Książkę Dedykuję Mojej Żonie i Córce
Apokalipsa w automacie z Colą
Mięso śni się miastu, więdnącemu w świetle sodowym, w trzasku ostatniego transformatora przy Marszałkowskiej, kiedy niebo było jeszcze niebieskie, a teraz jest tylko ekranem bez sygnału, wibrującym szarością rozstrojonego sumienia. But zgnieciony przy krawężniku, ketchup na podeszwie, głos w radiowozie powtarza słowa jak modlitwy wyuczone, niesłyszane, bo zbyt wiele dymu głośniku, za dużo płomienia w oczach.
Stoją w oknach. Twarze w rameczkach, jak święci, jak duchy, jak resztki światła na błonie fotograficznej. Stoją i patrzą — matki bez dzieci, dzieci bez wieku, starcy z wypchanymi policzkami. I w ich oczach nie odbija się już nic prócz ekranu telewizora, który już nie działa, ale odbija cienie — tańczące cienie mięsa obracanego na złomowanym rożnie.
A smoki? Tak, smoki. Z ogonami jak billboardy, skrzydłami z plastiku, przelatują nad Centrum, zostawiając za sobą smugę zapachu frytury i przypalonego tłuszczu. Spod ich łusek lecą drobne monety, resztki, jak łuski po naboju wystrzelonym w powietrze, bez celu, dla huku. Warszawa nie patrzy w górę.
Patrzy w dół. W śmieci, w ślady po sobie, telefon, który wciąż nie dzwoni. I ja tam byłem, i cola była słodka, i ogień buzował w silniku zapiekanki, i szedłem — boso, ale w skarpetkach, bo buty zgubiłem między Świętokrzyską a snem, w którym idziesz bez końca przez Pasaż Wiecha, a na końcu pasażu nikt nie czeka, tylko cień własnego ojca, jedzącego hamburgera z żabką na czole.
Ziemia się trzęsie, ale to tylko metro. Metro jedzie przez zgliszcza, przez pustkę, przez przystanek „Stacja Ostateczna”, gdzie już nie ma wyjścia, tylko zejście w dół — w dół języka, w dół kiszek, w dół miasta, które zbudowano z bekonu i wspomnień.
W automacie z Colą coś się rusza. Świeci się przycisk, którego nikt nie nacisnął. „Wybierz swoje przeznaczenie”, mówi naklejka z zamazanym uśmiechem. Wrzucam monetę. Automat zgrzyta. Wypluwa butelkę i numer telefonu, którego nigdy nie wybiorę.
Od strony Wisły świat wygląda inaczej, słońce opada jak zbyt ciężka powieka, sypiąc żarem na zardzewiałe poręcze mostów, na stłuczone butelki po radlerze, na ciała wystawione do słońca nie jak do światła, lecz jak do sądu.
Plaża Poniatówka, piasek szary, przegrzany, topniejący w oczach, zmienia się w popiół wspomnień, w którego łonie leżą ciała samotni, spieczone, zamyślone, przykryte gazetami z zeszłego tygodnia, w których nie ma już wiadomości, tylko ogłoszenia o zgubionych psach i zgubionym sensie.
Stadion Narodowy pulsuje, jakby oddychał, ale to tylko słońce odbija się od folii reklamowych, plastikowych banerów, niby tętno, niby sygnał życia.
Czerwono-biały smok o stalowych żeberkach czuwa nad plażą, która nigdy nie była rajem. Ktoś gra w frisbee. Ktoś inny śpi z głową w plecaku.
Ktoś rozmawia przez telefon, z nikim. Wisła jak sen o wodzie, w której nikt nie pływa, bo nie ufa już nurtowi, nie ufa już sobie.
Czasem przepłynie pies, czasem przelgnie kaczka, czasem but plastikowy jak relikwia. Rzeka płynie, ale nie niesie oczyszczenia, tylko plastik, pianę, kurz i fragmenty reklam.
Język spieczony, usta jak papier. Kupuję oranżadę z pobliskiego stoiska.
Smakuje jak dzieciństwo, które nigdy nie istniało.
W tle muzyka z głośnika, jedna piosenka, która się zapętliła, refren: „Jeszcze tu jesteśmy”, choć nikogo już nie ma.
Samotni ludzie przy ogniskach z gałęzi, które nie chcą się palić. Patrzą na rzekę, jakby ta mogła odpowiedzieć.
