

— Cholera. — powiedział w końcu Tobias. Dostrzegł słabe żółte światło niewielkich latarenek oraz dwóch profesorów z papierosami w ustach.

— Trzeba będzie dyskretnie przemknąć tylnym wejściem. — stwierdził Franz co jakiś czas wychylając się, aby spojrzeć na profesorów.

— Tam nie ma bramy kretynie. — stwierdził Tobias.

— Zdawało mi się, że lubisz wyzwania przyjacielu. — odrzekł szczerząc się szeroko.

— A więc? — dopytał Antonio. Franz zaczął podążać wzdłuż muru na tyły uniwersytetu, a reszta wprost za nim. Byli z lekka pochyleni, co jakiś czas zerkając w stronę profesorów. Dotarli na tył kampusu gdzie ich buty mokły w śnieżnym puchu.

Brumby zaczął badać wzrokiem nawierzchnię po czym jako pierwszy wspiął się po wyszczerbionym murku w górę. Powoli podniósł się stając prosto i przyglądając się tysiącom płatków uwydatnionych pod wpływem świateł. Nabrał powietrza w płuca. Omamiony uroklwiwoćią chwili zupełnie zapomniał o mrozie pozostawiającą różowawe pąsy na jego policzkach.

— Tu jest wspaniale. — krzyknął do młodych adeptów śmiejąc się na całe gardło. Nicholas podskoczył z nerwów spoglądając na resztę mężczyzn. Evenson z uśmiechem zaczął wdrapywać się ku górze, a zaraz później Rymer podawał dłoń Nicholasowi w geście pomocy. Pełni życia i śnieżnych drobinek we włosach patrzyli w przestrzeń. Czwórka młodych mężczyzn jak omamieni snem stali na najwyższym szczycie, wpatrując się w magię otaczającej ich przestrzeni. Wieczór był jak nić łącząca ich ze sobą. Przywiązująca ich do siebie i chociaż dla Nicholasa byli to zupełnie obcy ludzie, chciał obcować w ich towarzystwie tak długo jak tylko będzie to możliwe. Stać się ich częścią i dołączyć do rodziny jaką tam tworzyli.

Cała czwórka zeskoczyła na ośnieżoną trawę angielskiego ogrodu. Przemknęli wąskimi alejkami, a następnie wślizgnęli się do środka wejściem dla pracowników. Franz wypuścił powietrze zdejmując z siebie przemoczony płaszcz. Spory przedsionek słabo oświetlała niewielka żarówka zawieszona w kącie tuż obok drzwi. Chłopcy tchnęli odrobine wilgotnego ciepła.

— Co by się stało gdyby nas złapali? — zapytał Fernsby, patrząc przenikliwie na swoich towarzyszy. Ich miny były pełne powagi jedynie przez krótką chwilę. Brumby pierwszy parsknął śmiechem, a Evenson zaraz za nim. Na twarzy Antonio także pojawił się szeroki uśmiech.

Zdezorientowany Nicholas przenosił swój obłąkany wzrok na każdego z nich.

— Absolutnie nic panie Fernsby. — odpowiedział Tobias opierając się łokciem o jego ramie. Nicholas patrzył na niego zdziwiony. — Ale trochę zabawy jeszcze nikomu nie zaszkodziło nie sądzi pan?

— Nie-e rozumiem. — odparł speszony. Brumby poczochrał go po gęstej czuprynie.

— Ależ tu nie ma co rozumieć. Chyba jest pan za bardzo spięty. To była jedynie chwila, która była gotowa nas ponieść. Nie byłoby najmniejszego problemu by kulturalnie wejść przez miejsce do tego przeznaczone, ale czy to nie było jakieś urozmaicenie? — zapytał Franz puszczając mu oczko po czym wraz z Antonio skierował się w stronę schodów. Tobias przytaknął na słowa przyjaciela, ostatni raz poczochrał gęste włosy Nicholasa po czym ruszył za przyjaciółmi w stronę pokoi akademicki. Zmieszany Fernsby jeszcze przez chwilę stał w miejscu analizując zaistniałą sytuację. Jego brwi były zmarszczone. W rękach miętosił końcówkę swojego płaszcza.

Wreszcie prychnął z uśmiechem zdając sobie sprawę, iż mężczyźni najzwyczajniej w świcie urządzili sobie zabawę.

Odgarnął wilgotne włosy ze swojej bladej twarzy po czym sztywnym krokiem ruszył ku górze pozostawiając na schodach swoje mokre ślady butów.

To był niezwykły dzień. Śnieg nigdy nie wydawał mi się tak iskrzący, a mroźne powietrze tak przyjemne. Od tamtej pory biała peleryna wzbudza we mnie wzruszenie każdego roku.

To tam, tuż pod ratuszem pierwszy raz zacząłem mu się dokładniej przyglądać. Jego włosy były rozwichrzone, a jednocześnie ochlapnięte zwarzywszy na roztapiające się w nich płatki śniegu tworząc z niego człowieka sprzeczności.