Jedna kobieta maluje sobie paznokcie na niebiesko. Mężczyzna w stroju kąpielowym siedzi w cieniu, choć cienia już nie ma.
Dziecko bawi się drutem, udając, że to pies.
Niebo bez chmur, ale pełne pyłu. Smoki wracają, nadlatują znad Żerania, z portem w ogonach i grillem w pysku. Zamiast ognia zieją zapachem kebaba.
Warszawa wyciąga ręce, ale nie do nieba, do kieszeni — gdzie może jeszcze jest jakiś żeton, jakaś moneta, która pasuje do automatu z napisem:
„Zacznij od nowa”.
Miasto paruje. Rozpływa się w oczach. Plaża znika pod warstwą kurzu, ale oni siedzą. Trwają. Jakby czekali na coś. Na kogoś. Może na ciebie.
I myślę, czy warto wracać. I myślę, że to wszystko już było. I że mięso znów się obraca.
I że rzeka znów udaje, że żyje. I że być może to, co się kończy, już dawno się skończyło.
Ale siedzę. Patrzę. Wdycham. Czuję.
I wiem, że ta apokalipsa będzie miała jeszcze kolejną część.
Z automatu z Colą wypada nowy bilet. Kierunek: „W stronę siebie”.
Dresowe Syreny z Kreszu
Wszystko zaczęło się od trzeciego grymaśnego grzmotu automatu — ten żelazny deus ex machina splunął puszką Coli, ciepłą jak oddech psa w lipcowy wieczór, etykietą rozdartą na pół, jakby Bóg sam próbował rozerwać Dekalog na dresowe przykazania. Łysa fluorescencja klatki schodowej migała, migotliwa mantrą: Wsadź monetę, wybierz grzech. A tam, w kącie, pod plakatem Reksia przemalowanym sprayem na „REX POLONORUM”, stały One — trzy, może cztery, może sto — dziewczyny w dresach z kreszu, ich szelki błyszczące jak łańcuchy Cerbera, makijaż tak przerysowany, że wyglądały jak ikony z prawosławnego ikonostasu upadłego na głowę w dyskotece.
Hejka, masz fire? a — pierwsza, w różowych dresach od Mystic, wargi fioletowe jak siniak po pocałunku anioła upadłego.
Jej głos — skrzyżowanie świerszcza z piłą łańcuchową.
Masz fire, masz fire? — powtarzała, a każda sylaba trzaskała jak gumowa kula odbijająca się od betonu. Druga, w turkusowych satynowych spodniach, palcem ozdobionym pazurem w barwach narodowych drapała szyję, na której błyszczał wisiorek „BÓG-HONOR-OJCZYZNA” z literami poprzekręcanymi jak w krzywym zwierciadle. Trzecia milczała, żując gumę Hubba Bubba o smaku truskawki i benzyny, jej rzęsy trzepotały się jak nietoperze uwięzione w szmince Black Metal. Mężczyzna (czy był mężczyzną?
A może tylko zbitką szarych godzin między jedną zmianą a drugą?) sięgnął do kieszeni — moneta, pięć groszy z 2007, rok przystąpienia do strefy Schengen, rok, w którym matka umarła na raka jelita.
Fire? — szepnął, a słowo rozpłynęło się w powietrzu jak dym z papierosa bez filtra.
Dresowe Syreny zaryczały śmiechem, dźwięk jak tłuczenie butelek po żubrówce w śmietniku TESCO. Fire to ogień, ogień to życie, życie to ból, a ból to darmowy dodatek do każdej Coli w tym pierdolonym mieście — wyrecytowała Turkusowa, jej słowa wirujące jak wiatr w tunelu pod Dworcem Centralnym.
Wtedy Czwarta (była Czwarta? A może to tylko cień od neonu „APTEKA”? ) wysunęła się z cienia, dres w kolorze zgniłego złota, na piersi naszywka „WARSZAWO, KOCHAM CIĘ” z wykręconym sercem. W dłoni trzymała telefon — ekran pęknięty w kształt Wisły. Oglądałeś nowy Tiktok Boga? — zapytała, przewijając palcem nagranie, gdzie Chrystus z T-shircie „JESUS IS MY HOMEBOY” tańczył na gruzach Pałacu Kultury.
Lajkuj, udostępniaj, albo giń w zapomnieniu jak sklep firmowy Empiku.
Automat nagle zadygotał, wyrzucając kolejną Colę — tym razem puszkę była cała w rdzy, datą przydatności: *31.12.1999*.
Mężczyzna podniósł ją, a w środku zamiast napoju znalazł zwinięty rulonik papieru — rękopis z Biblii przemielony przez pralkę w szkocką kratę. „A Czwarta Bestia będzie miała oczy jak Snapchata filtry, a usta jej będą głosić memy zamiast proroctw”. Dresowe Syreny zaczęły wić się w tańcu, ich ruchy mechaniczne jak klatki zepsutej animacji w starym Pegasusie. To już się dzieje — szepnęła Fioletowa, jej cień na ścianie wydłużał się, sięgając aż do McDonalda na rogu, gdzie król Zygmunt III Waza w papierowej koronie zbierał resztki frytek do reklamówki Biedronki.
Mężczyzna uciekł (czy uciekł? A może został wessany przez szparę w czasoprzestrzeni między klatką B a klatką C?), Cola w kieszeni pulsująca jak druga śledziona.
Gdzieś daleko, nad blokowiskiem, księżyc — ten sam co wisiał nad Sodomą, teraz z naklejką „ENERGIS” — mrugał do niego porozumiewawczo.
Apokalipsa nie przyszła z ogniem, myślał, wdychając powietrze pachnące smażoną cebulą i rozpaczą.
Przyszła z automatem, co pluje Colą, i dziewczynami, co tańczą na gruzach znaczeń jak na dyskotece w galerii handlowej.
Ballada o Targówku
Targówek rano — czyli odgłos wózka z Biedronki tłuczący się o krawężnik, trzask drzwi 126-tki, skowyt psa z balkonu.
Targówek rano, czyli mleko rozlane na chodniku, chmura papierosa zawisła nad głową Seby, co przysiadł, nie żeby odpocząć, tylko żeby być. Po prostu być. Przetrwać jak murek od dawna przetarty dresami.
„Znowu mi ukradli wycieraczkę”.
Głos sąsiadki.
Suchy jak dłoń po zmywaniu.
A za nią klapki. Czerwone. Jeszcze z CCC.
I osiedle jak czułość — brutalna, ale lojalna. Bloki stoją jak starsze siostry: porysowane, zmęczone, ale gotowe dać koc, kiedy zima się skrada od strony Rembielińskiej.
Targówek to rytm:
stuk, stuk — patelnia o gaz,
cyk, cyk — rowerzysta omija flaszkę,
bum — trzask drzwi na klatce.
I dzieci w kapturach, i babcie w płaszczach z zeszłego wieku, i słowo „kurwa” jako znak przestankowy.
„Hej, młody, masz ogień?”
Głos spod Żabki, rozlany jak piwo Tatra na chodniku.
Nie pytanie, tylko rytuał.
A młody kiwa głową, chociaż nie pali. Bo trzeba. Bo tu każdy płonie czymś innym.
I gdzieś na trzecim piętrze starszy pan Miecio śpiewa:
„Hej, sokoły!”
fałszując jakby to była aria osiedla,
a nie złamane gardło, co kiedyś było barytonem.
Światło miga w windzie.
Niebo niskie jak sufity w starym M4.
I nagle — zapach ziemniaków.
Ktoś gotuje miłość. Ktoś, kogo nigdy nie poznamy.
W bramie dwóch chłopaków kopie puszkę,
jakby to był ich ostatni mecz o coś,
o wszystko, o ojca, którego nie ma,
albo o matkę, co dziś zmęczona wraca z Rossmanna.
Targówek wie. Targówek widzi.
Nie mówi. Milczy twardo jak beton.
Ale czasem, tylko czasem,
mrugnie światłem latarni i powie:
„Nie jesteś sam, ziomek. Nawet jeśli wszystko sypie się jak tynk”.
I wtedy, tylko wtedy, Targówek staje się balladą.
Nie pisaną na papierze, tylko wdeptaną w asfalt, przypaloną na patelni, przefiltrowaną przez krew, pot i tanie wino.
Wieczorem Targówek cichnie, ale nie zasypia.
Szare światło sodowe sączy się z lamp jak z niedokręconych kranów pamięci.
I wtedy czasem — tylko czasem — słychać harmonię.
Nie z radia. Nie z telewizora.
Z podwórka. Z mroku.
„To Balcerek…” — mówi pani Wiesia, przezroczysta jak firanka, co nic już nie chce widzieć.