Podążaliśmy w stronę sporego gmachu. Dokładnie pamiętam te stare, ogromniaste drzwi, złote pobłyskujące ramy i podłogę w której można było się niemalże przejrzeć. Wchodząc do środka nie miałem bladego pojęcia na co rzucić okiem w pierwszej kolejności. Nie sposób zliczyć ilość wyeksponowanych tam obrazów. Najdokładniej pamiętam te gigantyczne schody. Wchodząc po nich czułem się jak król. Ha! To przezabawne, a jednocześnie tak prawdziwe. Nawet nie zauważyłem, gdy pozostałem na nich całkowicie sam otoczony wielobarwnymi płótnami.

Wdrapałem się wyżej po wielkich stopniach przystając na chwilę tuż na ich czubku.

Przypatrywałem się jak chłopak delikatnie stuka palcami w barierkę. Grał…

To wtedy poczułem z nim tak głęboką więź. To tak jakby dźwięki wygrywanych przez niego melodii uchodziły za akompaniament sztuki którą podziwiałem. Był jedynym, który tak jak i ja potrafił się w czymś tak głeboko zatopić. Pozwolić się ponieść nie zważając nic co innym mogłoby zdać się tak ważne. Jedynie on i jego mały świat pełen własnych kolorów.

Rozdział 6

Zawsze nadchodzi jakieś takie jutro, które wszystko utrąca, a młody człowiek czeka, aż się to odmieni. — Rainer Maria Rilke

Antonio siedział na niewielkim dywanie plecami podpierając się o drewniane obicie łóżka. Nogi miał wygodnie ułożone na podłokietniku tapicerowanego fotela, w dłoniach trzymając jedną z ukrywanych pod łóżkiem powieści. Czytał to samo zdanie trzeci raz stale próbując odgonić od siebie natłok rozpraszających myśli.

Spojrzał w stronę niewielkiego okna dostrzegając piętrzącą się ostrą burzę śnieżną. Położył książkę na piersi cicho przeklinając pod nosem. Wspomnienia o domu rodzinym, matce i babci od dłuższego czasu nie dawały mu spokoju. Wracał pamięcią także do przyjemnych chwil jakich doświadczył ostatnimi tygodniami. Do Brumby’ego i Evensona, a także do Nicholasa Fernsby’ego. Czuł jakby młodszy adept zdawał się ich częścią i mimo, iż Antonio nie lubił zmian w gronie swoich najbliższych, obecność Nicholasa ani przez chwilę mu nie przeszkadzała. W gruncie rzeczy czuł się za niego nieco odpowiedzialny zważywszy, że to właśnie on zaprosił chłopaka na ich tajny konwentykiel.

Rymer już z daleka usłyszał charakterystyczny wydźwięk stukających butów Franza po drewnianej podłodze korytarza wyłożonej cienką wykładziną. Nie minęło wiele czasu by pojawił się wraz z Tobiasem tuż w jego drzwiach bez zastanowienia wparowując do środka. Mieli na sobie swoje długie płaszcze pod którymi trzymali butelki taniego whisky. Franz opadł na sztywne, drewniane krzesło wdychając zmęczony. Tobias postawił alkohol na stoliku, po czym przywłaszczył sobie fotel, skazując Antonio na brak podnóżka. Rymer jęknął oburzony, westchnął odchylając głowę do tyłu kładąc ją na miękkiej pościeli. Przełknął ślinę kątem oka spoglądając na obu mężczyzn. Zamknął książkę i schował ją z powrotem pod łóżko.

— Uschniesz tu drogi przyjacielu.– stwierdził Tobias pewnym ruchem odkręcając butelkę. Był rozluźniony i wesoły jak zwykle. Antonio z premedytacją zignorował komentarz Brumby’rgo. Zmrużył oczy rytmicznie stukając palcami o wyłożoną boazerią podłogę. Wsłuchiwał się w cichą melodię puszczaną z pokoju tuż obok. Jego towarzysze także zaczęli wsłuchiwać się w przytłumione dźwięki.

Franz odpalił cygaro melodyjnie stukając butem o podłogę. Ruchem głowy odtrącał swoje włosy z twarzy tym samym ukazując swoją skandynawską urodę. Wypuścił obłok dymu z nieco spierzchniętych ust.

Tobias wyjął z kieszeni talię kart i w szybkim tempie zaczął je tasować. Zawsze był co do tego skrupulatny co za tym idzie za każdym razem wyglądał jakby naprawdę znał się na rzeczy, mimo, iż było to jedynie nieistotne przerzucanie z ręki do ręki papierowych przyborów do kier karcianych.

Antonio podniósł się z podłogi chwytając ze stolika szklankę ze swoim trunkiem.

— Święta tuż tuż. Wybierasz się do mnie? — zapytał Tobias nie odrywając wzroku od kart.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 37.35