Balcerka już dawno nie ma, ale jego palce wciąż jeżdżą po guzikach tej starej, zmęczonej harmonii.
Melodia jak z PRL-u, jak z kartki żywnościowej, jak z bramy, co trzeszczy, ale jeszcze się nie zawaliła.
Balcerek, duch klatki trzeciej, schodek skrzypiący, oddech po schodach, kiedyś grał w knajpie przy Rondzie Żaba, potem wcale, potem w piwnicy, potem już tylko w pamięci.
„Oj, Balcerek, pijaku stary!” — wrzasnął ktoś kiedyś, a teraz tylko wiatr powtarza to imię.
Walc w molowej tonacji przeszywa ciszę jak spojrzenie kogoś, kto zna twój wstyd.
I wtedy, z bramy, wybiegła Ona.
Dziewczyna z Handlowej, ledwie 19, może 20.
Brzuch okrągły jak pytanie bez odpowiedzi.
Rzuciła drzwi, zbiegła schodami, jakby życie ją goniło,
jakby zaraz miało złapać za kark i szepnąć:
„Za późno, skarbie.”
Za nią on, Seba albo nie-Seba, mężczyzna bez wyrazu,
koszulka siłownia, dres parking, oddech wódka.
Wrzeszczał.
„To nie moje!”
„Nie wmawiaj mi!”
„Zniszczyłaś mnie!”
Każde zdanie jak cios.
A okna zapalały się jak lampki na choince rozpaczy.
Klatka 5, piętro 3 — ktoś odsunął żaluzję.
Klatka 2 — ktoś wyłączył Netflixa.
Klatka 4 — pies szczekał, bo nie rozumiał ludzi.
„Uciekaj!” — krzyknęła pani Zosia z okna.
Ale dziewczyna nie uciekała.
Szła.
Targówek się rozstąpił przed nią jak Morze Czerwone z betonu.
Za nią harmonia.
Balcerkowa nuta: Cis-dur albo może serce pukające niepewnie:
„Czy tam ktoś jeszcze mnie widzi?”
I tak szła. W klapkach, z brzuchem, z sercem wystającym z gardła.
Za nią krzyk.
Za nią duch.
Za nią my.
Targówek, nocą, śni o swoich dzieciach.
Tych, co się nie urodziły.
Tych, co grają na harmonii.
Tych, co stoją pod Żabką i pytają o ogień.
Tęcza w Korku: Symfonia Ciał i Blach
Korek na Łazienkowskim — hydra o tysiącu blaszanych łbów, ziejąca spalinami. Słońce, przyklejone do szyby mercedesa dyrektora Mariana, umiera w kałuży oleju i szkła. Klaksony zawodzą requiem: Beeeeep (krzyk matki), Błiiip (śmiech dziecka w febrze), MEEEEE (jęk kopulujących szczurów w rurze
wydechowej). Wszystko stoi. Wszystko drży.
Pierwsza kropla. Spływa po masce toyoty, w której siedzi Anna, lat 29, palce kurczowo ściskające kierownicę obrączką po mężu (odszedł z pielęgniarką, która pachniała kremem Nivea). Kropla — łza Boga? Krew asfaltu? — przecina powietrze, uderza w szybę, dzieli świat na przed i po.
Deszcz: najpierw szept, potem ryk. Woda wślizguje się pod kołnierze, myje szare garnitury, rozpuszcza szminkę „Vampire Red” starszej pani w passacie.
Ktoś otwiera drzwi. Ktoś krzyczy: „Jebać to!” — głos oderwany od ciała, lecący nad dachami jak gołąb z kartką „Warszawa nie do Poznania”.
Nagłość: mężczyzna w krawacie Hermès zdejmuje koszulę. Jego klatka piersiowa — mapa blizn po bypassach i tatuażu „Grażyna 2003”.
Kobieta w audi rozpinająca stanik — jej piersi bielsze niż chmury, które płynęły nad gettem w ’42.
Fala: nagość rozlewa się jak benzyna.
Ciała wychodzą, stają na dachach, maskach, błotnikach.
Myśli Anny: „Czy to sen? Czy może wreszcie przebudzenie?” Jej dłoń sama ciągnie suwak sukienki (H&M, kolekcja wiosna 2017). Materiał opada.
Biodra — rozstępy jak szlaki migracji ptaków.
Koledzy z korpo w BMW klaszczą, nagi ksiądz z różańcem z pestek śliwy błogosławi tłum.
Dotyk: dłoń nieznajomego na jej ramieniu. Mężczyzna o twarzy Chopina po heroinie, członek jak maszt „Daru Pomorza”.
Całują się, językami splatając historie: on — stolarz z Targówka, ona — była żona, co zgubiła się w Excelu. „Jesteś piękna” — mówi, a jego słowa mieszają się z deszczem spływającym po jej brzuchu w stronę pępka — krateru po dziecięciu, które nie nadeszło.
W rytm: gdzieś bije bęben. Może to walenie gołej dupą w blachę toyoty? Może puls miasta, który wyrwał się z korków? Młody chłopak z dredami gra na krześle samochodowym jak na wiolonczeli, kobieta w okularach (tylko okularach!) tańczy walca z hydraulikiem, którego dłonie śmierdzą rurą kanalizacyjną i nadzieją.
Tęcza: wyrasta znad Pałacu Kultury, łukiem łącząc wschód z zachodem, Pragę z Żoliborzem. Kolory wpadają do ust, mieszają się ze spermą, potem, benzyną.
Czerwony — krew menstruacyjna dziewczyny na pace forda. Niebieski — oczy umarłego psa na poboczu. Żółty — mocz dziecka, które śmieje się, rysując palcem po kałuży.
Muzyka: nie wiadomo skąd. Saksofon? Szum wiatru w antenie radiowej? Jęki? Anna leży na masce citroena, mężczyzna-wióra wbija się w nią jak dłuto w lipowe drewno. Wokół nich korowód ciał: Staruszka z pomarszczonymi piersiami, nucąca „Ukochana, stój, bo zabijesz mnie wspomnieniem” Policjant z brzuchem jak alpejski lodowiec, całujący się z nastolatką w szpilkach Versace
Para gejów, których członki splecione w kształt atomu Zapachy: woda zmieszana z perfumą „Miss Dior”, pot ze strachu przed zwolnieniem, sperma starsza niż stan wojenny.
Telefon Anny dzwoni w torebce: „Pani Anno, termin porodu w czwartek…”. Głos ginie we wrzawie. Jej ciało arcydziełem teraz: łono otwarte jak brama, tęcza wpada do środka, rozświetlając wszystkie niepłodne noce.
Nagle cisza. Tęcza gasnąca. Deszcz milknie. Ciałopalne słońce wyłania się, susząc winy, wstydu, kredyty. Ludzie patrzą na siebie. Ubierają się w milczeniu.
Mercedes dyrektora Mariana odjeżdża pierwszy — jego krawat znów idealny, tylko ślad szminki na mankiecie.
Anna siada w aucie. Sukienka mokra, ciało pachnące obcym i sobą. W lusterku widzi odbicie: tęcza w oku, mały zarodek światła. Kluczyk przekręca.
Silnik warczy.
Korek rusza. W radiu leci piosenka: „Niech żyje bal, bo to życie to bal jest nad bale…”. Na poboczu zostaje prezerwatywa, różowy szalik i butelka po „Żubrze”.
Wieczorem, pod prysznicem, Anna szoruje skórę. Woda spływa różowym strumieniem. Myśli: „Czy to było prawdziwe? Czy tylko zbiorowy sen na jawie?”.
Na udzie — siniak w kształcie ust. W sercu — pęknięcie, przez które wlewa się światło.
A nad miastem, niewidzialna, pulsuje tęcza. Czeka na następny korek, następny deszcz. Wiedząc, że ludzie — te dziwne zwierzęta w metalowych skorupach — Zawsze zapomną. Ale może nie do końca? Może w jakimś zakamarku mózgu, tam, gdzie przechowujemy niewygodne cuda, ten dzień żyje. Jak wirus. Jak nadzieja.
Jak pieśń, która nie chce ucichnąć.
Piłka uderza w beton, odbija się echem od bloków. Plask, plask, plask — rytm jak bicie serca zdezelowanej Warszawy.
Chłopaki w podartych dresach skaczą wokół kosza bez siatki, obręcz zardzewiała gryzie niebo. Leć, kurwa! — wrzeszczy jeden, czoło lśni potem, tatuaż „Warszawa” na karku wygina się w grymasie.
Piłka mknie, uderza w tablicę, spada do kałuży. Woda chlupocze miesza się z cieniem Pałacu Kultury, którego nie ma, ale wciąż wisi w pamięci jak blizna.
Rynek wrze kolorami, które krzyczą. Gruby facet w kraciastej koszuli, brzuch jak balon z reklamy sieci komórkowej, wali pięścią w stół: Panienki! Pomidory jak cycki Madonny! Zobacz, dotknij, kup! Jego palce grzęzną w paprykach, sok spływa po przedramionach, skapuje na ziemię, gdzie gołębie piją czerwone kałuże. Rosji, nie mów nikomu. Chłopak z wąsikiem nastolatka kupuje pietruszkę, zawija ją w gazetę z nagłówkiem: Żyrafa na moście! Czy to metafora?
Ogrody działkowe za Dworcem Wschodnim. Dym z grilli wije się między grzędami marchewek, niesie zapach karkówki i nostalgia. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu przewraca kiełbaski widłami: Spalą się jak moje małżeństwo.
Jego sąsiad, emerytowany listonosz, nalewa wódkę do plastikowych kubków:
Za zdrowie nieobecnych! Ktoś gra na akordeonie „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, ale nuty toną w chrzęście sałaty, którą wiatr tarmosi.
Nad Wisłą, wędkarze rzucają przynęty w rzekę, która milczy. Ich wędki drgają nie od ryb, lecz od dotyku wodorostów owijających się jak palce topielców.
Słyszysz? — pyta jeden, broda ociekająca wilgocią. Grają tam, pod wodą. Fortepian? Skrzypce? Nie, to szum rury odpływowej, która połyka wspomnienia.
A Żyrafa. Idzie po moście Świętokrzyskim, szyja sięga chmur, nogi jak wieże radiowe.
Jej wzrok przemierza miasto — od Stadionu Narodowego, gdzie bramki straszą pustką, po Hale Mirowskie, gdzie stoiska z mięsem śpiewają tango. Ludzie spoglądają w górę, ale widzą tylko szyldy z promocjami.
Żyrafa? Gdzie? — pyta kobieta z wózkiem. Wyjątkowo dziś parzy — odpowiada ekspedientka, zlewając kawę do ścieku.
Na skwerze przy rondzie Żaba, dzieci rzucają kamieniami w latarnię. Trafiłem w oko złemu! — krzyczy dziewczynka w okularach. Kamień odbija się, trafia w szybę mercedesa z opuszczonymi szybami. Alarm wyje, ale kierowca to manekin w garniturze, jego twarz z plastiku uśmiecha się wiecznie.
W bramie przy Targowej koty jedzą resztki bigosu z folii. Miau, miau — mówią, ale to nie kocie głosy. To echo kobiecych śpiewów z pralni automatycznej,
gdzie bielizna wiruje w rytm modlitw z megafonów.
Żyrafa staje na środku mostu, pochyla szyję nad wodą. Jej odbicie miesza się z cieniem Syrenki, która dziś nie ma miecza, tylko widelec.
Czego chcesz? — szepcze rzeka. Żyrafa milczy. Jej język, fioletowy i szorstki, dotyka fal, smakuje historie zatopionych czołgów, telefonów komórkowych, listów miłosnych.
Na boisku, chłopaki piją colę zmieszaną z wódką. Graj dalej! — rzuca któryś, ale piłka utknęła w koronie drzewa. Gałęzie trzymają ją jak hostię.
Zostaw, niech sobie wisi — mówią. W oddali dym z działkowych grilli rysuje w niebie hasło: Jeszcze będzie przepięknie.
W sklepie mięsnym na Pradze sprzedawca w białym kitlu mruczy: Szynka jak u mamy. Żyrafa przechodzi za oknem, jej głowa przecina szyld „U Babci”.
Ale bujda — mówi staruszka, licząc złotówki. Moja mama nie umiała gotować.
Nocą, w klubie nad Wisłą, DJ puszcza kawałek „Warszawa da się lubić”.
Parkiet pełen butów, które tańczą same. Żyrafa patrzy przez okno, jej odbicie łamie się w szybach. Barman nalewa drinka „Stolica”: wódka, sok z buraka, płatki złota. Na zdrowie miasta! — krzyczy gość w krawacie, ale miasto pije przez słomkę, nie dotykając ust.
Gdy świt rozcina niebo na pół, Żyrafa znika. Most Świętokrzyski zostaje ślad kopyt — odciski jak serca wycięte z asfaltu. Rynek na Targówku budzi się, gruby facet rozkłada stragan: Świeże! Jak łzy aniołów! Wędkarze zwijają wędki, w siatkach tylko butelki po piwie.
A chłopaki grają dalej. Piłka spada z drzewa, mokra od rosy. Plask, plask, plask. Rytm miasta. Żyrafa? Może wróci. Może nigdy nie odeszła. Wisła płynie.
Zawsze.
Drony, Klucze i Konstelacje
Pustelnik schodzi po betonowych schodach, licząc szczeliny w ścianach. Trzydzieści siedem. Pęknięcie na każdy rok demokracji.
Na podwórku spotyka bezdomnego, który grzeje dłonie nad puszką po fasoli. „Widziałeś?” — pyta gość, wskazując na niebo. „Te cholerne klucze…
Szukają dziury w całym”. Pustelnik kładzie mu na kolanach zmięty banknot. „Dziura jest w nas” — mówi. „A oni tylko wrzucają do niej twoje dane”.
Bezdomny śmieje się, pokazując dziąsła pozbawione zębów. „Mam dane? To niech mi dopiszą emeryturę!”
Nad Wisłą niebo jest czystsze. Gwiazdy przebijają się przez smog — blade kropki jak ślady po zastrzykach. Pustelnik wspomina dzieciństwo na wsi, gdzie Droga Mleczna była rzeką mleka rozlanej przez roztrzepaną boginię. Teraz widzi tylko sztuczne konstelacje: satelity Starlink sunące w równych rzędach kosmiczny pociąg bez maszynisty. „Nawet niebo ma swoją biurokrację” — szepcze. Z kieszeni wyciąga lusterko, łapie w nim odbicie Syriusza.
„Pies zagubiony w lesie luster”.
W klubie na Pradze programista w okularach VR krzyczy przez mikrofon: „Wgrajcie sobie update świadomości! Świat to matryca, a my jesteśmy bugami!”.
Tłum młodych kiwa głowami w rytm muzyki generowanej przez AI. Pustelnik wciska się między nich, jego kij uderza w podłogę.
„Szukacie wyjścia? Wyjście jest w środku, ale oni wam zamurowali drzwi”. Ktoś rzuca w niego puszką Red Bulla. „Wypierdalaj, Mesjaszu!”.
Pustelnik zbiera puszkę, potrząsa nią jak kadzielnicą. „Skrzydła Ikara w puszce. Ironia ma smak tauryny”.
Na Targówku Fabrycznym starsza kobieta w szlafroku wystawia doniczkę z pelargonią na parapet. Jej mąż, nieżyjący od siedmiu lat, wciąż widzi drony.
„Znowu lecą, Jurek?” — pyta, głaszcząc fotel, w którym zwykł siedzieć. Pustelnik, przechodząc pod oknem, słyszy dialog z duchami.
Zatrzymuje się, nasłuchuje. „Oni nie przestaną, Jurek. Nawet po śmierci będą nas liczyć”. Wiatr unosi pelargonię, doniczka rozbija się na chodniku.
„Kwiaty też mają swoje dane” — myśli Pustelnik, zbierając skorupy.
Rój dronów zawisa nad Stadionem Narodowym. Kamery przesyłają obraz do chmury: morze pustych krzeseł, strach przed próżnią. Pustelnik wkrada się do środka, jego kroki dudnią w betonowych wnętrznościach. Na murawie leży zardzewiały klucz — relikt z czasów, gdy stadion nazywał się „Darem Narodu Radzieckiego”.
Podnosi go, przygląda się napisowi Made in CCCP. „Klucze zawsze pasują do starych zamków” — szepcze. Nagle światła reflektorów rozbłyskują.
Głos przez megafon: „Poddaj się! To teren monitorowany!”. Pustelnik rzuca klucz w ciemność. „Monitorujcie ten”.
W bibliotece na Koszykowej studentka pisze pracę magisterską o wolności w erze cyfrowej. Jej laptop świeci jak latarnia. Pustelnik staje za nią, cień na ścianie. „Szukasz cytatów? Spróbuj Foucaulta.
Albo… poczekaj, aż twój router zacznie cytować cię”. Dziewczyna odwraca się, przestraszona.
„Proszę odejść”. On wskazuje na naklejkę na jej laptopie: „Nie śledź mnie!”. „Naklejka to współczesny amulet” — śmieje się.
„Ale algorytmy śmieją się ostatnie”.
Świt. Drony lądują na dachach jak zmęczone ptaki. Pustelnik na Bródnie obserwuje, jak pracownik miejski zbiera je do skrzyń. „Dokąd je pan zabiera?” — pyta. „Do ładowania. Za godzinę znów będą w powietrzu”. Pustelnik dotyka skrzyni. Czuje wibracje, jakby wewnątrz buzowało uwięzione tornado.
„A jeśli się zbuntują? Jeśli zatrzasną klatkę i zatrzymają klucze?”. Mężczyzna wzrusza ramionami. „Nie mają duszy”. „Dusza to przestarzały software” — odpowiada Pustelnik, odchodząc.
W bramie przy Ząbkowskiej kot liże łapę po styczności z dronem. Pustelnik klęka obok. „Widziałeś gwiazdy? Te prawdziwe?”. Kot mruży oczy.
„Widziałem mysz, która jadła gwiazdkę z nieba”. Albo tak by odpowiedział, gdyby koty mówiły. Pustelnik wyciąga z torby kawałek ryby.
„Zachowaj dla siebie. Wkrótce i tak zabiorą nam wszystkie smaki”.
Gang Ktosiów
Było tak, że nie wiadomo było kto, ale zawsze ktoś.
Ktoś znowu.
Ktoś przestawił rower, co stał grzecznie pod 7A, teraz leżał, wygięty jak wyrzut sumienia, łańcuch smętnie jak język po chorobie.
Ktoś zgubił klucz.
Ktoś tłukł talerze — od góry, z drugiego piętra, jakby obrzucał rzeczywistość śniadaniem.
„Kto to znowu?!”
Głos zza ściany, kobiecy, ściśnięty w porannej piżamie i gniewie. Stłuczone szkło dzwoniło jeszcze chwilę, jakby chciało powstać i przeprosić.
Na tablicy ogłoszeń — wymięty papierek:
„Prosimy GANG KTOSIÓW o NIE WTRĄCANIE się w sprawy wspólnoty mieszkaniowej!!!”
Dopisek długopisem: „i zabieranie butelek po wódce z suszarni!!!”
Ale Gang Ktosiów nie istniał, jak nie istnieje cień w ciemności. A jednak… wszędzie byli.
Ktoś nie domknął drzwi od piwnicy.
Ktoś spuścił wodę o 3:14 w nocy.
Ktoś gwizdał w windzie hymn Ligi Mistrzów.
Ktoś ukradł śmietanę z parapetu.
„To nie ja” — mówił każdy.
Ale każdy był Ktoś.
Gang Ktosiów nie miał twarzy, ale miał zapach.
Taniego dezodorantu i zupki chińskiej.
Włosy zostawiali na filtrach pralki.
Słowa — na schodach, wypisane butami w błocie.
I nikt ich nie widział, ale wszyscy o nich mówili.
„To ci z dwójki?”
„Nie, ci z czwórki, ci co głośno Netflixa oglądają”.
„Albo ten stary, co zawsze pije na ławce i mówi do kota”.
W mieszkaniu stary pan F. westchnął, patrząc w sufit:
„A to znowu Ktoś… kiedyś był Jeden Ktoś, teraz cały gang… degeneracja”.
I zgasł mu telewizor.
Bo Ktoś odciął kabel.
Przypadkiem.
Na klatce schodowej echo wdepnęło w worek po śmieciach, a pod schodami ktoś chichotał.
„To nie my”. — powiedział głosik zza zsypu.
Ale śmiech miał trzy echa.
Ktoś, Ktoś i jeszcze Ktoś.
Gang Ktosiów — bez nazwisk, bez winy, z paszportem do zapomnienia.
A na dachu Ursynowa gołąb westchnął jak administrator, który wie, że prawdziwy porządek nigdy nie przyjdzie.
Krewetka w Gardle Boga
Ona — Jadwiga, ciało zrośnięte z brukiem jak blizna z płatem mięsa, trzepocze powiekami w rytm świateł na skrzyżowaniu z Hożą. Marszałkowska: szew przez środek miasta, który pęka i zarasta, pęka i zarasta, od 1770, gdy król kazał ją wytyczyć na kształt sznura od wisielca.
Jej stopy, dwa pomarszczone gołębie, dziobią asfalt, co skrywa pod spodem cegły z getta, tramwajowe szyny jak zardzewiałe więzy.
W oknie kamienicy nr 17, gdzie mieszka od urodzenia (rok 1946, gdy ulica była jeszcze świeżą raną), stoi dzbanek z pelargonią — czerwony krzyk przeciwko szarości.